Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Cień Przeszłości

Słońce chyliło się ku zachodowi. Monoceros nigdy nie lubił spędzać wiele czasu w karczmie, ale dziś jakoś naszła go ochota. Siedział tak, w rogu, sącząc piwo. Nie lubił piwa. Niestety, nie miał specjalnego wyboru. Patrzył się na dwojącego i trojącego się karczmarza podającego potrawy oraz napoje. Spokojnie zbliżał się wieczór. Monoceros coś przeczuwał. Czuł, że coś się stanie. Czas płynął powoli. Siedział tam dobre kilka godzin i rozmyślał nad swoim marnym losem. Znowu miał robotę. Coraz więcej pracy dla takich jak on. Takich jak on... Był na siebie zły. Znów nie mógł sobie tego wybaczyć. Został jednym z największych szumowin na tym świecie. Jego praca była ciężka. Taka profesja z reguły była niebezpieczna, ale jemu chodziło o kwestię psychologiczną i emocjonalną. Co, jak co, ale praca zawodowego mordercy nie była przyjemna. Pocieszał się tym, że on miał zasady. Niestety, wiedział, że wszyscy z niego drwią. Uważają, że zabije każdego, wystarczy tylko odpowiednio zapłacić. Co gorsza, mieli rację.
Mieli...
Do dzisiaj. Dzisiaj przyjął ostatnie zlecenie w „karierze”. Namyślał się długo nim podjął tę decyzję. Nie wiedział, z czego dalej żyć, lecz wolał nie tego nie wiedzieć, niż egzystować tak jak przedtem. Nienawidził tego życia. Zdarzały się oczywiście momenty, gdy zbijał z wielką satysfakcją, cieszył się z tego, ale to mijało. Szybko. Momentalnie po walce. Widok rozpłatanych ciał wrogów... Nawet nie wrogów. Celów... Nie napawał szczęściem, satysfakcją i ulgą. Przeciwnie. Napawał strachem, żalem i innymi niezbyt ciekawymi uczuciami. Zdawał sobie sprawę, że on także kiedyś zostanie bezlitośnie zabity, tak jak on zabijał. Rozpłatany. Przecięty prostym cięciem w tętnicę, lub skomplikowanym od szyi, aż po pachwinę. Bał się tego. Sądził, że po skończeniu z dawnym życiem uniknie tego. Nie wiedział jeszcze, co będzie robił, ale przyszłości nie wiązał bynajmniej z zabijaniem. Nie wiedział, że cień przeszłości będzie się za nim ciągnął bez końca. Naprawdę nie lubił mordować. Robił to tylko dlatego, że to umiał najlepiej. Sztukę szermierki opanował do perfekcji, i mało było osób, które mogły mu w tym dorównać. Wielu się o tym przekonało. Na początku „kariery” liczył ofiary, ale potem przestał. Uznał to za bezcelowe. I tak są tacy, co policzą za niego. Tacy, którzy wszystko wiedzą. Nie lubił takich ludzi.
Popatrzył na swój miecz.
Jego miecz...
Nieodłączny towarzysz. Wspaniała robota wykonana przez krasnoludów. Długi na około czterdzieści pięć cali. Głowica w kształcie dwóch lisich twarzy szczerzących zęby. Piękna rękojeść z małymi wypustkami zabezpieczających przed ślizganiem się w dłoni. Klinga ozdobiona runami starożytnego języka. Monoceros znalazł kiedyś uczonego, który przetłumaczył mu napis. Znaczyło to: lisia śmierć. W starożytnym lisia śmieć znaczyła bardzo brutalny zgon od miecza. Dlaczego akurat lisia, tego nikt nie wiedział. Monoceros przyzwyczaił się do tej nazwy, jak i do przezywania broni, po prostu, lis. Krawędzie miecza były ostre niczym brzytwa. Zdarzało mu się nim golić, gdy nie miał jej pod ręką.
- Tym razem posłużysz mi ostatni raz.- pomyślał.
Później przypomniał sobie to, co wtedy pomyślał i zadał sobie pytanie.
- Jak mogłem być aż tak głupi?





Szedł uliczkami miasta obserwując barwne domki przylegające do siebie w nietypowy sposób, zataczając się od czasu do czasu. Po mętnym piwie w karczmie zamówił o wiele mocniejszą gorzałkę, która dawała się teraz we znaki.
- Do diabła! Znowu... - pomyślał - Czy zawsze tak jest, że człowiek nigdy nie pomyśli o skutkach, zanim coś zrobi? Qferte’s hef ces wagh... - zaklął.
Dotarł wreszcie do gospody. Wielki szyld oznajmiał wszem i wobec o posiłkach, noclegach i innych ciekawych atrakcjach. Z wielkim trudem zachowując pozory trzeźwości, wszedł do środka i, robiąc dość długie przerwy po każdym kroku, podążył w stronę recepcjonisty.
- Zamawiałem pokój... - powiedział w sumie dość trzeźwo.
- Pańska godność?
- Teilo z Sankasu.
- Taaaak... Pokój piąty z lewej na drugim piętrze.
- Dzięęę...kuję - nie opanował się.
- Taaaak... - powtórzył z przekąsem recepcjonista - widać było to jego ulubione powiedzonko, używane przy każdej okazji. Przy ich pierwszym spotkaniu służący też szastał nim na prawo i lewo.
Nigdy nie podawał swojego prawdziwego imienia. Nauczyli go tego. Miał wielu wrogów, a ci znając jego tożsamość mogliby go łatwo wyśledzić i zabić z nie większym trudem. No, w szermierce był dobry, ale nie uważał, że zabiłby, np. dwadzieścia osób naraz, co jednak nie było niemożliwe - wszystko zależało od przeciwników i ich wyszkolenia.
Bardzo powoli dotarł do pokoju, odłożył miecz, rozebrał się i bez zastanowienia padł na dosyć duże, mocne, mahoniowe łoże.







Rano nie mógł wstać. Głowa bolała go niemiłosiernie i wcale nie chciała przestać. Na szczęście dzień wydawał się słoneczny i ciepły.
- Bogowie... Moja głowa... Całe szczęście, że zabrałem ją ze sobą. Całe szczęście...
Wstał i zaczął grzebać w tobołku. Ucieszony, wydobył szklaną menzurkę z przeźroczystym płynem. Był to niezawodny środek na wszelaki ból głowy począwszy od obrażeń mechanicznych, a kończąc na kacu. W dodatku napój bardzo szybko doprowadzał do świetnego nastroju i dawał potężną dawkę wigoru. Eliksir, choć tak wspaniały, miał jedną zasadniczą wadę - był diabelnie drogi. Tak czy inaczej Monoceros korzystał z niego dość często, bynajmniej nie z powodu kaca, choć czasem też się zdarzało. Kupował go od pewnego znajomego mu maga. Mag dysponował nielichym asortymentem, od eliksirów, przez amulety, kończąc na runach. Wielu uważało go za szarlatana, sądząc, że każdy szanujący się czarodziej nie zniżyłby się do roli bazarowego handlarza. Czy było tak, czy nie, nieważne, Monocerosa to nie obchodziło. Ważne, że eliksiry działały, i nie czuł nigdy żadnych skutków ubocznych. Tak było też za sprawą ekstraktu od bólu głowy.
Wypił łyk, i od razu czując się lepiej, zaczął się ubierać. Nałożył pas z mieczem na plecy, chwycił tobołek i dziarskim krokiem zszedł na dół. Był w świetnym nastroju. Recepcjonistę powitał radosnym „dobry dzień!”, na co ten odpowiedział swoim ulubionym powiedzonkiem.

Nie przejmując się, Monoceros oznajmił, że wyjeżdża i podziękował z gościnę.

Gdy morderca wyszedł z gospody, aż westchnął z zachwytu.
- Piękny dzień...- pochwalił.
Szybkim krokiem podążył do stajni. Miał do przejechania kilkanaście mil. Koń niespecjalnie ucieszył się na widok jeźdźca. Wiedział, że znów musi biec, a tutaj tylko odpoczywał i dostawał najlepszej jakości paszę. Cóż, Monoceros miał pieniądze, a na konia ich nie żałował. Rumak był narowisty, ale za to bardzo szybki, zwinny i wytrzymały.
- Dobra, stary wałachu! Czas do roboty! Koniec obijania!
Koń prychnął lekceważąco.
- No, nie obrażaj się. To tylko kilka mil, nie tyle biegałeś, Victis!
Koń powtórzył prychnięcie.
Szybkimi ruchami jeździec osiodłał i dosiadł rumaka. Nałożył starannie chustę na dolną część twarzy i pognał ulicami w stronę bram miasta.







Na początku jechał traktem, lecz później zboczył na mniej uczęszczaną drogę. Powód był prosty, morderca nie chciał się afiszować. Po jakiejś godzinie drogi, nie napotykając nikogo, zaczął słyszeć dziwne szmery. Nie przejął się specjalnie, myślał, że to zwierzęta. Potem przekonał się, że to nie były one.
Nadal jechał kłusem, nie spieszył się. W pewnym momencie usłyszał wyraźne poruszenie wśród leszczyny i zobaczył oczy.
- Nie radzę. - powiedział głośniej niż było trzeba.
Wyszli mu na spotkanie. Dwaj ludzie, jeden elf.
- Nie radzę... - powtórzył - Zatrzymywać mnie... To się może źle skończyć.
- Ciekawe, dla kogo? - zapytał elf wyciągając miecz.
- Chcecie, proszę bardzo... - pomyślał.
Ludzie także wyjęli miecze. Monoceros ściągnął wodze i szybkim ruchem znalazł się na ziemi, tuż obok Victisa.
- Ładny koń, będzie z niego pożytek.
- Ostrzegam, jest narowisty.
- Jaki hardy... Tak jak ten, co żeśmy go przywiązali do drzewa milę dalej. Zobaczymy, jaki będziesz za chwilę gagatku.
Skoczyli ku niemu. Monoceros miał wprawę. Niezauważalnym ruchem wyjął miecz i zawirował między nimi rozplatając jednego. Odwrócił się i parując cios elfa, z piruetu ciął drugiego. Dostał w tętnicę, nie zdołał się osłonić. Morderca uskoczył, stanął twarzą w twarz z elfem.
Puścił miecz jedną ręką. Zawirował bronią. Elf skoczył atakując. Przeciwnik odbił, wykonał mieczem gest cięcia, Elf sparował, ale nie miał jak zasłonić się przed pięścią trafiającą w skroń. Cios zachwiał nim. Teraz nie miał żadnych szans. Ułamek sekundy później leżał z rozciętym brzuchem wylewając na piaszczystą drogę swoje wnętrzności.
- Ostrzegałem... - powiedział Monoceros patrząc na elfa. - Ostrzegałem...
Wsiadł szybko na konia, poszedł w cwał. Chciał zastać tego człowieka żywego.
Rzeczywiście, milę później spoczywał, jeśli tak można powiedzieć, człowiek. Na widok wojownika ożywił się bardzo.
- Szlachetny rycerzu... Uwolnij biednego podróżnika.
Morderca wyjął sztylet i zaczął rozcinać więzy.
- Dzięki serdeczne szlachetny panie...
- Zamknij się. - przerwał „wybawca” - Po pierwsze nie tytułuj mnie. Taki ze mnie szlachetny rycerz, jak z ciebie biedny podróżnik. Patrząc na twój rynsztunek leżący w chacie kilka kroków dalej można wiele wywnioskować. Biedny podróżnik... Koń by się uśmiał.
Victis parsknął.
- Po drugie - ciągnął - Sztucznością śmierdzi od ciebie na milę. Bądź normalny. Nie martw się, nie zarżnę cię jak prosiaka i nie zabiorę twojej broni, choć miałem na to ochotę. Masz, twój bagaż - w stronę nieznajomego poleciały kolejno tobołek, pas i miecz. Piękny miecz, o głowicy w kształcie rzeźbionego orła. - Weź tego konia - wskazał na siwka stojącego parę kroków dalej. - I nie dziękuj. - morderca odwrócił się i dosiadł swego narowistego rumaka.
- Czekaj! - odezwał się za nim głos „biednego podróżnika” - Podążamy w tę samą stronę świata. Czy mógłbym jechać z tobą?
- Czemu nie... Przyda się dodatkowa para rąk gdyby napadli nas zawodowcy. Tamci, to byli amatorzy.
Podróżny wsiadł na konia i wyciągnął rękę.
- Stagitus
- Teilo - zełgał Monoceros ściskając podaną dłoń. - Teilo z Sankasu.
- Jedźmy więc.
- Jedźmy.







Droga minęła spokojnie, bez niespodzianek. W krótkim czasie zobaczyli przed sobą miasto nazywane z dawien dawna Caerf. Spokojna mieścina, czasami dochodziło tu do awantur, ale wszędzie tak było. Tu morderca miał zamiar popytać, dowiedzieć się o swoje ostatnie zlecenie, a właściwie o swój cel. Stagitus zaproponował spotkanie się jutro w południe przy rynku, ponieważ on także musiał pozałatwiać swoje sprawy. Monoceros zgodził się, z tymże zastrzegł, że jeśli nie będzie go w południe, by towarzysz na niego nie czekał i nie przejmował się nim. Tak, więc, idąc z poczuciem obowiązku morderca udał się do karczmy. Wszak wiadomo, że tam informacje są najświeższe, co innego z potrawami.
Wnętrze było bardzo duszne. Gości było niewielu. Pytając karczmarza usłyszał, by spytać się jegomościa siedzącego w kącie. Człowiek bardzo chudy i oprócz tego nic nie można dostrzec, ponieważ był zakapturzony, tak by nie było widać twarzy. Podobno nazywał się Gaserd. Monoceros usiadł obok niego.
- Podobno wiesz trochę o interesujących mnie rzeczach...
- Zależy, jakie rzeczy cię interesują - nieznajomy nadal nie zmienił pozycji.
- Ile? - spytał wojownik bez zbędnych ceregieli.
- A co chcesz wiedzieć?
- Gdzie znajdę Natiana Sewasa?
- Dwadzieścia.
Na stole wylądował niewielki mieszek pieniędzy. Stawka była mała, waluta tego regionu nie była droga.
- Charakterystyczny bogaty dom w dzielnicy portowej. Otoczony kamiennym murem.
- Dzięki. - Wojownik wstał i wyszedł z karczmy.
Długo panowała cisza. Przerwał ją bardzo cichy, niezrozumiały dla nikogo szept zakapturzonego jegomościa siedzącego w kącie.
- Po co ci to wiedzieć, Monocerosie z Wabretty, zawodowy morderco... Po co ci te informacje... Mam nadzieją, że nie zamierzasz zabić Natiana... Tak bezwzględny chyba nie jesteś... To byłby wielki błąd. - Nieznajomy schował mieszek do kieszeni.
Miał rację.







Popołudnie minęło po pierwsze na rekonesansie, po drugie na zakupach. Morderca zwiedził dzielnicę portową, dom Sewasa znalazł dość szybko. Następnie wrócił na rynek, zamierzał zmienić ubranie. To było już zużyte. Wybieranie zajęło mu dużo czasu. Kupował po cichu, nie żałując pieniędzy. Nowy ubiór prezentował się gustownie. Potem przyszedł czas na eliksiry leczące. Spodziewał się czegoś po tej misji, sam nie wiedząc, dlaczego.
Wieczór nadszedł szybko, ciemność rozlała się po niebie.
Rzekomego domu najbliższej ofiary strzegła trójka ludzi. Pierwszy patrolował posesję, dwóch stało przy drzwiach. Prosta robota.
Monoceros skradając się przeskoczył przez mur. Swoją drogę dostosował do drogi człowieka patrolującego teren. Ukryty w cieniu czekał na niego. Doczekał się
Szybki doskok, zastawienie ust dłonią, wyjęcie sztyletu, cięcie przez gardło. Banał.
- I za to mam dostać dwieście sztuk złota? - pomyślał maskując ciało leżącymi w pobliżu badylami. - Zbyt proste. Zdecydowanie zbyt proste.
Słyszał rozmowę pozostałych dwóch. Zaczęli coś podejrzewać.
- Co go tak długo nie ma... - powiedział strażnik głosem bardzo szorstkim i nieprzyjemnym - Idź sprawdź..
- Nie ma co się martwic. - odrzekł dźwięczny głos drugiego.
- Jak mówię, że masz iść sprawdzić, to masz iść sprawdzić. Zrozumiano?
Przez chwilę było słychać tylko ciche kroki i równie ciche przekleństwa pod adresem tego z nieprzyjemnym głosem
Morderca chciał, żeby strażnik go zobaczył.
Na widok Monocerosa zaniemówił, otworzył szeroko usta, lecz nie zdążył nic powiedzieć, ponieważ ręka mordercy wyraźnie to utrudniała.
- Ciii - szepnął morderca wbijając mu sztylet pod żebra - Spokojnie.
Położył bezładne ciało na ziemię.
Został tylko jeden.
Powolne, bardzo ciche podejście, równie cichy doskok. Sekunda, kolejne ciało ląduje na ziemi.
Wojownik schował sztylet i wyjął miecz.
Powoli otworzył drzwi i wkroczył do środka.
Ktoś się go spodziewał.
Zaatakował znienacka, tyłem. Monoceros miał ogromne szczęście, usłyszał go dosłownie w ostatniej chwili. Odskoczył i ciął przez brzuch. Strażnik zawył. Usłyszeli. Natychmiast zjawiło się następnych dwóch. Gdy tylko się pojawili, zaatakował, nie dając czasu na obronę pierwszemu. Został rozpłatany. Drugi wykorzystał sytuację, ciął. Morderca w ostatniej chwili odskoczył, padł na klęczki. Poczuł ból. Przeciwnik trafił w rękę, krew powoli zaczęła ciec po rękawie. Strażnik myślał, że cios był śmiertelny, wzniósł miecz do cięcia, odsłaniając się całkowicie. Monoceros nie dał mu żadnej szansy. Ciął od pachwiny, aż do obojczyka. Podłoga zadudniła pod ciężarem zabitego. Morderca podszedł do ciała, zdarł rękaw i owinął wokoło rany. Ta na szczęście nie była zbyt rozległa. Szybkim krokiem szedł dalej penetrując kolejne pokoje. Nikogo tam nie było. Pustki. Został tylko jeden pokój. Musiał tam być.
Monoceros szedł powoli, popchnął drzwi i zobaczył.
Zobaczył i zdębiał.
Na środku pokoju stało dziecko.
Przybrawszy dziwną postawę, trzymało w ręku kozik. Chłopiec miał około czternastu lat, długie włosy opadające na czoło i dziwnie się trzęsło. Prawdopodobnie ze strachu.
- Nie dam się zabić - powiedział
Monoceros nadal stał zamurowany.
- Natian Sewas? - zapytał.
Chłopak wyraźnie się zdziwił.
- Oczywiście, a coś ty myślał
- Qferte’s hef ces wagh... - pomyślał Monoceros - Caser kazał mi zabić dziecko? Qferte’s hef ces wagh... Jak go dopadnę… Caser gert we’f wagh rasf.
- Nie dam się zabić - powtórzył chłopiec
Morderca zbliżył się, schował miecz.
- Nie martw się, nie zabiję cię. Nie jestem dzieciobójcą.
W tym momencie do pokoju wpadło dwóch ludzi z wyciągniętymi mieczami.

- Odsuń się, to może cię nie zabijemy - zaproponował pierwszy drab.
- Uciekajcie, będziecie mieli szansę ujść z życiem. - odpowiedział morderca
- Odsuń się, nie ma sensu ryzykować życiem dla tego bachora.
- Lepiej uciekajcie, daruję wam życie
- Ile ci zapłacił? Odsuń się, damy dwa razy więcej.
- Uciekajcie, to ostatnie ostrzeżenie.
- Grozi nam... Zaraz zobaczy, że nie trzeba było tego robić.
Monoceros wiedział, że nie ustąpią. Skoczył, zawirował, zabił pierwszego. Drugi wiedząc, co się święci, rzucił się na chłopaka. Nie zdążył. Po chwili leżał na podłodze ze sztyletem w plecach.
- Dziękuję - odezwał się trzęsącym się głosem chłopiec - Chyba jednak można ci zaufać.
- Powiedz mi jedno. Dlaczego wszyscy chcą cię zabić?
- Nie wiem... Na początku zabili mi rodziców. Spalili dom. Teraz ukrywali mnie ci, których zabiłeś. Chcieli okup, czy coś takiego...
- Chodź ze mną. Ukryjemy się gdzieś. Jeżeli zostaniemy tutaj, przy takim tempie przybywania zabójców, nie dożyjemy do świtu.







Ukryli się w pewnej spelunie znajdującej się w dzielnicy portowej. Wojownik dokładnie przebrał Natiana, tak by twarz była dobrze zakryta. Nie spali w ogóle. Przeczekali tam do południa następnego dnia. Na szczęście knajpa nie miała żadnych gości.
W południe wsiedli na konia, zaułkami udali się do centrum.
Stagitus czekał w umówionym miejscu, nieafiszującym się. Na widok dzieciaka, co było oczywiste, bardzo się zdziwił.
- Kogoś tu przywiózł?
- Nieważne, wyjaśnię później, za miastem, jeżeli oczywiście chcesz jechać ze mną. Decyduj.
- Chcę, i tak nie mam dokąd iść, a z tobą bezpieczniej na szlaku,. dobra, dość gadania, jedźmy.
- Jedźmy, byle szybko.







- Gdzie chcesz go oddać? - Zapytał znowu ze zdziwieniem Stagitus - Czyś Ty kompletnie zwariował?
Była ciemna noc, Natian dawno już spał, rozmowa toczyła się w pewnej odległości od dogasającego się już ogniska.
- Nie martw się, to dobry pomysł. A przynajmniej najlepszy z tych, które mam do wyboru. Tam będzie bezpieczny, nikt go nie będzie ścigał, a nawet, jeśli, to zapały mordercy szybko ochłoną, gdy dowie się gdzie jest ten, kogo szuka. Dodatkowo nauczy się przydatnych umiejętności.
- No nie wiem.
- Poza tym, mam tam do załatwienia pewną sprawę.
- Jaką, jeżeli można wiedzieć?
- Chciałbym się z kimś spotkać. Mam nadzieję, że będzie w domu.



Minęło sporo czasu nim zobaczyli przed sobą wysokie szczyty gór Hrarn’aak. Gór wysokich, pięknych i słynących z jeszcze jednej rzeczy - mianowicie mieszkańców. To tutaj wracali po latach wędrówek, walk i tułaczek. Do domu. Monoceros szczerze radował się z perspektywy odwiedzin w Hrarn’aaku.
- A tak właściwie... - rzekł nagle Stagitus - Co cię wiąże z tymi górami?
Morderca westchnął.




Stuk kopyt, wrzaski mordowanych. Rozgardiasz. Wrzaski. Wszędzie wrzaski...
Śmierć.
Tato?...
Tato, gdzie jesteś?
Tato!!!
Stuk kopyt. Błysk klingi. Śmierć. Pisk, przerwany kolejnym uderzeniem miecza.
Strach. Paraliżujący strach.
Opanuj się! Opanuj się!
Znaleźć schronienie...
Swąd dymu. Ogień.
Bieg. Szaleńczy bieg.
Piwnica. Jedyny ratunek.
Schody. Bieg. Ciemność.
Schronienie.







- Przesiedziałem w tej piwnicy kilka godzin. Ze strachu. Chyba rozumiesz.
- Tak. Rozumiem. A później?
- Później wylazłem na powierzchnię.







Ogień już się nie palił. Pozostał tylko odór spalenizny. Wszędzie leżały trupy, wszystkie budynki doszczętnie spalono.
Dziecko powoli stąpało przez spaloną wieś. Ogarniając wszystko swymi oczami, w których czaiło się jeszcze wiele strachu.
Nie chciało zobaczyć jednego ciała. Ale zobaczyło.
- Ta... Taaaaato!!!
Człowiek leżący na wznak na ziemi nie odpowiedział. Nie mógł. Dziecko jeszcze o tym nie wiedziało. Miał rozcięty brzuch oraz zmiażdżoną jedną rękę.
Chłopczyk podbiegł do ciała, odwrócił je. I momentalnie cofnął się o krok. Później padł na kolana. I rozpłakał się.







Bardzo długo panowała cisza. Słychać było tylko szum nielicznych drzew. Do momentu, gdy ciężkie buty nie zadudniły na wydeptanej ścieżce. Przez pogorzelisko maszerowało pięciu niskich, krępych, brodatych osobników. Pięciu krasnoludów.
- Do diabła! Derew, mówiłeś, że wojnę ominiemy szerokim łukiem. A tutaj - spalona wieś. Bardzo łatwo można było się napatoczyć na wojsko.
Derew przeczesał brodę swą potężną dłonią.
- To dziwne. Linia frontu jest dobre dwadzieścia mil na zachód. To musiał być jakiś wypad, zapuszczenie się na tyły wroga, lub partyzantka. Diabli wiedzą. Tak czy inaczej wojsko już odeszło. Chodźmy poszukać, może ktoś przeżył.
- Po co nam to? - odezwał się najmłodszy z krasnoludów, Muster. - Chcesz mieć piąte koło u wozu? Opiekować się kimś, karmić?
- Zamknij się. - odezwał się kolejny. - Muster zamknij się, bom gotów ci pokazać mą siłę.
Młodziak nadspodziewanie posłusznie zamilknął.
Chwilę później cała kompania rozdzieliła się szukając żywych.
Pierwszy znalazł Derew.
Zobaczył ciało martwego człowieka ze zmiażdżoną ręką i rozciętym brzuchem. Przy ciele klęczało dziecko. Płakało.
- Chodźcie chłopaki! - wydarł się krasnolud.
Nie minął nawet ułamek sekundy, a wszyscy brodaci zebrali się obok znalazcy.
Dziecko na ich widok wstało, cofnęło się dwa kroki do tyłu i zamarło ze strachem w oczach.
- Nie bój się… Nie jesteśmy wojskiem.
Dziecko nie zmieniło pozycji w której stało Wymamrotało tylko:
- Skąd mam wiedzieć?
- Widziałeś kiedyś krasnoluda w wojsku?
Dziecko przypomniało sobie to, co kiedyś powiedział mu jego ojciec.
Krasnoludy nienawidzą być dowodzonymi przez nikogo, podlegać czyimś rozkazom. Żaden krasnolud nigdy nie zaciągnie się do armii.
- Przechodziliśmy tędy. Czy mógłbyś nam wytłumaczyć, co się stało?
Dziecko po chwili zastanowienia wszystko wyznało. Łącznie z zabiciem jego rodziców.
Później zapanowała cisza. Długa cisza.







Monoceros popatrzył na masyw Hrarn’aaku.
- Wzięli mnie ze sobą. Przywieźli tutaj. Wychowali…
Stagitus milczał.
- Wychowali… Na krasnoluda. Miałem wielki talent do machania mieczem. Zostałem wojownikiem… Najgorsze w tej profesji za młodu jest dokształcanie się. Wiesz, dlaczego?
Towarzysz nie uznał za celowe odpowiadać.
- Ponieważ treningi odbywały się zazwyczaj w Gun’raaku. To było ciekawe, wiesz? To stanie na czatach. Stałeś nieruchomo, tak, że motyl mógłby na tobie siedzieć, i nie spłoszyłby się. Stoi się tak i czeka. Czeka na to, co tym razem przyjdzie. Zawsze myślisz: „może dziś nic nie przylezie, może będzie spokój…”, ale zawsze coś przylazło. Coś, co uciekało dopiero wtedy, gdy było porządnie poharatane. Ale ty byłeś zawsze bardziej pocięty niż to, co przylazło. To, co tam mieszka, jest straszne. Pogłoski o rajskim lesie są wyssane z palca. Mówią, że krasnoludy nikogo przez swoje góry nie przepuszczają, by nikt nie zobaczył bogactw i cudów lasu Galros. Tak nazywa się to przeklęte miejsce po ludzku. Galros, szynszyla. Śmiechu warte. Powiedzieć, co znaczy nazwa Gun’raak? Bieska puszcza. Mamy szczęście, że Hrarn’aak oddziela go od reszty świata, bo nie wiadomo, co by się mogło stać, bez tych gór…
- W takim razie - Stagitus nie wytrzymał - po co tam się pchaliście?
Monoceros westchnął.
- Ponieważ w pewnym sensie ludzie mają rację. W tym lesie jest bogactwo. Wielkie bogactwo. Ale, nie, nie takie jak myślisz. By zdobyć to bogactwo, musieliśmy walczyć. Walczyliśmy. I umieraliśmy za nie.
Monoceros zamilknął.
Jechali w stronę gór




Liczył na to spotkanie. Bał się, że się przeliczy. Na szczęście nie miał racji.
Do spotkania doszło niedługo po spotkaniu strażników.
Obecność krasnoludów oznajmiły podniesione głosy, ewidentnie kłócące się ze sobą.
- Jak to?! - krzyczał jeden - Mam wyraźnie nakazane, i nie obchodzi mnie, co o tym myślisz, dawaj ten ładunek!
Głos był znajomy, morderca rozpoznał go od razu, zsiadł z konia.
- Zigers Sorn... Jedyny krasnolud wolący mówić tutaj we wspólnym, a nie po krasnoludzku... - powiedział wyłaniając się zza głazu sporych rozmiarów, zasłaniał w końcu trzy wierzchowce, no i jeźdźców.
Krzyczący krasnolud odwrócił się w jego stronę, zamrugał oczami ze zdumienia, zaśmiał się radośnie.
- Monoceros z Wabretty, człowiek wychowany przez krasnoludy... Stary druhu... Ty tutaj? Po co? Dlaczego?
- Dowiesz się... Później. Z kim się tak kłócisz?
- To transport z Dorn Varg. Na rozkaz Gresteyna mam to odebrać i doręczyć, a ten, tfu, posłaniec nie chce go oddać.
Posłaniec stał cały czas w niezmiennej pozycji, z niemym wyrazem twarzy.
- Mam to sam doręczyć do rąk własnych. - powiedział
Monoceros wzruszył ramionami, zwracając się do Zigersa:
- Daj mu doręczyć. Jak Gresteyn zobaczy, że nie oddał pakunku, posłaniec prędko tego pożałuje.
Zigers uśmiechnął się złowrogo w stronę posłańca.
- Co prawda, to prawda... Proszę z nami, panie posłaniec...
Posłaniec w tym momencie przestał być niewruszony.
- Eee... Przekonali mnie panowie...Proszę - powiedział wręczając Zigersowi małe zawiniątko.- Więc... Ja już pójdę...
I szybkimi krokami udał się w stronę przeciwną.
Zigers skwitował całą sytuację szerokim uśmiechem i wrednym rechotem.
Było wiadome nie od dziś, że wśród ludzi krążyły opowieści o straszliwym władcy krasnoludów, Gresteynie, nie znającym litości. Mimo iż historie te były wyssane z palca, nie tylko dzieci w nie wierzyły.
W tym momencie zza głazu wyłonili się Stagitus z Natianem na kulbace.
Zigers popatrzył podejrzliwie na nich, i zwrócił się do przyjaciela:
- Oni z Tobą?
- Tak.
Krasnolud mruknął coś pod nosem.
- Więc... Co to za powód?







- Tak więc o to prosisz...
Stali w wielkiej grocie urządzonej jakby na kształt sali tronowej. Wielkie pasy bordowej tkaniny z wymalowanym godłem krasnoludów były widoczne wszędzie, począwszy od ścian, a kończąc na podłodze. Na podwyższeniu, w centralnym miejscu stał skalny tron. Była to pewna tradycja. Tron był od niepamiętnych czasów ten sam, skalny. Miał on symbolizować trud życia w kopalni. Ogólne wrażenie tej sali psuło jedynie to, że całość była urządzona w grocie, a nie w jakimś zamku.
Na tronie siedział Gresteyn, syn Hreddasa, wódz i władca krasnoludów. Był on jak na przedstawiciela swojej rasy dosyć wysoki, miał długą czarną brodę, ubrany był skąpo jak na wodza, mianowicie tak jak każdy krasnolud, wyróżniał się jedynie czerwonymi butami, oraz rękawicami w tym samym kolorze.
Oprócz Niego, Monocerosa i Zigersa, nikogo w grocie nie było.
- Dobrze, zgadzam się...
- Dzię... - zaczął Monoceros
- Ale.. - przerwał mu władca - Miej na względzie to, że nie zgodziłbym się, gdyby nie byłbyś nam tak bliski, oraz gdybym nie miał wobec ciebie długu wdzięczności.
- Dziękuję.
- Nie dziękuj. Możecie odejść.
Monoceros zdecydował się.
- Panie, mam jeszcze jedną prośbę...
- Tak?
- Proszę, nie posyłajcie go do Gun’raaku. Nie chciałbym, by przeżywał to, co ja przeżywałem.
Władca nie odzywał się przez kilka sekund, w końcu popatrzył głęboko w oczy rozmówcy.
- Rozumiem cię... Wiesz, że spotka się to z dezaprobatą innych, jeżeli mogę się tak wrazić, uczniów.
- Wiem, ale... Sam wiesz Gresteyn, jak...
Umilknął, zdumiony własną zuchwałością. Krasnolud widocznie to zauważył, zaśmiał się.
- Nie przepraszaj, pamiętam jak razem walczyliśmy, edukowaliśmy i wychowywaliśmy się. Nie mam ci tego za złe.
- Dziękuję...
- Nie dziękuj, nie ma za co.
Na krótko zapanowała cisza. Przerwał ją głos Gresteyna.
- Odnośnie Gun’raaku, masz moje słowo, nie poślą Go tam.
- Dziękuję...
- Nie dziękuj. - Władca znów przerwał. - Nie ma za co. Możecie odejść.

 

 

Monoceros stał i patrzył na krajobraz z najwyższego szczytu gór. Wiedział że dziecko jest bezpieczne. To koniec tej profesji, koniec zabijania.

            - Przedemną nowe życie.. – pomyślał.

Miał rację...

 Autor: TajemniczyDonPedro
 Data publikacji: 2006-12-29
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 210 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 210 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Kompilator to autor książek z cudzych cytatów. Aforysta to autor cytatów dla cudzych książek.
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.