Pod wieloma kryją się nazwami, Wędrowcami zali najczęściej zwiemy ich. Nieśmiertelni podróżnicy, Świadkowie dziejów, Goście… wiele zaiste mają imion. Przemierzają czasy i miejsca, szczęściem czy też pechem, zahaczając raczej o te podniosłe i ważne. Śmiało można by rzec, iż ich oczy spisują przewroty i nagłe zwroty naszej historii. Niekoniecznie z chęci swojej…
Anonim Gallo nie dochodził przyczyn, nie rozmyślał, z jakiej to racji, o pytaniach, dlaczego i jak nie wspominając. Nie miał nastroju, a poza tym było już późno. Może troszkę wcześniej wypił, ale to tylko z powodu, iż nie mógł zasnąć. W ogóle nie podobało my się nowe miasto. Kolejne zresztą już. Znacznie podobne do poprzedniego, do tego wcześniej też. Ale całe jakieś takie bardziej przygnębiające i ludzie nie ci. A może, dlatego że jesień zagościła już na dobre na dworze? Właściwie to po części na jego aktualny, z lekka niedzisiejszy stan, wpłynęły wszystkie te czynniki.
Po prostu pchnął te drzwi.
Furta Kościoła pod wezwaniem Świętego Ducha, która winna być solidnie zamknięta, taką nie była. Co więcej uchylające się do środka wrota nie wyraziły żadnego protestu. Nie rozległo się nawet jedne skrzypnięcie. Ciekawe.
Nieśpiesznie zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie spoglądając w górę. Pewniakiem zobaczył niewysłowioną ciemność, a resztę dopisała jego wyobraźnia. Dawną farę miejską rozświetlało jedynie kilka mizernych świec, dając z resztą tyle samo światła. Ulokowane w okolicach prezbiterium, wskazywały jakoby drogę właśnie ku temu miejscu. Anonim wielce się nie wahał. Zwyczajnie ruszył przed siebie, mijając rząd ławek, kolumn i obrazów, na których mogło być cokolwiek - ciężko ocenić akurat, co.
Od strony światłości, znowuż nie takiej wiekuistej, wyglądał niczym ciemna plama, wcale groźna.
Ale to nie istotne. Zastanawiające, kto też zapalił świece, albo po cóż?
Straszny cień, majaczący w mroku, począł ni z tego ni z owego przyśpieszać. Rychło też zbliżając się do źródła światła zyskał kontury i zmalał. Właściwie to teraz Anonim prezentował się znacznie gorzej. Wielki to on ajuści nie był, potężny również. Ot chuderlawa, zakapturzona istota.
To tylko potwierdza teorię, iż po ciemku wszystko wydaje się straszniejsze.
Mężczyzna zajął jedną z pierwszych ławek, ukląkł zwiesiwszy głowę.
Nieoczekiwanie ciszę rozpruły ostre słowa wyrzutu.
-Za, jakie grzechy mnie karzesz? Co Ci zrobiłem? Chciałem się tylko napić. – Powiedział głosem kwaśnym niczym agrest w maju. – Karczma to takie miejsce gdzie nie jest cicho. Prawie nigdy, rozumiesz? Każdy uśmiecha się do towarzyszy i wznosząc kufel udaje, że ich słyszał, ba, nawet zrozumiał. Ale to, co mi teraz żeś wyciął przechodzi ludzkie pojęcie.
Dysząc ciężko przerwał na moment, ale bynajmniej nie skończył. Zbierał siły.
-Winieneś zapisać się do teatru. – Mówił coraz szybciej. – Takie rzeczy się w normalnym życiu nie dzieją. Cała sala jak jeden mąż milknie i tylko dwóch rębajłów szepcze. A co! Pewnie, dlatego tam nikt nie chciał usiąść gdzie ja wcześniej usiadłem. Tuż obok nich. A żem głupi, gdybym tylko wiedział. – Przerwał jakby przerzucał właśnie na kolejną stronę, wielkiej księgi wspomnień.
-Ale innych miejsc nie było. Musiałem je wziąć! Jak diabli suszyło mnie! No i co? Słyszałem jak podpisują wyrok śmierci na poborcę. Tego chciałeś?
Ruch ręki, kaptur opadł ukazując jego oblicze.
Wnioskując po delikatnym zaroście dałbyś mu może z dwie dziesiątki wiosen. Dłuższe, obcięte zgodnie z najnowszą modą włosy przytakiwały stwierdzeniu. Przyglądając się bliżej rozlicznym bliznom, dziwnym trafem wielce nieszpecącym jego oblicza, zastanowiłbyś się nad kolejną dziesiątką. Patrząc w oczy, w których dwa złote diabełki fikały właśnie zamaszystego kozła, sam byś już nie wiedział. Spozierała z nich niewysłowiona złość, ale także smutek i żal. Nie znalazłbyś tam za to wyrzutu, on tylko czaił się w słowach.
-A może Ty ciągle myślisz, że zapobiegnę tym wydarzeniom? Też coś!
Zwiesił głowę i milczał chwilę.
-Naiwniak. – Zdawałoby się, iż ciche i ulotne niczym szept słowo wcale nie padło.
-Pater noster… - Początkowe słowa modlitwy zagościły na jego ustach, prędko jednak milknąc gdzieś pomiędzy półgłosem, a myślą. Znów zapanowała spokój pański.
*
Istnieje cień prawdopodobieństwa, iż ktoś właśnie tego po nim oczekiwał. Dzieje się tak, że kiedy nic nie mówi i mało, co się rusza - to go prawie nie ma. Pomijany w planach, nawet w małym stopniu składa się na kompozycję tła. Jakoś zlewa się wówczas z pejzażem.
Prosty przykład. Sześć osób siedzi przy ognisku, wraz z Anonimem. Osoba polewająca, nalewając szósty kubek wpada w niezłe zdziwienie. Liczyła przed chwilą i jakoś za cholerę nie mogło jej wyjść więcej niż pięciu.
Anonim jest Wędrowcem, który choć dla siebie istnieje, dla innych technicznie rzecz biorąc nie. Kiedy dużo mówi, zdarza się, że jest nawet trochę dostrzegalny. Ludzie przytakują i czasem wręcz reagują. Tylko rozczarowanie przychodzi, kiedy po raz dziesiąty przypomina jak to ma na imię. A takież znowu ciężkie w wymowie nie jest.
*
Anonim ani trochę się nie zdziwił, gdy od strony zakrystii nadeszło trzech gości. Gdzieś słyszał już ich podniesiony głosy, ale nie dopuszczał tych dźwięków do siebie. Ugrzęzły gdzieś w podświadomość, prawie nie istniały. Zupełnie jak głos sumienia – niby był, niby nie. Wystarczy trochę wprawy, ćwiczeń i trach! Znika na mrugnięcie oka.
Przekleństwa i groźby coraz śmielej docierały do jego głowy, nie potrafił ich zignorować. Jednak wymęczył do końca modlitwę, zanim zdobył się by podnieść wreszcie głowę.
Dwóch zbirów, jeden mały drugi duży, a przeciw księżulek. Wypisz wymaluj scena na obraz. Potężniejszy z huncwotów przyciska zakonnika do ściany, drugi z lubością bawi się nożem. Próbują mu coś wyperswadować, lecz on jest twardy - nie daje się. Zuch. Tonsura okalająca jego głowę nasuwa konotacje świętego, który za swoje przekonania nie cofnie się by oddać własne życie.
Ale życie pokazuje inaczej.
-Zostawcie mnie! – Krzyczał potępieńczo przygrubawy ksiądz, wyrywając się z uścisku, w jakim trzymał go potężniejszy napastnik.
-Przyrzeknij, iże tak będziesz na kazaniu prawił. – Parodia dobrotliwość przelewała się z ust tego mniejszego. Tylko, że wyraz jego twarzy ewidentnie przeczył słowom. Poorana bliznami twarz nie wyrażała zgoła nic, zupełnie jakby ktoś odebrał jej całą mimikę. A oczy? Cmentarz w środku zimy wydawał się promieniować większym ciepłem niż te szare ślepia. Ewidentnie to on stanowił mózg operacji
-Już, dalej.
-Dalej! – Powtórzył zbir większy, potrząsając przy tym ostro księdzem. A ile miał z tego frajdy. Postawą swoją przywodził na myśl wyrośnięte dziecko, a głośnym, bezrozumnym rechotem potwierdzał tylko swój stan umysłowy. Zapewne wmówiono mu, że to zabawa.
-Czego ode mnie chcecie? – Głos klechy łamał się niczym opłatek. Szybko. – Mam nawoływać przeciwko Żydom, że porywają nasze dzieci dla krwi by zrobić z nich mace?
-Dokładnie. – Powiedział zupełnie chłodno ten bardziej rozgarnięty, bawiąc się przy tym nożem. – Ale nie tylko.
Nie zadrgał mu przy tym żaden mięsień twarzy, a co dopiero mówić by mrugnął. Zapewne zaliczał się do grona osób, których mrugnięcia notowano w kalendarzu.
-Mam kazać z ambony, że poganie zjadają się nawzajem i chadzają na czworakach niczym psy? – Duchowny nasuwał konotację do Świętego Szczepana.
Przytrzymujący go łotr oderwał mężczyznę od ściany i z mocą gruchnął nim o nią raz jeszcze. Rozległ się jęk przywodzący na myśl płacz rozpaczy, przeplatany groteskowo głupawym śmiechem draba.
*
A co na to nasz bohater? Ano nic, wykonując zdawkowe ruchy zdążył już usiąść. Podwinąwszy rękawy przyjrzał się swoim rękom. Musiał się jakoś oderwać od sceny, jaka rozgrywała się tuż obok.
Trochę kościste, ocenił. Od blisko półwieku chciał coś z nimi zrobić. Przez długi czas, jaki przeżył już, zdołał kilka razy je wyćwiczyć. Tak, gościły na nich mięśnie nie raz, nie dwa. Parę razy udało mu się je wyrobić, ale jakoś nie wytrzymały próby czasu.
Za to z nóg był dumny. Podwinął delikatnie nogawkę przyglądając się łydkom. Może i nie stanowiły nabite kul jak, u co poniektórych, lecz miał to w nosie. Biegać przecież biegał dość często i nie miał, na co narzekać. Wcale mu to wychodziło. Często przed czymś, co nazywamy raczej ucieczką. Choć jakby się nad tym zastanowić umykał raczej z przyzwyczajenia, nie lubił patrzeć na okrucieństwo. Gdyby lubił, wystarczyłoby nie ruszając się wytrwać jakąś tam chwilę. W bezruchu nikt nie mógł go zauważyć, to niemożliwe.
-Nie róbcie mi krzywdy. – Jęczał dalej, skomląc zastraszany. – Zrobię, co karzecie.
Anonim miewał sporadycznie poczucie humoru, tedy dorzucił swoje trzy grosze.
-Ćwok. – Powiedział nad wyraz dobitnie, w kierunku tego, który wykazywał ciągoty ku nożom. Nic, a nic się przy tym nie ruszając.
-Co, żeś powiedział Piotr? – Zwrócił się do kolegi po fachu, rzekomy ćwok.
-Idiota jesteś. – Nie ustępował Nieśmiertelny.
-Nic nie mówiłem Pawle. – Dopiero teraz nazwany Piotrem odwrócił się i bezrozumnie patrzył na… no raczej na nóż niż na tego, który obracał nim zwinnie między palcami.
-Dobrze. – Noszący imię Paweł uśmiechnął się jak obłąkany wytrącony z równowagi, czyli prawie normalnie. A jednak umiał.
-Myśleć też nie musisz, ja jestem od brudnej roboty. – Dodał szybko.
-Tak braciszku.
-Klecho, powtórz, co zrobisz. – Ponownie jego twarz przybrała kamienny, wyzuty z emocji wyraz. – Muszę się upewnić czy spamiętałeś.
-Zrobię wszystko, tylko nie bijcie.
-Wcześniej mówiłeś dokładnie to samo. – Bezduszny głos, sucho stwierdził fakt.
-Myślisz żeś taki mądry? – Rosłe dziecko znakomicie wczuwało się w rolę, acz potężnym ciosem w brzuch przegięło. Grubasek zgiął się, krztusząc się i dławiąc.
Mniejszy w okazaniu braku zadowolenia zwiesił głowę, a jego dłoń przylgnęła do czoła. Jeszcze tylko brakowało by kręcił ją w geście dezaprobaty, aczkolwiek się dzielnie powstrzymywał.
„No nie dziwne. Wcześniej mówił, że zrobi wszystko byle go nie bić. Bito go to wszystkiego nie zrobił. No to jesteśmy kwita”. Podsumował trzeźwo Anonim w myślach.
Wywodzący się z małej wiochy na zachodzie Gallo miał spore doświadczenie w takich chwilach. Wystarczyło siedzieć jak myszka by nie dostać po mordzie, albo jeszcze gorzej. Tedy siedział.
Szybko mu się znudziło, te same groźby, te same błagania i nieudolność komicznego doń Pawła i Piotra. Wyuczonymi, zdawkowymi ruchami zdjął but i wyciągnął z niego kamyszek. Uwierał go cały dzień, ale go wcześniej jakoś nie wyjął. Nie miał okazji. Za to teraz trzymając go w dłoni skłaniał się ku tezie, o celowości wszystkiego na tym świecie. Co prawda moskity nadal stanowiły doń nierozwiązywalną zagadkę, po cóż Stwórca powołał je do życia. Wzruszył ramionami i wyczuwając moment, kiedy nikt nie patrzy w jego stronę, szybko rzucił kamieniem.
-Aua! – Wrzasnął malec i zaczął okładać większego, który wciąż wprawiał zakonnika w stan lewitacji. Farsowy efekt, gdyż Piotr skutecznie wykorzystywał księdza, jako tarczę.
Spodziewając się czegoś nieokreślonego, Anonim słusznie odwrócił głowę. Nie on jeden musiał ją wonczas zobaczyć, gdyż wskazywał na to spokój, jaki z nagła zapanował. Nikt nikomu nie groził, nikt nie krzyczał ani nie płakał. Tylko ksiądz głucho upadł na ziemię.
„Musiała modlić się w którejś z bocznych kaplic, że też jej nie zauważyłem. Zresztą, co ona tu robi?”. Zastanawiał się Anonim.
Kobieta sama nie do końca zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Przyglądając się trzem osobnikom, wcale się nie trzęsła. Co zaskoczyło Anonima, niewiasta znajdująca się kilka kroków od niego zauważyła go. Coś kazało mu tak myśleć skoro akurat jego zaszczyciła znaczącym spojrzeniem i żałosnym uśmiechem. Mógłby przysiąc na wszystkie świętości, iż tak właśnie było. Albo tylko mu się zdawało.
*
Sprawy potoczyły się, no szybko.
Nasz bohater zarwał się z miejsca pierwszy.
-Ucieka… – Księżulek zaczął krzyczeć, acz nie dokończył. Krótki, szybki, a przede wszystkim skuteczny cios zbira mniejszego w grdykę go przystopował. Następne, niepotrzebne już uderzenie w zęby musiało nastąpić pod wpływem wyuczonego odruchu.
Anonim widząc walącego ostro dryblasa, wypadł z ław i rzucił się płasko na ziemię, wprost pod nogi cwałującego waligóry.
Upadający nań ciężar odebrał mu dech w piersiach. Równocześnie miał okazję przyjrzeć się kobiecie. Widok jej sam w sobie mógł uczynić to samo, tylko łzy, jakie napłynęły mu do oczu sugerowały o lepszej sile perswazji upadającego na niego zbira.
Niewiasta jakby załapała, o co chodzi pokazała swoją lepszą stronę – tylnią. W tej sytuacji na pewno lepszą, nie ma, co polemizować. Zaraz też zniknęła z pola widzenia.
Ten mądrzejszy jakoś nie kwapił się do pogoni, niczym kołek stał i gapił się przed siebie. Drugi łotr z wolna zszedł z Anonima i z głupawą miną podrapał się po głowie.
*
Stało się to coś, co zawsze dzieje się w takich chwilach. Najbliższe towarzystwo przybrało nieobecne miny i zastygło. Tylko zakonnik zgięty w pół, pluł krwią i najpewniej liczył czy wszystkie zęby się uchowały.
Całe zajście najbardziej było krępujące dla umysłów ludzkich. Cały czas coś kazało im ignorować tego gościa. Nieistotny element tła, taki kamień czy drzewo. Jest, bo jest i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Ani z tobą nie pogada, ani do ciebie nie podejdzie, a zaczepiony nie zrobi nic. Uznajemy, że go nie ma.
„JA JESTEM TWÓJ UMYSŁ I JA MÓWIĘ JAK MA BYĆ. JAK JA TO PRZETWORZĘ TAK PO PROSTU DLA CIEBIE JEST”.
Wszystko dobrze do czasu, kiedy zdarzy się coś, co właśnie miało miejsce. Ciężko wytłumaczyć świadomości, że to małe nieznaczące nic, rusza się i właśnie pokrzyżowało plany. Nie mogło się tak nagle znikąd pojawić. Budowanie alibi, wpisywanie je siła w najbliższe wspomnienia nie jest wcale takie łatwe. Trochę nawet boli. Wróć, wróć…