Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Poligon


1.

Bycie wampirem to więcej niż żywienie się życiem.
Naszym obowiązkiem – reprezentować Ciemność w świecie oślepionym światłem.
Naszym przywilejem – zrozumienie, że odmienność daje siłę.
Naszym zadaniem – zaakceptować Ciemność w nas.
Niech dopełnia nasze istnienie, czyni całymi.
Naszą drogą – przemierzać granice ciała i ducha, przyjemności i bólu, śmierci i życia.
Naszym posłaniem – głosić piękno zaakceptowania całości siebie, życia bez winy i wstydu.

Samolot ciężko przyziemił i rozległy się oklaski.
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się po pustej kabinie pierwszej klasy, ale przyczyny gromkiego aplauzu nie udało mi się ustalić. Dźwięk dochodził zza kotary zasłaniającej przejście do klasy ekonomicznej. Wzruszyłem ramionami i odwróciłem się do okna odsłaniając plastikową roletę. Za oknem było już ciemno, a pęd samolotu tkał na szybie długie, cienkie nitki z błyszczących w światłach lotniska kropli deszczu.
-    Szanowni Państwo, wylądowaliśmy w Warszawie – głos stewardessy przebił się przez szum silników. – Temperatura na zewnątrz wynosi jeden stopień Celsjusza. Jest drugi dzień marca, godzina osiemnasta piętnaście czasu lokalnego. Proszę pozostać na swoich miejscach i nie odpinać pasów do czasu pełnego zatrzymania się samolotu.
Odbiór bagaży przebiegł sprawnie i kilkadziesiąt minut po wylądowaniu znalazłem się przed budynkiem terminalu. Czułem jak ponure, środkowoeuropejskie przedwiośnie napiera na mnie z całą mocą typowej dla siebie psiej pogody.
Podjechała taksówka. Bez słowa zapakowałem torbę do bagażnika i szybko ukryłem się w ciepłym wnętrzu samochodu.
-    Dokąd jedziemy? – spytał kierowca.
Podałem nazwę luksusowego hotelu w centrum miasta.
Pojazd włączył się do ruchu. Wtulony w fotel, w milczeniu patrzyłem przez okno. Nie skupiałem się na widokach – po prostu obserwowałem jak kolorowe światła odbite w kroplach tworzą hipnotyzujące kalejdoskopy.
-    Paskudna pogoda – rzucił taksówkarz konwersacyjnym tonem.
-    To prawda – odparłem, całkiem niezłą, moim zdaniem, polszczyzną. – Zawsze tu tak o tej porze?
-    Zawsze. Błoto, deszcz, wiatr i zimno – parszywy klimat, panie. Typowa polska zima. Wiosna już chyba nigdy nie przyjdzie. Mam już dość tego syfu. – Zerknął na mnie w lusterku wstecznym. – A pan z ciepłych krajów do nas przyjechał?
-    Tak. Tam skąd przyleciałem jest teraz ładna pogoda.
-    A to dziwne, bo nie widać po panu opalenizny. Blado pan wygląda. Pewnie musi pan być zmęczony podróżą. Skąd pan przyleciał, jeśli można wiedzieć?
-    Z daleka – odparłem. – Z bardzo daleka...
Faktycznie, teraz poczułem zmęczenie.

***

W pełnym zachwytu oszołomieniu oglądałem apartament, jaki został zarezerwowany na moje nazwisko. Byłem prostym chłopakiem, tuż po Przemianie. Wnętrza takie jak to widywałem do tej pory w telewizji. Sypialnia, salon, duża marmurowa łazienka – wszystko eleganckie i pierwszej jakości. Były nawet sterowane pilotem zasłony! Poczułem, że dołączyłem do ekstraklasy. Do najlepszych.
Ale nie przyjechałem tu wypoczywać. Wszystkie te luksusy miały na celu stworzenie mi idealnych warunków do spełnienia powierzonego mi zadania.
Tak, oczywiście, że miałem misję. Czy sądzicie, że ktoś o zdrowych zmysłach wybrałby się na wakacje do Warszawy? W pojedynkę? Na początku marca?
No właśnie.
Zadanie, które mi zlecono było delikatnej i tajemniczej natury. Kilka miesięcy temu, zaginął w Warszawie jeden z naszych najlepszych ludzi – Vincent Drakunov – wykwalifikowany i doświadczony agent polowy. Ktoś, kim, miałem nadzieję, stanę się kiedyś i ja. Miałem spróbować go odnaleźć, lub w ostateczności, ustalić co się z nim stało.
Byłem dumny, że przydzielono mi taką odpowiedzialną robotę. Czułem się wyróżniony. Mimo, że byłem świeżo po szkoleniu, Starsi uznali, że mogą mi zaufać, powierzając pierwszą samodzielną misję.
Zaufanie, które we mnie pokładali wzmacniało moje poczucie wiary w siebie. Starsi nie mieli w zwyczaju się mylić. Skoro uznali, że jestem w stanie wykonać zadanie, to znaczyło, ni mniej nie więcej, że byłem w stanie tego dokonać. Logiczne. Starsi nie mieli w zwyczaju się mylić.
Tylko jedna myśl sprawiała, że mój entuzjazm nieco stygł. Moja misja była, de-facto, skleconą na szybko misją ratunkową, więc nie było czasu żebym mógł przygotować się do niej tak gruntownie, jak bym chciał. Plan działania miałem opracowany jedynie w zarysie, nie zdążyłem dobrze poznać miejscowych realiów, a co najgorsze – nie zdążono mi przydzielić Dawcy. Byłem zatem skazany na ciągnięcie na krwistych stekach, kawie i preparatach krwiozastępczych, których opakowanie, upchnięte razem z mini przewodnikiem po Polsce, wypychało kieszeń mojej kurtki.
Oczywiście mogłem spróbować zwerbować jakiegoś lokalnego Dawcę (lub jeszcze lepiej – Dawczynię), ale powiedziano mi, że mogę to robić jedynie pod warunkiem, że nie wpłynie to negatywnie na czas trwania i rezultat mojej misji.
Ale co tam. Byłem młody, zdrowy i pełen energii – wiedziałem, że poradzę sobie ze wszystkim, co świat może rzucić przeciwko mnie. Syciłem się uczuciem dumy, że oto ja, jeszcze do niedawna nikt, dołączyłem do elitarnego grona tajnych agentów Czarnego Woalu – pierwszej globalnej organizacji sanguinarian (jak mówili ci spośród nas, którzy byli skłonni do popadania w patos. Ja osobiście nie miałem nic przeciwko używaniu staromodnego słowa „wampir”, w którym zawierało się wszystko to, czym przecież byliśmy). W każdej dowolnej chwili, w każdym dowolnym miejscu świata, często z narażeniem własnej nieśmiertelności, setki agentów realizowało powierzone im zadania. Od dziś w tej grupie znajdowałem się i ja. Byliśmy długim ramieniem Społeczności, forpocztą Czarnego Woalu, najbardziej zdyscyplinowanymi i oddanymi spośród wampirów.
Jakiego rodzaju były te zadania? Nie naciskajcie – i tak nic Wam nie powiem. Obowiązuje mnie tajemnica, a Wy nie macie nic, czym moglibyście mnie zachęcić do wyjawienia jej. Mogę jedynie powiedzieć, że kiedyś nadejdzie czas, w którym wszystkie nasze działania staną się dla Was jasne. Ale ta chwila jeszcze nie nadeszła. Jeszcze nie teraz...

***

Moja misja z pozoru wydawała się banalnie prosta: odszukać Drakunova lub ustalić jego los. „Ale jak się do tego zabrać?” – zastanawiałem się spacerując po pokoju.
 Jedyne, czym dysponowałem to jego zdjęcie oraz kilka zdawkowych raportów, które wysłał zanim urwał się kontakt – opis jednego miejsca w Warszawie, które zdążył odwiedzić, garść ogólnych uwag. W sumie nic, na czym można by się mocniej oprzeć.
Vincent został skierowany do Polski z zadaniem odkrycia przyczyny dziwnego zjawiska: braku w tym kraju jakichkolwiek znaczących sanguinariańskich grup. Wielu agentów wysłanych zostało, aby założyć tu zrąb Społeczności – żaden z nich nie odniósł sukcesu. Co więcej – żaden nie dał rady przekazać swoim przełożonym jakiegoś przekonującego raportu lub przynajmniej kilku pomocnych, rzucających światło na problem, spostrzeżeń. Wszyscy przepadali jak kamień w wodę a Polska nadal trwała jako biała plama na naszej mapie, jak drażniący cierń w boku.
A teraz zniknął również Drakunov.
Postanowiłem zacząć od początku: od odwiedzenia miejsc, o których pisał i podsunięcia jego zdjęcia pod nos każdemu, kto się napatoczy. Ktoś go przecież musiał widzieć. Trudno przeoczyć wysokiego, bladego faceta, ubranego jak na pogrzeb.
Vincent należał do starej gwardii. Był jednym z tych eleganckich, dystyngowanych, konserwatywnych wampirów, o których piszecie w książkach i o których kręcicie bzdurne filmy dla rozedrganych mentalnie nastolatek. Takich jak on było już coraz mniej – oderwana od realiów życia arystokracja, przywiązana do realizowania wampirzych stereotypów, jakby od tego zależała ich wieczność. My, przedstawiciele młodego pokolenia, doceniamy ich doświadczenie i mądrość, ale bawi nas okazywana na każdym kroku namiętność do niemodnych manier, kwiecistego stylu mowy, czarnych peleryn i brylantyny. Czujemy się pełnoprawnymi dziećmi przełomu wieków – ubrani na luzie, roześmiani, skorzy do zabaw. Nie mamy nawet wystających kłów – to było dobre dwieście lat temu, ale dziś, w dobie jednorazowych aseptycznych narzędzi chirurgicznych, skalpeli i lancetów nie było potrzeby robić z siebie widowiska i paradować między ludźmi z kłami wielkimi jak u smilodona.
Jesteśmy całkiem tacy jak wy. Tylko lepsi...

***

Spojrzałem na zegarek przy łóżku. Dochodziła dziesiąta wieczorem. Niecałe cztery godziny temu wysiadłem z samolotu, ale już prawie nie czułem znużenia, jakie towarzyszyło mi w drodze z lotniska. Jednym z wielkich plusów bycia wampirem, przepraszam, sanguinarianinem, jest to, że po przejściu Przemiany nasze organizmy o wiele lepiej radzą sobie ze zmęczeniem i regeneracją sił, a ja dodatkowo wspomogłem te naturalne skłonności relaksującą kąpielą w wannie zajmującej jeden z narożników mojej monumentalnej łazienki.
Z raportów Drakunova wynikało, że pierwszym miejscem, do którego udał się po przyjeździe była hotelowa restauracja. Postanowiłem pójść tym tropem. Restauracja wydawała się być miejscem równie dobrym jak każde inne na rozpoczęcie moich poszukiwań. Oprócz tego – byłem głodny.
Zająłem miejsce przy stoliku, zawołałem kelnera i zamówiłem krwisty stek. Pół godziny później poczyniłem dwa ważne odkrycia: pierwszym był fakt, że nikt z personelu nie rozpoznawał widocznego na zdjęciu Drakunova, a drugim, z którego uczyniłem mentalną notatkę, oznaczoną jako WAŻNE, że w tej restauracji nie potrafią właściwie przygotować krwistego steku...
Wśród ludzi panuje irracjonalne, napędzane strachem, niewiedzą i przesądami przeświadczenie, że wampiry to krwiożercze bestie, łaknące krwi i czyhające na ich niedomyte, łabędzie szyje. Bzdura. Pijemy krew, to prawda, ale tylko raz na jakiś czas i tylko od dobrowolnych, sprawdzonych Dawców. Nikt z nas nie zaryzykuje napicia się krwi od byle kogo. Z całym szacunkiem, ale cholera wie, gdzie się nocami szlajacie...
Dla sanguinarian krew jest jak dla was redbull czy inne z tych chemicznych koktajli, jakimi szprycujecie się z taką lubością. Z tą tylko różnicą, że ludzka hemoglobina dostarcza nam takiego zastrzyku energii, że zwykła jej szklanka spokojnie starcza na miesiąc sprawnego funkcjonowania. Kolejną różnicą jest fakt, że wy nie potrzebujecie redbulla żeby żyć. Wampir odcięty od źródła ludzkiej krwi z czasem popada w obłęd. Nazywa się to Pragnieniem i jest największym testem woli, jaki może przejść członek naszego rodzaju. Pragnienie zaciemnia umysł i deformuje osąd. Jedyne, o czym można myśleć to krew. Dla wielu z nas jest to prosta droga do stoczenia się, do ulegnięcia swoim słabościom i do skuszenia się na to, co nie jest nam dobrowolnie dawane. Taki wampir staje się zwierzęciem, staje się Bestią. A Bestie podlegają eksterminacji...
Oprócz krwi spożywamy także surowe, lub prawie surowe, mięso i kawę. Roślin nie trawimy. Dosłownie i w przenośni...

***

Tak więc siedziałem w hotelowej restauracji i kontemplowałem ogrom niekompetencji szefa kuchni, gdy przy moim uchu rozległ się głos, a moje nozdrza napełniły się ekscytującym zapachem feromonów.
-    Cześć. Mogę się przysiąść? – Miejsce naprzeciwko zajęła ładna, dobrze ubrana blondynka z ogromnym dekoltem. Nie zdążyłem nawet otworzyć ust.
-    Nazywam się Anna – podała mi dłoń. W drugiej ręce trzymała napoczętego drinka. – Mówisz po polsku?
-    Trochę.
-    Wybacz, że walę prosto z mostu, ale umówiłam się tu ze znajomymi. Jeszcze nie przyszli, a nie lubię siedzieć sama. Będzie ci przeszkadzało, jeśli się przysiądę?
    Nie miałem nic przeciwko towarzystwu. Uznałem, że przyda mi się możliwość podszlifowania polskiego a poza tym... cóż, muszę przyznać, że mam słabość do waszych pięknych, gorących kobiet, choć stanie się to kiedyś moją zgubą. Przynajmniej tak mówią Starsi, ale co tam. Sanguinarianki są blade i chłodne, bez akwariowej grzałki nie podchodź, jeśli wiecie co mam na myśli...
-    Fajnie. Wiesz, od razu poznałam, że jesteś człowiekiem na poziomie. Widać, że nie jesteś miejscowy. Skąd przyjechałeś? Zresztą – nie mów. Nie chcę wiedzieć. Pewnie z jakiegoś normalnego, bogatego i eleganckiego kraju, nie to, co tutaj – zakręciła dłonią kółko nad głową.
Nowa znajoma okazała się być bardzo gadatliwa.
-    Nawet porządnych drinków nie potrafią tu zrobić. Mówię Ci, nie wiem po co tu przyjechałeś, ale marnujesz czas. W tym kraju nie ma nic ciekawego. Marzę o tym, żeby się stąd wyrwać...
-    Och, z pewnością przesadzasz. – Jak każdy wampir miałem bardzo mocno rozwinięty zmysł empatii. Dosłownie czułem wylewającą się z niej żółć i zniechęcenie. Mimo to, uprzejmość nakazywała mi wejść w polemikę. Ludzie lubią, gdy mówi się dobrze o ich kraju, nawet jeśli oni sami mają do niego krytyczny stosunek. Postanowiłem grać w tą grę. – Na pewno nie jest tu tak źle. Polska to wspaniały kraj. Dużo o niej czytałem. Macie wspaniałą historię, kulturę, no i piękne kobiety...
-    I co z tego? – Anna popatrzyła na mnie z ukosa i zaczęła bawić się włosami. – Tutejsi mężczyźni nie potrafią docenić tego, co mają. Brak im ambicji, obycia i nie znają zasad higieny. Może tam skąd pochodzisz wygląda to inaczej, ale tutaj przebojowa i ładna kobieta nie ma żadnych szans na bycie docenioną. O możliwości realizowania się nawet nie mówię...
Popatrzyłem na nią czujnie. Czy był to jeden z tych sygnałów, które kobiety wysyłają mężczyznom, gdy chcą ich zmusić do działania? „Czyżbym znalazł pierwszego Dawcę?” – pomyślałem. Jeśli dobrze rozegram sprawę, to bardzo ułatwię sobie zadanie i kupię trochę czasu. Dałbym radę funkcjonować przez jakiś okres żywiąc się surowym mięsem i wspomagając się suplementami, ale wcześniej czy później Pragnienie da o sobie znać sprowadzając ryzyko obudzenia Bestii.
Uznałem, że gra jest warta świeczki, choć znowu poczułem przejmujące zmęczenie. Długi lot musiał wykończyć mnie bardziej niż normalnie. Jak już mówiłem – zwykle nie potrzebowałem dużo odpoczynku. Dziś jednak moje samopoczucie dyndało jak jo-jo: raz na szczycie, raz w dolinie. Raz było świetne, a za dwie godziny – beznadziejne. Poczułem chęć wrócenia do pokoju i rzucenia się na łóżko.
Stawałem na głowie, żeby ją wybadać, ale Anna zdawała się traktować mnie wyłącznie jak naczynie, w które można było do woli przelewać swoje negatywne emocje. Napełniała mnie nimi nieprzerwanie od ponad godziny, a ja nie byłem ani kroku bliższy do dostania od niej tego, co chciałem. Dziewczyna mówiła o wszystkim: o nieudolnych politykach, o tandecie w sklepach, o drogich kredytach na mieszkanie i ogólnym braku perspektyw dla młodych i zdolnych osób, takich jak ona. Słuchałem jej z półprzymkniętymi oczami, co chwilę odpływając.
Przed popadnięciem w totalną apatię uratowało mnie nadejście znajomych Anny. Z radością wykorzystałem moment zamieszania, pożegnałem się grzecznie i, mimo że dopiero dochodziła północ, wróciłem do siebie.

***

Leżałem na łóżku i analizowałem rozmowę z Anną. Nigdy chyba nie spotkałem się z taką dużą ilością żalu, złości i frustracji tkwiących w jednej osobie. Uniemożliwiło mi to nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu. Dziewczyna nastawiona była wyłącznie na nadawanie.
„Pierwsze koty za płoty” – pomyślałem. Jutro też jest dzień.
Sięgnąłem po pilota od telewizora. Hotel posiadał pełen przegląd światowych stacji TV, ale ja skupiłem się na tych lokalnych. Skakałem po kanałach szukając jakiejś publicystyki lub programu informacyjnego – czegokolwiek, co by nie było bezmyślną rozrywką i z czego mógłbym dowiedzieć się więcej o kraju, w jakim przyszło mi działać na mojej pierwszej misji. Po chwili znalazłem audycję składającą się z kilku krótkich reportaży o tematyce społecznej.
Idealnie.
Pierwszy reportaż opowiadał historię niedołężnej staruszki, wykorzystywanej przez wnuka, który przez wiele lat terroryzował ją, by zabrać jej rentę. Schorowana kobieta ze łzami w oczach opowiadała o krępowaniu, obelgach i przypalaniu papierosem, które zafundował jej kochany wnuczek. Kolejny film mówił o bezdusznych urzędnikach, którzy przez bezrefleksyjne i bezmyślne trzymanie się przepisów wykończyli firmę założoną przez skromnego, ciężko pracującego ojca trójki dzieci i męża żony chorej na stwardnienie rozsiane.
Słowem – masakra.
Patrzyłem na ekran, z którego biła we mnie ludzka niedola, głupota i zło, i czułem się coraz gorzej. Zmęczenie przychodziło jak piasek nanoszony przez rzekę. Każda fala pokrywała mnie coraz większą warstwą otępienia i znużenia.
„Czy w tak dużym kraju nie dzieje się nic pozytywnego?” – pomyślałem. Niech szlag trafi moją empatię.
Nawet nie poczułem jak zasnąłem...

2.

Społeczność jest szeroka i złożona.
Prowadzi nas mnogość ścieżek, choć to ta sama podróż.
Nikt z nas nie ma pełni wiedzy o tym, kim i czym jesteśmy.
Różnorodność jest naszą siłą.
Wzmacnia nas, nie dzieli.
Ponad wszystko – jesteśmy rodziną.
Społecznością rządzą odpowiedzialni i sprawiedliwi przywódcy.
To oni zacieśniają sieć oplatającą świat.
Ich słowa nie są prawem, ale należy się im szacunek; niosą doświadczenie, niosą mądrość.
Szukaj ich gdy potrzebujesz mediacji, wsparcia, przewodnictwa.
Szanuj Starszych za to co Ci dali – bez ich poświęcenia Społeczność byłaby niczym.
Przywództwo to odpowiedzialność, nie chwała.
Dobry przywódca świeci przykładem.
Jego motywy są czyste, jego dobro w cieniu dobra Społeczności.
On ulepsza Społeczność.
Jest ponad wszelką krytyką.

Za każdym razem, gdy po obudzeniu recytuję Kanon, czuję przypływ sił. Daje mi poczucie przynależności do czegoś wielkiego i potężnego, stanowi nić łączącą mnie z rzeczywistością. Jest jak promień latarni morskiej prowadzący mnie przez mrok czający się w głębi duszy. Tkwi on we mnie, we wszystkich z nas, tak głęboko, że recytujemy go na wpół automatycznie, bez otwierania powiek – Kanon jest pierwszą rzeczą, jakiej czepia się wracająca z krainy snów świadomość.
Otworzyłem oczy. Ostry blask wlewającego się do pokoju światła oślepiał mnie. Zapomniałem zasłonić okno.
Wściekłem się na siebie. Co za karygodne niedopuszczenie!
Wbrew potocznym opiniom, światło słoneczne nie może zabić wampira, ale może doprowadzić do poważnego uszkodzenia wzroku oraz do poparzeń delikatnej skóry. Kto oblał się kiedyś wrzątkiem – ten zrozumie.
Zasłaniając oczy namacałem pilota sterującego elektroniką w całym pomieszczeniu i zacząłem klikać na oślep. Zaszumiało i owiał mnie mroźny powiew. Przez pomyłkę włączyłem zimny nawiew.
-    ... – Nabrałem tchu żeby zakląć, ale się powstrzymałem. Noblesse oblige, prawda... W milczeniu mocowałem się z opornym urządzeniem. Miałem teraz dwa problemy – oślepiający blask słońca i mróz walący prosto na mnie z odpalonego na cały regulator klimatyzatora.
Normalnie, slapstick.
Po kilku chwilach działania na chybił-trafił, udało mi się poskromić szalejącą w moim pokoju zimę oraz zasunąć zasłony. Usiadłem na łóżku kompletnie przebudzony.
„No, to było zabawne” – pomyślałem ponuro. Chyba spałem zbyt długo, bo głowa ciążyła mi jakby coś od środka rozpychało kości czaszki. Sięgnąłem po słuchawkę, zamówiłem dzbanek mocnej kawy i powlokłem się do łazienki.

***

Kawa podziałała, ale poczułem głód. Wczorajsze doświadczenie skutecznie zniechęciło mnie jednak do ponownego skorzystania z usług hotelowej kuchni. Zamiast tego, sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem opakowanie z ampułkami preparatu krwiozastępczego. Wiedziałem, że specyfik ten nie przyniesie nasycenia, ale da mi wystarczająco dużo energii, żeby działać.
Rozgryzłem jedną ampułkę i od razu poczułem się lepiej. Pierwszy wieczór w Warszawie wykończył mnie, ale dziś był nowy dzień i zamierzałem go w pełni wykorzystać.
W swoim raporcie Drakunov opisywał spacer po mieście, poszedłem więc w jego ślady.
Pogoda była okropna. Hotelowy termometr pokazywał co prawda kilka stopni powyżej zera, ale porywisty wiatr i zacinający deszcz ze śniegiem sprawiały, że temperatura wydawała się być o wiele niższa. Szedłem szybkim krokiem starając się omijać głębokie kałuże wypełniające dziury w chodniku i uważnie obserwowałem miejski krajobraz. Pagórki topniejącego, czarnego od pyłu i upstrzonego niedopałkami śniegu zalegały gdzieniegdzie pod ścianami i na grząskich, błotnistych trawnikach. Rozmyte grudki psich odchodów straszyły na każdym kroku, grożąc złapaniem buta w wodniste palce wypływających z nich soków. Dreszcz obrzydzenia zmusił mnie do podniesienia wzroku. Otaczał mnie urbanistyczny chaos – szarobure gmaszyska z betonu poprzetykane były nowoczesnymi wieżowcami ze szkła oraz brzydkimi, odrapanymi budami oferującymi wszystko, od prasy po kebab. Całości zbrodni na przestrzeni publicznej dopełniały billboardy reklamowe, które zaśmiecały ją do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy nie były stawiane w myśl przysłowia, że „od przybytku głowa nie boli”. Mnie, w każdym razie, właśnie zaczynała. Na dodatek, sznury manewrujących dziko i trąbiących na siebie pojazdów generowały kakofonię dźwięków i chmury spalin. Wszystko to raziło moje wyostrzone, jak to u wampira, zmysły.
Ogólnie tworzyło to wrażenie tymczasowości, bylejakości i zaniedbania, choć – trzeba to było uczciwie przyznać – idealnie uzupełniało pogodę. Pogoda jednak kiedyś się zmieni...
Zatrzymałem się, żeby przejrzeć się w witrynie sklepowej. Wyglądałem dokładnie tak, jak powinienem wyglądać, żeby nie wyróżniać się z tłumu na ulicach. Na głowie miałem kapelusz a szyję mocno okręciłem szalikiem, dodatkowo stawiając kołnierz płaszcza. Ręce w kieszeniach, plecy przygarbione. Jedyne, co mogło mnie odróżniać, to okulary przeciwsłoneczne, ale jako że twarz miałem schowaną za szerokim rondem kapelusza, nie obawiałem się wywołania w kimś zdziwienia.
Zresztą przechodnie i tak gorliwie unikali kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. Parli w milczeniu przed siebie, z głowami schowanymi w ramionach i ze spojrzeniami wbitymi w swoje stopy. Nikt się nie uśmiechał. Nikt z nikim nie rozmawiał. Ponura i szara ludzka fala płynęła chodnikami. Polacy w drodze do pracy...
Poczułem nagły impuls. Podszedłem do przytupującej na zimnie kwiaciarki i kupiłem długą, czerwoną różę. Z tłumu wyłowiłem młodą, idącą szybkim krokiem dziewczynę i wyciągnąłem do niej rękę z kwiatem.
-    Proszę, to dla pani.
Dziewczyna popatrzyła na mnie zaskoczonym i niepewnym wzrokiem.
-    Nie, dziękuję. – Wyszeptała kręcąc głową i wyminęła mnie szybkim ruchem, wyraźnie uważając przy tym, aby przypadkiem się o mnie nie otrzeć.
Takiej reakcji się nie spodziewałem. Stałem przez chwilę zbity z tropu i patrzyłem za oddalającą się szybko sylwetką. Postanowiłem spróbować jeszcze raz.
Moim kolejnym celem była postawna, elegancko ubrana kobieta w dojrzałym wieku. Przyskoczyłem do niej i podsunąłem różę prawie pod sam nos.
-    Proszę bardzo.
-    Co pan? – Oburzony głos kobiety zagłuszył moje słowa. – Czego pan ode mnie chce?
-    Róża. Dla pani.
-    Nic od pana mnie chcę! Nie mam pieniędzy! Nic mi pan nie sprzeda? – Energicznie odepchnęła moją rękę i puściła się rozhuśtanym kłusem.
Ludzie zaczęli się oglądać, a kobieta cały czas przyśpieszając i miotając obelgi w moją stronę zniknęła za rogiem. Poczułem się lekko niezręcznie – z połamanym kwiatkiem, na deszczu, w centrum uwagi. Jak bohater taniego melodramatu.
 Uważam się za osobę pewną siebie, ale doświadczenia z kwiatem odebrały mi animusz i energię. Ze złością cisnąłem różę do kubła na śmieci i ruszyłem w swoją stronę, choć, po prawdzie, przeszła mi ochota na spacery.
Krążyłem po centrum i słuchałem rozmów przechodniów, aż zapadł zmrok. Zrezygnowany wróciłem do hotelu. Zmęczenie powróciło ze zdwojoną mocą. Czułem, że coś było nie tak, ale nie mogłem wskazać konkretnie co. Zupełnie jakby jakaś siła wysysała ze mnie soki. Powlokłem się do pokoju, rzuciłem na łóżko i zabrałem do ponownej lektury raportów Drakunova. Miałem nadzieję, że uda mi się na ich podstawie ułożyć jakiś w miarę składny plan działania.
Zanim urwał się kontakt, poszukiwany przeze mnie agent zdążył odwiedzić jedynie jedną knajpę – bar „U Haliny” położony w szemranej dzielnicy pod drugiej stronie Wisły. Zatem następnym logicznym krokiem, jaki powinienem podjąć, będzie odwiedzenie tego przybytku. Może uda mi się dowiedzieć czegoś więcej?
Ale to później. Najpierw postanowiłem zrelaksować się przez chwilę i zregenerować siły. Zmęczone oczy same mi się zamknęły i po chwili osunąłem się w sen bez snów.

***

Bez tych, którzy z własnej woli ofiarowują nam swoje ciała i dusze, bylibyśmy niczym.
To oni trzymają nas Pomiędzy – podtrzymują naszą naturę.
Należy im się szacunek.
Nie podnoś ręki na tych, dzięki którym żyjesz.
Nie manipuluj, nie oszukuj, nie bierz więcej niż chce Ci być dane.
Tylko krew ofiarowana z własnej woli może nasycić Pragnienie.
Użycie przemocy, agresji, lub nieświadomego Dawcy uwalnia Bestię.
Nie ma miejsca dla Bestii w Społeczności.
Bestia nie podlega ochronie, nie jest jednym z nas, zasługuje na śmierć.
Dawca to Twój towarzysz, dający Ci akceptację, gdy tak wielu Ci jej odmawia.
To on daje Ci największy dar – dar swego życia.
To jest święty związek.

Skończyłem recytować i podniosłem powieki. Zegarek wskazywał godzinę jedenastą wieczorem. „Spałem pięć godzin?” – złapałem się za głowę i wyskoczyłem z pościeli. – „Jeśli będę się tak wylegiwał, to odleżyn dostanę, a nie misję wypełnię”. Byłem wściekły na siebie i na tą nieznośną słabość, która spadła na mnie niespodziewanie, odbierając siły i przykuwając do łóżka.
Pomaszerowałem pod prysznic. W mojej głowie trwała regularna wojna pomiędzy zmęczeniem, otępieniem i, tak, czułem to coraz wyraźniej, początkiem Pragnienia, a poczuciem obowiązku i chęcią wykazania się. Jeszcze zanim odkręciłem wodę, łyknąłem kolejną ampułkę preparatu krwiozastępczego i po chwili, wspomagany strumieniami chłodnej wody, udało mi się zmniejszyć objawy. Zmniejszyć, ale nie usunąć. Pragnienie, niezaspokojone ludzką krwią, nigdy nie znikało całkowicie. Przesuwało się jedynie gdzieś w tył głowy, zostawiając umysł na tyle czysty, żeby mógł funkcjonować, ale nadal brudząc go swoją obecnością. Dyskomfort porównywalny jedynie do chodzenia za długo w jednej parze przepoconej bielizny.
A wraz z upływem czasu mogło być tylko gorzej...
Dziwiło mnie, że Pragnienie przyszło tak szybko. Ludzkiej krwi nie piłem, ile? Dwa, trzy dni? W normalnych warunkach wytrzymałbym miesiąc, może nawet więcej, zanim pojawiłyby się jego pierwsze objawy. Ale to najwidoczniej nie były normalne warunki. Może to stres nowicjusza na pierwszej samodzielnej akcji? Może coś innego? Nie miałem pojęcia. Wiedziałem jedno – coś zużywało moje siły w ekspresowym tempie.
„Jak długo jeszcze wytrzymam?” – zastanawiałem się. – „Tydzień? Może dwa. Co potem? Szaleństwo z żądzy krwi? Czy nadejdzie Bestia? Prędzej się zabiję.”
Przez moment zastanawiałem się, czy nie donieść o tym do moich zwierzchników, błagać o wsparcie, o radę, pomoc. Szybko jednak zarzuciłem ten pomysł. Nie mogłem okazać słabości. Zaufali mi i musiałem udowodnić, że na to zasługuję. Nie miałem wyjścia. Moja kariera zależała tylko ode mnie i od mojej siły. To, co miałem w sobie, musiało wystarczyć, aby pokonać Bestię czającą się w mroku duszy.
Ubrałem się, sprawdziłem czy przybornik ze skalpelami, nieodłączny towarzysz każdego nowoczesnego sanguinarianina, spoczywa bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni marynarki, otworzyłem drzwi na korytarz i wolnym krokiem ruszyłem ku windzie...

***

Knajpa mieściła się w rozpadającym się pawilonie, mieszczącym jeszcze aptekę, niewielki sklep spożywczy i, o dziwo, filię biblioteki. Wnętrze było ponure. Nad stołami zwisały smętnie plastikowe żyrandole chroniące świecące zakurzonym blaskiem żarówki. W powietrzu snuły się pasma papierosowego dymu. Ściany ozdobiono paskudnymi obrazami z giętej skóry, pomalowanej, na oko, farbą w sprayu. Przedstawiały konie w galopie, zachody słońca na górami i inne wykwity wyobraźni swego, z braku lepszego słowa, twórcy.
W środku tygodnia nie było tu tłoku. Wyciągnąłem zdjęcie Drakunova i ruszyłem w stronę znudzonej kobiety stojącej za barem. Miała ze czterdzieści lat, fioletowe włosy i posturę zapaśniczki. Z naciskiem na „zapaś”.
Sprzedała mi poirytowane spojrzenie.
-    Zajęta jestem – wycedziła przez zęby, gdy zapytałem czy zna postać z fotografii, zupełnie ignorując fakt, że lokal był prawie pusty.
Szlag mnie prawie trafił, ale powstrzymałem się. Ledwo. Pragnienie sprawiało, że byłem rozdrażniony.
-    W takim razie usiądę i poczekam, aż będzie pani miała luźniejszą chwilę. – Postanowiłem nie dać się zbyć tak łatwo.
Zająłem stolik i zacząłem przyglądać się jej wyczekująco. Udawała, że mnie nie widzi, ale wobec faktu, że w zasadzie nie miała co robić, w końcu zbliżyła się do mnie żeby odebrać zamówienie.
-    Słucham.
Zamówiłem podwójne espresso. Zrobiła zniecierpliwioną minę.
-    Ekspres jest zepsuty.
-    A jaką kawę może mi pani zaproponować? – Zapytałem grzecznie, choć w środku się gotowałem.
-    Po turecku.
Zgodziłem się, choć nie znałem takiego rodzaju kawy. Co kraj, to obyczaj.
-    To będzie 10 złotych – mruknęła, ale nie ruszyła się o krok.
-    Coś jeszcze? – Miałem ochotę przegryźć jej gardło, ale rozmyśliłem się. To nie był czas na odgrywanie obrażonego klienta.
-    Płatne z góry.
Nieco zdziwiony sięgnąłem do portfela i wyciągnąłem pięćdziesiątkę.
-    Reszty nie trzeba – oznajmiłem z uśmiechem godnym krokodyla. To powinno ją zmiękczyć.
Myliłem się. Przyniosła moją kawę i walnęła nią o stół tak mocno, że prawie mnie ochlapała. Obok szklanki umieszczonej w śmiesznym, metalowym koszyczku położyła spodek z dwoma kostkami cukru, odwróciła się i odeszła.
-    Przepraszam, czy mogę zająć jeszcze chwilkę!? – zawołałem zdezorientowany machając zdjęciem.
-    Nie zaczepiaj Haliny, kiedy ma „te dni”. – Odezwał się głos ze stolika obok. – Dobrze radzę.
Odwróciłem się. Głos należał do mężczyzny w nieokreślonym wieku, ubranego w brązową kurtkę ze sztucznej skóry, powycierane jeansy i mokasyny z szyszkami. Pochylił się w moją stronę i puścił porozumiewawczo oko. Wyglądał na wstawionego.
-    Jestem tutaj codziennie – poinformował mnie. – I nie raz widziałem jak na kopach wynosi z lokalu trudnych klientów.
-    Stały bywalec? – Może jeszcze nie wszystko stracone.
-    Nazywam się Janek. – Wziął kufel z resztką piwa i przysiadł się do mojego stolika.
Przedstawiłem się i wyciągnąłem rękę. Jego dłoń była wilgotna i miękka jak meduza..
-    Może będziesz w stanie mi pomóc – zagadnąłem swojego nowego znajomego.
-    Może – odpowiedział zapalając papierosa. – Lubię pomagać. Ale może najpierw postawisz mi piwko przyjacielu?
Byłem na to przygotowany. Ewidentnie należał do tego rodzaju ludzi, którzy mają cennik na wszystko. Po chwili przed Jankiem pojawił się świeży kufel piwa. Ja postanowiłem pozostać przy kawie.
-    Widziałeś kiedyś tego faceta? – Zapytałem podsuwając mu zdjęcie. – Odwiedził to miejsce jakiś czas temu. Skoro bywasz tu regularnie, to musiałeś go zapamiętać. Wysoki, blady, czarne ciuchy.
-    Jesteś z policji? – Przypatrzył mi się podejrzliwie.
-    Ależ skąd. To mój znajomy. Zaginął jakiś czas temu. Rodzina poprosiła mnie żebym spróbował go odnaleźć. – W sumie nie było to kłamstwo.
-    Taaa – mruknął Janek i pociągnął wielki łyk z kufla opróżniając go do połowy.
Zapadła cisza. Upiłem nieco kawy i omal się nie zakrztusiłem pływającymi w niej fusami. Nie było to arcydzieło kawiarstwa.
-    Halinka robi najlepszą parzoną w okolicy – rzucił Janek. Musiał zauważyć mój zdziwiony wyraz twarzy, który zinterpretował jako podziw. – I sprzedaje najlepsze piwko. Postawisz mi jeszcze jedno? Potem pogadamy.
-     Dobry pomysł – przyznałem. – Sam chyba też wezmę. Jakoś odeszła mi ochota na kawę.
Kilka piwek później nie byłem ani trochę bliższy wyciągnięcia jakichkolwiek informacji na temat Drakunova. Mój rozmówca rozgadał się o życiu i o kobietach, co dla wielu jest jednym i tym samym. Mówił o bolesnych rozstaniach, o niewdzięczności, o zdradzie i o tym jak to wszystkie kobiety są pazerne na kasę. Jego kasę.
Miał łzy w oczach. Poklepywałem go po ramieniu. Pocieszałem.
-    Normalnie, masakra. Ale będzie dobrze, zobaczysz – mówiłem.
Oczy mi się zamykały i szumiało mi w głowie, a Janek nie przestawał dzielić się ze mną swoim doświadczeniem życiowym i złotymi radami. Miałem dość. Zrezygnowany, wstałem i oświadczyłem mojemu nowemu znajomemu, że na mnie już pora.
-    Szkoda – wzruszył ramionami. – A możesz mi jeszcze postawić jedno piwko? Strzemiennego. W ramach nowo zadzierzgniętej przyjaźni.
Byłem już zbyt pijany żeby mu odmówić. Niestety nie miałem już drobnych. W portfelu zostało mi ostatnie 100 złotych i karta kredytowa. Podałem mu banknot.
-    Jeszcze pójdę do toalety.
Janek odprowadził mnie wzrokiem do drzwi oznaczonych odwróconym trójkątem.
Toaleta była mikroskopijna. Mieściła jedynie muszlę klozetową przykrytą białą, plastikową deską ze śladami kiepowania i kolejową umywaleczkę. Nie było ani mydła, ani ręczników, ani nawet papieru toaletowego. Na szczęście, tego ostatniego nie potrzebowałem...
Stanąłem nad ustępem i zacząłem zmagać się z rozporkiem. Świat się kiwał, co nie ułatwiało mi manewrów. Po kilku coraz bardziej nerwowych chwilach, udało mi się skierować strumień moczu na poznaczone smugami kału wnętrze muszli.
Z każdą spadającą kroplą wracała mi jasność myśli. Zasępiłem się. Nie miałem pojęcia co dalej robić. Ta knajpa to był mój jedyny ślad. Niestety ani pani Halinka, ani Janek, z sobie tylko znanych względów, nie byli skłonni mi pomóc. Wyglądało na to, że byłem skazany na codzienne odwiedzanie tego miejsca w nadziei, że może uda mi się spotkać kogoś, kto będzie w stanie rzucić nieco światła na los poszukiwanej przeze mnie osoby. Może ktoś jednak widział tu Drakunova? Może ktoś z nim rozmawiał?
Miałem tylko nadzieję, że stanie się to zanim oszaleję do końca, zanim Pragnienie mną zawładnie.
I właśnie w tej chwili, w czasie, gdy stałem z penisem w ręku, w obskurnym kiblu mieszczącym się w najbardziej chyba obskurnym barze w tym mieście, naszło mnie olśnienie. Już od kliku godzin nie czułem Pragnienia! Nie, żeby mój stan wrócił do normy. Moje myślenie nadal było powolne i musiałem się bardzo koncentrować żeby nadać myślom pożądany kierunek, ale przynajmniej nie czułem tej przytłaczającej żądzy krwi.
Czy to wpływ alkoholu? Jeśli tak, to być może była jakaś nadzieja! Na szkoleniu przestrzegano mnie przed piciem. Alkohol miał destruktywnie działać na silną wolę i racjonalne myślenie. Ale widocznie moi nauczyciele nie wzięli pod uwagę jego zbawiennego, usypiającego Bestię, działania
Ucieszyłem się, nacisnąłem guzik spłuczki i aż podskoczyłem z zaskoczenia. Pod palcem poczułem coś znajomego. Zbliżyłem twarz do rezerwuaru. Na pierwszy rzut oka spłuczka wyglądała na gładką, ale delikatne opuszki moich palców z łatwością wychwyciły linie mikroskopijnych zagłębień.
Serce zabiło mi mocniej. Od zewnątrz do środka, jak gramofonowa płyta, guzik pokryty był delikatną spiralą złożoną z maleńkich nakłuć. Rozpoznałem je od razu. Był to jeden z tajnych kodów Czarnego Woalu – czytelny tylko dla wtajemniczonych, niewidzialny alfabet. Ledwie wyczuwalne kropki zrobione końcem chirurgicznego skalpela. Nikt poza Drakunovem nie mógł go tu zostawić.
Jak w gorączce zacząłem wodzić palcami usiłując odczytać wiadomość. Była krótka. Zawierała tylko jeden wyraz – nazwę miasteczka leżącego jakieś 100 kilometrów na wschód od Warszawy. O dziwo, było wymienione w moim kieszonkowym przewodniku po Polsce.
„Nareszcie!” – pomyślałem z radością. Upewniłem się jeszcze raz, czy nie popełniłem błędu i z uśmiechem na ustach wypadłem z toalety.
Janka nie było. Zniknął wraz z moją stówą, ale nie dbałem o to. Wylewnie pożegnałem się z panią Halinką wywołując pełen pogardy grymas na jej twarzy i wynurzyłem się z lokalu prosto w objęcia wilgotnej i zimnej marcowej nocy.
Byłem we wspaniałym nastroju. Chciało mi się śpiewać. Jednej nocy udało mi się znaleźć rozwiązanie dwóch trapiących mnie problemów: coraz silniej odczuwalnego Pragnienia i braku śladów po Drakunovie.
W nocnym sklepie kupiłem najdroższą butelkę whisky, po czym złapałem taksówkę i wróciłem do hotelu.



3.

Celebruj Ciemność i moc, którą Ci daje, ale nigdy nie daj jej zawładnąć Sobą.
Zgłębiaj swą nieśmiertelną duszę, ale balansuj ją tym, co „tu i teraz”.
Ponad wszystko, jesteś częścią tego świata.
To nie jest ścieżka dla każdego.
To jest ścieżka dla dojrzałych do noszenia jarzma.
Dla opanowanych i dyskretnych.
Dla szanujących prawa.
Rozchwiani emocjonalnie i mentalnie nie znajdą u nas miejsca.
Brak im samokontroli.
Są niebezpieczni.

Otworzyłem oczy i zaraz tego pożałowałem. Ból głowy rozsadzał mi czerep, a gardło miałem wyschnięte na wiór. Zerknąłem na stojącą na stoliku przy łóżku butelkę. Była pusta.
„No ładnie się zabawiłeś” – skarciłem się w duchu.
Podniosłem się do pionu i natychmiast zrobiło mi się niedobrze. Pognałem do łazienki i zwróciłem całą zawartość żołądka do mojej pięknej wanny.
Wykończony wymiotowaniem osunąłem się i siadłem opierając się o ścianę.
Czułem się strasznie, pragnąłem śmierci. Ostatkiem sił podniosłem się na tyle żeby móc napić się trochę wody z kranu, po czym padłem na podłogę, zwinąłem w kłębek i przytuliłem twarz do kafelków. Były przyjemnie zimne.
Nie mam pojęcia ile czasu tak leżałem, zawieszony pomiędzy bolesną przytomnością a płytkim snem. Wydawało mi się, że mijały wieki, ale tak naprawdę nie dbałem o to. Nie dbałem o nic. Jedyne, co czułem to twardą podłogę pod sobą i potworny ból każdej z udręczonych komórek mojego ciała. Czułem też coś jeszcze. Coś, co narastało we mnie. Rosło z każdym oddechem, przebijało się przez mętną zasłonę kaca i zaczynało wypełniać cały mój wymęczony umysł. Nadchodziła Bestia. Pragnienie było silne jak nigdy dotąd. I miało smak strachu.
Zmusiłem się do wstania, i mocno halsując wróciłem do pokoju. W mojej głowie panika walczyła o lepsze z bólem. Niemalże czołgając się dotarłem do minibarku, otworzyłem go szarpnięciem, po czym zacząłem łapczywie opróżniać małe buteleczki z kolorowymi alkoholami poustawiane w rzędach. Wiedziałem, że będę tego żałował, ale w tej chwili liczyło się tylko jedno: trzeba było zapić Bestię zanim przejęła kontrolę.
Powstrzymując wymioty wychyliłem trzy flaszeczki i już po chwili poczułem się na tyle dobrze, że byłem w stanie wrócić do pionu, łyknąć garść tabletek przeciwbólowych i poprawić czterema ampułkami krwiozastępczego preparatu.
Bestia zaczęła się wycofywać. Postanowiłem to wykorzystać i rzuciłem się do pakowania. Do podręcznej torby wrzuciłem garść osobistych rzeczy, kilka ubrań oraz resztkę substytutu krwi. Zjechałem windą do recepcji, zapłaciłem za pokój i ruszyłem na dworzec.

***

Śmierdziało tak, że ledwo zapanowałem nad potrzebą zwrócenia całej treści żołądka na środek dworcowego hallu. Próbując zogniskować wzrok na tablicy odjazdów, patrząc raz prawym, raz lewym okiem, udało mi się w końcu znaleźć interesujący mnie pociąg.
Miałem szczęście. Odjazd był za pół godziny. „Może nie umrę do tego czasu” – pocieszałem sam siebie. W dworcowym sklepie kupiłem 5 mocnych piw i ruszyłem na peron.
Pociąg chyba też miał kaca. Był obdarty, brudny i zdezelowany jak ja, ale grunt, że wiózł mnie coraz bliżej ku celowi mojej misji. W moim przedziale jechały jeszcze cztery osoby, ale najwyraźniej nic sobie nie robiły z mojego zużytego stanu, co więcej, chyba właśnie rozkręcała się impreza. Przy oknie, naprzeciwko siebie, siedziało dwóch pomarszczonych, żylastych mężczyzn z wąsami. Na oko mieli koło pięćdziesiątki. Jeden właśnie odbijał flaszkę, a drugi wykładał na stół kilka pęt grubych parówek.
Obok siedział nieco starszy od reszty jegomość, w watowanej niebieskiej kurtce i czarnym berecie z antenką. W krzepkiej dłoni ściskał puszkę taniego piwa. Po drugiej stronie spał, widocznie zmęczony libacją, pijany w sztok kolejny mężczyzna. Z rozmów wywnioskowałem, że ci dwaj przy oknie wracają z pracy w Londynie.
Odsunąłem się najdalej jak mogłem, tuląc się do ściany oddzielającej przedział od korytarza. Nie miałem siły szukać innego wolnego miejsca, zresztą – nie dbałem o to. I tak jedyne, na czym byłem w stanie się skupić to moje potworne samopoczucie i wyczekiwanie na pierwsze oznaki powracającej Bestii.
Modliłem się o sen, ale bałem się, że prześpię swoją stację. Modliłem się o śmierć, choć będąc wampirem wiedziałem, że ta akurat modlitwa raczej nie zostanie wysłuchana.
To. Było. Straszne.
Najgorsza podróż kolejowa w moim życiu. I to nie tylko dlatego, że czułem się jak ścierka do podłogi w izbie wytrzeźwień. Moi współpasażerowie byli namiętnymi palaczami tanich papierosów. W przedziale szybko zrobiło się siwo, a powietrze wpadające przez lekko uchylone okno jedynie bełtało szary opar roznosząc go równo po całym przedziale.
Do tego nie przestawali gadać. Mieli wyrobione zdanie na każdy temat, a w miarę wypijanego alkoholu ich opinie polaryzowały się coraz bardziej i coraz częściej dochodziło do sporów.
-    Co oni zrobili z tym krajem – westchnął głośno jeden, kręcąc głową.
-    Pierdolona komuna.
-    Komuna? – Warknął kolejny. – Za komuny to mieliśmy raj. Każdy miał pracę i nie musiał się wycierać pracując dla jakiegoś ciapatego albo innego Pakistańca za nędzne grosze!
Ta opinia nie spodobała się kolegom. Zaczęli się przekrzykiwać.
-    Ruscy!
-    Hitler!
-    Żydokomuna!
-    Unia Jewrejska!
Sejmik pijaków trwał w najlepsze. Nie rozumiałem tych pseudohistorycznych i pseudosocjologicznych wynurzeń, ale potrafiłem rozpoznać to, co widziałem u wielu Polaków wcześniej – poczucie żalu do świata, przeświadczenie o własnej wielkiej wartości połączone z kompleksem niższości i absolutną nieufność wobec kogokolwiek i czegokolwiek.
Przykre.
Zapadłem się w paskudne samopoczucie, wyczerpanie i otępienie tak mocno, że prawie przegapiłem swoją stację.

***

Było już po zmroku. Wyszedłem z zapuszczonego budynku stacji na niewielki, otoczony zaniedbanym żywopłotem plac. Westchnąłem i ruszyłem przed siebie w poszukiwaniu noclegu. Dookoła mnie krajobraz ozdobiony był dwupiętrowymi domami w formie sześcianów. Na tle nieba wyglądały jak zgryz Śmierci chorej na paradontozę.
Pokój znalazłem w obskurnym motelu położonym przy biegnącej przez miejscowość międzynarodowej szosie. Pod moim oknem, wprawiając szyby w drżenie, przejeżdżały ciężarówki. Z kuchni na parterze dobiegał zapach starego oleju i smażonej kiełbasy. Rozejrzałem się po smętnym wnętrzu – pokój był wąski i wysoki, jak postawione na sztorc pudełko od zapałek. Ściany, o kolorze niedojrzałej brzoskwini, upstrzone były trupami komarów i much. Wzdłuż ściany stało stare pojedyncze łóżko z wyrobionymi sprężynami oraz drewniane krzesło pomalowane grubą warstwą zielonej farby olejnej. Po drugiej stronie stała mała szafka oklejona brązowym fornirem. Gdzieniegdzie, chyba na skutek panującej tu wilgoci, fornir odstawał ukazując chropowatą fakturę płyty pilśniowej. Wystroju dopełniała przekrzywiona, niezamykająca się szafa z dwoma drucianymi wieszakami na ubrania.
Łazienka była na korytarzu.
Wszystko to było raczej przeciwieństwem mojego warszawskiego apartamentu, ale nie obchodziło mnie to. Jedyne, na czym mi zależało to sen. Nie ściągając ubrania padłem na łóżko.
„Już drugą noc śpię w opakowaniu” – zauważyłem beznamiętnie i od razu zasnąłem.

4.

Nie dawaj się ponieść.
Bezpieczeństwo Społeczności zależy od opanowania każdego z nas.
Nie wolno zaprzeczać ciemności serca.
Nie wolno dopuścić, aby przejęła kontrolę.
Bestia na luźnej smyczy zaciemnia osąd, sprowadza zło na głowy bliskich.
Nie będziesz czerpał przyjemności z bezcelowej przemocy.
Nie syć się dla samego nasycenia, nie poddawaj się bezmyślnej krwi.
Nie jesteś potworem – myślisz racjonalnie.
Masz kontrolę nad emocjami.
Pragnienie to test siły woli, twardości duszy, godności.
Pragnienie to dotyk Bestii.
Strząśnij z siebie jej dłoń.

W pokoju było ciemno, ale czy „jeszcze”, czy też może „znowu” – nie potrafiłem odgadnąć.
Podniosłem się i z ulgą stwierdziłem, że nie czuję się już tak podle jak wczoraj. Widocznie sen dobrze mi zrobił. Oczywiście Pragnienie mnie nie opuściło, ale dawało się wytrzymać. Póki co...
Wypiłem kawę w barze i ruszyłem w noc.
Naprzeciwko miejsca, w którym się zatrzymałem, po drugiej stronie szosy, mieściła się dyskoteka. Parterowy budynek skąpany był w różowym świetle neonu informującego, że przybytek nazywał się „Laguna”. Na parkingu przed lokalem pyszniły się Ople Calibry, rozklekotane Volkswageny Golfy i antyczne BMW. Wszystkie, dość nieudolnie, starały się udawać droższe i lepsze niż były.
„To miejsce w sam raz dla Drakunova” – pomyślałem nauczony doświadczeniem z tanią speluną w Warszawie. Nie miałem pojęcia, czemu wybierał właśnie takie podrzędne miejsca. Być może łatwiej mu było tam nawiązać kontakt ze zwykłymi ludźmi, poznać ich. Jaki by nie był to powód – musiałem spenetrować „Lagunę”. Istniała możliwość, że znajdę tam jakiś ślad.
Febra Pragnienia trzepała mną coraz mocniej. Musiałem się napić.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Z dyskoteki dobiegało rytmiczne dudnienie. Zbliżyłem się do wejścia omijając grupkę ubranych w sportowe ubrania małolatów przyglądających mi się krzywo. Lepiej uważać.
Wszedłem do środka.
Ciemne wnętrze klubu przecinały niebieskie pręgi kolorowych jarzeniówek i smugi świateł z kolorofonów zawieszone w dymie. Śmierdziało papierosami, potem i piwem.
Zbliżyłem się do baru i, przekrzykując muzykę, zamówiłem dwa kieliszki wódki. Wypiłem je jeden po drugim i od razu zrobiło mi się lepiej. Zamówiłem jeszcze dwa.
-    Oho, twardy zawodnik – powiedziała jakaś kobieta. – Lubię takich ostrych facetów.
Odwróciłem się. Dziewczyna miała może dwadzieścia lat, ale ubrana była jak dziwka z czterdziestoletnim stażem. Miała tlenione włosy i ciemny makijaż a'la Kleopatra. Krótka, świecąca w ultrafiolecie bluzeczka ciasno opinała jej sterczące piersi. Kusa spódniczka ledwo zakrywała to, co miało pozostać zakryte. Wyglądała tanio i tandetnie.
Chciałem coś powiedzieć, ale nie miałem ochoty krzyczeć. Skinąłem żeby się zbliżyła. Gdy podeszła poczułem, że jest już nieźle pijana. Rozmazany makijaż zdradzał, że wcześniej płakała. Mimo to uśmiechnęła się do mnie.
-    Jestem Nicole. Przez „c”.
-    Witaj Nicole – odrzekłem. Mogłem z niej czytać jak z otwartej księgi. To pseudo-egzotyczne imię mówiło o niej więcej niż mogła się spodziewać. Niewykształceni i niezamożni rodzice często nadawali swoim dzieciom obco brzmiące imiona w nadziei zaczarowania ich przyszłości, nadania jej oglądanego w telewizyjnych serialach i magazynach plotkarskich poloru. Tombak, chińska podróbka imienia – sztuczna i nienaturalna, a jednak pociągająca w swym plastikowym blasku. – Czego się napijesz?
-    Wódki. Z colą. Ale z Coca – Colą, a nie jakąś podróbką. – Zastrzegła.
Złożyłem zamówienie.
Nicole ewidentnie szukała faceta na wieczór. Jeśli miała nadzieję, że to ja nim będę – cóż, zobaczymy… W sumie nie była brzydka. Gdyby tylko obrać ją z tych dziwkarskich ciuchów, zmyć tandetny makijaż i w jakiś sposób sprawić żeby się nie odzywała... Niestety, to ostatnie chyba nie było możliwe. Nakręcona alkoholem dziewczyna nawijała jak katarynka. Choć pewnie to nie tylko alkohol ją nakręcał…
Odeszliśmy od baru do jakiegoś bardziej ustronnego zakątka. Nicole opowiadała historię swego życia. Nie była to jakaś specjalnie porywająca historia. Ot, zwykłe rzeczy, jakie zbyt często się dzieją: ojciec alkoholik i dziwkarz znęcający się nad matką, narzeczony alkoholik i dziwkarz znęcający się nad nią. Jedno dziecko, z poprzedniego związku, zabrane przez opiekę społeczną. Brat w więzieniu.
Mówiła te wszystkie okropności beznamiętnym głosem, jakby ta historia nie dotyczyła jej, lecz kogoś innego. Używała prostego języka, często ubarwionego przekleństwami. Była prosta i do bólu pospolita.
Ale lubiła się zabawić, to było widać na pierwszy rzut oka. Zbliżała się do mnie coraz bardziej, bawiła się włosami, szczebiotała. W końcu oparła się o mnie. Zakręciło mi się w głowie. Często czułem pociąg do ludzkich kobiet, choć ta zdecydowanie nie była w moim typie. Być może to alkohol tak działał. Musiałem się jakoś otrzeźwić.
Przeprosiłem Nicole na moment i zacząłem się przeciskać w stronę toalety. Chciałem obmyć twarz i przy okazji poszukać jakiś wiadomości od Drakunova.
Niestety nic nie znalazłem, choć szukałem dokładnie. Wzruszyłem ramionami i wróciłem na salę. Dziewczyna stała tam, gdzie ją zostawiłem. Miała zmartwioną minę, ale szybko się ożywiła na mój widok.
-    Już myślałam, że ode mnie uciekłeś – zawołała.
-    No co ty? Musiałem iść do toalety.
-    Bardzo mnie kręcisz, wiesz? – Walnęła prosto z mostu. – Jesteś inny niż te prostaki. Inny niż mój Paweł. O zobacz tam – wskazała palcem w kierunku sali – nawet nie widzi, że rozmawiam z obcym kolesiem. Gnojek. Chodź gdzieś, gdzie nie będzie tyle ludzi.
Zamurowało mnie. Nie mogłem wykrztusić z siebie ani słowa. Widząc mój brak zdecydowania, Nicole postanowiła działać. Wzięła mnie za rękę i zaczęła ciągnąć ku wyjściu. Nie wiedziałem co się dzieje. To znaczy – dobrze wiedziałem, ale nie byłem w stanie nic z tym zrobić. Jakaś część mnie wzdragała się przed jakimkolwiek kontaktem z tą pijaną, niemądrą, niemającą ze mną nic wspólnego kobietą. Z drugiej strony, coś we mnie chciało się do niej zbliżyć. Bardzo.
Wyszliśmy na dwór i skierowaliśmy się ku tyłowi dyskoteki. Za budynkiem wznosiła się porośnięta krzakami skarpa, a za nią ciągnął się las. Odeszliśmy jeszcze kawałek aż wreszcie dziewczyna zatrzymała się, odwróciła i popatrzyła mi głęboko w oczy. Przyciągnąłem ją i pocałowałem. Pachniała dymem papierosowym i wódką, ale już mi to nie przeszkadzało.
Ściągnąłem kurtkę i rozłożyłem ją na ziemi. Położyła się, ja obok. Syciłem się jej bliskością. Z każdą chwilą coraz bardziej czułem, że tracę kontrolę. Pragnąłem jej, ale nie zależało mi na jej ciele. Chciałem dostać to, co miała w środku. Jej duszę. Jej krew. Przyciągnąłem ją do siebie jeszcze mocniej. Jedną ręką penetrowałem jej ciało – drugą sięgnąłem do kieszeni szukając przybornika ze skalpelami. Udało mi się złapać jeden. Przeszedł mnie dreszcz na myśl o rozkoszy, jaką zaraz doświadczę. Jeden szybki ruch, błyskawiczne cięcie po tętnicy szyjnej. Jesteśmy sami. Nikt nas tu nie zobaczy. Nadchodziła Bestia…
Nagle tuż obok trzasnęła gałąź i rozległ się krzyk.
-    Tutaj są!
Zerwałem się na nogi. Nicole pisnęła. Otaczał nas krąg sześciu pijanych dryblasów.
-    Myślałeś skurwysynu, że sobie przyjedziesz i poruchasz? – Wycedził jeden.
-    Paweł, co ty? – Zawyła dziewczyna. Paweł? Jej narzeczony. Głupio wyszło.
-    Zamknij mordę, szmato! – Ryknął i uderzył ją pięścią w twarz. Upadła i zaczęła szlochać. – Później się tobą zajmę!
Koniec zabawy. Korzystając z mojego zaskoczenia, jeden z kumpli Pawła rzucił się na mnie. Reszta za nim.
Wywrócili mnie na ziemię i zaczęli okładać pięściami. Błąd. Nie napada się na sanguinarianina. Poczułem adrenalinę, która dodała mi sił. Jednym szybkim ruchem wstałem i strząsnąłem z siebie napastników rozrzucając ich wokół.
„Jak się w to wplątałeś?” – beształem się w myślach, rozdając i przyjmując ciosy. Na analizy przyjdzie czas później. Teraz trzeba było walczyć o przetrwanie. Moi przeciwnicy nie żartowali. W ich dłoniach pojawiły się noże. Ja wyciągnąłem skalpel i ciąłem nim przez twarz pierwszego, który się zbliżył. Chlusnęła krew. Zatrzymałem się na moment, jak zahipnotyzowany, wpatrzony w szkarłatne krople kapiące na ziemię z rozciętego policzka. Pewnie by mnie to zgubiło, gdyby nie fakt, że moi napastnicy również zawahali się na chwilę.
Pierwszy otrząsnąłem się z letargu i rzuciłem na oślep w stronę lasu. Biegłem, a mokre gałęzie smagały mnie po twarzy. Sądząc po odgłosach, obrońcy honoru Nicole nie zrezygnowali z pościgu. Ich krzyki i ciężki tupot stóp słyszałem tuż za sobą. Nie chciałem się odwracać – bieg przez nieznajomy las, nocą, groził potknięciem się lub nawet wywrotką, a ostatnia rzecz jakiej teraz pragnąłem to podać im swój tyłek na talerzu.
Pogoń była coraz bliżej. Przyspieszyłem kroku, choć z trudnością byłem w stanie wykrzesać z siebie siły. Przed oczami miałem mroczki, ciężko dyszałem, bolały mnie płuca. Normalnie nie miałabym problemu zgubić pogoń (i nie mówię tu o zamienianiu się w nietoperza, czy innych bzdurach. Każdy, kto uważa, że dorosły, ważący osiemdziesiąt kilogramów mężczyzna jest w stanie w obłoczku dymu zamienić się w dwudziestogramową latającą mysz, musiał chyba spać w szkole na lekcji fizyki). Mrok był moim sprzymierzeńcem i nie miałbym problemu z wtopieniem się w niego. Jednak teraz nie byłbym zdolny do zamarcia w bezruchu. Spazmatycznie łapiąc powietrze, coraz bardziej się zataczając, parłem przed siebie w nadziei... Nie, nie miałem żadnej nadziei. Polska wyssała ze mnie całą.
Jedyne, co mogło mnie uratować to cud, jednak zamiast cudu pojawił się korzeń. Potknąłem się i upadłem, boleśnie tłukąc sobie żebra.
Zawiodłem. Nie czułem strachu. Czułem wstyd. Nie wykonałem swojej misji, prawie uległem Bestii, a na dodatek nikt się nie dowie o tym, co się ze mną stało. Pewnie za jakiś czas ktoś odnajdzie moje ciało w lesie, ale wątpię, żeby udało się je zidentyfikować. Kolejny agent Czarnego Woalu zaginiony w akcji.
Hałas za moimi plecami nagle się wzmógł. Usłyszałem krzyki. Odwróciłem się na plecy i spróbowałem wstać, jednak moje wyczerpane ciało odmówiło współpracy. W każdej chwili spodziewałem się napaści, jednak las nagle ucichł. Nie miałem pojęcia co się stało. Czy udało mi się zgubić pogoń? Trudno było w to uwierzyć, bo przecież byli tuż za mną.
Poczułem ulgę. Rozlewała się po mnie jak fala rozkoszy wprawiając w drżenie każdy mięsień, trwało to jednak tylko kilka błogosławionych chwil, póki nie przestała we mnie krążyć adrenalina. Otrzeźwienie przyszło zbyt szybko. Co mam dalej robić? Gdzie jestem?
Znów musiałem się zmagać z próbującym mną zawładnąć potężnym Pragnieniem. Już raz prawie mu się udało – tylko niespodziewana napaść uratowała mnie przed stoczeniem się w otchłań. Bestia była o krok. Następnym razem nie będę miał tyle szczęścia. Byłem pewien, że nie dam rady przetrzymać kolejnego ataku. To będzie mój koniec. Już po mnie. Moja pierwsza misja stanie się moją ostatnią. Poczułem jak łzy cisną mi się do oczu. Zacząłem płakać, wyłem jak pies z wściekłości, żalu i upokorzenia, jakie sam sobie przyniosłem. Nie wiem jak długo użalałem się nad sobą leżąc w ciemną noc na mokrej ziemi w nieznanym lesie. Nie wiem też kiedy straciłem przytomność.

5.

Za swoją naturą podążaj roztropnie.
Ta ścieżka jest tajemna i święta.
Nie wstydź się swej natury, ale nie pokazuj jej tym, którzy nie rozumieją.
Jesteś uprzywilejowany, ale pamiętaj, że za władzą idzie odpowiedzialność i godność.
Bądź dyskretny w tym, co robisz.
Nasze miejsce jest w cieniu; naszą najlepszą tarczą – brak wiary ludzi w nasze istnienie.
Kiedyś uwierzą, ale ten czas jeszcze nie nadszedł.
Jeszcze jest za wcześnie.

    …mamrotałem do siebie nie otwierając oczu…

Azyl to miejsce spotkań Społeczności.
Nie przynoś tu swoich prywatnych zatargów.
Nie stosuj przemocy.
Przybyszu – szanuj lokalne zwyczaje.
Nowej grupie nie narzucaj starych ścieżek.
To ich droga.
Poznaj ją.
Przejdź fragment.
Gospodarzu – nie odmówisz pomocy potrzebującemu.
Uczyń swój dom lub Azyl dostępnym dla innych.
Nie narzucaj gościom swojej ścieżki.
Gościnność to klej Społeczności.

...jakiś głos dokończył za mnie. Otworzyłem powieki.
Leżałem na łóżku w ciemnym pokoju. Przez zasłonięte okno wpadała do środka przytłumiona poświata dnia. Do mojego zmęczonego umysłu zaczęły docierać pierwsze, poszatkowane wrażenia: tykanie zegara, gdakanie kur, wilgoć w powietrzu. I coś jeszcze. Krew. Powietrze było przesycone jej zapachem. Wyczuwałem ją wyraźnie, a mimo to byłem w stanie nad sobą zapanować. Byłem spokojny.
Podniosłem się.
-    Leż – usłyszałem męski głos. Odwróciłem się w jego stronę. Na fotelu w rogu pokoju siedział wampir. – Jesteś jeszcze bardzo osłabiony.
Chciałem coś powiedzieć, ale zostałem uciszony stanowczym gestem. To nie był zwykły sanguinariain. To był jeden ze Starszych. Poznałem to po wypracowywanej wiekami godności oszczędnych ruchów, po twardym, zmuszającym do posłuszeństwa, a zarazem pełnym ciepła głosie. Był wysoki, ubrany na czarno. Napomadowane włosy lśniły w bladym świetle. Miał znajomą twarz, ale moja pamięć nie pracowała jeszcze tak dobrze jak powinna.
-    Chyba należy ci się jakieś wyjaśnienie – zaczął, zbliżając złożone jak do modlitwy dłonie do ust. Milczałem wpatrując się tępo w rozmówcę. – Odpręż się. Jesteś tu bezpieczny. To Azyl. Prawdopodobnie jedyny w tym kraju. Przynieśli cię tu moi pomocnicy po tym jak zatrzymali goniących cię ludzi. Trzy doby leżałeś bez zmysłów i baliśmy się, że nie dasz rady powrócić z miejsca, w którym byłeś. Na szczęście twój organizm zaczął w końcu reagować na krew, którą karmiliśmy cię przez sondę. Jeszcze nigdy nie widziałem nikogo, kto tak bardzo zbliżyłby się do Bestii i wrócił. – Uśmiechnął się do mnie.
-    Dziękuję, ale...
-    Chcesz zapytać o swoją misję? Nie martw się. Zakończyła się sukcesem. Znalazłeś mnie. Nazywam się Vincent Drakunov.
Oczywiście! Stąd znałem jego twarz. Ale jak..?
-    Twoje zadanie polegało na odnalezieniu mnie, prawda? – Zapytał Drakunov jakby czytając w moich myślach. I pewnie to robił. Starsi potrafili wiele.
Skinąłem głową.
-    To tylko część prawdy – kontynuował przysuwając fotel do mojego łóżka, tak żebym nie musiał się podnosić. – Ta misja była tylko i wyłącznie misją treningową. Ostatnim sprawdzianem umiejętności i siły woli. Nie dziw się – roześmiał się widząc wyraz mojej twarzy. – Każdy z nas przechodził podobny test. Widzisz – Polska to nasz poligon. Najcięższy poligon. Ten, kto da sobie radę tutaj, da sobie radę wszędzie. W związku z powyższym, nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować ci zdania najtrudniejszego egzaminu w życiu. Nie bez trudności – trzeba przyznać – ale grunt, że ci się udało. Zbyt wielu przed tobą nie miało takiego szczęścia...
-    To był... test? – Szepnąłem cicho, wspominając wszystko, przez co przeszedłem przez ostatnie dni. Nie miałem siły się wściec.
-    Irytujące, prawda? – Vincent roześmiał się na głos. – Przyjechałeś tu pewny siebie, szczęśliwy, że oto zostałeś doceniony, nagrodzony pierwszym samodzielnym zadaniem, aż nagle okazało się, że jesteś zagubiony, bezradny i wystawiony na atak Bestii. Ale to jeszcze nic. Wyobraź sobie jak ja się czułem – zanim trafiłem do Polski miałem za sobą ponad setkę skutecznie wykonanych akcji na całym świecie. Byłem jednym z najlepszych agentów Czarnego Woalu. Nic nie było dla mnie niemożliwe. Obalałem rządy, pomagałem wygrywać wybory, likwidowałem niewygodnych ludzi… Kochałem to. Dlatego pamiętam jak dziś, jaki byłem urażony, gdy okazało się, że moje wyjątkowe umiejętności mają być wykorzystane do tej trywialnej z pozoru, polskiej, sprawy. Miałem po stokroć więcej doświadczenia niż ty, a mimo to, omal nie przypłaciłem tej misji życiem. To był dla mnie szok. Nabrałem pokory i dystansu do samego siebie. Wyobraź sobie – najlepszy z najlepszych latający po Warszawie jak kurczak z obciętą głową. Nie miałem pojęcia co się ze mną dzieje. Wystarczyły zaledwie dwa dni, bym stanął oko w oko z Ciemnością. W desperacji prawie zacząłem polować na gołębie. Wiesz, co mnie uratowało? – Pokręciłem głową. – Tutejsza kuchnia. Swoje życie zawdzięczam kaszance – to taki rodzaj kiełbasy z kaszy i świńskiej krwi. Później odkryłem jeszcze czerninę, czyli tradycyjną zupę z kaczej krwi i już byłem w domu. To one pozwoliły mi przetrwać na tyle długo, abym mógł wykonać zadanie. Po moim powrocie przeprowadziliśmy głęboką analizę i uznaliśmy, że Polska będzie dobrym miejscem do trenowania nowych agentów.
-    Czemu nic o tym nie wiedziałem?
-    O kaszance i czerninie? A z jakiej racji mieliśmy ułatwiać ci robotę? Zresztą, gdybyś przygotował się odpowiednio, to byś wiedział.
-    Mogłem zginąć! Stać się Bestią!
-    Tak, było to bardzo prawdopodobne – Drakunov popatrzył na mnie surowo. – Ale było to ryzyko, ma które byliśmy gotowi.
Zapowietrzyłem się. Mój rozmówca tymczasem kontynuował swój wywód.
-    Zrozum. Potrzebujemy najlepszych. Wśród nas nie może być miejsca dla słabych i niepewnych. Oni są zagrożeniem dla nas wszystkich. Nie ma innej metody na sprawdzenie kogoś, niż tylko wystawić go na bezpośrednie zagrożenie i obserwować, co zrobi.
-    Obserwowaliście mnie? – Nie dowierzałem.
-    Cały czas. Od momentu, gdy wysiadłeś z samolotu, do chwili twojej, mmm, przygody z tą kobietą za dyskoteką, cały czas śledzili cię moi ludzie. Myślisz, że kto osłaniał twoją przebieżkę po lesie?
-    W takim razie, czemu mi pomogliście? Przecież widzieliście jak blisko była Bestia. Gdyby nie to, że naszedł nas narzeczony tej dziewczyny, nie byłbym już sobą. Krążyłbym po okolicy jak potwór, czyhając na samotnych ludzi i rozszarpując im gardła.
-    Zginąłbyś zanim by to nastąpiło, uwierz mi. – Jego głos na moment stał się zimny. – Ta rozróba cię uratowała. Masz szczęście, a to też ważny czynnik w tym fachu. Poza tym – byłeś już bardzo blisko rozszyfrowania zagadki. Jeszcze dzień i odnalazłbyś znaki, jakie ci pozostawiłem i dotarłbyś tutaj. Wykazałeś się dużą odpornością na Bestię. Potrzeba nam takich jak ty. Większość twoich poprzedników nie opuściła nawet Warszawy. Wystarczała im doba, czasem półtorej, żeby… – pokręcił głową. – Rozumiesz?
Przytaknąłem. Drakunov poklepał mnie po ramieniu.
-    Dobra robota. A teraz odpoczywaj.
Zamknął za sobą drzwi. Chwilę później znowu zasnąłem. Przyśniła mi się kaszanka. Był to pierwszy od wielu dni sen, który zapamiętałem.

***

-    Dlaczego Polska? – Zapytałem następnego dnia, gdy już pozwolono mi wstać z łóżka i rozprostować kości.
-    Co masz na myśli? – Drakunov zajęty inwentaryzacją zawartości lodówki, w której przechowywane były zapasy ludzkiej krwi.
-    Siedzimy na werandzie starego drewnianego domu, jedynego Azylu w całej Polsce, położonego w środku lasu, gdzieś na odludziu. Zupełnie jakbyśmy się ukrywali. Wiem, że dyskrecja jest konieczna, ale środki bezpieczeństwa powzięte tutaj sugerują, że ograniczacie kontakty z miejscowymi do minimum.
-    Ciekawa sprawa, prawda? Ma to związek z zagadką, której rozwiązania kazano mi szukać. Nie było to łatwe, ale jak już znajdziesz klucz, to odpowiedź jest zaskakująco prosta.
-    Jaka jest ta odpowiedź?
-    Zaraz sam do niej dojdziesz. Ale pozwól najpierw, że zapytam cię o to ile czasu zajęło Bestii doprowadzenie cię do stanu, w którym prawie oddałeś jej kontrolę nad sobą?
Skrzywiłem się, bo nadal czułem wstyd na myśl o tym, co się ze mną działo.
-    Trzy, cztery dni. A i to tylko dlatego, że odkryłem, że mogę na chwilę zatrzymać jej postępy upijając się.
Vincent pokiwał głową.
-    A pamiętasz jak się czułeś przez ten czas?
Pamiętałem aż za dobrze. Nienaturalne zmęczenie, apatia, brak chęci do działania. Zupełnie jakby coś żywiło się moją energią. Przypominałem sobie również uczucie, które szeptało mi, że coś jest nie tak z rzeczywistością wokół mnie, choć nie byłem w stanie określić co. Każde wyjście z hotelu, każda interakcja z jakimś człowiekiem zostawiały mnie coraz bardziej wyczerpanego.
Czułem, że olśnienie jest już blisko. W ciszy panującej wokół niemal słyszałem jak tryby w mojej głowie ciężko pracują. Stary wampir przyglądał mi się z ciekawością.
Aż nagle zrozumiałem. Na wszelki wypadek przeprowadziłem rozumowanie jeszcze raz, ale nie mogłem znaleźć błędu. Wiedziałem, że dotarłem do prawdy.
-    No i? – Zapytał Drakunov widząc zmianę na mojej twarzy.
-    Oni się mną żywili… – powiedziałem cicho, ważąc własne słowa. – Wysysali ze mnie energię, tak jak my wysysamy ich krew. I w tym samym celu.
Twarz Drakunova rozjaśnił szeroki uśmiech.
-    Wiedziałem, że na to wpadniesz – klasnął w ręce. – Faktycznie jesteś dobry.
Poczułem dumę.
-    To wampiry energetyczne – kontynuowałem. – Aby funkcjonować, muszą czerpać z czyjejś siły życiowej. Sami mają jej tak mało, że muszą pasożytować, aby przetrwać.
Wszystkie klocki zaczęły wpadać na swoje miejsca.
-    Te wszystkie negatywne emocje... Zniechęcenie, rozczarowanie, żal. Napełniali mnie nimi, a w zamian brali moją pewność siebie, dobre samopoczucie, chęć do życia.
Cały naród energetycznych wampirów... Ta myśl mnie zmroziła.
-    Na szczęście o tym nie wiedzą. – Drakunov rozparł się na krześle. – Są nieświadomi tego, czym są i co robią. Żywią się sobą wzajemnie, narzekając, marudząc, roztrząsając problemy. Jeden pasie się na drugim. Nieprzerwany krąg żywicieli i pasożytów częściowo uodpornionych już na siebie. Dlatego osoby takie jak my – spoza ich kultury i z bardzo mocno wyrobionym zmysłem empatii – jesteśmy tak bardzo narażeni podczas kontaktów z nimi.
-    Ale dlaczego tacy są? Czemu stanowią taki ewenement?
-    To wypadkowa decyzji, które jako naród podjęli w przeszłości, historii, geografii i wielu innych czynników. Uciskani, wykorzystywani, zdradzani – wyrobili sobie pogląd na świat, w którym nie ma miejsca na zaufanie do nikogo, na nadzieję, radość z życia. Wiecznie spodziewają się najgorszego, cały czas wyczekują ciosu. To przez to są tak bardzo dla nas niebezpieczni i fascynujący zarazem.
-    To dlatego właśnie tutaj testujecie wszystkich nowych agentów?
-    Jeśli poradzisz sobie tutaj, poradzisz sobie wszędzie.
Roześmiałem się wraz z nim. Czułem się coraz lepiej. Po raz pierwszy od długiego czasu nie odczuwałem Pragnienia. Byłem bezpieczny i szczęśliwy.
-    Jutro odstawię cię na lotnisko. – Powiedział Vincent. – Szybko wracasz do sił i nie ma sensu dłużej przetrzymywać cię w tej głuszy. Teraz, gdy zdałeś ostatni test, raz-dwa dostaniesz nową misję. Tym razem prawdziwą.
-    A co z nimi?
-    Z Polakami?
Skinąłem głową.
-    Wszystko będzie dobrze. Szkoda tylko, że straciliśmy pół wieku.
-    Co masz na myśli?
-    Próby budowy Społeczności w Polsce rozpoczęły się już w latach czterdziestych, tuż po zakończeniu wojny. Niestety, rosnące wpływy Bestii Stalina, szybko odcięły ten, i nie tylko ten, kraj od bodźców zewnętrznych. Ta bezwzględna skuteczność zaskoczyła nawet tych spośród nas, którzy znali go z czasów poprzedzających jego wypowiedzenie posłuszeństwa Kanonowi. Terror, czystki wśród elit i narastająca, wspierana propagandą atmosfera nieufności, którą rozpętał praktycznie uniemożliwiły Czarnemu Woalowi skuteczną egzekucję swoich złożeń. Bestia Stalin, zwany przez ludzi Józefem Stalinem, był największą porażką Czarnego Woalu i naszej umiarkowanej polityki rozszerzania wpływów. On chciał władzy od razu, całej. Nie miał zamiaru czekać, mimo że po Przemianie czas przestaje być jakąkolwiek kwestią. Zdrada bolała podwójnie – raz, bo w owym czasie był jednym z ważniejszych Starszych, a dwa – bo zniweczył próbę stworzenia pierwszego działającego modelu społeczeństwa opartego na zasadach naszej nowej społecznej teorii. Zakrawa na ironię, że równocześnie wykazał nam jej istotne braki, zmuszając tym samym do opracowania lepszej doktryny. Każdy kij ma dwa końce…
-    Tak, pamiętam to ze szkolenia.
-    Tak czy inaczej, Stalin wykorzystał swoją pozycję polityczną i szybko się uniezależnił, dokonując rzezi wśród wampirów wiernych Czarnemu Woalowi. Związek Sowiecki stał się karykaturą samego siebie, a on sam, otoczywszy się świtą złożoną z ludzi bez zasad i upadłych sanguinarian rządził twardą ręką aż do 1953 roku. Wtedy udało nam się w końcu dokonać zamachu na jego nieśmiertelność. O tym też na pewno cię uczyli.
Przytaknąłem.
-    Niestety, jego zniknięcie nie przyniosło spodziewanych efektów. ZSRR nie powrócił na ścieżkę Kanonu. – Ciągnął Vincent. – Wiedza przekazana aparatowi władzy sowieckiej przez Stalina, sprawiła, że stał się on niezwykle skuteczny w niwelowaniu wpływów Czarnego Woalu na terytoriach pozostających pod jego oddziaływaniem. Dopiero przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, wraz z rozlewającą się po tej części Europy falą społecznych i politycznych przemian, przyniósł poprawę sytuacji. Oczywiście fala ta była aktywnie, choć dyskretnie, wspierana z zewnątrz przez nas.
Milczałem starając się dobrze przyswoić sobie kontekst.
-    Liczyliśmy na to, że Polska, wyzwolona spod wszechwładzy reżimu, stanie się dla nas najważniejszym krajem w regionie. Ma przecież tyle do zaoferowania – liczebność, lokalizację, potencjał mieszkańców. Niestety, mimo upadku komunizmu, nie powstała tu żadna znacząca ani długotrwała Społeczność. Przyczyny tego stanu rzeczy umykały nam bardzo długo. Zresztą – tą część tej historii już znasz. Wbrew przesłankom, jest to nadal jedyny spośród krajów „Nowej Demokracji”, który broni się przed wykorzystaniem przez nas jego możliwości. – Zakończył Starszy.
-    Ale jest nadzieja, że to się zmieni? – Rzuciłem z nutką niewiary w głosie.
-    Och, nic się nie martw. Dajmy Polakom jeszcze dwadzieścia, może trzydzieści lat. Nie ma takiego narodu, którego nie zmiękczyłby dobrobyt i poczucie bezpieczeństwa. Za jakiś czas nabiorą optymizmu, przestaną myśleć o przeszłości, podniosą głowy i zaczną patrzeć przed siebie. Zresztą to już się zaczyna dziać. Jeszcze na małą skalę, ale już obserwujemy zmiany. Wystarczy jedno pokolenie wychowane w pokoju i dostatku żeby wszystko uległo poprawie. Pomogliśmy im zerwać z komunizmem i wymościć sobie gniazdko wśród innych krajów Zachodu, pompujemy w nich pieniądze ze wszelkich możliwych stron. To w końcu zacznie procentować. Nie musi nam się spieszyć. Tak działo się w wielu innych krajach.
-    Zabawne, że to wampiry muszą uczyć ludzi zadowolenia z życia. – Roześmiałem się.
-    Pomyśl o świecie jak o ogrodzie. Opiekujemy się nim cierpliwie, pielęgnujemy, chronimy, aż nadejdzie pora zbiorów…
-    Czyli jeszcze jakieś trzy dekady i ci tutaj będą nasi?
-    Masz na to moje słowo – odpowiedział Vincent Drakunov, odsłaniając kły w uśmiechu.


Tekst Kanonu Czarnego Woalu napisany w oparciu o „13 Rules of the Community”, Sanguinarius.
 Autor: Grzegorz Osiecki
 Data publikacji: 2010-04-19
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najstarszych ↓

 Dobre
Wampir przyjeżdża do Polski z misją; okazuje się potem, że to nie misja, tylko ostateczny test, bo Polacy to 'wampiry energetyczne' i utrudniają strasznie życie wampirów. Świetne odniesienie do obserwacji o Polsce i Polakach, raczej filozoficzne spojrzenie na społeczeństwo niż polityka-i dobrze. Styl bezbłędny, dość przyjemny. Fabuła spójna, z celem, 2-3% nudy :)
Autor: Whitefire Data: 22:41 19.04.10


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 161 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 161 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Literatura młodych jest jak młode wino. Cały smaczek w pierwszej fermentacji.

  - Wacław Berent
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.