Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Dzieci Frankensteina


    Sobota. Na dziedziniec zamku wjechał Igor. Jego wóz wypełniały świeże zwłoki z miejskiej kostnicy. Zewsząd roznosił się dźwięk kołyszących łańcuchów. Gorąca para uciekała z nieszczelnych instalacji. Potężne koła zębate ociekały smarom . Silniki głucho dudniły. Przekładnie okropnie klekotały. Po ścianach ciągnął się labirynt rur z bulgoczącym w środku wrzątkiem. W syczących piecach palił się nie tylko węgiel. Wszystko to oświetlane było przez nieustannie eksplodujące iskry i porozwieszane wszędzie lampki choinkowe. Dzieci Frankensteina już czekały. Stały w grubej warstwie błota, krwi oraz śluzu spływającej z górnych partii zamczyska. Były gotowe do pracy.
-Zabierajcie się do roboty!- Rozkazał gniewnie Igor.
    Twory szalonego doktora w pierwszej kolejności wycięły mózgi, które odstawiły na prosektoryjny stół. Następnie wrzuciły ciała do olbrzymiego leja, w którym potężne koła zębate je rozczłonkowały. Spreparowane części zostały przetransportowane na taśmociągu do kolejnej stacji, gdzie Igor dokonał selekcji najmniej zniszczonych kawałków. Nie wszystkie trafiły do szwalni. Większość została wrzucona do pieców. Wśród smrodu palonych ciał, dzieci Frankensteina przy użyciu zmodyfikowanych maszyn do szycia zaczęły łączyć pojedyncze kończyny w całość.
    Wtedy pojawił się ON. Powiewający fartuch, burza siwych włosów, dziki uśmiech i przekrwione oczy tylko podkreślały jego szaleństwo.
 W przypadku, kiedy czaszka była nierówna, a mózg wybrakowany, Frankenstein zmuszony był do użycia śrub. W tym celu w pustą czaszkę wmontowywał  metalową obręcz, do której doprowadzał elektrody. Następnie w środku umieszczał mózg. Skronie wiercił i gwintował. W tak otrzymane otwory wkręcał śruby.
    Wokół dachu najwyższej wieży, monstrualnych rozmiarów żelazna maszyneria ściągnęła nad zamczysko pioruny. Ożyły nowe monstra.
-Mirko- doktor zwrócił się do jednego ze „starych” tworów.- Idź do Bonobo i weź od niego pergamin, pióro oraz kałamarz. Szybko!

    W zamku panował mrok. Mirko szedł przed siebie nie wiedząc dokąd. Mieściły się tutaj setki korytarzy, w których można było znaleźć wszystko. Tak samo, jak w głowie doktora.
    Przeszedł obok stołów prosektoryjnych, zapisanych tablic oraz mieczy i halabard. Mirko miał wiecznie smutną twarz klauna pozbawioną prawego oka. Krótkimi nóżkami szurał po posadzce. Bez celu. Bez chęci do czegokolwiek.
    Wszedł w kolejny korytarz. Ujrzał zwisający ze ściany krótki łańcuch. Pociągnął za niego uruchamiając tym samym dźwignię ukazującą sekretne przejście. Wąskie przejście doprowadziło go do niewielkiego pomieszczenia z szafą. Błyskawice rozświetlały panujący w nim mrok. Monstrum podeszło do szafy. Mahoniowe drzwi otworzyły się ze zgrzytem ukazując przerażający widok. Pośród brudnych szmat, metalowych części, zapisanych zwojów leżała postać pozbawiona rąk i nóg. Martwym wzrokiem patrzyła przed siebie.
-Kto ty?- Spytał drżącym głosem Mirko.
-Jestem Hektor- odpowiedziała istota.- Hektor Tułów. Nigdy nie wychodź do miasta. Tam jest niebezpiecznie. Tam są sami wrogowie. Nigdy nie wychodź do miasta.
-Co tu się dzieje?- Usłyszeli czyjś głos. Mirko spojrzał w stronę drzwi wejściowych, gdzie pojawiła się małpa z powiększoną za pomocą szklanej kuli czaszką wypełnioną specyficzną cieczą, w której pływały cztery mózgi.
-Jak się tutaj dostałeś?- Spytał Bonobo. Nie usłyszawszy odpowiedzi, małpa weszła do środka i zamknęła szafę:
-Wyjdź stąd- rozkazała.
    Kiedy znaleźli się już na korytarzu, Mirko oznajmił:
-Pan chcieć papirus, piórko i kamałaż.
Wargi Bonobo zadrżały w uśmiechu.
-To przekaż mu, żeby sam po to wszystko przyszedł. Ja nie jestem jego sługą, w przeciwieństwie do ciebie.
Potem małpa energicznym ruchem odwróciła się na pięcie i znikła w mroku.

    Mirko z wielkim trudem odnalazł wyjście. Zniecierpliwiony doktor sam do niego podszedł i zapytał:
-Gdzie są rzeczy, które miałeś przynieść?
-Bonobo mówić, że pan przyjść po nie sam.
-Cholera- zaklął Frankenstein.- Ta durna małpa przysparza mi samych kłopotów.- Następnie zwrócił się do swoich „dzieci”- możecie iść do kuchni. Kazałem Igorowi przygotować  dla was posiłek.
Szybkim krokiem wszedł do zamku. Monstra nie pamiętały, kiedy ostatnim razem ich pan był w tak dobrym nastroju.

    Na zakurzonym stole leżało kilka sucharów, po których łaziły karaluchy. Stwory zabrały się za jedzenie. Było ich czterech: Mirko, Jim, Dood i Binbo. Oparty plecami o ścianę Jim oznajmił pozostałym:
-Ja idę jutro do miasto. Pan zgodzić na to.- Jim zawsze miał inteligentny wyraz twarzy, gdyż otrzymał głowę pisarza. Nie śmierdział formaliną i z wyglądu najbardziej ze wszystkich przypominał człowieka. Nic więc nie stało na przeszkodzie, aby doktor pozwolił mu na jakiś czas opuścić zamczysko.
    Mirko usłyszawszy tę nowinę podniósł z podłogi kredę, którą wcześniej dostrzegł, i zaczął kreślić nią po posadzce. Miał ręce malarza. Narysował trupią czaszkę w centrum czterech podstawowych figur geometrycznych. To miało być ostrzeżenie dla Jima, żeby nie szedł do miasta. Chciał ostrzec go przed niebezpieczeństwem grożącym mu w Shalleymouth, o którym dowiedział się od Hektora. Ale nikt nigdy nie zwracał uwagi na jego malowidła. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

    Po posiłku, monstra miały odrobinę wolnego czasu. Zawsze przechadzały się po znajomych korytarzach, ale tym razem Dood odłączył od nich. Chciał pozostać w samotności. Dlatego, w którymś korytarzu zniknął im z oczu.
    Spotkał go Igor. Ujrzał osłonięta mrokiem postać w meloniku, z prawą ręką dwukrotnie dłuższą od lewej. Przypominał upiora, który rozpoczął swoje nocne łowy. Kiedy Igor pomyślał jeszcze o jego wiecznie złowrogim spojrzeniu i przyszytym do ust papierosie, jego umysłem zawładnął strach. Natychmiast schował się w najbliższym przejściu i skulił pod ścianą. Jakże on bardzo ich nienawidził.
    „Upiór” skręcił jednak w prawy korytarz i krętymi schodami zaczął schodzić w dół. Schodził coraz niżej i niżej, a nieliczne pochodnie płonące w lichtarzach rozświetlały mu drogę. W końcu kamienne stopnie skończyły się. Takim oto sposobem, Dood nieświadomie odnalazł piwnicę. Na jednej z ław, obok rzędu luźnych mózgów opinanych przez metalowe obręcze, stała zapalona lampa naftowa. Mieszczące się tutaj potężne akumulatory gromadziły prąd, dzięki któremu doktor przywracał życie martwym tkankom.
 Kiedy monstrum weszło w głąb piwnicy, coś wyłoniło się z mroku. Były to pełzające ręce z wszczepionymi oczyma. Jakiś potwór przeleciał obok. Dood zdążył dostrzec latającą głowę. Poczuł nieokreślony kształt ocierający się o jego nogę. Spojrzał w dół. Były to wolno płynące wnętrzności. Stwór odrzucił je z nogawki i postanowił jak najszybciej opuścić piwnicę. Odnalazł nieudane eksperymenty doktora, żywy dowód jego szaleństwa. Dood nie zdawał sobie z tego sprawy. Dla niego były istotami, które podobnie jak on posiadały uczucia.

    Pozostała trójka przeszła obok samotnie grającego w szachy przy świecach Bonobo. Małpa gadała sama do siebie. Binbo wychwycił jedno słowo- miłość. Miał mózg filozofa, dlatego zaczął zastanawiać się, czym jest ta miłość. Czy można było ją w jakiś sposób nabyć, bądź kupić? Czy można było ją dotknąć, przytulić, pogłaskać lub pocałować? A może to jakiś przedmiot? Może coś szklanego, żelaznego? Może każdy ją posiada? Tylko gdzie? W nodze, brzuchu, ręce? Jakby w ręce, to Binbo miałby trzy miłości, gdyż posiadał trzy ręce. Jeśli ma się ją w sobie, to można ją komuś podarować. Tylko jak? A może to, co robił było miłością? Może wręczał miłość poprzez tworzenie podobnych do siebie kreatur? Jedno jest pewne- nigdy się tego nie dowie.




    Niedziela. Późnym rankiem Jim wyruszył do miasta Shalleymouth. Już ze wzgórza, na którym mieścił się zamek, dostrzegł kamienne budynki skąpane w blasku słońca.
    Wędrując wąskimi uliczkami mijał przechodniów. Z pobliskiej tawerny dopływała do jego uszu skoczna muzyka. Młoda dama rzuciła dla niego konwalię przez okno, którą  zdeptał. Przemierzając bez celu kolejne zaułki, Jim poczuł się bardzo dziwnie. Każda część jego ciała pamiętała te miejsca. Znała je bardzo dobrze i próbowała o tym zasygnalizować. Jim poczuł się bardzo źle.
    Wtem, usłyszał kościelne dzwony, które zwróciły jego uwagę. Ujrzał budynek z czerwonej cegły zwieńczony mosiężnym krzyżem, który mimo piętna odciśniętego przez czas nadal dumnie wznosił się ku niebu. Jim skierował swoje kroki w stronę kościoła. Dzwony zagłuszały każdy dźwięk. Siedzące na pobliskich drzewach kruki, wystrzeliły jak z procy i odleciały jak najdalej od tego hałasu. Wielu mieszkańców wchodziło do budynku. Jim szczelniej okrył się płaszczem i poszedł w ich ślady.
    Prawie cały kościół był zapełniony. Wielu ludzi musiało stać, gdyż wszystkie miejsca siedzące zostały zajęte. Jim stanął z tyłu, by nie zwracać niczyjej uwagi i zaczął przyglądać się otoczeniu. Wszyscy zgromadzeni patrzyli przed siebie i słuchali księdza w białych szatach mówiącego z ambony. Jim zastanawiał się, kim dla tych ludzi jest ten ubrany na biało jegomość. Dlaczego tak uważnie go słuchali? O czym ważnym mówił? Czy wydawał im rozkazy? Może był kimś podobnym do doktora Frankensteina? Jim zaprzestał zadawania sobie trudnych pytań, gdyż jego uwagę zwrócił witraż. Przedstawiał wielkie oko, z którego spływały tęczowe fale. Promienie słoneczne odbijały się od szklanego malowidła sprawiając, że wnętrze tonęło w mistycznym blasku. Jimowi zdawało się, iż postać, do której należało to oko, musiała być wszechpotężna i mieć nieograniczoną władzę. Nie wiedząc dlaczego, chciał uklęknąć przed witrażem, lecz kościelne organy wyrwały go z zadumy. Ksiądz i zgromadzeni ludzie zaczęli śpiewać. Muzyka wypełniła cały kościół. Spoglądając na skupionych mieszkańców, Jim dostrzegł małego chłopca. Ubrany był w wełnianą kamizelkę, lekko pobrudzone spodnie i dziurawe buty. Chłopiec spojrzał w stronę monstrum. Ich wzrok spotkał się. Jim znał twarz tego dziecka, jego oczy, uśmiech. Przepychając się przez tłum, doszedł do niego. Chwycił go pod pachy i podniósł z ziemi bacznie mu się przyglądając. Zdziwiony chłopiec spytał:
-Tato, to ty?
Stwór pamiętał ten głos, dlatego wyprowadził dziecko z kościoła. Kilku ludzi widzących całe to zdarzenie stanęło w osłupieniu.
    Na zewnątrz, Jim postawił chłopca na nogi i chwycił jego dłoń.
-Masz jakąś dziwną rękę, tato- oznajmił chłopiec.- Nigdy takiej nie miałeś. Dlaczego masz taką rękę, tato?
Monstrum nie odpowiedziało. Ruszyło z dzieckiem przez miasto. Mijający ludzie dziwnie im się przyglądali szepcząc przy tym na boku.
    Po dłuższej chwili chłopiec znowu zabrał głos:
-Mama mówiła, że nie żyjesz. Mówiła, że potrącił cię wóz.
Jim skupiony był wyłącznie na drodze. Przyspieszył kroku. Chłopiec nie przejmując się tym, że nie otrzymał odpowiedzi na żadne pytanie, zadał kolejne:
-Tato, czy nadal piszesz książki?
I tym razem Jim nie raczył odpowiedzieć. Szczelniej okrył się płaszczem i unikał wzroku ludzi. Uśmiechnięte dziecko szybko przewracało za nim małymi nóżkami.

    Kiedy opuścili miasto i weszli na wzgórze, chłopiec ponownie się odezwał:
-Prowadzisz mnie do swojego nowego domu, tato?
Tato. To słowo krążyło w głowie Jima, od kiedy usłyszał je w kościele. Co ono oznaczało? Kim był tata? Czy ten, do którego należało oko uwidocznione na witrażu, był tatą?
   
    W końcu doszli do zamczyska. Potężne wieże zdawały się być ostrzeżeniem dla intruzów, a dym stał na przeszkodzie promieniom słonecznym.
-Dlaczego mieszkasz w takim strasznym domu, tato?- Chłopiec lekko trząsł się ze strachu. Jim zaprowadził dziecko pod żelazną bramę, która rozbłyskiwała w błękitnym rytmie elektrycznych impulsów i kilkakrotnie zapukał w nią pięścią, a głuche echo rozniosło się po dziedzińcu. Po dłuższej chwili, brama z przeraźliwym zgrzytem otworzyła się ukazując małego, garbatego mężczyznę z przetrąconym karkiem. Igor nie przypadł chłopcu do gustu.
-Co to za bachor?- Spytał nieprzyjemnym głosem.
-On jest mój- odpowiedział Jim.
-Twój, hah, dobry żart. Lepiej zejdź mi z oczu pokrako.
Stwór ruszył szybkim krokiem, a chłopiec podreptał za nim nie oglądając się za siebie.
-Kim był ten niemiły pan i dlaczego masz taki dziwny głos?
Po raz kolejny, monstrum nie udzieliło odpowiedzi. Poprowadziło chłopca wijącymi się do góry, metalowymi schodami.
-Gdzie mnie prowadzisz, tato?
-Do naszego pokoju.
Chłopiec ucieszył się, że w końcu otrzymał chociaż jedną odpowiedź. Zastanawiał się nad tym, co jego tata miał na myśli mówiąc- naszego pokoju. Czy chodziło mu o ich wspólny pokój? Czy będą w nim razem mieszkać? Czy będą tam ołowiane żołnierzyki, którymi tak bardzo lubił się bawić? Odpowiedzi miały nadejść niebawem, gdyż Jim otworzył jedne z wielu drzwi, szczelnie ukrytych w mroku korytarza.
    W środku, oprócz kilku brudnych okien, stało biurko. Chłopca najbardziej zmartwiło jednak to, że w pokoju znajdowały się trzy postacie. Siedzący pod oknem smutny klaun ze spuszczoną głową. Oparty o ścianę osobnik z papierosem w ustach, melonikiem na głowie i jedną ręka dłuższą od drugiej. Jednak najgorszy był ostatni. Posiadał trzy ręce i... twarz dziecka. Tak samo małego, niewinnego i zagubionego, jak on. Chłopiec przestraszył się ich i ze łzami w oczach przytulił do Jima:
-Oni są straszni tato. Ja nie chcę tutaj być. Zabierz mnie stąd, tato. Proszę. Zabierz, tato. Zabierz... Tato...
Stwór wytarł jego łzy ze słowami:
-Oni dobrzy. Oni być ze mną.
Chłopiec powstrzymał płacz, spojrzał niewinnym wzrokiem na Jima i zapytał:
-To są twoi przyjaciele?
Cała czwórka ożywiła się. Jim podniósł chłopca i usadowił na biurku. Mirko wstał spod okna. Dood i Binbo podeszli do dziecka. Strach znowu zawitał do serca chłopca. Czuł się osaczony przez czterech, jak ich nazwał, „dziwnych mężczyzn”. Zauważył, że prawy oczodół klauna jest pusty. Papieros w ustach Dooda został przyszyty, i to tak nieudolnie, że zostały przy tym zszyte jego usta, przez co nie mógł mówić! Postać z trzema rękoma i twarzą dziecka. I jeszcze jego tata, który zmienił się. Miał inne dłonie, inny głos, nie udzielał odpowiedzi na jego pytania. Nie. To już nie był jego tata.




    Igor podszedł do skupionego nad zapisanym zwojem doktora.
-Panie- rzekł- coś się stało.
Minęła długa chwila, nim Frankenstein odwrócił się powolnym ruchem w stronę sługi:
-Co takiego?
Igor ucieszony tym, że doktor raczył poświęcić mu trochę czasu, oznajmił:
-Ten cały Jim przyprowadził do faktorii jakiegoś bachora. Twierdzi, że należy do niego.
-Cholera. Gdybym tylko to przewidział, zabroniłbym mu opuszczać zamek. Obawiam się, iż Jim posiada twarz i mózg ojca tego dziecka. Twarz, gdyż dzieciak poznał go, inaczej nie poszedłby za nim do faktorii, i mózg, ponieważ mówi, że dziecko należy do niego. Pewnie siedzi teraz w swojej komnacie. Idź do niego i zabierz mu tego bachora. Następnie przyprowadź go do mnie. Zbyt dużo widział, dlatego nie będzie mu dane opuścić zamczyska. Pośpiesz się!
Igor, chichocząc i niezdarnie podskakując, zniknął w mroku dziedzińca.
    Czwórka monstrów przyglądała się uważnie siedzącemu na biurku chłopcu. Jim nie mógł już dłużej wytrzymać. Musiał wydusić to z siebie, zapytać chłopca kim jest tata. Tak też zrobił. Po usłyszeniu tego pytania, dziecko znowu posmutniało. Patrzyło mokrymi od łez oczami na monstrum:
-Jak mogłeś zapomnieć? Tata, to taki ktoś, kto troszczy się o swoje dziecko, pielęgnuje je, karmi, chodzi z nim na spacery. Już sobie przypomniałeś?
Oczywiście, że Jim sobie nie przypomniał. Nie był w stanie. Nie pamiętał, aby pielęgnował tego chłopca, karmił go, chodził z nim na spacery, ale mimo to, kiedy ujrzał go w kościele, to przed jego oczami pojawiły się znajome obrazy. Wiedział, że ten chłopiec jest dla niego kimś ważnym. Kimś tak ważnym, że musiał go wyprowadzić z kościoła i przynieść tutaj. Grobową ciszę przerwał Binbo pytając chłopca:
-Co to miłość?
-Miłość jest wtedy, kiedy dwoje ludzi kocha się. Tulą się do siebie, całują, mówią miłe słówka.
Binbo zaczął się zastanawiać, czy doktor kiedykolwiek go przytulił, lub pocałował. Tymczasem z pytaniem do chłopca zwrócił się Mirko:
-A co to przyjaźń?
Chłopiec poczuł dreszcz strachu, kiedy spojrzał w jego pusty oczodół, ale mimo to odpowiedział:
-Przyjaźń jest wtedy, kiedy ludzie bardzo się lubią. Razem spacerują, jedzą wspólnie, przebywają ze sobą. Tak ja wy.
Rzeczywiście. Czwórka monstrów zawsze razem ze sobą przebywa, wspólnie spożywa posiłki w kuchni. Mirko bardzo ucieszył się, że ma przyjaciół i chciał się uśmiechnąć. Niestety nie mógł zmienić wyrazu swojej twarzy.
    Wtem, do środka wparował Igor. Zmierzył chłopca lodowatym spojrzeniem, po czym zwrócił się do Jima:
-Oddaj mi bachora.
-Nigdy- zaprotestował.
-To rozkaz pana. Oddawaj go, bo połamię ci te witki i sam go zabiorę!
Skoczył na Jima. Dłuższa ręka Dooda chwyciła za ramię zdziwionego sługę. Binbo zacisnął trzy pięści i z całej siły rąbnął Igora w głowę, który natychmiast zemdlał.
-Hurra!- Ucieszył się chłopiec.- Pokonaliście złego pana.
Mirko spojrzał przelotnie na nieprzytomnego, a Jim odetchnął z ulgą.
    Mijały godziny, a monstra słuchały chłopca, który na swój sposób tłumaczył im, czym takim jest łyżka, drabina, dom i wiele innych rzeczy. Uważali go za najmądrzejszą istotę na świecie.

    Coś z zewnątrz przykuło uwagę doktora. Podszedł do okna. Pod mury zamku podchodzili mieszkańcy Shalleymouth. Ściana uniesionych pochodni rozpraszała panujący tutaj mrok. Frankenstein był bardzo rozgorączkowany, a jego głowę zalała fala myśli. Otworzył stare okno i wyjrzał na zewnątrz. Pochód zatrzymał się tuż przy bramie. Z tłumu wyszła jakaś postać. Nie trzymała w ręku pochodni, dlatego doktor nie widział jej twarzy.
-Czego chcecie?- Krzyknął z okna Frankenstein.
-Otwórz bramę- postać przemówiła męskim głosem.- Mamy do ciebie sprawę.
Frankenstein wyszedł z okna szczelnie je zamykając. Zastanowił się chwilę, po czym przywołał najbliżej stojące monstrum.
-Otwórz bramę. Natychmiast!- Rozkazał przerażonemu stworowi. Monstrum najszybciej jak potrafiło zeszło schodami na dół, a doktor kroczył za jego cieniem.
    Na dziedzińcu stały pozostałe kreatury, które na komendę swojego pana, poszły za nim do baszty. Monstrum zaczęło otwierać bramę, przy pomocy mechanicznych dźwigni napędzanych mocą prądu. Doktor Frankenstein przełknął ślinę i czekał cierpliwie. Jego dzieci ustawiły się za nim w rzędzie. Potężna baszta otwarła się. Monstrum pokuśtykało do swego pana i kucnęło przy nim.
    Tłum mieszkańców Shalleymouth wszedł na dziedziniec. Frankenstein zbadał wzrokiem ich twarze. Byli to mężczyźni, których liczba nie przekraczała pięciu, może sześciu dziesiątek. Większość z nich, uzbrojona była w pistolety, widły, rzadziej w strzelby. Doktorowi podskoczyło ciśnienie, ale mimo to zabrał głos:
-Czego tutaj szukacie?
-Dziecka-wyjaśnił mężczyzna stojący na czele tłumu.- Mieszkańcy widzieli, jak twoje paskudztwo uprowadziło je z porannej mszy. Lepiej nie stawiaj oporu. Jesteśmy uzbrojeni.
-Spokojnie, panowie- doktor rozłożył ręce w pokojowym geście.- Zaraz odzyskacie chłopca.- Zwrócił się do potwora stojącego obok.- Wiesz w jakiej komnacie przesiaduje zwykle Jim?- Monstrum skinęło głową.- To idź tam i sprowadź mi małego chłopca. Sięga tobie do pasa.- Potwór, najszybciej jak potrafił, skierował się w stronę zamku.
    Mężczyźni czekali w zniecierpliwieniu, obserwując twory szalonego doktora. Jakże one były paskudne i prymitywne. Niby nie posiadały inteligencji, i rzadko który wydawał z siebie jakikolwiek głos, ale były pozszywane z ludzi. Czy zatem możliwe jest, aby miały w sobie ludzkie cechy? Czy posiadały uczucia?




    Potwór bez problemu odnalazł komnatę, w której przebywał Jim z trzema towarzyszami i dzieckiem. Na ziemi, nadal bez ruchu, leżał Igor. Czy na pewno był nieprzytomny? Potwór zbliżył się do nich i oznajmił:
-Mieszkańcy przyszli. Chcą dziecko- wypowiadając te słowa, spojrzał na małą istotę siedzącą na biurku i wesoło machającą nóżkami. Chłopiec oznajmił:
-Pójdziemy do nich. Wyjaśnię im, że jesteś moim tatą i nie mogę cię opuścić.
Monstra, nie wiedząc co począć, przystały na tę propozycję. Nie były w stanie przewidzieć, że plan się nie uda. Nie posiadały ani intuicji, ani wyobraźni. Dlatego wszyscy opuścili komnatę.
    Schodzili krętymi schodami coraz niżej i niżej, aż w końcu znaleźli się w ciemnym korytarzu wyprowadzającym z zamku. Nie wszyscy poszli dalej. Dood odłączył się od nich i skierował w przeciwną stronę. Krótszą ręką poprawił melonik na głowie i odszedł. Nikt nie miał zamiaru go powstrzymywać.
    Skryty w cieniu Bonobo dostrzegł ich. Widział uśmiechniętego chłopca idącego na czele czwórki stworów. Wiedział kto czekał na dziedzińcu. Spuścił małpią głowę na owłosioną pierś.

    Weszli na dziedziniec. Rytmicznie migające lampki choinkowe i pochodnie trzymane przez dużą grupę ludzi, przeganiały tutejszy mrok. Wszystkie twarze zwróciły się w ich kierunku. Chłopiec podszedł do Jima, włożył swoją dłoń w jego i razem ruszyli przed siebie. Za nimi człapała pozostała trójka.
    Po chwili stanęli między doktorem i jego tworami a mieszkańcami Shalleymouth. Mężczyzna stojący na czele tłumu, chwycił pochodnię i podszedł do dziecka. Skierował światło na twarz Jima i zmierzył go nieprzyjemnym wzrokiem. Następnie spojrzał na chłopca wyciągając do niego prawą dłoń schowaną w skórzanej rękawicy:
-Przyszliśmy po ciebie. Chodź.
Chłopiec odtrącił wyciągniętą dłoń i przytulił się do Jima:
-Nigdzie nie idę. Zostaję tutaj z moim tatą.
Wśród zebranych mieszkańców rozległy się pojedyncze chichoty. Mężczyzna spojrzał na doktora, który stał niewzruszony, po czym znowu zwrócił się do chłopca:
-Chodź z nami. Zabierzemy cię do domu.
-Tu jest mój dom- zaprotestował.- Tu jest mój tata.
Mężczyzna nie wytrzymał, zacisnął pięść i uderzył Jima w twarz, który lekko się zatoczył.
-Co mu zrobiłeś, odmieńcze!?
Stwór nie pozostał mu dłużny. Mężczyzna upadł na ziemię wypuszczając pochodnię. Kilka osób wyszło z tłumu, ale ranny towarzysz powstrzymał ich. Potem spojrzał na doktora krzycząc:
-Rozkaż mu oddać dziecko! Inaczej źle to się dla was skończy!
Frankenstein chwycił Jima za kołnierz płaszcza:
-Oddaj im tego bachora! Zrozumiałeś! Oddaj im! Natychmiast!
Chłopiec odtrącił doktora od swego taty i ponownie wtulił się w niego. Wtedy, zupełnie niespodziewanie, do doktora odezwał się Binbo:
-Ty nam nigdy nie dałeś miłości.
Frankenstein stał jak wryty. Nie wiedział co powiedzieć. Patrzył na niewinną twarz monstrum i poczuł, jak kruszy mu się serce. Czy to możliwe, aby w jego oczach pojawiły się łzy?
-Brać ich!- Rozkazał mężczyzna i tłum z okrzykiem zaatakował. Dwa pierwsze potwory padły. Kilka chwyciło za metalowe pręty lub łomy, żeby mieć się czym bronić. Bronić, nie atakować. Oni nie potrafili zabijać. Lecz walczyli z ludźmi. Oni potrafili...

    Bonobo ujrzał walkę z okna na  półpietrze. Przetarł oczy i ruszył schodami ku górze.

    Któryś stwór został przebity widłami, inny zastrzelony, jeszcze inny zaciągnięty pod mur i spalony pochodniami. Doktor biegał wokół, rwał włosy, w jego oczach pojawiły się łzy złości. Był bezradny jak dziecko.

    Bonobo szedł ciemnym korytarzem mijając zapisane tablice. Wszedł do najbliższej komnaty. W środku stało biurko, na którym dogasała świeca, krzesło i samotnie zwisający z sufitu niedługi łańcuch.

    Monstra były przestraszone, bezbronne, co chwilę któryś z nich odchodził. Mirko klęczał nie wiedząc co począć. Wokół była krew. Krew potworów. Krew jego przyjaciół. Zatopił dłonie w najbliższej czerwonej kałuży i zaczął opętańczo malować. Chciał przekazać wszystkim swoje uczucia. Chciał, aby wszyscy wiedzieli, co w tej chwili czuje. Nigdy nikogo to nie obchodziło. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Ktoś brutalnie przewrócił go na plecy i wbił w brzuch widły. Mirko przeraźliwie krzyknął, a z jego oka popłynął potok łez. Z wielkim trudem odwrócił się na brzuch i zaczął czołgać zostawiając za sobą krwawy ślad. Podniósł głowę do góry i poprzez łzy ujrzał dziecięcą twarz Binba. Monstrum patrzyło na niego oczami pełnymi smutku.
-Przyjacielu- to było ostatnie słowo, jakie padło z ust Mirka.

    Bonobo przysunął krzesło pod zwisający łańcuch i wszedł na nie. Wziął głęboki oddech chwytając za koniec łańcucha. Zgiął go w pętlę, zakluczył i w tak otrzymany otwór wcisnął głowę. Zamknął oczy. Kopnął krzesło, które z hukiem uderzyło o posadzkę. Ostatnia iskierka życia w ciele Bonobo zgasła wraz ze świecą.

    Na dziedzińcu nastąpiło nagłe poruszenie. Coś wypełzło z zamku. Kilku mieszkańców Shalleymouth upuściło strzelby i pobiegło tam, gdzie poniosły ich oczy. Nieudane eksperymenty doktora odzyskały wolność. Pełzające ręce z wszczepionymi oczyma, latające głowy, wolno płynące wnętrzności, nogi z kółkiem od pianina, nożyco- ręce i wiele innych. Wszystkie chciały jednego- zemścić się na doktorze za to, jakimi ich stworzył.
    Na samym końcu pojawił się Dood. Uszedł kilka kroków, po czym upadł na ziemię. Stojący obok stwór, który zachował życie, poczłapał do niego. Uklęknął przy nim i odwrócił brzuchem do góry. Jego twarz pokryta była siatką ran, w ustach tkwił złamany papieros, dłuższa ręka ledwo co trzymała się ciała, a z brzucha zwisały kawałki skóry. Spod melonika leżącego obok wypełzła dłoń, która zamiast palców miała ostrza. Czekała chwilę nieruchomo, po czym gwałtownie skoczyła na twarz klęczącego stwora i wydłubała mu oczy.
    Doktor zaczął uciekać w popłochu przed goniącymi go potwornościami. Jego biały fartuch łopotał na wietrze. Wiszący wysoko na czarnym niebie księżyc obserwował ten morderczy pościg. Frankenstein szybko dostał zadyszki, serce waliło mu jak młot, a nogi zaczęły się plątać. Któraś z lecących za nim głów, zbliżyła się doń niebezpiecznie blisko. W następnej sekundzie odgryzła mu ucho. Doktor krzyknął najgłośniej jak potrafił i złapał się za świeżą ranę. Upadł na trawę wijąc się z bólu jak opętany. Nieudane eksperymenty, które wrzucił do najciemniejszej piwnicy, dopadły go.

    Kilkunastu ludzi, którzy pozostali przy zdrowych zmysłach, dalej zabijało monstra. Trzech mężczyzn z widłami otoczyło Binba. Stwór wzniósł ręce ku górze i  spojrzał na wieczorne niebo. Jego dziecięce oczy nic więcej już nie zobaczyły.

    Mężczyzna stojący na czele mieszkańców podszedł do płaczącego i trzęsącego się ze strachu chłopca stojącego pod murem. Dziecko spojrzało na niego. Mężczyzna trzymał w prawej dłoni pistolet.
-To już koniec- powiedział.- Zabiorę cię do twojego domu.
-Nigdzie go nie zabierzesz- rozległ się chrapliwy głos. Mężczyzna odwrócił się. Ujrzał Jima w czarnym płaszczu, który lekko muskany był przez wiatr.
-Nigdzie go nie zabierzesz- powtórzył.
-Mylisz się- mężczyzna skierował lufę pistoletu w jego stronę. Rozległ się strzał, po którym Jim padł na ziemię.
-Tato!- Chłopiec z krzykiem podbiegł do leżącego monstrum. Zdawało się, że nigdy nie przestanie płakać.
 Autor: Piotr Stareńczak
 Data publikacji: 2006-12-22
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Wrażenia
Moje wrażenia po przeczytaniu w ramach sędziowania konkursu "Ze słów - światy" były mniej więcej takie:

- Oparte na nieoryginalnym pomyśle. Zresztą, ja nie lubię Frankensteina :(
+ Dość przejrzysty, poprawny językowo styl.
+ Głębszy sens, chociaż nie oryginalny w kontekście Frankensteina.
Autor: Whitefire
 Robi wrażenie
Po raz pierwszy czytam opowiadanie opisane z perspektywy ofiar doktora, no to w zasadzie nie mogło się dobrze skończyć i tu mi trochę szkoda.
Autor: kero Data: 13:39 29.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 80 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 80 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Poeta - ktoś, kto pragnie w jasny dzień pokazać światło księżyca.

  - Jean Cocteau
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.