Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Ejszen

Prolog


Ejszen był prostym człowiekiem. Miał dwoje spracowanych rąk, dwoje masywnych nóg, nadto okazały, muskularny tułów i kształtną, wyrazistą głowę ze wszystkimi cechami wyróżniającymi go spośród istot o wyłącznie instynktownej egzystencji. Lecz kiedy po raz pierwszy wyłaniał się z nicości, kiedy przekraczał próg ciemności, by dać się oświetlić przez blask życia, zapadało nagłe milczenie, które, choć trwało jedynie najkrótszą z możliwych sekund, nie było przypadkiem i nie było do końca ludzkiej natury. Tak przynajmniej mawiano… I być może były to jego gęste, ogniste włosy, które z obu stron głowy opadały z gracją na potężne ramiona, lub też jego szerokie, intensywnie zielone źrenice, z których nieprzerwanie strzelały iskry życia, nadziei i pragnienia wolności… coś było w Ejszenie, co przez ów ułamek sekundy nie pozwalało oderwać od niego wzroku, co w magiczny sposób władało duszą i wyobraźnią tego, któremu wkroczył akurat na drogę. On sam żył raczej w nieświadomości swej mocy i swego oddziaływania, a wszelkie przejawy niezwyczajnego zachowania, których to wiele przecież napotkał i napotykał w swoim życiu, traktował z przymrużeniem oka i bardziej jako wyraz ogólnej ludzkiej słabości, będącej niewątpliwie znamieniem nowych czasów, aniżeli reakcję na jego własną osobę. W dodatku był człowiekiem czynu i nikłej wiary, co skutecznie hamowało wolę, jak i chęć podejmowania głębokich, zupełnie niepraktycznych przemyśleń.

Nie znaczyło to wszakże, iż Ejszen był człowiekiem tak prostym, iż brakowało mu tego, co rozumiano pod ogólnym pojęciem inteligencji. W tej kwestii zaskakiwał nawet owych, którzy od momentu narodzin towarzyszyli mu tak na dobre, jak i na złe, a byli to obok rodziców, Baruk i Daren, jego starsi bracia – chluby bostońskiej krainy – oraz Elisa, starsza siostra i jedyna powierniczka najbardziej skrytych tajemnic jego duszy. Być może to właśnie status najmłodszego członka rodziny, którego natura nadto jako jedynego z rodziny obdarzyła rudą czupryną i zielonymi oczami, dał mu swobodę i odwagę wyboru życia tak odrębnego od tego, którego od niego oczekiwano, które było rodową tradycją, bowiem życie Ejszena było w pełni i zupełności jego własnym, świadomym wyborem. I nawet jeśli świat nowego porządku stał przed nim otworem, zamiast władać i decydować, jak czynili to wszyscy mężowie w jego rodzinie, wolał działać i wykonywać, lecz nie w obrębie szerokiej rzeczywistości, a w ścianach własnego domu i w granicach własnej osady.

I dopóki było mu to dane, dopóki życie szczędziło mu trosk i zmartwień, dopóty żył w zgodzie ze swoim własnym i owym zewnętrznym światem, ciesząc się każdego dnia z miłości, którą bezwarunkowo i bezgranicznie obdarzyła go piękna Felina – kobieta o tak delikatnych rysach twarzy i tak urokliwych kształtach, iż przez wiele miesięcy ich wzajemnej przyjaźni, którą pielęgnowali przed wstąpieniem w związek oddania i szacunku, nie śmiał choć musnąć ciepła jej cielesnej powłoki. I obok wrodzonej wstrzemięźliwości nieśmiałej duszy był tu również lęk przed słowami trwożnych mędrców, które wbrew zdrowemu rozsądkowi nie chciały opuścić jego myśli, iż było to piękno, które można było wielbić, ale wielbić jedynie z daleka... a kto czynił więcej, ten igrał z losem i ten… miał za to zapłacić.

Lecz Ejszen nie był człowiekiem wielkiej wiary, a jeśli już wierzył, to wierzył jedynie w to, co mógł ujrzeć i tknąć, i w nic poza tym. Nie było zatem rady, ani sposobu, aby ich przyjaźń nie przerodziła się w uczucie wielkiej miłości, aby nie rozszalała namiętność, która dała początek nowemu życiu. A potem… potem nadszedł dzień spełnienia, lecz nie spełnienia miłości, a… proroctwa o nienaruszalności piękna, które nie stworzono do ludzkiej miłości i ludzkiego dotyku. I był to dzień, w którym kraina bostońska pogrążyła się w smutku – dzień, w którym ciszę spokojnego wieczoru przerwał okrzyk bólu i rozpaczy. Felina oddała życie, by powić Alwinę. i już na zawsze złamała serce swego Ejszena… 

W czasie, w którym rozpoczyna się nasza opowieść, owoc miłości Ejszena i Feliny wkroczył właśnie w ósmy rok swego życia. Kiedy to było dokładnie, tego nikt nie był w stanie określić z całą pewnością, bowiem nawet ci najstarsi nie pamiętali chwili, w której nastała nowa era, w której stary świat legł w gruzach, w której nadeszli ci inni… Zapewne także Ejszen nie był zupełnie świadom tego, jak bardzo Alwina była jego córką i jak bardzo miała odmienić jego życie… 



Zakazany las

Nad rozległą krainą bostońską ciągnącą się od potężnych gór północy – szczelnej granicy z królestwem wiecznego lodu – poprzez pas wyżyn gęstego boru przeplatanego tu i ówdzie brunatnymi jeziorami o głębokościach przekraczających ludzkie wyobrażenie, aż po niziny ziem osadniczych, które w różnych miejscach przecinała Souri – rzeka prowadząca od pustyni atlantyckiej na wschodzie do dalekiej zatoki kalifornijskiej na zachodzie, zapadł zmrok. Chwilę później boczna brama osady położonej na skraju południowej części owej krainy, nieopodal jedynej drogi wiodącej z zachodu w stronę pustynnej nieskończoności, uchyliła się o kilkanaście centymetrów, jak gdyby szykowała się do przyjęcia nieoczekiwanego gościa. Lecz nic takiego nie nastąpiło, a zamiast tego przez powstałe rozwarcie przemknęły śpiesznie dwa pokaźne cienie, które jedynie w niewielkim stopniu przypominały ludzkie postaci. Nie była to jednak słuszna ocena, bowiem owymi postaciami byli Ejszen i Magot – najstarszy syn miejscowego kowala, mistrza żelaza i broni. Kiedy obaj mężczyźni znaleźli się na zewnątrz osady, natychmiast zarzucili kaptury na głowy i, unikając miejsc, które z jakiś powodów wydawały się zbyt bardzo oświetlone blaskiem księżyca i gwiazd, pomknęli co prędzej w kierunku północy – tam, gdzie w dalekiej oddali rysowały się niewyraźnie kształty zalesionego obszaru. Nie szli główną ścieżką, którą przez lata wydeptała niezliczona ilość ludzkich stóp i końskich kopyt, lecz trzymali się z boku, bliżej gęstych zarośli zewsząd obrastających tereny nizinne, jak gdyby w każdej chwili liczyli się z koniecznością znalezienia schronienia. Ich ciemne ubrania rozpływały się w otchłani mrocznej nocy, tak że jedynie lekki świst wiatru obijającego się o ich masywne korpusy mógł zdradzać wędrówkę, na którą się wybrali, lecz szczęśliwie było to brzmienie znane jedynie niewielu. Dla ogółu świata ludzi, którzy o tak później godzinie kryli się już w większości za bezpiecznymi murami swoich domów i osad, ruch mężczyzn – ich ciche i zdecydowane stąpanie na obrzeżach bostońskiej cywilizacji – pozostawał niezauważony.

Kroki stawiali szybko, lecz ostrożnie, zważając na każdą przeszkodę wyrastającą im pod nogami. Ejszen kroczył z przodu, Magot za nim. Obaj szli w skupieniu i zupełnym milczeniu, i zdawało się, jak gdyby do niczego innego nie zostali stworzeni. Poniekąd była to też prawda, bowiem Magot był niemy od urodzenia, a Ejszen ograniczał się w swoich wypowiedziach wyłącznie do zwrotów, które dawały mu możność komunikowania swoich podstawowych potrzeb. I było tak, odkąd życie odebrało mu wszystko, czemu był gotów zaufać i w co był gotów uwierzyć, odkąd równo dwa tysiące dziewięćset dwadzieścia samotnych zmierzchów słońca temu, kiedy wraz z pierwszym krzykiem nowonarodzonego i z ogromem miłości oczekiwanego dziecka ustało bicie serca, jakiego na tym świecie nie spotkał i nie chciał spotkać już drugiego. Wówczas zamilkł dla świata, by jedynie w tajemnicy i odosobnieniu, kiedy były i liczyły się już tylko dwie pary oczu – jedne duże i drugie małe – otwierać się dla jedynej istoty, która budziła w nim nadzieję, iż życie nie utraciło sensu i on sam nie utracił prawa do życia…

Ejszen nie mógł zapomnieć i ilekroć zbliżali się już do granic zakazanego lasu – miejsca jego dawnych potajemnych schadzek z ukochaną – odżywiały w nim wspomnienia, które były dalekie od dojrzałej radości z tego, co niegdyś było i co niegdyś było dobre. Była to udręka, było to narastające… z każdym bardziej śpiesznym uderzeniem mięśnia sercowego cierpienie, jakiemu można było sprostać jedynie kosztem własnego siebie, jedynie kosztem własnej energii życiowej. Lecz Ejszen nie był gotów z tego zrezygnować, tak jak nie był gotów żyć życiem, które mu zostawiono. I zawsze kiedy dzień chylił się już ku końcowi, kiedy Alwina usypiała pod jego czujnym okiem, wymykał się myślami potajemnie z osady, by tuż przed północą uczynić to w istocie. A czynił to, by dać upust podświadomym instynktom, które od pewnego nieokreślonego czasu, choć było i uczucie, że było to dokładnie od pełnych ośmiu lat, nie dawały mu spokoju i których mimo starań, mimo niekończącego się dialogu z samym sobą nie był w stanie pojąć. A potem nad ranem, kiedy noc dawała jeszcze wystarczające schronienie, by pozostać niezauważonym, powracał do domu, aby ułożyć się obok swego dziecka i, wpatrując się w jej spokojne, niewinne oblicze, zasypiał w poczuciu dziwnego spełnienia, jak gdyby jego nocne łowy – gdyż o nie w rzeczywistości chodziło – przybliżały go do celu, którego nie był w stanie wyrazić ani myślami, ani słowami.       

Lata praktyki robiły zresztą swoje i bez słowa przesady i cienia wątpliwości można było rzec, iż nie było czynności, którą wykonywałby w sposób bardziej rutynowy i bardziej wyćwiczony od tejże, której bez miara każdego dnia, a właściwie każdej nocy poświęcał godziny cennego snu. W żaden sposób nie była to jednak męcząco powtarzająca się rutyna, która zwykle z czasem i powoli niszczyła każdą ludzką wolę i każdą ludzką wyobraźnię. Nie w tym przypadku. Bowiem w chwili, w jakiej Ejszen przekraczał obręb leśnego obszaru, zaraz gdy ginął pośród gęstych drzew i zarośli, nie bacząc zupełnie na niebezpieczeństwa, które zwykle czyhały tam, gdzie było więcej mroku aniżeli światła, przeistaczał się w kogoś zupełnie innego, niż był na co dzień, w kogoś sobie zupełnie obcego... Naówczas na te kilkanaście ciągnących się chwil stawał się urodzonym łowcą, żywiołem nie znającym ni litości, ni spoczynku, wojownikiem, o jakim nie śmiał nawet marzyć i o jakim nigdy w ogóle nie marzył, gdyż marzenia miał od zawsze inne. A kiedy czasem, krótkimi sekundami, w przerwach między jednym a drugim wystrzałem z łuku, między jednym a drugim rzutem lancą, między jednym a drugim śmiertelnym trafieniem powracał do świadomości swojego pierwszego życia – swojego życia jako wdowiec i ojciec, jako jedno z najsłabszych, tak przynajmniej głoszono, ogniw społeczności bostońskiej – nieprzerwanie dręczyło go jedno zapytanie, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi, choć poszukiwał je usilnie… Otóż zupełnie nie pamiętał, kiedy i w jakim celu stracił swoją niewinność myśli i czynu, zupełnie nie pamiętał, z jakim to zamiarem po raz pierwszy pochwycił narzędzie ludzkiej zbrodni, które dotąd znał jedynie z widzenia, przed którym wzbraniał się całe swoje młodzieńcze lata. I było tak przedziwnie, jak gdyby nie to, co działo się z nim mniej więcej od czasu śmierci Feliny, a to, kim był uprzednio, było złudzeniem i nieporozumieniem, jak gdyby dotychczas żył iluzją, która w niewiadomy sposób oślepiła wszelkie jego zmysły.

Ejszen odczuwał niepokój i odczuwał zagubienie, jako że jego tożsamość i jego osobowość – cechy, które od urodzenia determinowały postępowanie każdego człowieka z osobna – stały się z nagła zagadką, z którą nie mógł sobie poradzić i której rozwikłanie, jak sądził, przerastało zwyczajne ludzkie rozumowanie. Zaś istnienie z taką obcością, z lękiem, który bezpodstawnie zalągł się w sercu i umyśle, nie było sprawą prostą i nie było sprawą przyjemną. I być może właśnie dlatego tajemniczość zakazanego lasu, krążące wokół legendy o skrywających się tam nieludzkich mocach, jak i oczywiste i wszystkim znane zagrożenie ze strony czyhających w ciemnościach rzezimieszków niegdyś wyrzuconych z bostońskiej oraz innych społeczności, wydawał się pokusą, której trudno było odmówić. Przynajmniej nie musiał udawać…

Tej nocy natomiast zakazany las wydawał się o wiele bardziej zakazany niż dotychczas, mrok wydawał się o wiele bardziej mroczny, nocny chłód o wiele bardziej chłodny. Kiedy więc Ejszen i Magot wkroczyli do jego głębi, zatrzymali się niemal równocześnie, bowiem ciemność, jaką zastali, zaskoczyła ich wyostrzone spojrzenia, a te wciąż jeszcze znajdowały się pod wpływem blasku księżycowej pełni. Potrzebowali więc chwili, by się otrząsnąć, by dostrzec znajome kształty, by ocenić zmianę sytuacji i wzrost zagrożenia, które niewątpliwie miało miejsce. Potem Ejszen ruszył do przodu, stawiając kroki wolniejsze i ostrożniejsze od tych, które zaprowadziły go do tegoż miejsca. Magot pozostał na swoim miejscu i jastrzębim spojrzeniem śledził ruchy swojego towarzysza, choć nie było raczej wątpliwości, iż jego wzrok sięgał o wiele dalej, iż był to wzrok czuwania, a nie kontemplacji. Tymczasem Ejszen dotarł do drzewa, które wydawało się najszersze i najpotężniejsze ze wszystkich stojących wokół. Był to w istocie olbrzym o rzadko spotykanych rozmiarach, prastare arcydzieło ziemskiej konstrukcji, z którym żaden twór ludzkich rąk nie mógł się chyba mierzyć. Pień był na tyle ogromy, by wspierała się na nim kilkupiętrowa, rozchodząca się we wszystkie strony świata korona z gałęziami tak szerokimi, iż to one w dużym stopniu zaciemniały najbliższą okolicę. Z całą pewnością był to dąb, który mógł budzić tak podziw, jak i trwogę, a była to trwoga dobrze znana pierwotnym ludom ziemi, kiedy jeszcze wierzono, że sam Zeus mógł znaleźć w nim swoją siedzibę.

Ejszen nie wydawał się jednak zatrwożony. W zupełnym bezruchu mimiki zbliżył się do owej leśnej istoty i pochylił się, jak gdyby zamierzał oddać jej cześć, jak gdyby jednak wierzył, lecz wierzył inaczej. Gdy wszakże uniósł się znowu do pionu nie miał wyrazu typowej pokory i uległości, lecz zamiast tego na jego twarzy rysował się rodzaj zadowolenia, coś przypominającego pospolity, chytry uśmieszek. W swojej prawej dłoni trzymał zaś gruby sznur zakończony sporym węzłem, który niewątpliwie nie był tworem naturalnego pochodzenia. I wystarczyło jedno niezbyt silne pociągnięcie, by cudowną mocą rozerwać skrawek ziemi znajdujący się tuż przed drzewem. Lecz bynajmniej nie były to czary. Oto w ziemi otaczającej stary dąb znajdował się otwór kryjący się pod otwierającą się na prawo płaszczyzną kilku prostopadle i równolegle ze sobą zbitych drewnianych desek, a ta z kolei była na tyle intensywnie porośnięta zielenią, iż była zupełnie niewidzialna dla tych, którzy nie byli wtajemniczeni. Dołek nie zdawał się wielki, lecz był na tyle pojemny, by pomieścić pokaźną o wysokości mniej więcej półtora metra zawartość owiniętą zwierzęcą skórą. Bez dłuższego namysłu, uprzednio jedynie obróciwszy oczami po okolicy, Ejszen pochwycił to, co kryło się pod skórą, i kolejnym ruchem ręki spowodował zamknięcie leśnego schowka, lecz w taki sposób, by tajemnica jego istnienia nie została zdradzona zbyt odważnymi dźwiękami.

Następnie, nie bacząc na Magota i mocno trzymając to, czego najwyraźniej poszukiwał, ruszył dalej, ale zamiast iść środkiem, szedł brzegiem lasu. Magot zaś szedł jego śladem, trzymając odpowiedni dystans i skupiając się na tym, co działo się na prawo i lewo od Ejszena. W taki oto sposób kroczyli przez kolejnych kilka minut, aż cień starego dębu znikł za ścianą minionych drzew i zarośli. Wówczas obaj zatrzymali się – obaj w pobliżu szerokich drzew, które nie można było jednak równać z wcześniej spotkaną potęgą. Dookoła nie znajdowało się wszakże nic, co mogło przykuć ich uwagę, nic poza wcześniej już widzianym krajobrazem zakazanego lasu, lecz mimo to obaj mężczyźni zachowywali się, jak gdyby trafili do zupełnie nowego miejsca. Z zaciekawieniem wodzili spojrzeniami po okolicy, najwidoczniej wyczekując czegoś lub kogoś, co miało nadejść lub kto miał wyłonić się z nieokreślonej strony.

Po chwili ciszę nocną przerwał też odgłos delikatnego gwizdania, który wydobył się z ust Magota i który zdawał się perfekcyjną kopią ptasiego śpiewu. Odpowiedź nadeszła prędko, choć nieco gorszej jakości i z kierunku, który mógł wydać się nieoczekiwany, bowiem nie był to ani wschód, ani zachód, nie była to północ i nie było to południe, lecz była to góra, jak gdyby faktycznie autorem dźwięku był nie człowiek, lecz jego skrzydlaty sojusznik. I kiedy obaj mężczyźni podnieśli swe spojrzenia, jednak bez lęku czy zaskoczenia, ujrzeli dwie duże postaci tkwiące gdzieś pośród gałęzi i liści, zapewne tuż nad ich głowami. Potem był błyskawiczny ruch i ciche stąpniecie nogami o grunt ziemi… Między Ejszenem a Magotem stanęło dwóch rosłych mężczyzn, którzy ze swoistą satysfakcją w oczach i wyraźnie rozochoconymi minami spoglądali na tych, których jeszcze sekundę wcześniej mieli pod sobą. Lecz ani Ejszen, ani Magot nie zdawali się odwzajemniać owego rozradowania. Byli aż nader poważni, co relatywnie szybko ochłodziło też zapędy nowych przybyszy. Duncan i Lenis – mieszkańcy wschodniej osady i współtowarzysze nocnych wypraw – byli i może zawadiackiej i nieco niepohamowanej natury, lecz ponad wszystko odznaczali się również zrozumieniem i wyczuciem tego, kiedy mogli pozwolić sobie na irracjonalne wybryki, a kiedy winni byli zamienić się w milczące i niewzruszone posągi.

Wkrótce potem cała czwórka zmierzała też już wspólnie w głąb mrocznego lasu – Ejszen i Magot z przodu,  Duncan i Lenis z tyłu. Bez jednego słowa i niemalże bez oddechu kroczyli w ciemność, która zdawała się nie odkrytą lub jeżeli nie odkrytą, to zapewne przez wszystkie dobre moce opuszczoną krainą. Nie było wątpliwości, iż jedynie niewielu znajdowało odwagę czy też jedynie niewielu było na tyle nierozważnych, by aż tak dalece zapuścić się w obszar, który z samego założenia wydawał się zupełnie nieprzyjazny i zarazem niedostępny dla człowieka. I nie wiadomo, jak długo trwała owa wędrówka w nieznane, bowiem rozmiary zakazanego lasu zdawały się nieograniczone, a jedno miejsce niewiele różniło się od drugiego.

W pewnym momencie wszakże mężczyźni zatrzymali się, po czym pośpiesznie, jednak bez gwałtownych ruchów zajęli pozycje za względnie niską barierą gęstych krzewów. Ejszen był najbardziej na lewo, obok siebie miał Magota, a dalej byli Duncan i Lenis, który zamykał rząd od strony prawej. Wszyscy klęczeli na jednym z kolan. Jednak jedynie Ejszen nie czynił tego w bezruchu, bowiem przez dłuższą chwilę mocował się z zawinięciem tego, co targał ze sobą, odkąd opuścili obszar niewątpliwie władany przez prastary dąb. Kiedy w końcu oswobodził tajemniczą zawartość ze skórzanego pokrycia, spragnionym oczom łowców ukazał się widok czterech drewnianych łuków z czterema sakwami po brzegi wypełnionymi strzałami. I przez ułamek sekundy wszyscy zastygli w swoich pozycjach, to znaczy z głowami skierowanymi na odkrytą broń, jak gdyby obraz, który ujrzeli, odebrał im nie tylko mowę, lecz także wszystkie pozostałe zmysły. Potem władzę przejęły instynkty. Każdy z mężczyzn pochwycił swoje narzędzie pracy i to z ręki tego, kogo miał po swojej prawej. Następnie była chwila na cichą, osobistą kontemplację łuku, czemu towarzyszyły delikatne ruchy palcami jednej z dłoni wzdłuż drewnianego grzbietu, a dalej wzdłuż napiętego cięciwa. Potem przyszła kolej na strzały, co wiązało się z nie mniej intensywnymi doznaniami. A kiedy w końcu sakwy znalazły się na plecach łowców, a w ich oczach rozbłysła ta sama iskra pożądania – pożądania, którego nie dało się ani zignorować, ani stłumić, ani nawet zaspokoić w najłatwiej dostępny sposób – zdawało się, jak gdyby z nagła wszystko wokół zamilkło i ze zgrozą oczekiwało nadejścia chwili starcia.

Kilka lub kilkanaście chwil później ciszę zastąpiło też lekkie rytmiczne dudnienie, które niosło się gdzieś z północno-zachodniej części lasu. Potem owe dudnienie przemieniło się w tupot, który nie był już tylko dalekim, akustycznym, lecz także bliskim, fizycznym odczuciem. Ziemia, na której siedzieli mężczyźni, zaczęła lekko podrygiwać, lecz ci nie ruszyli się nawet o milimetr. I dopiero kiedy tupot czy też tętent stał się na tyle rozpoznawalny, iż można było przewidzieć, że oto zbliżało się stado przynajmniej kilkunastu wściekle pędzących zwierzęcych bestii, uczynili pierwszy ruch, jakim było szczepienie strzałów z cięciwami i naciągnięcie łuków. A uczynili to tak gładko i tak równocześnie, iż nikt nie mógł wątpić, że byli mistrzami w owym fachu. Potem Magot, Duncan i Lenis zerknęli ostrożnie w stronę Ejszena, a ich spojrzenia były spojrzeniami zabójców, którzy czekali tylko na to jedno właściwe słowo, na ten jeden właściwy gest.  I doczekali się... Ejszen uniósł się błyskawicznie do góry, wykonując zarazem obrót w stronę północnej przestrzeni, skąd dochodziły właśnie owe szaleńcze odgłosy. Pozostali poszli jego śladem – tak samo szybko i tak samo zdecydowanie… I wówczas pośród unoszących się kłębów pyłów, które w ciemnościach lasu przypominały bardziej poranną mgłę aniżeli twory bezlitośnie deptanej ziemi, wszyscy dostrzegli niezliczoną liczbę potężnych leśnych bizonów, pod którymi uginały się wszelkie naturalne przeszkody. Nawet drzewa zdawały się zagrożone, choć szczęśliwie dla owych najbardziej stałych mieszkańców zakazanego lasu był to kawałek bardziej przestronnej przestrzenni...

Łowcy odczekali kilka kolejnych sekund, pozwalając swoim ofiarom podbiec na bardziej konkretną odległość, po czym wypuścili pierwszą salwę śmiercionośnych strzałów. Potem były następne i jeszcze jedne i tak cały czas, lecz już nie jednocześnie i już nie w tym samym kierunku. I za każdym razem rozpędzone strzały wbijały się bezlitośnie w ciała szalejących żywiołów, czyniąc im szkodę lub powalając na grunt… A to drugie działo się tak często, jak często tylko ten sam ruchomy cel trafiały dwa lub trzy zaostrzone pociski. A kiedy już pierwsze zwierza padały na ziemię, kolejne pędzące wpadały na ich leżące ciała, i rozprzestrzeniał się przeraźliwy ryk wściekłości i cierpienia, i ziemia strzelała gęstym pyłem, jak gdyby pragnęła chronić swoją powierzchnię przed ciężarem tych powalonych, a także tych jeszcze bardziej rozwścieczonych bizonów, i ogólnie był to chaos, który wołał o pomstę do nieba, który tylko i wyłącznie mógł być sprawką człowieka – samozwańczego władcy świata roślin i zwierząt.

Lecz łowcy nie znali ani litości, ani umiaru i jak maszyny pozbawione wszelkich odczuć chwytali za kolejne strzały, naciągali łuki, celowali, podążali bronią za wybranymi ofiarami i strzelali… a potem wszystko od początku. I prawdopodobnie rzeź trwałaby do ostatniej strzały lub do ostatniego żywego jeszcze bizona, gdyby nie nagły mrożący krew w żyłach okrzyk Lenisa, który mimo całkowitego skupienia na wykonywanym zadaniu i stąd ograniczonego kontaktu z rzeczywistością dotarł do uszu pozostałej trójki. Jako pierwszy poruszył się najbliżej stojący Duncan. Natychmiast wstrzymał ostrzał i obrócił głowę w prawo, by pytającym wzrokiem objąć swojego towarzysza. Lecz Lenisa nie było już wśród stojących… Jego ciało leżało nieopodal miejsca, z którego jeszcze sekundę wcześniej toczył swoją codzienną walkę. Nie ruszał się i nie okazywał znaku życia, jednak wciąż panujący mrok nie pozwalał dostrzec ani obrażeń tłumaczących jego krzyk i upadek, ani też rysów twarzy, które mówiłyby o stanie jego ducha. Instynktownie i niemalże w tej samej chwili Duncan rzucił zaniepokojone spojrzenie na okolicę, lecz nie było tam niczego, ani nikogo… Także Ejszen i Magot, których reakcja przyszła z kilkusekundowym opóźnieniem, nie mogli niczego rozpoznać, i dopiero kiedy Duncan nagle osunął się na kolana, by następnie upaść obok nóg Lenisa, ale zupełnie bezdźwięcznie, jak gdyby poraziła go jakaś niewidzialna moc, obaj ruszyli się ze swoich pozycji. Odruchowo ich dłonie wypuściły trzymane łuki i chwyciły za rękojeści mieczy wystających spod długich okryć. Ich głowy poruszały się delikatnie to w prawo, to w lewo, a ich śladem szły dynamiczne ruchy źrenic, które za wszelką cenę pragnęły zrozumieć to, co musiało mieć racjonalne uzasadnienie. I rzeczywistość, którą jeszcze przed chwilą doświadczali, odeszła w zapomnienie, tak samo jak okazy wciąż jeszcze biegnących, a także okaleczonych i niekiedy tarzających się z cierpienia po ziemi bizonów. Potem Magot zerknął w stronę Ejszena, lecz w jego spojrzeniu rozbłysła pustka, która mogła być jedynie wstępem do ludzkiego obłędu. Ejszen zrozumiał… i pędem ruszył przed siebie, przeskakując bezwiednie leżącego Denisa. Biegł co sił, nie odwracając się za siebie. Biegł, myśląc tylko i wyłącznie o Alwinie, jej narodzinach, jej pierwszym uśmiechu, pierwszym kroku i pierwszym słowie. Biegł, śmiejąc się w głos do samego siebie i broniąc się przed ostrzem noża, które coraz głębiej  wbijało się do jego umysłu. A kiedy przedarł się przez kolejny mur wysokich krzewów, dobiegł w końcu do miejsca, do którego prowadził go instynkt, które w danej chwili zdawało się ostatecznym celem wszystkich jego nocnych wypraw. Przed jego obliczem wyłoniły się znikąd dwie zakapturzone postaci, które bez najmniejszego ruchu stały wpatrzone w dal, jak gdyby ich fizyczna obecność była jedynie pozorem. Niezależnie jednak od tego, jak było w istocie, jego niespodziewane wtargnięcie nie wywołało żadnej reakcji…

Ejszen nie miał jednak zamiaru czekać… Bez dalszego pośpiechu, jak gdyby raptem dysponował nieskończoną ilością czasu, i w dodatku z zaskakującą pewnością siebie wyciągnął miecz z pochwy – pierwszy raz, odkąd znalazł się w jego posiadaniu. Potem zbliżył się do osobnika stojącego po swej prawej i bez słowa ostrzeżenia przebił jego górny korpus na wylot. Dopiero teraz nastąpiła reakcja, ale nie tego przebitego, którego nogi ugięły się wnet pod ciężarem ciała, a jego towarzysza. Postać odskoczyła do tyłu, jak gdyby uczynek Ejszena rozłączył więź łączącą ją z czymś nieokreślonym w oddali. I tym razem nie było zwlekania… W kolejnej sekundzie Ejszen wyciągnął gwałtownie miecz z najwyraźniej martwego już ciała, po czym niemalże równocześnie wykonał szybki obrót w prawo. I ostrze trafiło głowę owej drugiej postaci oddalonej zaledwie o kilka kroków, czyniąc na tyle dużą szkodę, by powalić ją na ziemię. Zaś jęk, który w tejże chwili rozniósł się po okolicy, zdawał się wystarczającym dowodem na tym, iż cięcie było śmiertelne. Po tym zapanowała zupełna cisza tak wokół, jak i wewnątrz głowy Ejszena. Odczucie pulsowania, które z wolna zdawało się rozsadzać jego umysł, ustało tak samo, jak ustały wątpliwości, które, odkąd po śmierci Feliny po raz pierwszy wkroczył ponownie do zakazanego lasu, władały jego duszą. I było znów nadzwyczaj normalnie…

 Autor: robertgabriel
 Data publikacji: 2008-01-07
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Bez tytułu
Opowiadanie fajne, daje wiele możliwości rozwinięcia i dodania wielu wątków. Lekko się czyta, czekam na dalsze części.
Autor: Grzegorz
 Notka redakcji
Usunąłem opublikowany odrębnie rozdział pierwszy, który jest również częścią powyższego tekstu. Jednocześnie zmieniłem tytuł z "Ejszen-prolog" na "Ejszen"
Autor: Whitefire Data: 13:39 2.01.09
 Notatka
Styl niezbyt porywający, niedużo błędów ale jest wrażenie sztuczności. W zasadzie nie jest tu opowiedziana żadna konkretna historia z pomysłem, a temu co jest brakuje zamknięcia.
Autor: Whitefire Data: 17:47 10.02.09


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 177 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 177 gości.
 


       Dział Informacji:

   •   Strona główna
   •   Wieści
   •   O witrynie
   •   Publikacje
   •   Konkursy
   •   Mapa serwisu
   •   Współpraca i reklama
   •   Linki
   •   Podziękowania
   •   Prawa autorskie
   •   Kontakt
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.