Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Stracone dusze

            Ulice miasta były już dawno puste, tylko nieliczni przemykali ciemnymi zaułkami w niewiadomym celu, zmierzając w tylko sobie znanym kierunku. Elf Almyx, na przykład, kierował się ku fontannie. Jego kroki nie rozbrzmiewały między kamienicami, nie nosił ciężkich, okutych butów jak większość wojowników, lecz miękkie kozaki ze skóry. Zawsze preferował cichy chód, i nie raz uratowało mu to życie. Zresztą łucznicy nie zwykli brutalnie walczyć w zwarciu, woleli utrzymywać wroga na dystans. Co bynajmniej nie znaczy, że byli tchórzami.

            Miejska fontanna była już w zasięgu wzroku. Krople wody dzięki światłu księżyca zyskiwały w nocy piękny, srebrzysty połysk. Dawniej w tym miejscu stał pręgierz, ale burmistrz zdecydował, że plac miejski powinien być bardziej ładny niż praktyczny. I wybudowano fontannę. Zdaniem Almyxa, całkiem ładną.

            Przy krawędzi misy stał już Tilben. Almyx już nie pamiętał, kiedy go ostatnio widział. Dawno minęły czasy, kiedy ich banda tułała się po miastach, zarabiając jako eskorta lub poszukując przestępców. A potem Cervant zabił dwóch strażników miejskich i go powieszono. Wtedy ich grupa rozpadła się, a ich drogi się rozeszły - i już nigdy mieli się nie spotkać.

            I oto Tilben, jego stary druh, niezrównany szermierz, stoi przed nim i uśmiecha się jak zawsze. Natychmiast padli sobie w ramiona.

- Dobrze cię znowu widzieć. – stwierdził Almyx. – Minęło wiele dni.

- Ciebie też.

            Łucznik nagle spoważniał.

- Dlaczego chciałeś się ze mną spotkać?

- Bo chciałbym jeszcze raz zapolować. – wyjaśnił Tilben. – Od jakiegoś czasu podążam śladem pewnego skrytobójcy. Jest on przestępcą poszukiwanym w wielu miastach, nie należy do żadnej z Gildii Zabójców i za jego głowę dają dużą sumę. Niedawno go znalazłem – razem z kilkoma innymi bandytami ukrył się w starej, zrujnowanej twierdzy orków w pobliżu miasta, zwanej przez tutejszych Grosh’mmolahk. Met’te już się zgodził – tak, jest tutaj ze mną - teraz proszę ciebie.

            Almyx popatrzył na niego uważnie.

- Nie.

- Dlaczego?

- Skończyłem z tym odkąd stracono Cervanta.

- Tylko dlatego nie chcesz więcej walczyć razem z nami?! – zdziwił się Tilben. – Przecież to normalne, że igrając ze śmiercią prędzej czy później się z nią spotkasz, tak jest stworzony nasz świat. Śmierć towarzysza to nie powód do załamywania się, zresztą Cervant sam był sobie winien…

- Mam też inne powody. Przez te kilka lat wiele się zmieniło, więcej niż przypuszczasz. To moja ostateczna decyzja, żegnam.

            Elf odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem w kierunku, którego tak naprawdę nawet on sam nie znał. To miasto było mu cały czas obce, nie miał stałego domu ani tu, ani nigdzie indziej. Mimo to był to los, który sam sobie wybrał. Jego osobista pokuta. Wieczna tułaczka.

- Przecież wiem, że i tak nie masz gdzie pójść! – krzyknął za nim stary towarzysz. Almyx zacisnął zęby, ale nie zatrzymał się. – Potrzebujesz pieniędzy tak jak ja, a śmierć Vayacathy jest warta osiemset dukatów!

            Almyx stanął jak wryty i powoli się obrócił.

- Vayacatha? – wyszeptał.

 
***

 
 - Zaczekaj.

            Łucznik obrócił się w siodle. Elfka podeszła do niego i spojrzała w górę, w jego jasną twarz i bystre, niebieskie oczy.

- Przyrzeknij mi, że wrócisz. Wrócisz cały i zdrowy. Obiecaj, że mnie nie zostawisz, że jeszcze się spotkamy.

- Inette, nawet wyrocznie nie do końca są pewne, co będzie do jutro, a ty mnie o to prosisz?

            Zawiał zimny, wieczorny wiatr. Słońce już niemal całe schowało się za krawędzią poszarpanego horyzontu.

- W takim razie zostań. Nie jedź. Zwyciężą i tak, jeden strzelec mniej nie robi różnicy dla naszej armii.

            Jasnowłosy jeździec pokręcił głową.

- Nie cofam raz podjętej decyzji, nawet, jeśli nie jest do końca właściwa. Ale serce mówi mi, że tak trzeba. Jako Mokudyjczyk muszę walczyć o mój kraj i bronić Seylis.

- Przyrzeknij mi to. – nalegała Inette. – Jesteś łucznikiem, nie musisz oddawać życia. Ty nie bronisz miasta własna piersią, lecz walczysz na odległość – nie narażasz się przecież tak jak inni. Ty wrócisz, prawda?

            Jeździec popatrzył za elfkę, na mnicha stojącego u bram miasta. „Uwierz mi, Inette, mógłbym umierać i tysiąc razy, bylebyś była bezpieczna. Jeśli Seylis padnie, najeźdźcy dojdą i tu, a ta mieścina nie jest w stanie się obronić. Dlatego zostawiam cię tutaj, u mnichów Lśniącej Dłoni, i jadę się bić. Gdybyś o tym wiedziała, nie pozwoliłabyś mi odjechać, i spętałabyś mnie jeszcze większą ilością obietnic i zobowiązań. A ja nie lubię zbyt wiele przyrzekać.”

- Wrócę, przysięgam ci to. – łucznik uśmiechnął się do łysego zakonnika, a ten odwzajemnił gest. – Potrafię o siebie zadbać. Mam nadzieję, że Vayacatha i inni mnisi zadbają o ciebie równie dobrze.

 
***

 

            Noc była chłodna, więc rozpalili ognisko. Nie obawiali się, że banda ich zobaczy – w pobliżu ruin, a nawet na dziedzińcu twierdzy nocowało wielu podróżnych. Bandyci z pewnością się z tym liczyli, i dlatego, jak twierdził Tilben, ukryli się w jednej z wielu kamiennych wież. Aby się jednak upewnić, że dalej obozują tam gdzie ostatnio, wyruszył na zwiad. Oczekiwanie na powrót towarzysza Met’te umilał im grą na swoich organkach – tak jak niegdyś.

            Oprócz grajka i Almyxa przy ogniu siedział jeszcze Daemyrion, mag, którego wynajął Tilben – ponoć za niewiarygodnie niską kwotę. Ich podejrzenia rozwiał stwierdzeniem, że czarodziej jest zaufanym członkiem tutejszej Gildii Magów i po prostu chce sobie dorobić na boku. Nieczęsto organizowano wyprawy do Grosh’mmolahk, gdyż nie było tam nic ciekawego, a jeśli nawet kiedyś znajdywały się tam jakieś bardziej wartościowe przedmioty, to poszukiwacze przygód już dawno je stamtąd wywlekli i spieniężyli. Teraz była to po prostu stara, pusta warownia, nienadająca się już do zagospodarowania i nie stanowiąc jakiegoś ważnego punktu strategicznego. Mimo to jednak wciąż budziła podziw swym majestatem, imponowała grubymi murami i wysokimi, potężnymi wieżami z bazaltu. Dawno wyparci stąd orkowie rzadko budowali kamienne twierdze, ale jak już – to naprawdę porządnie.

            Met’te urwał w pół melodii i obrócił się.

- Co tam u nich ciekawego?

Z ciemności bezszelestnie wyłonił się Tilben.

- Nocują w wieży, tak jak wczoraj. Czują się tam pewnie, bo nikt dawno nie odwiedzał tych ruin, a tym bardziej nie ryzykował długiej wędrówki w górę po rozlatujących się schodach. Na wszelki wypadek nieco poniżej wejścia do kopuły ustawili straż, dwie osoby.

- Ile ich jest łącznie? – zapytał Almyx.

- Sześciu albo siedmiu, nie jestem całkowicie pewny.

- A którą wieżę zajęli?

- Tę za głównym garnizonem, chyba kiedyś była dzwonnicą albo magazynem, bo wewnątrz znajduje się sporo lin, łańcuchów i bloczków.

            Chwilę jeszcze rozmawiali, uzgadniając szczegóły planu. Później zapadła chwila ciszy, którą przerwały organki Met’tego. Rozbrzmiała melodia znanej im wszystkim pieśni, a potem piszczałki umilkły i razem zaśpiewali.
 

Ramię w ramię, przy mieczu miecz
Razem w bój, po honor i krew
Wrogom klinga, dla braci otwarte dłonie
A kto zwątpi choć raz, niech go piekło pochłonie

 
            „Tylko czy aby na pewno jestem zdecydowany?” - pomyślał Met’te. „W przeciwieństwie do nich już tam byłem, i wiem, że ruiny nie są puste… Problem w tym, że nie potrafię powiedzieć, co tam jest i czy na pewno się na to natkniemy. Mam nadzieję, ze dalej można na was polegać, towarzysze, bo może być ciężko.”

 
***

  
            Krzyk Besqona, który zaproponował przed dwustoma metrami rozdzielenie się, odbił się echem w pustych korytarzach twierdzy. Mag i druid spojrzeli po sobie, po czym biegiem popędzili z powrotem, zaczynając inkantację ochronnych zaklęć bez zatrzymywania się.

            Skrzyżowanie korytarzy było zasnute szarym pyłem albo mgłą, mało co było widać. Besqon dalej krzyczał bez opamiętania, gdzieś na podłodze. Druid szybko przywołał zefir, który nieco rozwiał zasłonę dymu. Kilka kroków od nich zamajaczyła sylwetka towarzysza, więc obaj rzucili się ku niemu.

            Besqon umilkł nagle, krzyk uwiązł mu w gardle. Coś podcięło druida, runął na ziemię jak długi, a potem z sufitu oderwał się bazaltowy głaz, który spadł prosto na niego. Czarodziej nie zdążył nawet otworzyć ust – zdołał jednak umysłem odepchnąć przyjaciela poza zasięg skały. Kamień uderzył z hukiem w murowaną posadzkę, odgniatając w niej spore wgłębienie i rozpryskując się na tysiące drobnych odłamków. Mag poczuł delikatne mrowienie ziemi pod stopami i w tym samym momencie wyrósł pod nim skalny słup, który błyskawicznie wystrzelił w górę jak kiełkująca fasola i popędził ku sklepieniu, niosąc go coraz wyżej. Zaklęcie teleportacyjne zaczęło mu się plątać i nagle stało się niemożliwe do wypowiedzenia na czas. Czarodziej upadł na jedno kolano, poczuł, jak z gorączkowo przygryzionej wargi popłynęła krew. Nie zdążył nawet krzyknąć – poczuł dotknięcie sufitu na zgarbionych plecach i… słup się zatrzymał.

            W podziemiach zapadła głęboka cisza.

 
***

 
- Noth, słyszałeś to?

- Co?

- A, już nic.

            Pierwszy strażnik zaczął uważnie nasłuchiwać.

- O, znowu. Może jednak to sprawdzę.

            Wartownik narzucił czarny płaszcz, wziął do ręki miecz i wstał ze stopnia. Ostrożnie zszedł schodami na półpiętro, a potem jeszcze niżej.

            Na drugiej kondygnacji panował mrok, ale oczy Tarhiego szybko się do niego przyzwyczaiły. W końcu był tropicielem i często wędrował nocą. Kątem oka zdołał dostrzec w mroku przykucniętą postać na dużej, starej skrzyni. Udał, że nic nie widzi, starając się nie zdradzić przed przeciwnikiem, jednocześnie zaciskając niecierpliwie palce na rękojeści miecza.

            Tymczasem Noth także się zaniepokoił. To pewnie był jakiś szczur albo coś takiego, mimo to poczuł się niepewnie. Ogień latarni przez chwilę zamigotał i Noth odniósł dziwne wrażenie, że ktoś za nim jest – ale było już za późno.

            Usłyszał tylko szybki, urwany szept, a potem poczuł, jakby ktoś go uderzył obuchem w plecy. Poleciał w przód, czując jednocześnie, ze pali mu się płaszcz – a potem uderzył głową w stopnie i poleciał na łeb, na szyję, po stromych schodach w dół.

            Słysząc rumor, Tarhi się odruchowo obrócił. Zobaczył płonące ciało, które wtoczyło się do sali, na chwilę dając nieco światła. Wystarczająco dużo jednak, by Almyx mógł dostrzec wyraźniej sylwetkę wartownika i celnie strzelić.

            Strzała trafiła bezbłędnie, przeszywając gardło, rozrywając tchawicę i przełyk. Obficie popłynęła posoka, ściekając po palcach, bezskutecznie próbujących zatrzymać upływ krwi. Strażnik padł na kolana, a potem na twarz. Ciało jeszcze chwilę drgało, a potem znieruchomiało.

            Almyx przekroczył truchło, wyjął ze zdrętwiałych palców miecz i podążył schodami w górę, do Daemyriona, który już czekał przy klapie prowadzącej na szczyt wieży.

 
***

 
            Wieża, którą obrali sobie na nocleg bandyci, była najmniej zniszczona ze wszystkich sześciu wież w warowni, ale i najdziwniejsza. Kopuła była roztrzaskana do połowy, jej resztki sterczały na czubku jak skorupki nadłupanego jajka. Bazaltowe ściany były za to niemal nienaruszone. Wzdłuż nich ze szczytu opadały potężne liny grubości ludzkiego ramienia i ciężkie łańcuchy o ogromnych ogniwach. Niektóre zwisały swobodnie, inne były posplatane i powiązane w dziwaczne węzły i pętle. Wszystkie jednak były trwale przytwierdzone do czubka wieży.

            Właśnie po takim łańcuchu powoli i ostrożnie Met’te i Tilben wspięli się na sam szczyt baszty. Wysokość od poziomu murów wynosiła góra trzydzieści metrów, ale wejście na górę nie zajęło im dużo czasu – luki między kamiennymi blokami i plątanina lin znacznie im to ułatwiły. Po dotarciu do kopuły niezauważalnie zajęli miejsce za pozostałościami bazaltowej blanki, która dzieliła ich od placu niegdyś zakrywanego przez kopułę i tym samym miejscem noclegu bandy. Tilben wyjął po cichu lekki miecz do szermierki i drugi, krótszy i znacznie masywniejszy, z wieloma poziomymi nacięciami na klindze – do łamania ostrzy. Met’te też dobył oręża i w napięciu czekali na umówiony sygnał. Ognistą kulę Daemyriona.

 
***

 
- Na konie! Zbroić się, szybciej!!! – zagrzmiał w oddali pułkownik kawalerii. – Do broni!!!

            Łucznik podał przyjacielowi hełm.

- Udanej bitwy, Gyatyen.

- Na pewno. – uśmiechnął się jeździec. – Niech twe strzały nigdy nie chybiają, strzelcze!

- Jedź, bo pułkownik Thorkavett cię zje żywcem, widzę, że spieszy mu się do walki za Mokudę.

            Gyatyen przyjrzał się krytycznie przyłbicy i wypolerował ją rąbkiem płaszcza.

- Rwie się do wojenki jak każdy z nas. Niejeden pragnie zdobyć sławę i rozgłos, zaś reszta to fanatyczni patrioci. Rozgromimy tamtych w mgnieniu oka.

- A jeśli nie?

- Od razu widać, że jesteś nowy. – zadrwił kawalerzysta. – Są przecież bez szans, mamy ogromną przewagę. Wygramy prawie bez strat…

- Prawie.

- Nie da się wygrać bez poświęceń, zawsze ktoś polegnie, Almyx. Najczęściej oczywiście jest to piechota, ale zdarzy się, że jakimś sposobem ubiją i ciężkozbrojnego jeźdźca czy łucznika. Jeśli ja zginę… - przerwał na chwilę. - To odnajdź, proszę, moje ciało na polu bitwy, odsłoń przyłbicę i sypnij na moją pierś, tę samą, która mężnie broniła Seylis, garść ziemi. A potem wypij za mnie choć jeden toast i zaśpiewaj pieśń za poległych… Przysięgam ci, że w razie potrzeby zrobię to samo.

- Obiecuję.

            Gyatyen przywdział hełm, spuścił zasłonę na oczy i pognał konia.

Almyx uniósł dłoń na pożegnanie. Patrzył, jak kawalerzyści formują klin, i sam ustawił się w długim szeregu łuczników.

A gdy lśniący ostrzami mieczy tabun jeźdźców ruszył i przeszedł przez szeregi wrogów jak nóż przez masło, razem z innymi strzelcami sięgnął do kołczanu i wyjął strzałę. Pewnie umieścił ją na cięciwie, naprężył ramię, rozstawił nogi i uniósł napięty łuk w górę. Szereg łuczników wystrzelił i rój strzał poleciał w górę, zataczając półkole i godząc w przeciwników jak deszcz śmierci.

 
***

 

Klapa z hukiem i błyskiem wyleciała w powietrze, koziołkując i sypiąc snopem iskier. Met’te i Tilben wypadli zza blanki i rzucili się między poruszające się w mroku postacie. Mag wbiegając na plac smagnął płomieniem leżącą pod rozwaloną ścianą stertę zbutwiałych desek, rozświetlając szczyt blaskiem ognia. Almyx strzelił w najbliżej stojącego przestępcę, ale jego kompan zdołał zasłonić go stalowym puklerzem przed strzałą. Elf nie przejmując się zbytnio sięgnął po następną, ale twarz banity oświetlona płomieniami wydała mu się nagle dziwnie znajoma…

            „Gyatyen! Ale on przecież…”

- Almyx! – dawny kompan też go rozpoznał i schylił się po ciężki, dwuręczny koncerz. – Dobrze się stało, że cię widzę - w końcu ci mogę odpłacić!

„Ale dlaczego i skąd się tu w ogóle wziałeś?”, chciał spytać Almyx, ale nie zdążył. Daemyrion stanął przed nim i sypnął zielonymi błyskawicami w wojownika.

Tymczasem Tilben i Met’te toczyli już walkę z pozostała dwójką – Vayacathą i jego towarzyszem, zręcznym szermierzem uzbrojonym w zakrzywiona szablę. Ten pierwszy walczył dziwnym orężem, przypominającym długie, ostre szpony mocowane na nadgarstku, i sztyletem w lewej dłoni. Trzeba było przyznać, że robił to z zabójcza wprawą.

Początkowy bezład nieco nabrał kształtu i obie walczące pary zaczęły się od siebie powoli oddalać. Nagle skrytobójca silnie odbił sztyletem szeroki cios miecza Tilbena i rzucił się w bok, godząc stalowymi szponami w Met’te. Atak został sparowany, ale dało to czas drugiemu bandycie na cofnięcie się i wydobycie z ukrytej kieszeni kilku małych, błyszczących przedmiotów. Tilben uchylił się przed ciśniętym nożem, a potem odbił płazem łamacza mieczy srebrną, wirującą gwiazdkę, której nazwy nie znał. Met’te wiedział, że to shurikeny, ale nie miało to żadnego znaczenia – teraz musiał uważać na migające ostrza Vayacathy.

Tilben odskoczył przed kolejną gwiazdką i złapał sztylet, który wbił się między dwa bloki skalne. Zamachnął się, aby rzucić nim w przeciwnika, ale jego uwagę przykuł niezwykły kształt złotej rękojeści – splatające się węże i dwa biegnące tygrysy.

Znał tę broń.

 
***

 

            Z sypialni rozległ się głośny kaszel. Tilben zerwał się ze stołka i pospieszył w tamtym kierunku.

            Ojciec już się obudził. Siedział na łóżku zmęczony i zaspany, ale przynajmniej zdrowy. Biała, lniana koszula była cała pomięta i przepocona.

- Na Otchłań, Til, ja jeszcze żyję? – zapytał cichym głosem.

- Żyjesz, i będziesz jeszcze długo żył. – uśmiechnął gorzko się chłopak i dodał, przewidując następne pytanie. – Matka też.

- Ale jak to możliwe? Czarny Mór jest prawie niewyleczalny, czy ty… Kupiłeś medyka?

- Tak, wynająłem uzdrowiciela Merfata.

- Skąd wziąłeś tyle pieniędzy?

            Tego pytania Tilben właśnie się obawiał. Było nieuniknione, pewne jak to, że dwa a dwa to cztery i że po nocy znów będzie dzień. Powodowało wątpliwości, wyrzuty sumienia i niepewność, czy dobrze uczynił.

- Jak opłaciłeś lekarza? Chyba nie… - ojciec z rozpaczą zaczął pojmować. – Sprzedałeś Szpon Euriona?!

            Milczenie mogło być tylko potwierdzeniem. Stary człowiek ukrył twarz w dłoniach.

- Zaprawdę, lepiej byłoby mi umrzeć… - rzekł po dłuższej chwli. – Nic nie mów! Czy ty wiesz, co zrobiłeś?!

- Mogę go odkupić od lichwiarza, wprawdzie z wysokim procentem, ale zapracuję na to…

- Nie!!! Precz stąd, wyrodny synu! Chyba nie wiesz, ile ten łgarz Xondie będzie chciał za tę relikwię! Jak mogłeś to uczynić! – Tilben chciał cos odrzec, ale wątpił, by cokolwiek, co powiedziałby, choć trochę zmniejszyło jego winę w oczach ojca. – Wyjdź stąd i nie wracaj. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołasz odkupić swój czyn.

            Tilben zacisnął mocno usta w linijkę i powoli wyszedł z pomieszczenia.

 
***

 

            Tarczownik znów zasłonił rycerza, rozwalając błyskawicę maga na snop zielonych iskier, i zaraz potem odskakując w bok.

Gyatyen runął na maga kosząc dookoła siebie swym ogromnym koncerzem. Czarodziej przygotował zaklęcie i przerzucił się kila kroków dalej, a stojący za nim Almyx strzelił z łuku prosto w twarz wojownika. Grot jednak z brzękiem uderzył w stal okrywającą jego policzek, odbił się rykoszetem i koziołkując poleciał w bok. Elf schylił się pod ciosem, który z pewnością odrąbałby mu głowę, i w obrocie wydobył miecz, zdobyty na strażniku. Gyatyen uderzył ponownie, z niespodziewanego kąta. Almyx sparował, czując, że od siły uderzenia drętwieje mu dłoń. Przeciwnik wyprowadził kolejny cios, równie mocny. I znów natrafił na opór klingi elfa, ale tym razem wytrącił mu broń. Miecz z brzękiem upadł kilka kroków dalej.

            Gyatyen pchnął ostrzem przed siebie, pozwalając elfowi na unik. A potem zakręcił ciężkim dwurakiem nad głową i rzucił się na przeciwnika, tnąc i rąbiąc na oślep, bez zapamiętania. Almyx zrobił kilka szybkich kroków do tyłu, czując, że niedługo znajdzie się na krawędzi blanki. Potknął się o rąbek swojego płaszcza i upadł do tyłu, na plecy. Gyatyen wziął zamach i uderzył znad głowy, wkładając w cios cała siłę i wściekłość. Almyx rozpaczliwie przetoczył się w bok, ku przepaści. Cios wojownika trafił w kamień, roztrzaskując go i rozsypują dookoła odłamki bazaltu, tnące jak krople deszczu podczas burzy. Elf poczuł, że podłoże ucieka mu spod pleców i runął w dół, ku twardemu brukowi dziedzińca.

 
***

 
            Łucznik kroczył między trupami, pilnie wypatrując ciała towarzysza. Skutki bitwy były straszliwe, co krok leżał martwy żołnierz. Mokudyjczycy stanowili znacznie mniejszą część poległych, ale i tak wielu z nich oddało dziś życie. „W imię czego?”, pomyślał Almyx. „Mokudy? Seylis? Za honor? Ku własnej chwale? A… może za przyjaciół?”

            Znalazł go. Gyatyen leżał do połowy przywalony własnym koniem, najeżonym drzewcami strzał. Jemu też sterczało z brzucha i ramion kilka brzechw, cały był też zlany krwią wroga.

- Odszedłeś tak jak chciałeś, bijąc się za ojczyznę. – powiedział łucznik gdzieś w dal. Z niemałym wysiłkiem zepchnął martwego rumaka z żołnierza. Dysząc klęknął przy przyjacielu, wsadził mu w sztywną garść rękojeść cieżkiego, dwuręcznego miecza. Odsłonił przyłbicę. Kawalerzysta miał twarz spokojną, surową, powieki przymknięte. Ze wzruszeniem nabrał garść twardej, ubitej podkutymi kopytami koni ziemi i rozwierając palce powoli wysypał ją na stalowy napierśnik rycerza.

- Walczyłeś i w walce odszedłeś. – wyszeptał. - Niech twa dusza zazna wiecznego spokoju. Ja wracam, Inette na mnie czeka. Zbyt długo kazałem jej czekać. Żegnaj, przyjacielu.

            Almyx klęczał jeszcze chwilę i cicho nucił pieśń za poległych. Potem wstał i odszedł, starannie omijając martwych.

            Z nieruchomych ust Gyatyena nagle wydobył się cichy, świszczący oddech. Żołnierz zachłysnął się powietrzem, z trudem przekręcił głowę i splunął krwią zmieszaną ze śliną. Spojrzał w dal, na odchodzącego przyjaciela. Próbował krzyknąć, ale z jego gardła wydobył się tylko chrapliwy szept. Łucznik go opuścił. Zacisnął zęby z bezsilnej złości i odwrócił wzrok ku niebu.

 
***

 
            Tilben krzyknął, Met’te tylko zacisnął zęby. Czarodziej zaś rzucił kilka szybkich słów w jakimś starożytnym języku i z rąk trysnął mu strumień ognia. Płomień uderzył Gyatyena z mocą tarana i wojownik poleciał w tył, plecami roztrzaskując resztki kamiennej blanki i szerokim łukiem wylatując daleko za mury zamku.

            Chwilowe zaskoczenie mocą zaklęcia minęło. Pierwszy oprzytomniał mnich – skoczył na maga, godząc w niego długim sztyletem. Tilben ruszył między dwoma pozostałymi banitami, po drodze łamiąc jednemu ostrze szabli wpół i kopnięciem w goleń wywracając drugiego. Wyminął Met’tego, który znowu włączył się do walki, i ciął odwróconego mnicha w skroń. Nie docenił jednak wyczulonych zmysłów skrytobójcy – przeciwnik uchylił się przed ciosem i z całej siły uderzył go łokciem w brzuch.

Tilben zrobił krok do tyłu, ale nie przewrócił się. Po chwili odsapnięcia zaatakował szeroko, z wypadu – lewą ręką. Mnich sparował sztyletem, ale klinga utkwiła między szczelinami łamacza. Na próżno szarpnął, próbując ją wyrwać - szermierz naprężył ramię i ostrze pękło z brzękiem.

Wtedy stara, kamienna posadzka ostatniej kondygnacji wieży, oparta na zbutwiałym rusztowaniu, które i tak wytrzymało spory kawał czasu, posadzka, która przeżyła wiele królów i wojen, posadzka, którą dziesiątki lat temu wybudowali pozornie ograniczeni orkowie i która wytrzymała miliony uderzeń stóp – po prostu się zawaliła. Stare drewno belek podtrzymujących podłogę najzwyczajniej się rozsypało. Bazaltowe płyty runęły w dół, ku parterowi wieży, tworząc szeroką wyrwę, w której znikli zaskoczeni Tilben i Vayacatha.

Deamyrion w ułamku sekundy był na skraju otworu. Oboje byli już prawie na samym dole, bo poprzednie kondygnacje miały przeloty umożliwiające wciąganie ładunków linami. Chcąc ich uratować szybko utkał zaklęcie, którym rozerwał posadzkę na pierwszym poziomie wieży. Okruchy posypały się na boki, odsłaniając płynącą pod zamkiem rzekę. Mnich i szermierz z pluskiem wpadli w podziemny strumień i podryfowali dalej z prądem. Mag uśmiechnął się kącikiem ust, szepnął formułę i teleportował się na dół.

Met’te po chwili zreflektował się, że został na wieży sam z dwoma oprychami.

 
 
***

 
            Almyx poczuł, że stacza się z krawędzi szczytu i runął w dół. Przed oczami zaczęły mu coraz szybciej migać bazaltowe bloki i zwoje grubych, ciężkich lin. Niewiele myśląc chwycił swój płaszcz, który przesłonił mu widok, i silnym szarpnięciem rozpruł go. Przez strzęp materiału zdołał chwycić mijany sznur i kurczowo go złapał. Płótno natychmiastowo się przetarło i lina zaczęła palić ręce, ale Almyx nie puszczał. Nagle dłonie trafiły na węzeł i elfem silnie szarpnęło, ale przynajmniej zatrzymał się w miejscu.

            Wytrzymał dobre kilka minut. W końcu ból stał się nie do wytrzymania i Almyx z rezygnacją zwolnił uchwyt. Nie przeleciał nawet dwóch metrów, gdy trafił plecami na twardy bruk dziedzińca. Uchwycił tylko trzask pękającego żebra i stracił przytomność.

 
***

 
            Mag zwilżył suche wargi i szeptem wyrecytował czar teleportacji. Pojawił się obok leżącego druida. Potrząsnął go lekko za ramię. Towarzysz otworzył szybko oczy i uniósł się na rękach.

- Co to było? – spytał.

- Nie mam pojęcia, ale uciekajmy stąd…

- A Besquon?

- Chyba nie żyje, słyszałem, jak nagle zamilkł…

- Odsuń się, przemawia przez ciebie tchórz! – Druid odepchnął go na bok. – Nawet, jeśli Besquon nie żyje, my idziemy dalej. Łza czeka.

            Besuqon leżał kilka metrów dalej. Szeroko otwarte ze strachu oczy były pozbawione źrenic, a z ust wyrwano mu język.

- Łza czeka – powtórzył kompan maga uparcie. – To normalne, że igrając ze śmiercią prędzej czy później się z nią spotkasz, taki już jest nasz świat. Chodźmy.

- Stój! – zatrzymał go czarodziej. – Czy Łza jest naprawdę aż tyle warta, że jesteś gotów walczyć z tym czymś? Jeśli ta istota zatrzymała mój słup, to czy nie powinniśmy skorzystać z łaski i odejść? Czy myślisz, że zdołasz ją pokonać?

- Tak! – zabrzmiała odpowiedź. - Żaden marny ghul czy licz nie powstrzyma mnie przed zdobyciem Reliktu! – druid odwrócił się ku zasnutym pyłem korytarzom. – Chodź tu, odmieńcu, kupo kości, żałosny umarlaku! Pokaż to swoje parszywe oblicze!

            Zabrzmiał przeciągły gwizd, tak głośny, że mało nie wywalił im bębenków w uszach. Kamienny pył zawirował, skłębił się, a potem rozsnuł na boki. Zrobiło się nagle przeraźliwie zimno.

            Druid nagle padł na kolana i chwycił się za gardło. Mag poczuł, jakby na barki spadł mu wóz drewna i runął płasko na ziemię, ledwo mogąc unieść głowę. Zawiał lekki wiaterek.

            Z pyłu wyłoniła się niewyraźna, przeraźliwie chuda sylwetka. Powiewając fałdami podartej szaty i pobrzękując zwisającymi z nadgarstków łańcuchami powoli się do nich zbliżyła. Zatrzymała się na wyciągnięcie ręki od druida. Rozległo się naraz jakby kilkadziesiąt szeptów i druid przeraźliwie krzyknął.

            Mag odwrócił głowę z obrzydzeniem. Poczuł, że istota się zbliżyła.

- Ciebie oszczędzę. – oznajmił chór szeptów. – Ale już nigdy tu nie wracaj, Daemyrionie.

            Temperatura wróciła do normalnego poziomu, ciężar z ramion maga zniknął, pył także z czasem opadł. Daemyrion podniósł wzrok z wahaniem, ale zmasakrowane ciało druida wciąż leżało obok.

            Mag uderzył pięściami w kamienną podłogę i głośno zaszlochał.

 
***

 
            Silny nurt podziemnego strumienia poniósł Tilbena i Vavacathę przez długi, pogrążony w półmroku tunel. Zaraz za nimi, uczepiony kilku zbitych desek, dryfował mag.

            W odległości kilkunastu metrów zarysowały się kontury kamiennego mostka. Mnich złapał się krawędzi kładki i podciągnął się, Tilben wyszedł na brzeg. Mag również wyszedł z wody, i zaraz potem przerzucił się na drugi koniec pomostu, zagradzając drogę mnichowi. Vayacatha obejrzał się przez ramię na ociekającego wodą Tilben, który zawinął mieczem i demonstracyjnym krokiem wszedł na mostek.

            Mnich skoczył ku Daemyrionowi, ale ten przeniósł się w mgnieniu oka o dwa kroki w tył i plunął z rąk falą ognia. Vayacatha zanurkował pod jęzorem płomieni, przetoczył się pod drzwi we wnęce tunelu i wyważył je silnym kopniakiem. Tilben przebiegł koło maga i zniknął w wejściu, ścigając mnicha. Czarodziej ruszył za nim, przezornie zaczynając tkać zaklęcie ochronne.

            Komnata była pogrążona w niemal całkowitej ciemności, więc Tilben nie dostrzegł pięści, która uderzyła go w twarz. Instynktownie skrzyżował ostrza w bloku, skutecznie zatrzymując cios szponów tuż przed piersią. Odepchnął przeciwnika na ścianę i pchnął na oślep ostrzem miecza, w miarę możliwości mierząc w serce.

            Nagły rozbłysk niebieskiego światło oślepił całą trójkę. Podłogę momentalnie zasnuła szara mgła. Rozległ się cichy szum i nagle wszyscy troje runęli na podłogę, jakby przygniecieni niewidzialnym ciężarem.

            Wzrok powoli przyzwyczaił się do magicznego blasku i Tilben miał chwilę czasu, by przyjrzeć się komnacie. Zorientował się, że prawdopodobnie trafili do jakiegoś sanktuarium i zaklął głośno. Orkowi bogowie nie byli zbyt sympatyczni.

- Kazałem ci nie wracać, Daemyrionie. – rozległ się głośny szept, a raczej kilkanaście szeptów. – Mądrzej byłoby posłuchać, ale to twój wybór. Wolisz Łzę niż własną duszę i gotów jesteś też poświęcić życie twoich towarzyszy. Tacy jak ty są z góry straceni.

            Mag wbił się palcami w kamienne podłoże i trzęsąc się z wysiłku powoli podniósł się o kilka cali. Wykrzyczał szybko zaklęcie i bazaltowe bloki dookoła niego jeszcze bardziej wgniotły się w glebę, a niektóre nawet popękały. Z nadludzka siłą zdołał klęknąć i rzucił w chudą jak patyk postać kulą białego ognia.

            Z prędkością umykającą oczom istota w podartej szacie odfrunęła na bok, a płomienie uderzyły w kolejne wrota, roztrzaskując je na miliony płonących drzazg. Czarodziej chwiejąc się na nogach wstał i ruszył ku stworowi, miotając płomienie na wszystkie strony i gdzieniegdzie topiąc kamienne ściany pokryte symbolami i runami. Postać popłynęła do tyłu, zanurzając się w ciemny korytarz.

            Nagle rozległ się głośny krzyk kilkuset głosów. Mag znieruchomiał z płomieniami w garści i wstrząsnęło nim, a potem poleciał jak wystrzelony z procy w tył. Przefrunął przez całą salę ciągnąc za sobą język ognia i uderzył z impetem w kamienną ścianę. Wstrząsnęło całym pomieszczeniem, a czarodziej brocząc krwią odpadł od muru i runął na podłogę. Ciało natychmiast pokryło się szronem i mag znieruchomiał na zawsze.

            Tilben krzyknął, przerażony mnich powoli podniósł się z ziemi. Chuda istota bezszelestnie wkroczyła w krąg światła.

 
***

 
            Pijak, którego Smaiz obserwował już od jakiegoś czasu, zachwiał się na stołku. Moczymorda siedział w odległym rogu karczmy i z całych sił próbował opróżnić do końca gliniany kufel. Jego kompan już dawno drzemał na brudnym blacie stołu.

            Smaiz pokiwał głową z politowaniem, gdy barowy bywalec stracił równowagę i runął ze stołka na podłogę. Karczmarz skinął ręką na syna, gestem dłoni wskazując na obu gości.

- Zaczekaj! – powiedział Smaiz, sięgając do sakiewki. – Wpakuj ich do jakiegoś pokoju, zapłacę.

- Znajomi? – zapytał osiłek.




c.d.

- Nie. Po prostu dziś mam szczęście i chcę się trochę nim podzielić… nawet z takimi. – uśmiechnął się Smaiz, odliczył cenę noclegu, wziął w garść topór, przypiął puklerz do pleców i wyszedł. Tutaj było już prawie pusto, najwyższy czas znaleźć weselszy lokal.

            Met’te ocknął się i poczuł, że ktoś go ciągnie po schodach w górę. Nie miał jednak siły, aby się bronić. A zresztą, nawet gdyby miał siły – było mu obecnie absolutnie obojętne, co się z nim stanie.

            Zatrzymali się. Usłyszał rozmowę, ale nie zdołał uchwycić żadnego słowa. Puszczono go i ten pierwszy odszedł. Ktoś potrząsnął nim silnie. Met’te zmusił się do otwarcia ołowianych powiek.

- To ja, Tilben! Met’te, poznajesz mnie? Przypomnij sobie.

            Zobaczył twarz towarzysza jakby przez mgłę, a wspomnienia powróciły z prędkością błyskawicy. Obozy pośrodku puszczy, wędrówki bez celu, pościgi za bandytami, beztroskie życie, pracowanie gdzie tylko się dało i wreszcie stracenie Cervanta – Met’te zobaczył to jakby to było wczoraj. Pod wpływem emocji powoli zaczęło mu się rozjaśniać w głowie.

- Pamiętam… Po co wróciłeś? – zapytał.

- Wiesz, właściwie to się wahałem prosić cię o pomoc… - powiedział Tilben. – ale teraz widzę, ze dobrze zrobiłem przychodząc tu. Chciałem jeszcze raz z wami zapolować.

- Z nami…?

- Tak, znalazłem też naszego Strzelca. To dla mnie bardzo ważne, bo potrzebuję forsy – zresztą chyba nie tylko ja – a ten typ jest naprawdę dużo wart. To poszukiwany w kilku krajach skrytobójca, niegdyś mnich, ale zbiegł z zakonu, łamiąc chyba wszystkie reguły i zabił kilku ważnych urzędników… Met’te, to nasza szansa na lepsze życie, będzie tak jak kiedyś… Mam jego trop, zabawimy się znowu, wszak lubisz to rzemiosło tak jak ja… Pomożesz, grajku…?

            Met’te obrócił się na bok i zgiął się w odruchu wymiotnym. Jednak gdy się odwrócił, jego twarz promieniała uśmiechem.

- Pytanie… Pewnie, że pomogę. Z nieba mi spadasz, Tilbenie.

 

 

***

 

 

            Po chwili wahania bandyta z szablą spojrzał na topornika i ruszył dookoła otworu w stronę Met’tego.

- Jesteś, Smaiz?

- Oczywiście, Cohelecie. Teraz to tylko formalność, kochasiu, równie dobrze możesz sobie wrazić ten mieczyk w trzewia. – powiedział ten drugi do Met’tego.

            Grajek zdecydował się zacząć od tego z toporem. Ciął z prawej do lewej, z wypadu. Bandyta sparował cios puklerzem i uderzył z góry. Cios trafił w pustkę, lecz Smaiz poszedł za ciosem, omijając pchnięcie miecza i waląc na odlew. Met’te zwinnie odskoczył, zawijając mieczem. Miękkim, kocim krokiem zbliżył się do przeciwnika z bronią wyciągniętą w bok.

            Smaiz zaczął ostrożnie się cofać, czekając na dogodny moment do ataku. Dla pewności podniósł puklerz aż do linii oczu.

            Cohelet zawrócił i ruszył w drugą stronę, pragnąc zajść szermierza od tyłu. Sięgnął ręką do kieszeni na piersi i wydobył ostatniego shurikena.

            Grajek zaatakował błyskawicznie jak żmija, uderzając nisko, w nogi topornika. Smaiz nie zdążył zablokować, ostrze wbiło się głęboko w goleń. Met’te idąc za ciosem zasypał go gradem obosiecznych ciosów. Przeciwnik bronił się jeszcze, ale nie zauważył szybkiego, niskiego sztychu – i miecz wbił się w prawe biodro do połowy klingi. Runął na ziemię, a Met’te oparł na nim stopę i wyszarpnął miecz. Po chwili wahania wyjął mu też ze sztywnej dłoni drewniany puklerz. Wykręcił klingą młynek i zwrócił się do Coheleta, który był tuż przy nim.

***

 

 

 - Tu nic nie ma. – rzekł Met’te, rozglądając się po ruinach orkowego garnizonu. – Można tu nocować.

- Mimo to wolałbym się upewnić, na przykład zaklęciem identyfikacyjnym. – stwierdził gnom.

- Ruiny są czyste – padła powtórna odpowiedź. – Nocujmy tu.

            Niziołek spojrzał na chłopaka podejrzliwie, po czym zamknął oczy i skupił się.

            Powietrze zafalowało, zrobiło się nieco chłodniej. Ściany i kąty zamazały się i iluzja prysła.

            Pomieszczenie było zasypane wiekowymi, zbutwiałymi kośćmi, a na ścianach potężnymi hufnalami przybite były białe czaszki. W kątach stały stare, rytualne włócznie zdobione gnijącymi kitami. Na murach tu i ówdzie wyryto starożytne symbole.

            Gnom gwałtownie odwrócił się ku Tilbenowi i zacisnął mu na gardle psioniczną pętlę.

- Nic tu nie ma, tak? – spytał gniewnie. – W co ty nas pakujesz? Chcesz, żebyśmy wszyscy zginęli? Jaki masz w tym interes, gnojku? Bo coś mi się wydaje, że nawet nie o pieniądze ci chodzi…

            Met’te zaczynał się naprawdę dusić.

- Aha. – stwierdził gnom po przejrzeniu umysłem emocji Met’tego. – To ty chcesz umrzeć. Koniecznie z mieczem w dłoni. Nie wiem, jaki jest tego powód, i nie chcę wiedzieć. W każdym razie nie nocujemy tu, tylko idziemy do miasta, przed świtem powinniśmy dotrzeć. To miejsce jest bardziej złowrogie niż myślisz. A gdy już odbierzesz zapłatę, zniknij mi z oczu na zawsze… Proszę.

 

 

***

 

 

            Kamienne płyty posadzki zaczęły niebezpiecznie drżeć. Mnich skoczył w jedną stronę, szermierz w drugą. Kostki bruku wystrzeliły w górę jak korki od szampana. Po kolei bazaltowe bloki trafiały w sufit, roztrzaskując się na drobne kawałeczki i zasypując ich gradem odłamków skalnych. Upiór dalej tkwił na środku komnaty. Kościste ręce z łańcuchami na nadgarstkach rozłożył na boki jak skrzydła i zastygł w tej pozie.

            Vayacatha szedł po omacku wzdłuż ściany. Pył zasnuł dokładnie całą komnatę i uniemożliwił dostrzeżenie czegokolwiek. Nagle poczuł pod dłońmi framugę drzwi i przeszedł przez nie. Odetchnął z ulga, gdy poczuł pod stopami schody prowadzące ku powierzchni.

            Tilben rozglądnął się, ale cała komnata wypełniła się już wirującym pyłem. Był bezsilny. Mimo to przygotował miecze i zaatakował na oślep, zdając się na szczęście.

            Cios trafił w pustkę. Nagle miecz zrobił się niewiarygodnie ciężki, więc niewiele myśląc wypuścił go z ręki. Natychmiastowo pchnął łamaczem w lewo, kierując się jedynie instynktem. Klinga utkwiła czymś, prawdopodobnie między żebrami kościstego upiora. Tilben nacisnął rękojeść, podważając kości. Coś pękło z trzaskiem, szermierz stracił równowagę i zachwiał się.

            Pył momentalnie opadł. Ne ziemi leżała teraz jedynie sterta kości, spowita w podarte szaty. To nie był koniec, Tilben był tego pewien. Mag był w błędzie, sądząc, że zdoła pokonać tę istotę, czymkolwiek była. Nie czekając, aż upiór się zregeneruje, Tilben wbiegł na schody i podążył ku górze.

 

 

***

 

 

- Coś małego i ze stylem… - mruknął lichwiarz przeglądając zawartość dębowej szafki.

- Ale masz wymagania, człowieczku… O, może cos takiego?

            Cohelet wziął sztylet od lombardzisty i podniósł na wysokość oczu. Rzeczywiście, broń była pierwszej jakości. Wyglądała na bardzo starą, złota rękojeść była pokryta rzeźbionymi wężami, a tuż przy kulistej głowni dookoła uchwytu biegły dwa tygrysy. Ostrze było nieco faliste, ale zarazem idealnie symetryczne. Całość perfekcyjnie wyważono.

- Ile za to cudo? – spytał Cohelet.

- Sześćset dukatów. – odpowiedział sprzedawca.

- Jestem ciekaw, za ile kupiłeś… Dwieście? Sto pięćdziesiąt?

- Nie twoja sprawa. Takimi prawami rządzi się ten biznes, nie mam sobie nic do zarzucenia. Poszukać ci czegoś jeszcze?

- Tak, interesują mnie jakieś shakeny, shurikeny i ostrza do rzucania, znajdziesz coś takiego?

- U mnie jest praktycznie wszystko… - mruczał Xondie, szperając w zakamarkach magazynu. – Ciekawi mnie tylko, dlaczego odwiedzasz mnie, zamiast jakiegoś dobrego zbrojmistrza, przyjacielu? Hę?

            „Ponieważ masz do mnie zaufanie i o nic mnie nie podejrzewasz, lombardzisto.” pomyślał Cohelet, zarzucając lichwiarzowi od tyłu na szyje garotę i z całej siły zaciskając pętlę.

 

            Kilka minut później morderca był już poza miastem, czekając w umówionym miejscu. Skrytobójca pojawił się niedługo potem.

- Uzbroiłeś się, przyjacielu?

- Wystarczająco dobrze.

- Mam nadzieję, że zmyłeś krew.

- Nie było krwi.

- Rzeczywiście… Już dawno zapomniałem, że można też tak załatwiać różne sprawy. Może się tego kiedyś znowu nauczę. – zaśmiał się Vayacatha. – Rozumiem, że twoja obecność tu potwierdza przyjęcie moich warunków? Czwarta część zawsze twoja?

- Nie mylisz się.

- Zastanawia mnie tylko, czemu zdecydowałeś się żyć razem z nami poza prawem. Nie zarobisz w ten sposób więcej, niż trzydzieści dukatów miesięcznie, a i to tylko przy dobrym szczęściu. Dodatkowo nigdzie tego nie wydasz, chyba, że w jakichś karczmach poza zasięgiem plotek…Czy według ciebie warto? Czy nie jest to dosyć marne życie?

- Wszystko jest marne. – odparł Cohelet. – Przynajmniej się zabawię zanim sczeznę.

- Wszystko jest marne. – powtórzył Vayacatha. – A więc umowa stoi.

- Jak najbardziej.

 

 

***

 

 

- Teraz nie będzie już tak łatwo, co?

- Ty tak twierdzisz.

Shuriken zasyczał w locie, Met’te zauważył go w ostatniej chwili. Nie zdążył uniknąć gwiazdki, ostrze wbiło się w policzek i głęboko go rozcięło. Z rany wartko popłynęła krew.

            Met’te nadstawił puklerz, a wierzch prawej dłoni z mieczem przycisnął do twarzy. Cohelet runął na niego całym ciężarem ciała, napierając ramieniem na tarczy, i wybił go z równowagi. Przetoczył się po puklerzu i z całej siły ciął pękniętą szablą w udo wroga.

            Grajek poczuł, ze uginają się pod nim nogi. Oszołomiony spadł na ziemie. Siły opuszczały go razem z broczącą krwią.

            Przez chwilę czekał na ostateczny cios, ale przeciwnikowi jakoś się nie spieszyła. Sycząc z bólu Met’te przekręcił się na drugi bok.

            Bandyta najwyraźniej o nim zapomniał i przeszukiwał bagaże swojej bandy. Zapakował do płóciennego worka niezbędne rzeczy, związał go sznurkiem odłożył na bok. Potem zaczął krążyć po szczycie, zbierając wyrzucone gwiazdki i ostrza. Na końcu zbliżył się do Met’tego i usiadł przy nim.

- Jeszcze żyjesz, całe szczęście… Nigdy nie lubiłem dużo gadać, więc teraz też postaram się nie przedłużać. Domyślam się, że zaatakowaliście nas, mimo naszej przewagi, bo chodziło wam o mnicha-renegata, Vayacathę. Ja też nie czuję do niego sympatii, a po rozpadzie naszej grupy już nic nas nie łączy. Ile za niego wam oferowali?

            Odpowiedziała mu cisza.

- Ile jest warta jego głowa? Ile?! Gadaj! – krzyknął Cohelet, uderzając leżącego w twarz wierzchem rękawicy.

- Osiemset. – odezwał się w końcu Met’te.

- Tak jak myślałem. Mnich to kłamca. Żegnaj, wojowniku, mam nadzieję, że się już nigdy nie spotkamy.

            Gdy Cohelet odszedł, grajek stwierdził, że jego koniec jednak jeszcze nie nadszedł. Podczołgał się do rzeczy banitów i zaczął szukać mocnego materiału na opatrunek.

 

 

***

 

 

- Mogę ją zobaczyć?

- Cóż, nie jest to zbyt przyjemny widok…

- Twarz też…?

            Mnich przełożony odpowiedział kiwnięciem głowy. Almyx przez chwilę bił się z myślami.

- Prowadź do ciała.

 

            Ukochana leżała na aksamitnym łożu, przykryta białą zasłoną. Almyx zdjął ostrożnie sukno z twarzy. Widok ran rzeczywiście nie należał do najpiękniejszych. Twarz przecinały trzy równolegle cięcia, które poszarpały policzki i podbródek.

- Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego mógł zrobić coś takiego. Do Klasztoru Lśniącej Dłoni przybywają ludzie, którzy chcą odnaleźć spokój duszy. Przysiągłbym, że Vayacatha po zostaniu mnichem już nigdy nie wróci na złą drogę…

- Dlaczego ona? – zapytał Almyx. Jego pytanie było skierowane w przestrzeń, przed siebie, jak zawsze. Rzadko kiedy się komuś żalił. Jego drżący głos odbił się echem w podłużnej sali, oświetlonej mistycznym światłem sączącym się przez witraże w oknach.

- Opuszczając nocą klasztor bał się, by nikt go nie zobaczył, ale w korytarzu natknął się na dziewczynę rozmawiającą ze skrybą, który miał dyżur… Nie martw się, już go poszukuje milicja całego królestwa, na pewno go złapią i stracą…

- Gdybym został, to by się nie stało. – powiedział Almyx z wyrzutem. – Ale ja, durny i ślepy, opuściłem to, co kocham, myśląc, że w ten sposób to ocalę… Głupiec…

- To nie twoja wina.

- Moja! – elf ujął zimną i delikatną dłoń martwej dziewczyny. – Inette, nie cofnę czasu, ale mogę choćby częściowo odkupić moje winy. Ślubuję ci, że nie spocznę nigdzie dłużej niż dzień, dopóki ten mnich nie zginie i nie zapłaci za swoją zbrodnie. A bogowie niech mi w tym dopomogą.

 

 

***

 

 

            Ból eksplodował z nową siłą, budząc Almyxa. Łucznik zaciskając zęby powoli się podniósł i obejrzał.

            Miał dużo szczęścia, że spadł z zachodniej krawędzi wieży i zleciał na mury obronne. Nawet rozpaczliwe chwytanie się liny nie pomogłoby, gdyby runął jeszcze niżej, na dziedziniec. Na dziedziniec Grosh’mmolahk, przez który teraz żwawo maszerował Vayacatha.

            Almyx przetarł oczy obolałym nadgarstkiem, ale widok był jak najbardziej prawdziwy. Znowu miał okazję, by zemścić się na renegacie. Los był zbyt łaskawy.

            Poranionymi dłońmi zdjął z pleców kołczan i wysypał strzały przed siebie, szukając jakiejś ocalałej. Znalazł dobrą i sięgnął po leżący w zasięgu ręki łuk, dziwnym trafem wciąż w jednym kawałku. Gdy kładł lotkę na siodełku, z palców obficie ściekała mu krew. Naprężył ramię, napiął cięciwę jak nigdy przedtem, wycelował grot idealnie w mnicha. Walcząc z bólem oparzeń uspokoił drżące dłonie, wypuścił powietrze z płuc i strzelił.

            Strzała pomknęła z murów przez dziedziniec, wymierzona z zabójczą dokładnością w kark mnicha.

            Vayacatha miał nieziemski refleks, nie miał jednak dużych szans na uniknięcie strzału. Zdołał za to umknąć śmierci. Odskok był błyskawiczny, ale grot trafił w goleń, druzgocąc kość i rozrywając mięsień na strzępy.

            Vayacatha wrzasnął z bólu, chwytając się za nogę i padając na ziemię. Almyx zaczął nerwowo szukać kolejnej strzały.

            Nie było mu dane jeszcze raz strzelić. Bezgłośny shuriken trafił go w płuco i wbił się głęboko, aż do aorty, powalając go na miejscu.

- Nie, łuczniku. Mnich jest mój.

Cohelet nie zadał sobie nawet trudu wyjęcia ostrza i ruszył dalej po schodach.

            Mnich jęcząc i okropnie cierpiąc podniósł się z pomocą leżącego w pobliżu kawałka deski i ruszył w kierunku resztek bramy.

 

 

***

 

 

- Oto papier, jest i pieczęć. Po okazaniu tego dokumentu w banku wypłacą ci odpowiednią sumę. – podsumował mały, gruby kupiec, kończąc skrobanie piórem na papierze. Odłożył przybory, zamknął kałamarz i przykręcił nieco lampę, żeby nie zużywać więcej nafty niż to konieczne.

- Dwieście dukatów? – upewnił się Tilben.

- Co do miedziaka. Co zrobisz z taką ilością pieniędzy, człowieczku?

- Potrzebuję dla… moich bliskich. Zachorowali na Czerwony Mór.

- Mam nadzieję, że ty jesteś czysty? To dobrze. Teraz twój towar – pokaż Szpon.

            Tilben z czcią wyjął zza pazuchy małe zawiniątko i położył na stole. W miarę jak rozwijał niebieski materiał, oczy lichwiarza robiły się coraz większe. W końcu między fałdami aksamitu ukazał się piękny, starodawny sztylet z fantazyjną rękojeścią.

- Kiedyś go odkupię. – rzekł Tilben wpatrującemu się w broń handlarzowi.

- Ciekawe, czy będzie cię stać. Nie oddam ci go za mniej, niż sześćset dukatów.

- Co? Czyś ty powariował, Xondie?

- Zapomniałeś, że jako właściciel tego cudeńka to ja dyktuję cenę, człowieczku. Wyglądasz tak, jakby ci zależało na tym sztylecie, więc nie masz innego wyjścia.

            Tilben opadł ciężko na krzesło.

- Zaprzedałeś swoją duszę, człowiecze. – rzekł handlarz. – Ale zawsze możesz ją odzyskać.

 

 

***

 

 

            Almyx niechętnie otworzył oczy i zobaczył nad sobą Met’tego, przyciskającego do policzka przesiąknięty krwią strzęp materiału. Grajek na ten widok uśmiechnął się blado.

- Żyjesz, łuczniku…

- Już niedługo… Mnich uciekł, nie spełniłem przysięgi.

- Przynajmniej próbowałeś. – odparł Met’te, widząc zakrwawiony łuk i zastanawiając się, o jaka przysięgę może chodzić. – Jeśli starasz się wypełnić obietnicę aż do samego końca, ale nie jesteś w stanie tego uczynić, to tak samo, jakbyś ja wypełnił.

- Może faktycznie… Tak, masz rację. Ale mimo to… poproszę cię o jeszcze jedno. Wypełnij moją przysięgę i niech ten mnich w końcu zginie.

- Masz moje słowo, Vayacatha wkrótce umrze.

- Dzięki… Nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy. – wyszeptał Almyx i odszedł, a jego dusza pobiegła prosto do ukochanej.

            Chwilę później na dziedzińcu rozległ się stukot obcasów i oczom Met’tego ukazał się Tilben, w ubraniu pokrytym kurzem i błotem. Szermierz pomachał ręką i ruszył biegiem ku schodom. Chwilę później stał już przy nich.

- A gdzie mag?

- Nie żyje, zresztą słusznie. Pod tą twierdzą jest cały kompleks podziemi, a w nich czai się coś, czego nawet nie potrafię nazwać. Daemyrion zgodził się z nami wyruszyć, mając nadzieję, że to coś zajmie się nami na tyle długo, że będzie miał czas na wykradzenie jakiejś Łzy czy jak to zwał… Po prostu chciał nas wykorzystać.

- A mnich uciekł? – Met’te wzdrygnął się. Wraz z nadejściem świtu robiło się coraz zimniej.

- Tak, zwiał, a z nim przepadła nasza fortuna. Jesteś zły?

- Nie, dla mnie od początku nie liczyły się pieniądze. A poza tym zawsze możemy go ścigać, Almyx chyba go postrzelił przed śmiercią. Zresztą zobacz tą kałużę na dziedzińcu, ślad ciągnie się aż do bramy.

- Nie, już nie pragnę jego śmierci tak bardzo jak przedtem. – odparł Tilben, kurczowo trzymając w zaciśniętej dłoni rękojeść Szponu Euriona.

- Kara i tak go dosięgnie, wcześniej niż myślisz. – rzekł tajemniczo Met’te. – Zaśpiewajmy Strzelcowi pieśń za poległych i chodźmy stąd. Moja dusza ma już dość krwi.

            I nucili dobrze znaną im obu pieśń, aż wstał nowy dzień i zamknął się za nimi kolejny rozdział życia.

 Autor: flecker
 Data publikacji: 2006-12-27
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 68 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 68 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Nie można być autorem dla każdego.

  - Albert Camus
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.