Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Głębokie połowy



  Potknąłem się po raz kolejny, o mało nie przewracając na metalowy chodnik. Cholerne babsztyle popędzały mnie co parę kroków. Mruknąłem jakieś przekleństwo z trudem łapiąc równowagę. Łeb mi rozsadzał pulsujący ból, do tego chciało się rzygać. Wczoraj wytrąbiłem naprawdę sporo. Nic dziwnego, że zapomniałem o takim drobiazgu, jak dzisiejsze wyjście z portu. Idące za mną pracodawczynie nie były tym zachwycone. Pofatygowały się nawet i odnalazły moje mieszkanie. Miałem przez to wyjątkowo przykrą pobudkę, nawet pomijając fakt paskudnego kaca.

  Prawie identyczne kobiety, stojące nad łóżkiem i obrzucające mnie wyzwiskami, to było pierwsze co zobaczyłem po otworzeniu oczu. Nie mogłem oprzytomnieć i zaskoczyć co się dzieje. Kim są te dwa klony? Czy może widzę podwójnie? Chyba nie, jedna z dziewcząt ubrana była w niewyszukany kombinezon mechanika i ciężkie buciory. Stała z założonymi rękoma, a jej twarz wykrzywiał groźny grymas. Druga, o identycznych rysach i podobnej, krótkiej fryzurze, ubrana była bardziej kobieco. Obcisła bluzka ciasno opinała zgrabne ciało, uwydatniając biust, częściowo odsłonięty dekoltem. Pochylała się nade mną krzycząc coś wściekle.

  Dopiero po chwili zacząłem dochodzić do siebie. Wracała też pamięć. Wrzeszcząca na mnie blondynka nazywała się Inga Wilkins, a stojąca z boku to jej siostra bliźniaczka Vanda. Niezwykle bolesna, nawet bardziej niż łupanie we łbie, była powracająca świadomość kim są dwie harpie. To, że były moimi nowymi pracodawczyniami, to mało powiedziane. Od wczoraj faktycznie byłem ich niewolnikiem. Wykupiły moje długi u Korporacji, łącznie z Twardym Orzechem – narzędziem pracy i jedynym źródłem dochodów. Inaczej mówiąc, siostrzyczki trzymały mnie za jaja. Jeśli nie będę grzeczny mogą sprzedać moje długi, czyli właściwie mnie samego, dosłownie komukolwiek. Skandaliczne, że przez luki w systemie, w cywilizowanym świecie istniało niewolnictwo. Tym bardziej skandaliczne, że ten ohydny proceder dotykał mnie osobiście.

  Wyfrunąłem z łóżka jak wystrzelony z procy. Wrzuciłem jakieś ciuchy do marynarskiego wora i klnąc pod nosem pomaszerowałem, popędzany przez bliźniaczki, prosto do doków. Zdążyło już do mnie dotrzeć, czemu są wściekłe. Mięliśmy odcumować o świcie. ŻelazneJabłko, w którym się znajdowaliśmy, zanurzy się wtedy w jednej z szalejących, nieskończenie groźnych burz Jowisza. Doskonała okazja, by wykorzystać jeden z tworzących się wodorowo–helowych wirów i zanurkować w głąb gazowego olbrzyma. Bliźniaczki chciały wyruszyć na połów jak najszybciej, a tak się składało, że beze mnie miały związane ręce.

  Spóźniliśmy się. Zanim doszliśmy do doków chodnik pod naszymi stopami zadygotał. Jabłkiem targnęły potężne uderzenia piorunów. Byliśmy w samym środku burzy, właśnie rozpoczął się połów. Będziemy musieli poczekać do wieczora, gdy potężna stacja, wynurzy się z wichury, by podryfować w kierunku magnetycznego bieguna Jowisza. Zwolniłem krok.

  – Ruszaj się, pijaku! – warknęła Inga. – Wychodzimy z doków, tak czy inaczej.

  – Czyś ty oszalała dziewczyno?

  – Miej pretensje do samego siebie – dodała Vanda. – Gdybyś nie zalał pały, właśnie bezpiecznie płynęlibyśmy w dół. Dzięki tobie zabawimy się w JovianSurfing.

  Spojrzałem na nią z ukosa. Uśmiechała się złośliwie. JovianSurfing to idiotyczny sport ekstremalny, uprawiany przez bogatych szczeniaków z Ziemi. Żaden Jowiszanin nie był na tyle głupi, by dla zabawy ryzykować żeglowanie małym stateczkiem w szalejącej, helowo–wodorowej burzy. Nadzianych gówniarzy z Ziemi nieźle jarało szybowanie z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę, w strumieniach gorących gazów prących na poszycie statku z siłą kilkuset atmosfer. No cóż, głupich nie sieją.
 
*  *  *

  Krypa bliźniaczek Wilkins okazała się być wojskowym niszczycielem. Szczęka mi opadła, gdy zobaczyłem charakterystyczną, podłużną sylwetkę okrętu. Jednostka była dość wysłużona, pozbawiona uzbrojenia i oznaczeń. Sikorki musiały kupić ją z demobilu i to dość niedawno, bo okręt ciągle nosił ślady po startych napisach, a burty pomalowane miał na ciemnoczerwono, w barwy typowe dla floty Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych. Gdy wchodziliśmy po trapie na pokład, rzucił mi się w oczy napis namalowany niedbale na kadłubie – JEDNOSKOŚNA. Oryginalna nazwa dla okrętu, przy okazji wiele mówiąca o właścicielkach. Jednoskośna to nazwa jednej z ogólnych typów komórki elementarnej kryształów. Nazywając w ten sposób okręt dziewczyny jakby się podpisały i reklamowały zarazem, każdy natychmiast musiał się domyślić, że ma do czynienia z łowcami i handlarzami kryształów.

  Kolejne zaskoczenie spotkało mnie na pokładzie Jednoskośnej. Okazało się, że nasza trójka to cała załoga, statek został zmodernizowany i w najwyższym możliwym stopniu zautomatyzowany. Pozbawiony uzbrojenia, nie potrzebował zespołu artylerzystów, mechaników i marynarzy. Kajuty przeznaczone dla marines również stały puste Byłem zachwycony, nie pamiętałem czy kiedykolwiek żeglowałem okrętem, na którym nie było ścisku jak na XX–wiecznej łodzi podwodnej.

  Vanda wskazała drzwi oficerskiej kajuty i tonem nieznoszącym sprzeciwu rozkazała zostawić klamoty i natychmiast zameldować się na mostku. Wszedłem do nowej kwatery i aż gwizdnąłem z zadowolenia. Lokal był większy niż całe moje mieszkanie na Żelaznym Jabłku. Cholera, miał nawet własną łazienkę. Jak się później okazało z wodą, a nie na infradźwięki! Mój zachwyt psuł tylko fakt, że pojęcia nie miałem jak długo dane mi będzie pożyć w tych luksusach. Pod dowództwem narwanych siostrzyczek szanse na dożycie starości drastycznie malały. Dziewczyny wcale nie zachowywały się jak profesjonalni łowcy, którzy zwykle byli rozważni i powściągliwi.

  Niecierpliwi i skłonni do szarżowania zdobywcy kryształów szybko kończyli karierę, bezlitośnie zabijani przez straszliwego Jowisza. Gazowy olbrzym nigdy nie wybaczał pychy.

  Pomaszerowałem na mostek, zgodnie z życzeniem szefowej. Bliźniaczki siedziały w fotelach pilotów. Inga rozmawiała z wieżą, właśnie dostaliśmy pozwolenie na start. Obsługa doków sprawdziła autoryzację, raporty z kontroli celnej i pozwolenie na połów. Trzy lata po uśmierzeniu buntu Jowiszan przeciw ziemskiej hegemonii, w dalszym ciągu stosowano drakońskie prawo. Morze nadal nie było bezpieczne. Niedobitki armii Wolnego Jowisza nieustannie prowadziły partyzancką wojnę z Siłami Międzynarodowymi. Jako, że Ziemia nigdy nie uznała jowiszowej armii, partyzanci nazywani byli piratami i tępiono ich z całą bezwzględnością. Nie interesowała mnie polityka, byłem tylko nurkiem, ciągłe kontrole, certyfikaty i pozwolenia na opuszczenie bazy, tylko utrudniały mi pracę. Dobrze, że dziewczyny wszystko wcześniej załatwiły.

  – Siadaj przy sterach manewrowych – rozkazała Vanda. – Ja słabo sobie z tym radzę, wyprowadzisz Jednoskośną z portu.

  Skinąłem głową. Rozparłem się w fotelu obok dziewczyny i spojrzałem na nią nie mogąc pohamować pogardliwego uśmieszku, który wykrzywił mi gębę. Jak ta mała chciała precyzyjnie sterować jednostką nie mając nawet gniazda wszczepu w karku? Ręcznie to można sobie kierować wózkiem w hipermarkecie, a nie okrętem. Wpiąłem kabel pilota we własne gniazdo, mając nadzieję, że port nie jest zainfekowany jakimś syfem. Białe światło błysnęło mi przed oczyma. Prawie natychmiast poczułem przyjemne ciepło wypełniające żyły, a potem stałem się częścią Jednoskośnej.

  Czułem okręt, jakby jego powierzchnia była moją skórą. Umysł natychmiast został zbombardowany podprogowymi informacjami wysyłanymi przez system. Kochałem ten stan, nawet bardziej niż picie. Ogromna maszyna była posłuszna jak marionetka, stałem się jednym z kierowniczych podsystemów Jednoskośnej. Czułem każdy z kilkunastu silników manewrowych jakby to były moje ręce, nogi i skrzydła. Gdy tylko dostałem informacje o pozwoleniu na wyjście z doku i gdy puściły magnetyczne cumy, poruszyłem okrętem niczym pies otrzepujący się z wody. Co za uczucie! Potęga i władza.

  Rozpędziłem Jednoskośną w ciasnym korytarzu i płynnym manewrem wleciałem do wskazanej śluzy. Inga nawet nie mrugnęła, wpatrzona w ekrany technicznych komputerów, ale zauważyłem, że Vanda spojrzała na mnie z podziwem. Punkt dla mnie. Kac, co prawda, w ogóle nie przechodził, ciągle czułem mdłości, a we łbie łupanie, ale przynajmniej powoli zacząłem kontaktować. Dotarło do mnie, że dziewczyny są młode i śliczne. Jakby nieskalane życiem na stacjach Jowisza, w ciasnocie, brudzie i w sztucznym świetle. Od razu postanowiłem, że zajmę się Vandą. Właściwie już miałem ją na widelcu. Jak się pośpieszę, to kto wie, może zanim zginiemy przez głupią brawurę tych sikorek, zaliczę choć jedną z nich?

  Brama śluzy zatrzasnęła się z hukiem. Jednoskośna wisiała w miejscu, unoszona stabilizatorami grawitacyjnymi. Otworzyły się przepustnice śluzy wpuszczając do środka strumienie gorącej mieszaniny wodoru i helu, czerwone od unoszących się w gazie drobin fosforu. Ciśnienie rosło gwałtownie. W ciągu minuty osiągnie jakieś dwieście atmosfer. Żelazne Jabłko wirowało pół tysiąca kilometrów pod powierzchnią Jowisza, takie panowały tu warunki. Jeśli okaże się, że poszycie Jednoskośnej jest uszkodzone, szybko się o tym dowiemy. Okręt zostanie wtedy zwyczajnie zgnieciony, jak pusta puszka po piwie.

  Mijały sekundy i nie czułem żadnych uszkodzeń. Raporty docierające bezpośrednio do mego systemu nerwowego były uspokajające. Okręt był w doskonałym stanie. Dlatego, kiedy tylko brama wylotowa się otworzyła, nie czekałem na rozkaz Ingi. Pchnąłem maszynę wprost w szalejące, jowiszowe morze.

  – Przesyłam koordynaty docelowe, ustaw okręt w kursie – odezwała się Inga.

  – Zaraz, nie bądź taka szybka – parsknąłem. – Musimy najpierw wyjść z burzy. Wystarczy jeden gwałtowny manewr i wiatr rozerwie poszycie.
Bliźniaczki nie dyskutowały, Inga natychmiast otworzyła mi pełen dostęp. Awansowałem na pierwszego pilota. Tego mój kontrakt nie obejmował, ale nie oponowałem. Dziewczyny okazały się być żółtodziobami, coraz bardziej byłem przekonany, że nie pochodziły z Jowisza. Jeśli chcę przeżyć, będę musiał wszystko robić sam.

  Nie odrywałem wzroku od głównego ekranu kokpitu. Kłębiło się na nim szalejące morze wizualizowane w podczerwieni. Strumienie gazów o różnych temperaturach różniły się intensywnością koloru. Komputer nakładał na chaotyczne wiry siatkę z wektorami o różnych długościach i kolorach. Wskazywał nimi prędkości poszczególnych strumieni i nurtów, obliczał prognozę ekstrapolując ruch helowo–wodorowych chmur. Ustawiłem Jednoskośną w głównym wirze. Nasz okręt pofrunął niczym pyłek porwany przez tornado. Statek obróciło i naszym oczom ukazało się Żelazne Jabłko w całej okazałości.

  Akurat w tym momencie czerwone niebo przeciął ogromny piorun. Wyładowanie trafiło prosto w stację. Błysk, a po chwili ogłuszający huk. Dźwięk w gazie pod wysokim ciśnieniem roznosił się z bardzo dużą prędkością. Grom właściwie był dźwiękową falą uderzeniową. Dobrze, że poszycie Jednoskośnej było specjalnie wygłuszane. Jabłko żarłocznie wchłonęło piorun, który na Ziemi pewnie spopieliłby obszar wielkości miasta. Niezliczone grawitacyjne silniki stacji zamigały i pchnęły olbrzyma w dalszy połów. Bliźniaczki westchnęły jednym głosem. Widok rzeczywiście był imponujący i robił wrażenie. Jabłko połknęło ogromną ilość energii i pożeglowało dalej.

  Wielką stację właśnie po to zbudowano. Jej poszycie składało się ze stali żelazowej przekładanej ceramicznym izolatorem. Jabłko było po prostu gigantycznym kondensatorem, mogło zgromadzić miliony faradów energii elektrycznej. Żeglowało przez morza Jowisza w poszukiwaniu burz, by łowić pioruny. Kiedy całkiem się napełniło, odpływało w pobliże bieguna magnetycznego planety. Uwalniało energię w potężne przekaźniki, które wysyłały naturalnym, elektrycznym korytarzem planety strumień plazmy. Ten leciał pół miliona kilometrów, do księżyca Io. Energetyczne bazy zbierały energię, która była wykorzystywana do utrzymania korytarzy podprzestrzennych. Dzięki nim ludzie podróżowali między gwiazdami. Jabłko było jednym z dziesiątek bliźniaczych baz żeglujących po Jowiszu – największej, w Układzie Słonecznym, elektrowni.

  Znikło nam oczu, gdy Jednoskośna zawirowała nurkując w wirze. Wyczekałem moment i pchnąłem okręt w boczny nurt. Pędziliśmy z prędkością prawie tysiąca kilometrów na godzinę, ostro dziś wiało. Obserwowałem wektory wiatrów przez parę minut i znów zmieniłem strumień. Krok po kroku, cierpliwie oddalaliśmy się od centrum burzy. Bliźniaczki nie przeszkadzały obserwując z uwagą moje manewry. Jeszcze godzina i uda się wyjść na spokojne morze.

  Niedaleko, gigantyczny piorun przeszył kłębiące się chmury. Dziewczyny podskoczyły w fotelach, gdy ryk gromu szarpnął Jednoskośną. Uśmiechnąłem się złośliwie. Urodziłem i wychowałem się na Jabłku. Pioruny towarzyszyły mi całe życie, właściwie to nawet je lubiłem. To dzięki nim byliśmy najważniejszą, ziemską kolonią.

  Czas płynął powoli. Wiatr słabł, z każdym manewrem oddalaliśmy się od centrum burzy. W między czasie zapomniałem o bólu głowy i nudnościach, bez reszty poświęcając się pilotowaniu. Za dodatkowe funkcję słono sobie policzę. Jeśli łowy będę udane, może uda mi się zebrać forsę na wykupienie długu. Zapowiadał się ciekawy rejs.
 
*  *  *

  – Jak ci się podoba moja robota, Gunnar? – Vanda zbiegła po metalowych schodkach prowadzących do przestronnego holu.

  – Super! Widzę, że zrobiłaś kompletny przegląd. Twardy Orzech jest jak spod igły! – wyszczerzyłem się w szerokim uśmiechu.

  Miałem nosa, ewidentnie wpadłem Vandzie w oko. Po cóż innego przyszłaby do doku?

  – Miło to słyszeć – odpowiedziała uśmiechem. – Pierwszy raz serwisowałam jowiszowy batyskaf. To wspaniała maszyna.
Poklepałem Orzecha po błyszczącej jak lustro burcie.

  – Pierwszy raz?

  – Daj spokój – machnęła ręką – z pewnością już się zorientowałeś, że jesteśmy zielone. Dziś jest nasz dziewiczy rejs. Do tej pory zajmowałyśmy się tylko handlem kryształami. Inga jest zdolnym szlifierzem i jubilerem, dziewczyna ma ogromny talent. Od dawna namawiałam ją, by rozkręcić własny interes. Jak długo można robić na zlecenie, jako podwykonawca? Własny towar, zdobyty u źródła, to jest to! Do tej pory trafiały nam się tylko ochłapy, a pośrednicy dymali nas na kasę ile wlezie, szkoda zresztą gadać.
Vanda obeszła Orzecha wkoło, gładząc dłonią idealnie kulistą burtę. Patrzyła na własne, zniekształcone odbicie w wypolerowanej powierzchni. Szedłem za nią, gapiąc się na zgrabny tyłeczek opięty kombinezonem mechanika. Stanęła wreszcie i spojrzała mi prosto w oczy.

  – Wydaliśmy na Jednoskośną majątek odziedziczony po rodzicach. Reszta oszczędności poszła na wykupienie cię z łap Korporacji. Teraz wszystko zależy od ciebie. Połów musi się udać, albo jesteśmy bankrutami.

  – Spokojne głowa, obiecuję, że zapełnię luki Orzecha do pełna – ciągle głupio się szczerzyłem. – Nie chwaląc się, jestem jednym z lepszych nurków, sama wiesz, jakie mam referencje. Na pewno wyciągnę jakieś perełki.
Mój optymizm był trochę na wyrost, nawet mnie zdarzały się puste połowy. Musiałem jednak jakoś błysnąć przed dziewczyną. Znów się uśmiechnęła słysząc moje słowa. Punkt dla mnie.

  – Przepraszam za poranną awanturę. Rozumiesz, miałyśmy dok opłacony tylko do dziś, poza tym pozwolenie na połów obejmuje bardzo krótki okres – powiedziała z przejęciem. – Trochę nas wkurzyłeś. Ja nie chowam długo urazy, ale Inga potrafi być pamiętliwa. Może być ciągle na ciebie naburmuszona, nie przejmuj się jednak, to naprawdę miła i dobra dziewczyna.

  – To ja przepraszam – chrząknąłem. – Głupia sprawa, spotkałem wczoraj dawno niewidzianych kumpli i trochę się zasiedzieliśmy.

  Vanda niespodziewanie wzięła mnie pod ramię i poprowadziła w kierunku schodków prowadzących na górny pokład.

  – Nie ma sprawy, zapomnijmy o tym – powiedziała. – Chodźmy stąd, nic tu po nas. Zaufaj mi, batyskaf jest w idealnym stanie. Znam się na mechanice, jestem licencjonowanym inżynierem, z najwyższą, cywilną kategorią.

  Przeszliśmy obok wielkich skrzyń, poustawianych jedna na drugiej, pod sam sufit. Pakunki zapełniały większą część doku. Nie umknęło mi podejrzane zachowanie Vandy, która dyskretnie spoglądała na ładunek, jakby chcąc sprawdzić, czy jest nienaruszony.

  –  Potrwa jeszcze kilka, może kilkanaście godzin zanim zejdziemy na odpowiednią głębokość – mówiła prowadząc mnie po schodach. – Powinieneś odpocząć, przespać się. O nic się nie martw, Inga poradzi sobie z pilotażem, będzie omijała burze.

  Ale byłem głupi. Dziewczyna mnie kokietowała, by odwrócić uwagę od ładunku. Przyszła tu, ale nie dlatego, że była zainteresowana moją osobą. Chyba wreszcie wytrzeźwiałem. Patrzyłem w oczy Vandzie, udając, że poza nimi świata nie widzę. Zdecydowałem się zagrać w jej grę.
 
*  *  *

  Twardy Orzech mknął jak armatni pocisk. Nawet trochę podobnie wyglądał. Był metalicznie błyszczącą, idealną kulą. Batyskaf, oczywiście ze mną na pokładzie, pędził pionowo w dół, z każdą sekundą zagłębiając się setki metrów we wnętrze Jowisza. Póki co, moja rola ograniczała się do nieznacznego korygowania kursu, delikatnymi pchnięciami grawitacyjnych silników. Nawet nie używałem do tego sterowniczych drążków, wszystko kontrolując z poziomu sytemu, do którego byłem podpięty z pośrednictwem wszczepu. Wygoda i funkcjonalność.

  Spokojnie odczytywałem z ekranu parametry nurkowania, które nie jednego przyprawiłyby o siwiznę. Warunki panujące na zewnątrz były piekielnie drastyczne i z każdą chwilą się pogarszały. Byłem już ponad trzydzieści tysięcy kilometrów pod powierzchnią planety, a zamierzałem zejść prawie drugie tyle. Za kilka godzin Twardy Orzech wyląduje na skalistym jądrze Jowisza.

  Ekran zamigotał czerwonymi napisami. Komputer sygnalizował zagrożenie bombardując mój umysł setkami technicznych parametrów. Tylko spokojnie. Pruliśmy z prędkością ośmiu machów, trochę za szybko by pancerz prawidłowo się aktywował. Ciśnienie na zewnątrz przekroczyło już trzy miliony atmosfer, a temperatura dziesięć tysięcy stopni. To zdecydowanie za dużo nawet jak na niezwykle wytrzymałe, polimeryczne stopy metali, z których zbudowano Twardego Orzecha. Potężne stabilizatory grawitacyjne, wzmacniające konstrukcję batyskafu też miały swoje ograniczenia. Zauważyłem, że pożerają tyle energii, co małe miasto, pracowały pełną mocą. Niedobrze.

  Nieświadomie zacisnąłem pięści, byłem bezsilny. Batyskaf zanurzał się wisząc na niematerialnej, grawitonowej linie, sterowanej przez załogę Jednoskośnej. Niefortunnie, stanowiły ją dwie amatorki, z doświadczeniem, które ograniczało się do paru godzin na symulatorze. Najgorsze, że byłem tego świadom. Nie mogłem jednak odmówić nurkowania i nie chodziło bynajmniej o jakąś tam zawodową etykę, tylko o pieniądze. Jeśli nie zgodziłbym się wykonać pracy dla dziewczyn, które wykupiły moje długi, mogły nie tylko zabrać Twardego, ale mnie samego sprzedać na przeszczepy. Były też gorsze opcje. Mógłbym skończyć na wojskowym okręcie jako artylerzysta – pozbawiony świadomości ochłap mięsa, którego mózg, podpięty pod system działa, wykorzystywany byłby jako bioprocesor sterujący ogniem armaty. Wojskowi mieli mnóstwo zastosowań dla ciał niewolników, sprzedanych za długi. Strach nawet o tym myśleć. Wolę już zginąć w batyskafie, przynajmniej wolny.

  Orzechem szarpnęło gwałtownie. Spadłem z fotela, boleśnie przewracając się na panel kokpitu. Maszyna zwolniła tak gwałtownie, że chyba tylko cudem nie rozpadała się na kawałki. Stabilizatory ledwie dały radę z przeciążeniem. Zakląłem wściekle. Jakby wysiadły, siła bezwładności rozmazałaby mnie po całej kabinie. Domyślałem się co zaszło. Bliźniaczki zorientowały się, że nurkuję za szybko i zahamowały liną grawitonów. Żałowałem, że nie mamy łączności, usłyszałby cierpką wiązankę. W tej chwili zdecydowanie nie byłem gentelmanem.

  Poczułem żar wypełniający żyły. Pokładowy komputer bombardował mój umysł informacjami. Dzięki łączu, podpiętemu bezpośrednio do rdzenia, miałem wrażenie fizycznego oddziaływania. Zaczęło się. Pancerz Twardego Orzecha zmieniał fizyczne właściwości. Metalowe burty pojazdu pokryte były specjalną, polimorficzną powłoką z tworzywa sztucznego. Polimer, otrzymywany w plazmowym łuku, miał niesamowite właściwości, usztywniał się i twardniał, zmieniając swą krystaliczną budowę proporcjonalnie do ciśnień nań działających. Podobne tworzywa znano już w XX–wieku, ale ta substancja była prawdziwym cackiem. Dawało się sterować jej parametrami, kształtując w niesamowite pancerze. Polimer uaktywniał się dopiero przy pewnych temperaturach i ciśnieniu, potrzeba było czasu by nabrał odpowiednich właściwości.

  Odetchnąłem z ulgą. Miałem nadzieję, że Inga i Vanda zadbają, by lądowanie na powierzchni Jowisza było bardziej delikatne. Nie chciałbym, by batyskaf przyrżnął o skały z prędkością kilku tysięcy kilometrów na godzinę. W takim wypadku, nawet Twardy Orzech może okazać się zbyt miękki.

  Następne dwie godziny upłynęły na czujnym gapieniu się w ekrany i ciągłej korekcie lotu. Nie dane mi było podziwiać grozy jowiszowych głębin. Musiałem w skupieniu operować ośmioma silnikami manewrowymi, by zanurzanie przebiegało płynnie. Zbyt duże zejście z kursu mogłoby zerwać grawitonową linę, a to byłby koniec Twardego Orzecha. Wokół kotłowało się jowiszowe piekło. Mimo bardzo wysokiej temperatury wodór i hel pozostawały tu cieczami. Potworne ciśnienie nie pozwalało im się zagotować. Burty Orzecha omywały fontanny, czerwonego od fosforu, gorącego morza. Ciekłego, ale termodynamicznie zachowującego się jak metal. Brzmi to absurdalnie, ale tak twierdzili naukowcy. To dlatego, że wodór w tych warunkach przewodził prąd. Piekielna głębia, piekielne warunki.

  W pewnym momencie do Orzecha dołączył żarzący się obiekt wielkości i kształtu batyskafu. Niczym lustrzane odbicie, tyle, że zrobione z plazmy, leciał jakiś czas razem z nami. Przełknąłem ślinę. Kulisty piorun pruł równiutko w odległości kilku metrów od Orzecha. Po kilku minutach chyba mu się znudziło, bo wykonał widowiskową pętlę, okrążył nas kilka razy i znikł wśród fal. Jowiszowe delfiny – tak o nich mówiono. Właściwie, diabli wiedzą, co to naprawdę jest. Są teorie, że to forma jowiszowego życia, autochtoni. Też mi pomysł, życie zbudowane ze zjonizowanego gazu o temperaturze dziesiątek tysięcy stopni? Bzdura. Wiedziałem tylko, że delfiny nie są agresywne, reszta mnie nie interesowała. Liczyło się, by dotrzeć do skalistego lądu. Niech sobie żyjące pioruny latają do woli.

  Dalsze nurkowanie upłynęło bez większych kłopotów. Dziewczyny radziły sobie coraz lepiej z kierowaniem liną. Komputer wskazywał drastycznie malejącą liczbę kilometrów dzielącą Orzecha od dna. Uruchomiłem system hamowania, po chwili zrobiły to też operatorki na górze. Kolejnych piętnaście minut poświęconych zostało precyzyjnemu podejściu do skał i wreszcie łagodne dotknięcie dna.

  Przystąpiłem do połowów. Zacumowałem batyskaf wystrzeliwując boje mające trzymać maszynę w elektromagnetycznej sieci. Szykowałem się do otwarcia luków. Zapełni je materia skalistego, jowiszowego jądra. Pobrana całkowicie przypadkowo, co wyłowię zależało już tylko od szczęścia. Nie miałem najmniejszego wpływu na to, czy trafi się coś cennego, czy tylko niewiele warta krzemionka.

  Nucąc melodię jakiejś mało popularnej, starej piosenki sprawdzałem wszystkie systemy. Wreszcie otworzyłem zawory wyrównania ciśnień w ładowni. Płynna mieszanina wodorowo–helowa, pod ogromnym ciśnieniem, wdarła się do środka. Uruchomiłem zgrabiarki, których silniki zagrzmiały basowo. Pozostało już tylko otworzyć ładownię i rozpocząć połów. Wydałem stosowną komendę.
 
*  *  *

   Wynurzanie trwało niemiłosiernie długo. Przez wlokące się w nieskończoność godziny musiałem z uwagą pilotować wyciągany na linie batyskaf. Dziewczyny na górze też nie próżnowały. Niewielkie silniki Orzecha służyły głównie do manewrów, nie miały mocy wystarczającej na wynurzenie maszyny. Cała siła ciągu pochodziła z liny napędzanej przez Jednoskośną. Obsługa wiązki wymagała ogromnej precyzji, nurek i operatorzy liny musieli ściśle ze sobą współpracować, reagując na ruchy wiatrów. Niestety, nie dało się zastąpić ludzi automatycznymi pilotami, androidami, czy inną sztuczną inteligencją. Analiza prognoz komputera wymagała wyobraźni i intuicji. Tu żadna, sztuczna sieć neuronowa nie dawała sobie rady.

  Byłem coraz bardziej zmęczony i głodny. Kac przestał dokuczać, ale nadeszło postalkoholowe osłabienie. Odczekałem spokojnie kolejną godzinę, walcząc z przemożną chęcią zażycia tak zwanego klina. Dopiero, gdy osiągnęliśmy w miarę bezpieczny pułap i do pokładu Jednoskośnej pozostało tylko tysiąc kilometrów, pozwoliłem sobie na odrobinę luksusu. Otworzyłem skrytkę umieszczoną pod panelem sterowania. Zmacałem płaską butelkę, przyjemnie ciężką i pełną. Po chwili ciepła wódka, ożywczym strumieniem popłynęła w moje gardło.

  Kolejne półtorej godziny upłynęło mi całkiem przyjemnie. Odprężyłem się. Orzechem kierowało się coraz łatwiej, lina była już bardzo krótka. Pod koniec lot wymagał tylko kosmetycznej korekty. W międzyczasie wysączyłem prawie całą półlitrową butelkę. Okazało się, że nie był to zły pomysł. Alkoholowe oszołomienie pozwoliło lepiej znieść szok, gdy wreszcie na ekranie zobaczyłem Jednoskośną.

  Otaczało ją kilka, swobodnie dryfujących, jednostek. Dwa niszczyciele stykały się z naszym okrętem burtami. Wyglądało na to, że doszło do abordażu. Włączyłem zbliżenie i wyostrzyłem obraz. Intruzi podróżowali wysłużonymi okrętami, noszącymi ślady wielu poważnych napraw. Burty niszczycieli były pokryte łatami i śladami spawów, niczym skóra starego wojownika bliznami. Nie ulegało wątpliwości, że to piraci. Westchnąłem i znów sięgnąłem do skrytki. Tym razem wyjąłem z niej składany nóż i pistolet igłowy. Ukryłem broń w kombinezonie.

  Starałem się przeanalizować sytuację. Piraci mieli niezwykłe szczęście. Namierzyć samotną jednostkę w nieskończenie wielkim jowiszowym morzu, to było coś. W dodatku jednostkę w trakcie połowu, czyli unieruchomioną. Łatwy łup.

  Co nam groziło? Może być różnie, zależy, jacy oficerowie dowodzą piratami. W armii wolnego Jowisza służyli szlachetni rycerze, przestrzegający durnych kodeksów honorowych, owładnięci ideą niesienia wolności i równości. Byli też gorzcy wojownicy, pozbawieni złudzeń, ale uparcie walczący do samego końca, w beznadziejnej walce z niepokonaną Ziemią. Zdarzali się awanturnicy, szukający guza i dobrej zabawy, byli pokrzywdzeni przez Ziemię koloniści, których rodziny wymordowano w czasie tłumienia buntu. Niestety trafiali się też zwykli bandyci, liczący na zyski i mordujący bez wahania. Dobrze znałem piratów.

  Ktokolwiek nas napadł, byliśmy na przegranej pozycji. Może zadowolą się urobkiem, który mam w lukach Orzecha? Z pewnością, nawet surowy i nieprzesortowany, wart był sporo. Nie sądzę jednak, by pozwolili swobodnie odpłynąć Jednoskośnej. Okręt był w doskonałym stanie, aż prosił się, by przerobić go na kolejnego pirata. Pozbycie się dwóch dziewczyn i nurka, to drobiazg. Obawiałem się, że piraci łatwo nie zrezygnują z takiej okazji. Będę musiał wejść na szczyt dyplomatycznych umiejętności, by się wywinąć z tej kabały. Co za pech. Ciągle nie rozumiałem, skąd na tej głębokości piraci? Chyba, że zaczęli polować na poławiaczy kryształów. Świat schodził na psy.

  Kolejną godzinę siedziałem jak na szpilkach. Zadokowałem Twardego Orzecha w śluzie ciśnieniowej Jednoskośnej i niecierpliwie czekałem na rozwój wypadków. Automatyczne systemy wypompowały gorący gaz, obniżając ciśnienie do jednej atmosfery, potem napełniły śluzę powietrzem. W tym czasie, rozgrzany do kilkuset stopni pancerz Orzecha, spływał dezaktywowanym polimerem, chłodząc się w strumieniu zimnego gazu. Proces zakończył się i batyskaf, wisząc w elektromagnetycznych saniach, wjechał do głównego holu magazynowego.

  Otwierając właz stanąłem z boku wyjścia. Tak na wszelki wypadek, gdyby któryś pirat był w zbyt gorącej wodzie kąpany. Nie chciałem ryzykować zaliczenia serią igłowych pocisków penetrujących. Miałem nosa. Gdy tylko właz się odsunął, do środka wparowało trzech młodzików wymachujących miotaczami. Wyciągnęli mnie z batyskafu klnąc wściekle chyba tylko, by pozować przed sobą na twardzieli. Głupie szczeniaki, nawet mnie nie przeszukali. Zaliczyłem za to dwa ciosy kolbą pod żebra, a na koniec silnego kopniaka, który posłał mnie na metalową podłogę magazynu. Amatorzy. Jeden z twardzieli oparł nogę na moich plecach i przystawił lufę do głowy. Leżałem twarzą w dół, ale nie przeszkadzało mi to unieść się odrobinę i rozejrzeć wkoło.

  W holu wrzało. Mechy magazynowe, obsługiwane przez spoconych mechaników, nosiły w stalowych ramionach wielkie skrzynie. Ładunek, od którego tak bardzo chciała odwrócić moją uwagę Vanda, właśnie znikał przenoszony na pirackie niszczyciele. Kilku piratów kręciło się po holu oglądając tajemnicze skrzynie. Na pierwszy rzut oka nikt nie interesował się Orzechem, jego cenną zawartością i mną. Nawet stojące niedaleko bliźniaczki. Warknąłem widząc roześmiane dziewczyny. Nic nie robiły sobie z zamieszania, tylko szczebiotały i chichotały, rozmawiając z trzema piratami. Chyba powoli zaczynałem się domyślać, co tu się dzieje.

  Bliźniaczki nieprzypadkowo wybrały tą lokację do połowów. Były umówione z piratami, z którymi ewidentnie łączyła je pewna zażyłość. Cholernie dziwne. Dwie, z pewnością niepochodzące z Jowisza dziewczyny, zaprzyjaźnione z bandytami i buntownikami. Tego akurat nie rozumiałem. Za to domyślałem się, co jest w skrzyniach. Wnioskując po tym jak kilkutonowe mechy uginały się pod ciężarem ładunku, musiała to być amunicja do dział okrętowych. Potężne torpedy, zaopatrzone w system silników i uzbrojone we wzbogacane głowice, musiały być zdolne do precyzyjnego latania w jowiszowym morzu i penetrowania wrogich pancerzy. Siłą rzeczy były wielkie i ciężkie.
Wreszcie jeden z, gadających z dziewczynami, piratów raczył zwrócić uwagę na batyskaf i pomachał do młodzików. Wykrzykując śmiertelne groźby podnieśli mnie na równe nogi i lufami miotaczy popchnęli w kierunku rozmawiających. Moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Vandy.

   Dziewczyna wykonała uspokajający gest, jej oczy zdawały się mówić – spokojnie, wszystko będzie dobrze. Obawiałem się, że nie będzie. Właśnie byłem świadkiem przemytu całej ładowni amunicji. To pierwsza, ale domyślam się, że nie jednorazowa akcja bliźniaczek. Znałem zasady konspiracji. Byłem człowiekiem z zewnątrz, nie mogli puścić mnie wolno, istniała obawa, że sypnę. Nie wiem, czy panienki zdawały sobie z tego sprawę, ale groziła mi kulka w łeb. Chyba, że...

  Niezauważalnym ruchem sprawdziłem czy mam łatwy dostęp do pistoletu i noża. Wszystko było w porządku, zanim mnie rozwalą mogę przedstawić ich oficerowi koronny argument. Z lufą przystawioną do skroni, może będzie skłonny do pertraktacji.

  – Kapitanie, mamy tu jeszcze nurka – jeden z piratów zwrócił się do mężczyzny ciągle odwróconego tyłem, wyraźnie flirtującego z Ingą. – Co z nim zrobić?

  Spiąłem się do skoku. Lewym łokciem trzepnąłem w twarz młodzika przystawiającego mi lufę do pleców. Chrupnęły wybijane zęby. W tej samej chwili drugą ręką wyciągnąłem ukryty pistolet, uniosłem go mierząc w głowę kapitana. I zamarłem widząc jego twarz.

  Kapitan Grabarz – ostatni przywódca powstania, jedyny który nigdy nie złożył broni. Żywa legenda na Jowiszu i zarazem najbardziej znienawidzona przez Ziemian. Wróg nazywał go Szalonym Piratem, psychopatą, bandytą i mordercą. Propaganda przedstawiała Grabarza w jak najgorszym świetle. Skutek był taki, że pirat był idolem nie tylko Jowiszan, ale wszystkich niepokornych, w całej galaktyce. Dlatego bliźniaczki gapiły się na niego jak cielęta. I między innymi dlatego nie potrafiłbym zrobić mu krzywdy. Zastygłem, patrząc w stalowe, lodowate oczy Szalonego Pirata.

  – Stać! – warknął kapitan Grabarz zatrzymując pędzących na pomoc piratów. – Nie strzelać. Znam tego człowieka.

  Poczułem krople potu spływającą po czole. Nie widzieliśmy się kilka lat, ale od razu mnie rozpoznał. Szkoda tylko, że nie byłem pewien czy się cieszyć, czy zmówić ostatnią modlitwę przed śmiercią.
 
*  *  *

  Wbiłem łopatę w kupę szarego piachu i z wysiłkiem przerzuciłem urobek na jadącą powoli taśmę. Kilka kroków dalej stała Vanda, w skupieniu sortująca połów. Rozgarniała pył dłońmi w roboczych rękawicach. Wyciągała z bezwartościowej krzemionki pojedyncze bryły, które po pobieżnym oglądnięciu wrzucała do jednego z kilku koszy. Jęknąłem głośno przerażony perspektywą przerzucenia kilku ton piachu. Mój kontrakt nie obejmował prac fizycznych, ale nie próbowałem się buntować.

  Nie mogłem odmówić Vandzie pomocy. Dziewczyna poręczyła swoim życiem, stanęła pomiędzy mną a Grabarzem. Pomijam fakt, że nie musiała tego robić, pirat nie chciał mnie zabić. Dobrze go znałem, wystarczyło jedno spojrzenie zimnych oczu bym rozumiał czego oczekuje. Vanda jednak okazała sporą odwagę i determinację próbując ratować mój tyłek.

  Po odlocie piratów zachowywała się jak poprzednio, traktując mnie dość ozięble. Mimo to nasze spojrzenia coraz częściej się spotykały, a jej uśmiechy były coraz cieplejsze. Wyglądało na to, że miałem nosa – jednak przypadłem Vandzie do gustu.

Stękanie z wysiłku, gdy machałem łopatą, nie przynosiło spodziewanego skutku. Dziewczyna nie zwracała na mnie uwagi, w skupieniu sortując zdobyte kryształy.

  –  Chyba nie będę niedyskretny, jeśli spytam dlaczego dwie dziewczyny z Ziemi zaciągnęły się do armii rebeliantów? – nie wytrzymałem.
Vanda wzruszyła ramionami.

  –  Przekonania polityczne Ingi – jej głos tłumiła maska pyłowa. – Tak bardzo o tym marzyła, chciała w ten sposób pomścić rodziców. To długa opowieść, nie będę cię zanudzać. Dość powiedzieć, że nasi rodzice byli liberałami, oboje skończyli w obozach reedukacyjnych. Moja siostrzyczka odziedziczyła po nich wiarę w głupie ideały. Wiesz, chce poświęcić życie walce z chorym systemem. Z ziemskim imperium splamionym krwią niewinnych i zbrukanym zbrodniami dokonanymi w imię prawa i sprawiedliwości. Ble, ble, ble...

  Utopijne idee, poświęcanie dla wolności, równości i braterstwa, ile razy to słyszałem? Szkoda gadać.

  – Staram się nią opiekować, nie dopuścić, by dała się głupio zabić – spojrzała na mnie ponuro. – Przy okazji zamierzam nieźle tu zarobić.
Wcześniej miałem ochotę zwyczajnie zaliczyć tą sikorkę, a najlepiej w duecie z siostrzyczką. Jednak z każdą chwilą zdobywała mój szacunek. Zbyt wiele widziałem śmierci młodych ludzi, wierzących w głupie ideały i ginących z nimi na ustach. Tym bardziej podobało mi się rozsądne podejście do życia Vandy. Polubiłem ją i to na poważnie, nie tylko z powodu dużych cycków.

  Westchnąłem w duchu. Wcześniej planowałem, że po rozwiązaniu umowy i spłaceniu długu, zabiorę Orzecha i wyniosę się w cholerę. Wiedziałem jednak, że bez mojej pomocy bliźniaczki zginą. Potrzebowały doświadczonego opiekuna, zdrowy rozsądek Vandy raczej nie wystarczy. Poza tym było coś jeszcze – niemy rozkaz Grabarza. Długo nie zapomnę wymownego spojrzenia kapitana.

  – Ja też mam pytanie – odezwała się po chwili, nie przerywając grzebania w jowiszowym pyle. – Grabarz powiedział, że cię zna, ale nic więcej nie dodał. Milczał i tylko na ciebie patrzył. O co chodziło? Skąd się znacie?
To pytanie musiało paść, wiedziałem. Nie chciałem jednak na nie odpowiedzieć, nie byłem przekonany jak dziewczyny zareagują. Inga z pewnością nie będzie zachwycona moją przeszłością, a przed Vandą obecnie nie miałem ochoty się otwierać.

  Prawda była taka, że w czasie wojny służyłem na okręcie dowodzonym przez Grabarza. W czasach, gdy istniała armia wolnego Jowisza, a ja miałem umysł i serce przepełnione ideałami, jak dziś Inga. Służyłem w stopniu bosmana, dowodziłem piechotą morską na okręcie. Grabarz był nie tylko moim kapitanem, ale też przyjacielem. Nigdy nie zawiodłem jego zaufania, byłem najlepszym żołnierzem, a moi marines najdzielniejszymi w całej, pieprzonej galaktyce. Tak było przez całą, trzyletnią kampanię. Niestety z czasem zgorzkniałem, zmieniłem się. Zbyt wiele śmierci dane mi było oglądać, zbyt wiele cierpień i łez. Brzmi to banalnie, ale do dziś dręczą mnie koszmary. Cierpię na stary jak świat, syndrom wojennego weterana.

  Wreszcie nasze dowództwo ogłosiło kapitulację. Nadszedł kres bezsensownej wojny, z góry skazanej na porażkę. I wtedy Grabarz wypowiedział posłuszeństwo własnemu dowództwu. Ogłosił, że nigdy się nie podda, będzie prowadził walkę do końca. Przypłynęliśmy do jednej z baz, gdzie kapitan każdemu dał wybór – pozostać na pokładzie i walczyć u jego boku lub odejść. Pierwszy odpiąłem z munduru insygnia i zszedłem po trapie. Wiedziałem, że dla Grabarza był to bolesny cios. Ciągle pamiętam jego spojrzenie.

  Dziś spotkaliśmy się po raz pierwszy od tamtego zdarzenia. Znów tylko patrzył prosto w oczy, znów nic nie powiedział. Nie musiał. Kiedyś rozumieliśmy się bez słów, tym razem też odebrałem rozkaz. Zamierzałem go wykonać, a dziewczyny nie muszą wiedzieć kim byłem. Lepiej bym pozostał dla nich zwykłym nurkiem niż dawnym bohaterem, który stchórzył i porzucił przyjaciela w potrzebie.

  Zastanawiałem się gorączkowo, jak dyplomatycznie wybrnąć z niewygodnego pytania. Udałem, że jestem zajęty, nie przerywałem rzucania urobku na taśmę. Nagle coś zadzwoniło metalicznie. Trafiłem łopatą w czarną bryłę i kawał materii odpadł od znaleziska odsłaniając fragment jego przekroju. Aż gwizdnąłem z zaskoczenia.

  – Chyba się nam poszczęściło – odłożyłem łopatę i podniosłem wielki kryształ w górę. – Spójrz Vando, jaki piękny okaz!

  Dziewczyna wyłączyła taśmę i zdjęła rękawice. Wzięła znalezisko i zważyła je w dłoniach.

  – Nie widziałam jeszcze czegoś takiego, waży chyba z dziesięć kilo – westchnęła.

  – Potniecie go na małe kawałki?

  – Nie, to by było marnotrawstwo. Inga chce się nim zająć i oszlifować w całości – oznajmiła z entuzjazmem. Zysk będzie znacznie wyższy niż ze sprzedaży wielu małych kryształów.

  Oboje patrzyliśmy z zachwytem na błyski światła migoczące na fasetkach krystalitu. Zabawnym było, że kamień w istocie był bryłą lodu, kawałem zestalonej wody. Oczywiście różnił się od tego występującego na Ziemi.
Narodził się w jowiszowym jądrze, powstał pod presją pięćdziesięciu milionów atmosfer i w temperaturze kilkudziesięciu tysięcy stopni. W takich warunkach z materią dzieją się dziwne rzeczy, powstają minerały niewystępujące nigdzie indziej, rosną kryształy o niemożliwej budowie. Woda krystalizowała na Jowiszu w całkowicie nowej formie, zwanej fachowo odmianą Omega. Cząsteczki wody zamknięte w takiej strukturze były upakowane niezwykle ciasno, dzięki czemu budowa jowiszowego lodu przypominała nieco strukturę diamentu. W efekcie powstające tu kryształy były nadzwyczaj stabilne i twarde. Co najwyżej można było je stopić w plazmowym łuku. Jowiszowy lód był absolutnym ewenementem, do tego bardzo trudnym do zdobycia. Siłą rzeczy był też niezwykle drogi, zresztą jak wszystkie minerały zdobywane w czasie nurkowań.

  Fantastyczne znalezisko, choć jeszcze nieoszlifowane, było piękne. Kryształ błyszczał wewnętrznym światłem, a domieszki krzemu i zestalonego tlenu zamkniętego w strukturze, nadawały mu błękitny kolor. Uśmiechnąłem się w duchu do fury pieniędzy, jakie za niego dostaniemy, błękitny lód był najrzadszą, najcenniejszą odmianą.

 – Inga chce wyciąć go w jakiś konkretny kształt – odezwała się Vanda.

 – Chce? A skąd o nim wie?

 – Och, wiesz jak to jest z bliźniakami – żachnęła się. – Jesteśmy ze sobą bardzo blisko związane, a wystarczył mały zabieg chirurgiczny na mózgu i jesteśmy związane jeszcze bliżej. Wiesz, empatia, telepatia, takie tam...
Pięknie. Bliźniaczki były spięte ze sobą telepatycznie, mogły porozumiewać się na odległość. Ciekawe czy czuły tak samo. Kwestie łóżkowe zaczęły rysować się niezwykle interesująco, wyobraźnia natychmiast podsunęła mi kilka gorących wizji ze mną i dwiema bliźniaczkami w sytuacji intymnej. Otrząsnąłem się natychmiast, by zapomnieć o erotycznych fantazjach uniosłem kryształ pod światło jarzeniówek.

  – Takiemu cacku trzeba też będzie nadać nazwę, tak jak się to robi ze słynnymi diamentami – mruknąłem.

Kryształ rozbłysnął niebieską poświatą. Światło opalizowało, załamując się na fasetkach i robiąc oszałamiającą iluminację. Vanda przysunęła się do mnie zachwycona i oszołomiona widowiskiem. Postanowiłem wykorzystać sytuację.

  – Zrzekam się udziałów w tym krysztale, chciałbym ci je podarować. Kamień jest twój – a co mi tam i tak zamierzałem pozostać z bliźniaczkami, kasa nie będzie mi potrzebna, zresztą i tak nigdy się mnie nie trzymała. – Co do imienia, jeśli nie masz nic przeciwko, jako odkrywca, chciałbym by nazywał się – Uśmiech Vandy.

  Uderzyłem dokładnie w tą odrobinę kobiecej próżności, która drzemała w dziewczynie–mechaniku. Nie był to tylko podryw, właściwie mówiłem szczerze.

  Dziewczyna patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. O mało nie zatonąłem w ich błękitnym morzu. Była tak blisko, czułem jej zapach i ciepło. Miękkie ciało pod moimi dłońmi, dotyk ust. Pochylić się i pocałować? Parsknęła śmiechem, chrumkając przez nos. Po sekundzie ryknęła głośnym śmiechem.

  – Tak łatwo mnie nie oczarujesz, podrywaczu z telenoweli – prychnęła ocierając łzę. – Nie przyjmę prezentu, a nazwę dla kryształu wybierzemy we trójkę. Nie gap się jak cielę, zasuwaj do kokpitu. Inga mówi, że jesteś potrzebny, tylko ty umiesz dobrze kierować tą krypą. Zaraz wejdziemy w burzę.

  Punkt dla małej, czułem się jak sztubak. Nie pójdzie z nią łatwo. Odwróciłem się ukrywając zmieszanie i wbiegłem po schodach. Zatrzymałem się przed włazem. Dziewczyna stała oparta o taśmę, na której spoczywał błyszczący klejnot. Błękitny blask oświetlał zgrabną sylwetkę. Vanda ciągle się uśmiechała, a nim zniknąłem w przejściu mrugnęła do mnie zawadiacko.
 Autor: savikol
 Data publikacji: 2006-11-16
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 
B. dobre opowiadanie. największe wrażenie na mnie wywarły bajeczne opisy wnetrza Jowisza, niemniej jednak całosć została swietnie zgrana i napisana naturalnym jezykiem. czyta sie gładko i przyjemnie. :)
Autor: flecker
 Więcej o konkursie
Utwory w konkursie "Ze słów - światy" były oceniane przez 3 jurorów i w moim własnym rankingu to opowiadanie było pierwsze.

Moje notatki po nim wyglądały mniej więcej tak:

- Niewiele dialogów, być może mogłyby ubarwić całość.
- Drobne błędy językowe, chwilami nieco przeszkadzają, ale da się je łatwo naprawić.
+ Przyjemnie się czyta, barwny język.
+ Ciekawe przykuwające uwagę detale; świat jest wyrazisty, realistyczny, ma głębię, historię.
+ Wątek miłosny.
+ Właściwe proporcje pomiędzy częściami opowiadania.
+ Chce się więcej!
Świat został stworzony...

Powyższe uwagi są jednocześnie uzasadnieniem przyznania dwóch kałamarzy.


W związku z przyznaniem dwóch kałamarzy postaramy się oczywiście usunąć wszystkie błędy (część już jest zlikwidowana).

Wielkie gratulacje!
Autor: Whitefire
 PIERWSZE MIEJSCE W KONKURSIE
Ten utwór zajął pierwsze miejsce w ogólnopolskim konkursie literatury fantastycznej "Ze słów - światy" organizowanym przez www.mythai.info w roku 2006.
Autor: Whitefire
 Jak mi sie podoba...
Bardzo ladne opowiadanie. Podobnie jak w tym o "Czarownicy" jest tu zalazek milosnej afery, ale tylko jej zalazek. Wyraxnie autor wie, ze ta czesc romansu jest najbardziej emocjonujaca. :)
Autor: ~Falsafa Data: 15:09 5.05.08
 Świetne klimaty
Przeczytane i mogę tylko powiedzieć: ŁAŁ to jest naprawdę niesamowite !!! Czytając to widziałam oczami wyobraźni całą akcję jaka tu jest opisana.
Autor: kero Data: 18:53 14.04.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77203 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 7 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 7 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Acta est fabula. - Sztuka skończona.

  - Oktawian August
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.