Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Nekrokraci - Żniwa

Powietrze przed knajpą jest ciężkie, lepkie. Dookoła pachnie ziemią. Jak w grobie. Na ulicy jeszcze większy tłok i hałas niż w środku.

Za mną próg lokalu przekracza Harrison. Chłop musi się schylać w niemal każdych drzwiach, taki jest wielki. Spod płaszcza wystaje groteskowo toporna sztuczna ręka wykonana na starą modłę. Stalowa, mocno już nadgryziona zębem czasu. Z resztą podobnie jak jej właściciel. Ile razy mu nie powtarzałem: ‘Skołuj sobie, chłopie, normalny przeszczep. Mogę ci to załatwić, bez problemu.’ Ale on nic, że niby ideały.

Sranie w banie, taka moja opinia.

Dookoła pełno ludzi, jak zwykle w Podziemiu. Całe rzesze postaci o pustych spojrzeniach, szary tłum. Cholerna dziura nigdy nie śpi, zawsze coś się dzieje. Ze wszystkich stron walą po oczach neony i ekrany wyświetlające reklamy.

Stajemy przed meliną, wielkolud pali. Praktycznie nigdy nie wyjmuje peta z ust. Koleś spala chyba ze dwie paczki dziennie. Gdyby żył, pewnie miałby z tym problemy, jakieś choroby - raka, czy inne badziewie. Szczęśliwie żaden z nas już od dawna nie musi oddychać.

W końcu Harrison dopala i grzmi do mnie basowym głosem:

-Lecę do roboty, kasa się sama nie zarobi. Mam do zrobienia pięć kulasów na wczoraj, czas nagli.

Chłop się marnuje, naprawdę. Kiedyś był jednym z najlepszych pilotów. Pracowaliśmy zawsze razem, w każdych warunkach, ale tylko za odpowiednie wynagrodzenie. Wyrabialiśmy dwieście procent normy pozyskania i żyliśmy z tego jak królowie. A teraz?

Teraz on robi przeszczepy na zamówienie. Jak w jakimś średniowieczu, dla degeneratów. I zarabia na tym nędzne grosze, ledwie mu na te jego fajki starcza.

No to mu mówię, jak zwykle z resztą:

-Zastanów się nad lepszą pracą, stać cię na więcej. Licencję można odnowić, da się załatwić. A teraz to zupełnie inna stawka niż kiedyś. Nie ma już takich pilotów jak my i nigdy nie będzie.

Nagle widzę przed nosem wycelowany wskazujący paluch Harrisona.

-Nie pieprz, Gabriel. Nie wciskaj mi tu żadnej nekrokrackiej propagandy, uprzedzam cię. – cedzi przez zęby, nagle mocno wkurzony. Na tym polu nigdy się nie zgadzamy.

Stoimy, gapiąc się sobie wzajemnie w gały. Sytuacja jest patowa, ani nie dojdziemy do porozumienia, ani na pięści się tego nie wyjaśni. Kiedyś takie sprawy były prostsze. Szczęście w nieszczęściu, niewiadomo skąd napatoczył się jakiś menel.

-Panowie, rzućcie grosza dla kaleki… - bełkocze, wciskając się między nas. Spod urwanego kawałka czaszki wystaje mu obleśnie szara tkanka, zamiast lewej nogi od biodra w dół wisi smętny różowy strzęp. Kolejna biedna ofiara złego świata. Cholerny degenerat.

Więc jest już spokojniej, emocje opadają. Olewamy obwiesia, rzucamy sobie przyjacielskie spojrzenie, uśmiech i każdy idzie w swoją stronę.

Droga do celu wiedzie w górę, przez wszystkie piętra miasta. Najpierw trzeba się wyrwać z Podziemia.

Jak sama nazwa wskazuje, miejsce leży pod ziemią. Kiedyś to miało symboliczne znaczenie, teraz niewielu już o tym pamięta. Zbudowane na ścianach walcowatej dziury głębokiej na parędziesiąt metrów, Podziemie ma budowę piętrową. Poziomy łączy ze sobą system schodów, wind i mostów tworzących cięciwy na przekroju wykopu. Nie jest łatwo się w tym połapać, co chwila gdzieś pojawia się nowe przejście a jednocześnie inne dwa idą w ruinę. Trzeba być na czasie.

Nielegalny handel kwitnie tu w najlepsze, karmiąc się odrzutami z góry. Każdy, kto jakimś sposobem zyskał dostęp do ciekawego towaru, może na nim zrobić interes. Na sprzedaż idzie wszystko, od staroci w stylu implantów somatycznych i nanowspomagaczy aż po świeże kończyny i organy z niejasnych źródeł. Słyszałem kiedyś, że po znajomości można nawet gdzieś dostać Żywych. Coś jak zestaw części zamiennych. Można mieć nadzieję, że kompletny.

Oczywiście jest również hazard. Od klasycznych kasyn aż po nielegalne areny walk dla ghuli. Do tego nieodłącznie burdele i kluby nocne.

I jeszcze jedno, nie da się zapomnieć. Degeneraci. Pieprzona banda nierobów, nic tylko snują się bez celu, w kółko po poziomach Podziemia. Takim się wydaje, że jak nie ogranicza ich czas to nie muszą nic konkretnego robić. Całymi stadami obsiadają mury, chodniki, zalegają w alejkach. Śmierdzą, nie dbają o siebie. I tylko gapią się pustym wzrokiem, cały czas się gapią. Nienawidzę ich.

A to wszystko na kupie, jedno na drugim. Wszędzie światła, muzyka, hałas. Bez ustanku coś się dzieje, nie ma chwili spokoju. I nigdy, nawet na moment nie przestaje drgać, pulsować jak żywa istota. Nic z resztą dziwnego, mieszkańcy nie muszą przecież spać.

Nareszcie wychodzę nad poziom gruntu. Tutaj zaczyna się część przemysłowa miasta. Ogromne budynki hut, fabryk i hangarów pokrywają teren dookoła Podziemia. Niebo dookoła jest wciąż zasnute obłokami toksycznych spalin i oparów. Wyższe zabudowania nikną w smogu. Nikogo już nie obchodzą normy zanieczyszczeń, liczy się produkcja. Na ilość, tempo. Miasto wciąż się rozrasta. Gdyby nie dym, z góry można by zobaczyć kilka koncentrycznych okręgów muru o środku w centralnie położonej dziurze. Ochrona przed ghulami, rzecz konieczna. Za każdym razem, kiedy dochodzi do poważniejszego wypadku na terenach poza murem, władze zlecają wybudowanie kolejnego, większego. Jak słoje na przekroju drzewa.

Ulicami walą kolumny pojazdów, ziemia drży pod kołami. Dostawy do hut z kopalni, części do fabryk, elementy do warsztatów. Wszystko w swoją stronę. Przywodzi na myśl gigantyczne mrowisko, każdy w swoją stronę, ze swoimi sprawami. Ale ogólny efekt tworzy to miasto, buduje je. Daje pozory życia.

Ten poziom mijam szybko i bez przeszkód, przemykając między samochodami, klucząc między fabrycznymi murami. Wciąż wspinam się w górę. Nie czuję zmęczenia, mimo setek pokonanych schodów. Martwe ciało ma swoje zalety.

Dalej wstępuję na poziom upraw. Niewielu szarych obywateli ma choć blade pojęcie o tym, jak wygląda wnętrze tego poziomu. Gigantyczne sale mieszczą w sobie hodowle Żywych. Wykorzystuje się tu najnowsze odkrycia inżynierii genetycznej, aby zwiększyć produkcję ożywionej tkanki. W ten sposób miasto zyskuje plon w postaci zasobu odnawialnego. Jakoś musimy sobie radzić w martwym świecie.

Dookoła jednego z wejść na teren hodowli faluje jakiś tłum. Zbliżam się.

Oszołomy. Jak wszędzie, gdzie robi się coś dla dobra ogółu. Zawsze musi pojawić się grupa takich, co za nic mają cudze wysiłki. Stoją i skandują: ‘Dajcie Żywym żyć!’. Paranoja. Na transparentach napisy w stylu ‘Sami jesteśmy sobie winni’, ‘Stop hodowli ludzi’ i inne takie bzdety. Dla mnie to jest jeden wielki show – jeden jest taki co na tym jakoś zarobi a reszcie się wydaje, że walczą dla idei.

Dobrze, że nie mam na sobie munduru, jeszcze by mi się oberwało. Odruchowo macam kaburę pod kurtką. Wszystko na miejscu.

Przechodząc, chwytam wzrokiem kilku , co nie starają się nawet ukryć przeszczepionych kończyn. I skąd je niby wzięli, jak nie od Żywych? Hipokryzja, w czystej postaci.

Na szczęście już po chwili zostawiam całą tą szopkę za sobą i lecę dalej w górę. Ostatnie piętra miasta to kwatery mieszkalne pracowników rządu, wojskowych i co bogatszych obywateli ceniących spokój i estetykę. Między tym wszystkim parę instytutów naukowych i laboratoriów. Wszystko czyste, sterylne. A nad miastem, na tle nieba góruje Iglica.

Iglica jest siedzibą Rady i jednocześnie jedynym powstałym dotychczas na świecie portem nadprzestrzennym. Wyniosły, czarny budynek o kształcie wąskiego stożka, wysoki na kilkaset metrów. Na całej długości i na szczycie jarzą się rzędy czerwonych świateł ostrzegawczych. Całość wieńczy płaski dysk, mieszczący centrum koordynacji skoków nadprzestrzennych. Wygląda jak nabity na bardzo długą igłę, świecący talerz.

Gdyby nie Iglica i Rada, cała ta martwa kompania już dawno rozpadła by się w proch. Panowie Radni już kilka miesięcy po katastrofie trzęśli całym towarzystwem. Powód? Najlepiej opanowali sztukę kontroli nad martwym ciałem, zachowali zdrowy rozsądek. Nie poddali się ogólnej degeneracji i podnieśli ludzi, skłonili do działania. Tych, którzy chcieli oczywiście. Reszta pewnie lata sobie dookoła z wiatrem.

Cała przeprawa przez Nekropolię zajęła mi niespełna godzinę. Ostatecznie staję przed jednym z czterech wejść do Iglicy. Jak zwykle podziwiam sobie chwilę widok z dołu. Wspaniały, niezmiennie. Zawsze mam wrażenie, że budowla przewraca się w moim kierunku. Złudzenie optyczne, przez poruszające się na niebie chmury. Ale starczy obijania się.

Strażnik przy wejściu patrzy na identyfikator tylko dla formalności, zna mnie dobrze. Kiwa lekko głową i daje znak, że mogę iść. W holu znajduję najbliższą windę i jadę na samą górę. Obsada kabiny zmienia się co najmniej trzykrotnie, zanim docieram na szczyt. Urzędnicy, naukowcy, politycy. Ci ważni. Wszyscy w garniturach albo kitlach. Aż się głupio czuję, ubrany po cywilnemu.

Drzwi windy otwierają się ukazując moim oczom znajome rzędy stołów zastawionych sprzętem komputerowym. Zewsząd szum wentylatorów chłodzących setki procesorów, szelest tysięcy naciskanych przycisków przez setki par rąk. Centrum kontroli podróży nadprzestrzennych. Mózg iglicy.

Kieruję się w prawo, mijając informatyków, nawigatorów, matematyków, astrofizyków i rzesze pozostałych, nawet nie wiem jak się nazywają ich specjalności. Pogrążeni w myślach, zabiegani, ciągle coś notują. O, jest także sprzątaczka. Miło widzieć kogoś stąpającego twardo po ziemi.

Szatnia. Reszta pilotów eskadry już tu jest, czekają. Kiedy wchodzę, jedenastu ubranych w stroje ochronne starszych pilotów staje na baczność i salutuje.

-Spocznij! – zaczynam formalnie, respekt musi być – Rozumiem, że plan akcji macie wyryty na mózgu dłutem?

-Tak jest, sir! – zgodnym chórem odpowiadają piloci. Dobre chłopaki, to przecież nie jest wojsko. Takie zwyczaje utarły się jakoś same wśród nas.

Dziś widzę tu trzy nowe twarze, ale ośmiu pozostałych to stare wygi. Większość to byli piloci myśliwców, maszyn kroczących, kierowcy czołgów lub astronauci, przekwalifikowani do pilotażu żniwiarzy.

Dwie identycznie uśmiechnięte gęby porośnięte rudą szczeciną to bliźniaki Rendson. Obaj awansowali z pilotów myśliwców, teraz mają miejsca w szturmowcach. I wszystko dosłownie robią razem i tak samo. Szału można dostać. Ale przydaje się przy koordynacji działań – mówisz do jednego, drugiemu nie musisz powtarzać. Dalej widzę Benneta – nieco zbyt tęgiego, ale niesamowicie przyjaznego typa. Prowadzi przenośnik, dawniej obsługiwał jakieś prototypowe żurawie budowlane. Ponoć brał udział w budowie Iglicy. Ma tytuł doktora w jakimś zakresie fizyki, którego nazwy nawet nie pamiętam. Mądrala.

W kącie, przycupnięty na ławce siedzi szpakowaty Reflauvelet, pilot trzeciego szturmowca. Jak zwykle kręci pod nosem bujnego wąsa. Przeszczepia go sobie chyba co tydzień, zawsze jest w idealnym stanie. Chodzą słuchy, że jest doskonałym florecistą, ale on sam nigdy się z niczym nie zdradzał. Kiedyś pilotował samoloty pasażerskie, potem prototypowe pojazdy orbitalne. Z tyłu, za zebranymi odnajduję wzrokiem Clyde’a. Popija kawę z papierowego kubka. Kofeinowy maniak. Gość ma bzika na punkcie pracy, cały czas na chodzie. Poza żniwami pracuje jako kierowca i pilot w trzech niezależnych firmach. Kiedy żył, sen przeszkadzał mu w robieniu wszystkiego, co chciał. Teraz nie ma problemu.

Patrzę na listę, jak zawsze leżącą w mojej szafce. Piloci, którzy tu trafiają to najlepsi z najlepszych, inaczej cała operacja nie miałaby sensu. Trzech nowych to Doodman, Gray i Nowakovsky. Podnoszę wzrok na żółtodziobów. Ten ostrzyżony jak komandos, niski i barczysty to pewnie Doodman. Były pilot bombowca, zawodowy żołnierz. Nie przepadam za takimi, ale w akcji zwykle się sprawdzają.

Szara mysz z tyłu to na pewno Gray. Według listy nie było maszyny, którą by jeszcze nie sterował. Ciekawe. Szczególnie, że obie ręce ma przyszyte.

Ostatni z nowych jest naprawdę duży. Patrząc na nazwisko wnioskuję europejskie pochodzenie. Nie wiem skąd się tu wziął, jest eks-czołgistą. Przyglądam mu się uważniej. Młody stoi, prosty jak słup. Twarz nie zdradza emocji, ale wygląda nieco dziko. Łysa głowa, niebieskie oczy, jasne brwi.

Na kolejnych kartkach mam streszczony plan działania oraz dane zebrane przez sondy. Dwugodzinna akcja w średnio rozwiniętym technologicznie świecie. Celem jest miasto odległe o siedem do piętnastu kilometrów od punktu docelowego. Na tej planecie miała dotychczas miejsce jedna akcja. Należy brać pod uwagę ewentualny opór autochtonów. Czas otwarcia tunelu – 14.00 do 14.05 a następnie 16.00 do 16.05. Kto nie wróci ten ma przejebane. Bułka z masłem, dobry materiał do szkolenia nowych. „Ewentualny opór” przy takim poziomie technologicznym niespecjalnie mnie martwi. W najgorszym wypadku możemy oberwać jakimś prymitywnym laserem, o plazmie nie ma mowy. Przy odpowiedniej organizacji działań nic nam nie grozi.

-Uważać teraz, bo nie będę powtarzał. Kieruję słowa głównie do nowych pilotów. Podczas ostatnich żniw straciliśmy trzech dobrych kolegów. To był wypadek, a wypadki się zdarzają. Jedyne, co można zrobić, to myśleć! Zapobiegać! Nie szaleć! Dostaniecie w swoje ręce najlepszy sprzęt, jaki ta ziemia nosiła, ale nic nie jest niezniszczalne. Wy też nie! Nikt nie będzie się za wami oglądał jak zostaniecie uwięzieni we wraku. Zrozumiano?

-Tak jest, sir! – ponownie, chór brzmi bez najmniejszych dysonansów. Dobrze. Czas się ubrać, niedługo startujemy.

Zdejmuję ze stojaka kolejne części kombinezonu. Strój jest specjalnie zaprojektowany, aby zintegrować pilota z maszyną, zwiększać do maksimum poziom kontroli. Poszczególne elementy znam na pamięć, nawet nie myślę przy ubieraniu.

Kamizelka – jako podkład. I spodnie. Potem buty, razem z nagolennikami. Wszędzie gniazda łączności z maszyną. Dalej napierśnik, rękawice. Wszystko w kolorze czarnym ze złotymi ‘zdobieniami’ przewodów i gniazd. Ostatni jest hełm, z kulistą szybą chroniącą od refleksów światła.

Za każdym razem, kiedy szykuję się do żniw, przypomina mi się życie. Mam na myśli życie, to przed katastrofą. Ile się od tego czasu tak naprawdę zmieniło, nie mogę ocenić. Z jednej strony właściwie wszystko, a z drugiej – praktycznie nic. Najmocniej pamiętam chwile na krótko przed tym incydentem.

 


Wtedy do roboty jechałem bezpośrednio ze szpitala. Caroline była tam od miesięcy, według lekarzy nie zostało jej już więcej niż parę tygodni życia. Doskonale pamiętam czas upływający od dnia do dnia, kiedy siedziałem z nią na sali. Kiedy tylko mogłem. Jak zwykle, nic poza tym się nie liczyło. Śmieszne, z perspektywy czasu.

Z Harrisonem zdecydowaliśmy się na diabelnie trudną robotę, przy ścince tych największych drzew. Prawdziwe kolosy, wagę sztuki liczyło się w setkach ton. Nie pamiętam jak się nazywały. Propozycja tej pracy była skierowana specjalnie do nas, jako najlepszych kierowców LMK. Podobno oddanie roboty w ręce kogoś innego, mniej doświadczonego wiązałoby się ze zbyt wielkim ryzykiem dla firmy.

Ja zgodziłem się ze względu na Caroline, miałem nadzieję uzbierać na bardzo kosztowną operację dla niej. Mogła jej dać jeszcze trochę normalnego życia, tak mówili mądrale. Wtedy to miało tak wielkie znaczenie.

Mój partner zawsze był po prostu łasy na kasę. Powtarzał zawsze, że żadna praca nie hańbi. W przeciwieństwie do mnie, dalsze wydarzenia bardzo go odmieniły.

Przed szpitalem czekał na mnie samochód. Przestrzeń kierowcy wypełniał swoim zwalistym cielskiem Harrison. Był podekscytowany, przez co całe wnętrze pojazdu wypełniał gęsty dym z papierosa. Zdenerwowany, też paliłem.

Droga prowadziła na lotnisko, stamtąd małym samolotem wynajętym specjalnie dla nas polecieliśmy na teren ścinki. Ta część jakoś umyka mi z pamięci, byłem wtedy zestresowany i starałem się skupić na robocie. Dopiero późniejsze wspomnienia są w miarę kompletne.

Z góry las robił niesamowite wrażenie. Drzewa miały tam wysokości przeciętnych wieżowców. Po konarach można by było spacerować jak po chodniku. Nikt już nie próbował liczyć, ile mają lat. Stanowiły dom dla tysięcy gatunków zwierząt, zamieszkujących gigantyczne sekwoje na całej wysokości. Właśnie, one się nazywały sekwoje, te kolosy. To ostatnie miejsce, gdzie te rośliny żyły jeszcze dziko. Zieloni robili wszystko, żeby nie dopuścić do jego zniszczenia, ale w końcu biurokracja i duże pieniądze zwyciężyły. A my mieliśmy w perspektywie naprawdę duży zarobek.

Na skraju lasu widać już nasze maszyny. Trzeba je było tu zwozić w częściach z fabryk i składać na miejscu, takie są wielkie. Budynki zaopatrzeniowe pod nimi wyglądają jak zbudowane z klocków, małe pudełka pod nogami kolosów. Potężne korpusy żniwiarek wykonane z pancernych blach zawieszone były na sześciu nogach. Spod każdego wystawały po dwa ramiona zakończone ramionami operacyjnymi – jedno wyposażone w piły, drugie w chwytaki. Ogólny efekt przywodził na myśl wyjątkowo przerośnięte chrząszcze goliaty, o połyskujących metalicznie pancerzach. Cały projekt żniwiarek wykonano specjalnie z myślą o wycięciu tego lasu.

Większość pojemności korpusów maszyn zajmowały spalinowe silniki wysokoprężne. Oryginalny projekt miał, zdaje się, napędzać jakieś długodystansowe statki transportowe. Firma produkująca LMK znalazła dla nich zastosowanie również w swoich maszynach. Główny moduł zasilał mniejsze silniki hydrauliczne, poruszające nogami i ramionami żniwiarek. Zakład, dla którego pracowaliśmy kupił je za jakieś niewyobrażalne sumy pieniędzy. Podobno miały się wkrótce zwrócić ze sprzedaży drewna.

Poza maszynami i budynkami, dookoła placu stał kordon policyjnych suk, szeregi gliniarzy z tarczami. Odgradzali teren ścinki od tłumu protestujących zielonych. Harisson mówił o nich ‘oszołomy’. Osobiście nie lubiłem zastanawiać się nad tym kto ma rację, po czyjej stać stronie. Tak czy inaczej, nie miało to znaczenia. Nie miałem zamiaru wycofywać się w ostatniej chwili z powodu bandy pseudoekologów, wykrzykujących kolące w serce hasła. Za dużo miałem do stracenia.

Samolot wylądował. Drzwi się otwarły, a moje uszy wypełnił szum tysięcy głosów, wołających: ‘Mordercy!’. O nas tak mówili, o mnie i Harrisonie. Za sobą usłyszałem, jak wielkolud pluje z obrzydzeniem. Idąc, starałem się nie patrzeć na protestujących, wywoływali jakieś dziwne poczucie winy.

Szybkim krokiem przecięliśmy niewielki plac, na którym wylądowaliśmy. Skierowaliśmy się do szatni w jednym z budynków. Tam przebraliśmy się w stroje robocze, podpisaliśmy protokoły przybycia i wzięliśmy się do roboty. Mało rozmawialiśmy, nieswojo się robiło od tego nieustającego ‘Modrercy, mordercy’. Kiedy rozchodziliśmy się do swoich maszyn, usłyszałem jak Harrison mówi pod nosem ‘coś wisi w powietrzu, coś pójdzie nie tak’.

Dziś, kiedy to wspominam, bierze mnie śmiech. Ja wtedy pomyślałem, że on daje się ponieść emocjom, że sytuacja tak na niego wpływa. Teraz wiem ile w tym było prawdy, jakie chłop miał przeczucie.

Silniki żniwiarek pracowały już kiedy lądowaliśmy, więc były rozgrzane i gotowe do pracy. Wtedy bardzo różniły się od dzisiejszych, nic nie trzeba było przypinać, zakładać specjalnych pancerzy pokrytych gniazdami. Siadało się tylko na fotelu, do poruszania kolosem wystarczały trzy pary manetek, pedały i zestaw przycisków. Czysta prostota. Oczywiście przeszliśmy przed tą ścinką serię szkoleń i symulacji. W końcu nikt na świecie nie prowadził jeszcze takiego sprzętu.

Po chwili zobaczyłem, jak daleko pode mną kontroler daje chorągiewką znak. Znaczy, że strefa zagrożenia jest czysta. Sprawdziłem, czy wszystko działa jak należy, poruszałem ramionami, uniosłem nogi na próbę. Z daleka maszyna musiała teraz wyglądać jak bardzo nerwowy gigantyczny owad. Kabina lekko drżała, chwiała się na amortyzatorach. Uśmiechnąłem się pod nosem, bo tam na dole mieli teraz małe trzęsienie ziemi. Wszystko w normie, wskazówki zegarów bez zmian, na zielonych polach. Dokładnie jak w symulatorze.

Ruszyłem. Pamiętam, że zaskoczyła mnie płynność ruchów goliata, w kabinie praktycznie nie dało się odczuć jego kroków. Zostawiając za sobą w ziemi ślady jak kratery, zacząłem ścinać.

Robota przebiegała wręcz rutynowo, padało drzewo za drzewem. Każde ważyło setki ton, ale większość nie stanowiła większego wyzwania dla żelaznego monstrum. Dookoła unosiły się w powietrze chmary ptaków, lądowe zwierzęta uciekały spod nóg żniwiarek. Obalone sztuki od razu okrzesywaliśmy, a następnie odciągaliśmy na stos. Czasami widziałem maszynę Harrisona, po lewej. Były specjalnie wyznaczone pasy ścinki, żeby nie poprzewracać drzew na siebie wzajemnie. Oczywiście taki wypadek byłby tragiczny w skutkach, więc ściśle trzymaliśmy się swoich miejsc. I tak dobre parę godzin. Mimo pozornej łatwości i prostoty tej pracy, wymagała wciąż ogromnej uwagi, koncentracji. Kiedy więc spotkałem się z tym feralnym drzewem, byłem już całkiem porządnie zmęczony.

Było chyba największe w całym lesie. Zbliżyłem się do pnia, kiedy nagle przede mnie wbiegła grupa ludzi. Ledwie zdążyłem wyhamować, paru prawie wpadło pod jedną z przednich nóg. Zieloni musieli przebić się przez policję. Teraz z minami herosów przytulają się do kory. Super.

Zatrzymałem maszynę i czekałem spokojnie, aż ktoś ich usunie. Opornie to szło. Z nudów obserwowałem giganta, którego z takim poświęceniem bronili. Jezu, ale był wielki. Musiał być najstarszy w całym drzewostanie. Czubek z mojej perspektywy był tak wysoko, że wydawał się dotykać nieba. Dookoła wciąż latały stada ptaków. Dziwne. W końcu oszołomy przegrały nierówną batalię z pałkarzami. Ich gesty, wyglądały tak dramatycznie i rozpaczliwie. Jakby naprawdę zależało im osobiście na tej konkretnej roślinie, jakby to był dla nich ktoś bliski.

Zastanawiam się często, czy zrobiłbym to, gdybym znał konsekwencje. Czy zrezygnował bym ze ścięcia tego drzewa, czy suma strat i zysków zmieniłaby moją decyzję. Po latach nadal uważam, że nie zmieniłbym zdania.

Chwytnym ramieniem maszyny podparłem pień na wysokości jakiś czterdziestu metrów. Przy tak wielkiej roślinie dawało to wprawdzie jedynie pozory bezpieczeństwa, ale zawsze coś. Następnie drugim z ramion wyciąłem zawiasę po przeciwnej stronie drzewa. Potem podciąłem jeszcze z boków, tworząc wewnętrzną stronę punktu, w którym miało nastąpić złamanie. „Trociny”, przecinające powietrze dookoła miały rozmiary ludzkiej głowy. Wokół korony olbrzyma wciąż latało pełno ptaków. Co jakiś czas na szybę kabiny spadały z góry ich odchody.

Dotąd było łatwo, ale teraz trzeba się było naprawdę skupić. Jeden błąd mógł mnie kosztować życie. Zacząłem ciąć drewno od swojej strony. Piła zagłębiła się na maksymalną głębokość, jednak sztuka nawet się nie zachwiała. Spojrzałem w górę, ale widoczność znacznie ograniczyła mi wciąż rosnąca ilość ptasiego gówna. Niedobrze. ‘Skąd tu tyle ptaków?’ – kołatało mi się po głowie.

Wyciąłem klin i wgryzłem się ponownie. Na czoło wystąpił świeży pot, zalał oczy. Nie zwracając na niego uwagi, ciąłem dalej. W końcu wcięcie było na tyle głębokie, że groziło zakleszczeniem piły. Nie wiem, czy dałoby się ją potem w ogóle wyciągnąć. Cofnąłem ramię żniwiarki, po czym wycelowałem w szparę działko pneumatyczne. W odpowiednich miejscach wstrzeliłem w drewno żelazne kliny. Zdziwiony zauważyłem, że w górze ptaków wręcz przybyło, mimo ogromnego hałasu i niebezpieczeństwa. Górna szyba kabiny była już w większej części obesrana. Raz po raz kląłem na głos, wyzywając żywe bombowce od najgorszych.

Już bez ryzyka zakleszczenia, wyciąłem sprawnie ostatnią część rzazu ścinającego. Na szczęście przedni wizjer był w miarę czysty. Dziękowałem w duchu matce naturze, że ptaki nie były w stanie srać w kierunku poziomym. Sekwoja stała już tylko na zawiasie, dalsze cięcie byłoby głupotą. Pozostało już tylko jedno.

Ostatni etap był najgorszy. Zwolniłem uchwyt ramienia, kleszcze rozwarły się. Cholera, ona dalej stała. Dokładnie pamiętam rosnące napięcie, stres. Robiło się niebezpiecznie. Musiałem działać szybko, prawie bez myślenia.

-Teraz zobaczymy, na co stać to badziewie – powiedziałem sam do siebie, decydując się na kolejny krok. Bardzo ryzykowny, ale jednocześnie jeden z niewielu możliwych. Wysunąłem w tył tylnie nogi żniwiarki, zaparłem je o grunt. W tym samym momencie zacząłem prostować chwytne ramię i naparłem na pień drzewa. Słychać było jęk stali, naprężającej się konstrukcji. Taka decyzja jest jednorazowa. Jeśli w tym momencie bym się zawahał, roślina wygięłaby się w moją stronę i prawdopodobnie runęła na maszynę. Wskaźniki ciśnienia drgały na granicy dopuszczalności. A ona dalej trzymała się pionu, jakby walczyła z mechanicznym potworem.

Trzask. Chwilę potem seria kolejnych. Puściło! Żniwiarka lekko przesunęła się do przodu, kiedy ostatnia linia obrony sekwoi padła. Ostatecznie, drzewo przewróciło się, ciągnąc za sobą deszcz połamanych gałęzi. Wstrząs czułem nawet w miękko zawieszonej i wytłumionej kabinie pojazdu. Z ziemi podniósł się potężny obłok pyłu i najróżniejszych wirujących w powietrzu odłamków drewna. Otarłem z ulgą pot pokrywający czoło. Chwilę trwałem bez ruchu, patrząc przez zasyfioną szybę na ogrom zniszczeń, jakie poczyniłem.

Nie mam bardziej wyraźnych wspomnień w życiu. Ptaki odlatywały, a ja zacząłem okrzesywanie. Potem pociągnąłem kolejnego trupa do składu.

Na miejscu zauważyłem jakieś zamieszanie, znowu zieloni. Odstawiając drzewo na miejsce, uważnie obserwowałem plac. Nigdy nie wiadomo, co komu strzeli do głowy. Jakiś obrońca uciśnionych gotów mi znowu wlecieć pod nogi w akcie buntu.

Niespodziewanie, kontroler dał mi z daleka sygnał STOP. Zaniepokojony, zabezpieczyłem maszynę i wysiadłem z kabiny. Od ziemi dzieliła mnie trzydziestometrowa drabina. W połowie drogi w dół dostrzegłem kątem oka jednego z oszołomów, biegnącego w moją stronę. Trzymał coś w ręce, coś czarnego. Za nim grupa policjantów, krzyczeli. Ryk silnika z góry zagłuszył ich słowa.

W końcu mężczyzna zatrzymał się i wyciągnął przedmiot przed siebie. Kiedy doszło do mnie, co się dzieje, było za późno. Ostatnią moją myślą w życiu było chyba ‘skąd się biorą tacy skurwiele’, nie pamiętam. Potem był ból, ostry i rwący. Odpadłem od drabinki. Po krótkim locie uderzyłem plecami o ziemię.

Byłem nieprzyjemnie zdziwiony, że zachowałem przytomność. Przez pulsujące w uszach ciśnienie słyszałem strzały, ale już nie w moim kierunku. Dziwnie wiele strzałów.

Co za ból!

Zebrałem siły i uniosłem głowę. W środku mojej klatki piersiowej ziała koszmarnie karmazynowa dziura. Oszołomiony, sięgnąłem do niej ręką i pomacałem palcami. Do dziś nie wiem, dlaczego to zrobiłem, byłem przerażony jak nigdy. Pomyślałem, że już pewnie umarłem i mi się wydaje, czy coś. Przynajmniej pierwsza część się zgadzała.

Późniejsze wydarzenia są już w mojej głowie bardzo mętne. Widziałem tego zjeba, który mnie zastrzelił. Wyglądał jak sitko. Stał prosto, gapiąc się na otwory w swoim ciele. Potem karetka, zdezorientowani lekarze. I niesamowicie długa seria kolejnych afer, wypadków i niejasności. I tak przez parę dni.

Dla mnie to się nie liczyło. Kiedy tylko stało się to możliwe, pojechałem o szpitala. Do Caroline. Nie dochodziło do mnie jeszcze dlaczego, ale już wiedziałem co się stało.

Kolejny wyraźny obraz, jak zdjęcie w głowie. Wpadłem na salę w szpitalu, za mną rozwrzeszczani lekarze. A ona? Ona siedzi na łóżku. I się uśmiecha. Ostatni raz robiła to chyba pół roku wcześniej.

I nic mnie nie obchodziło, nic poza tym. Świat miałem za nic.

Cała zarobiona kasa plus odszkodowanie za mój wypadek dały nam nowe życie. Śmieszne, że sprawa z ‘końcem świata’ zeszła jakoś na drugi plan. Cieszyliśmy się sobą, żyjąc w luksusie. Kiedy skończyła się kasa zarobiona na ścince, dorobiłem na udzielaniu wywiadów i opisywaniu tamtego feralnego dnia. Nawet wydałem książkę. W końcu byłem pierwszym, który umarł, ale nie umarł. Nieumarłym.

Naukowcy prześcigali się w hipotezach i domysłach, zdań było tyle, co ludzi. Ostatecznie ustalono, że miał miejsce jakiś niespotykany fenomen związany ze ścięciem konkretnego drzewa. Pojawiło się to śmieszne sformułowanie, ‘Drzewo Życia’. Mądrzy na podstawie swoich dociekań odkryli, że w żywych komórkach ustały procesy wzrostu, rozmnażania i starzenia. Taki przynajmniej był ogólny wniosek, wyciągnięty ze stosów niezrozumiałych słów i sformułowań. A efekt? Nikt już nie umierał ze starości, nikt też się nie rodził. Wszelkie inne potrzeby, jak jedzenie czy sen stały się fakultatywne. Chcesz jeść – jesz, nawet strawisz i wysrasz. Lubisz spać? Śpisz, tylko po co. Przecież się nie męczysz.

Euforia mas ludzkich rozerwała narody, zniszczyła granice i prawa. Na pierwszy rzut oka sytuacja była idealna. Oczywiście pozornie, ludzie mają tendencję do wybiegania myślami najwyżej tydzień do przodu. Ale, jak już mówiłem, dla mnie to się nie liczyło, dalej się nie liczy.

 

 



 

 

Sala hangaru bije już od drzwi falami gorąca, posadzka lekko drży. Słychać ciężki, basowy pomruk silników żniwiarzy. W ogromnej hali stoi dziewięć maszyn, skierowanych przodem w stronę bramy nadprzestrzennej. Na przedzie trzy szturmowce o ciężkich pancerzach i bogatym uzbrojeniu bojowym. Kształtem przypominają nieco spłaszczone owady, o ceramicznych tarczach zamiast skrzydeł. Już ich rozmiary robią wrażenie, a są najmniejszymi z gigantów. Za pierwszym rzędem ustawione są dwa zbieracze. W przeciwieństwie do tych poprzednich, nie posiadają praktycznie pancerza ani broni. Zamiast tego, każdy dysponuje czterema długimi, segmentowanymi ramionami. Świeżo nasmarowane, wyglądają jak czarne, oślizgłe pijawki. Na końcu każdej z nich zwisa zestaw delikatnych, przypominających włosy rurek. Kryją w sobie najwyższą technologię z zakresu robotyki, jaką udało nam się osiągnąć. W akcji działają prawie samodzielnie, wymagają tylko niewielkiej kontroli ze strony pilota. Następne w kolejce znajdują się dwa przenośniki. Złożonością konstrukcji przewyższają je jedynie zbieracze. Przenośniki posturą przypominają ogromne komary o uniesionym w górę odwłoku. W środku „owada” znajdują się rzędy komór wyposażonych w aparaturę podtrzymującą życie uśpionego plonu przekazywanego przez zbieraczy. Odwłok każdej z maszyn jest odizolowany od warunków zewnętrznych przez wielowarstwowe pancerze, wykonane z ołowiu, hartowanej ceramiki i tytanu. Inaczej cenny materiał rozrodczy mógłby ulec uszkodzeniu podczas skoku nadprzestrzennego z powrotem na Ziemię. Ostatnie z gigantów to kosiarze. Mają za zadanie powstrzymać wszelki opór stawiany przez autochtonów podczas żniw. Kształtem najbardziej przypominają prastare LMK, poruszając się na sześciu wielkich nogach. Powierzchnię kolosa pokrywa praktycznie niezniszczalny pancerz, wytrzymujący niesamowite naprężenia i temperatury. Na korpusie zamontowana jest broń najróżniejszej maści, mająca chronić delikatne zbieracze i przenośniki. Najbardziej rzucają się w oczy ogromne lufy wyrzutni antymaterii. Ostatni krzyk mody w przemyśle zbrojeniowym. Dookoła nich, pozostałe wieżyczki laserowe wyglądają mizernie i jakoś niegroźnie.

Moje miejsce jest właśnie w jednym z kosiarzy. Szczęśliwie, znaną z LMK drabinę zastąpiono w tych modelach przenośną windą. Rzucam ostatnie spojrzenie na pilotów, po czym wjeżdżam do góry. Kabina zaprasza mnie do środka otwartym od dołu włazem. Jej rozmiary mają się nijak do ogromu całego kosiarza. Kształtem i rozmiarem kojarzy się nieodmiennie ze stojącą pionowo trumną ze szklanym oknem. W środku jest wypchana kablami, monitorami i wskaźnikami, tworzącymi nieogarnięte kłębowisko. W moim modelu zainstalowano dodatkowo centrum dowodzenia eskadrą w postaci jeszcze jednego monitora i konsoli komunikacyjnej.

Podłączanie się do systemu operacyjnego maszyny zajmuje mi nieco czasu, mimo że znam wszystkie ruchy na pamięć. Jak zwykle, wszyscy piloci podłączają najpierw przewody komunikacji i puszczają w eter swoje narzekania. Gdyby ta częstotliwość była cenzurowana, dało by się słyszeć jedynie pisk. Z pozoru wszyscy są wyluzowani, spokojni. Cisza przed burzą.

Na konsoli komunikacyjnej zgłaszają się kolejno systemy poszczególnych maszyn. W długich wierszach wyświetlane są wszelkie dane, od odległości jednostki od mojego kosiarza, aż po tętno pilota. Najpierw wskoczyli ci skubani bracia, Rendsonowie. Przy nazwiskach symbole szturmowców. Następnie pojawia się Gray, pilotujący lewego zbieracza. Bez zdziwienia stwierdzam, że tętno chłopaka wystaje lekko ponad normę. W końcu to pechowa pozycja.

Następni są Bennet, Clyde i Reflauvelet, kolejno przenośnik, zbieracz i ostatni szturmowiec. Chwilę po nich pojawia się Nowakovsky w prawym przenośniku i Doodman w kosiarzu obok mnie. Rutynowo każę odliczyć obecność, puszczam program sprawdzający zgodność systemów.

Brak problemów, można zaczynać.

-Tu kapitan eskadry nadprzestrzennej Gabriel Mortisson do kontroli skoków. Zgłaszam gotowość do wykonania skoku.- mówię bezbarwnym głosem.

-Tu kontrola skoków, słyszymy cię bez zakłóceń. Generacja tunelu nadprzestrzennego w toku. – odpowiedź równie płaska i bez emocji. Podłoga hangaru zaczyna drgać, kiedy czarne usta generatora wirują coraz szybciej. Nie mam bladego pojęcia na czym polega skok nadprzestrzenny. Kiedyś znajomy astrofizyk próbował mi to wytłumaczyć. Mówił coś o zginaniu kartki i dżdżownicach, ale i tak nic nie rozumiałem. Myślę, że i tak wiem o tym więcej niż on. To jest ogromna różnica, siedzieć w laboratorium i puszczać tunelami myszy, a wchodzić w tunel samemu. Za pierwszym razem omal się nie skitrałem z wrażenia.

W centrum generatora pojawia się jasny punkt. Obręcze osiągnęły maksymalną prędkość i drżenie przestało być odczuwalne.

Na konsoli, obok nazwiska Gray widzę informację o szybkim tętnie krwi. Żółtodziób się stresuje. I na cholerę mu były symulacje, treningi. Gotów coś namieszać ze strachu i miliony dolarów pójdą w błoto. Mało tego, ci po drugiej stronie dokonają skoku technologicznego o parę tysięcy lat, kiedy rozmonują wrak zbieracza. Do takich akcji nie można dopuszczać.

-Gray, wszystko w porządku? Nie stresuj się chłopie, to nie jest miejsce dla mięczaków.

-To mój pierwszy skok, sir. Proszę się nie martwić, dam radę. – nawet przez radio słyszę, że jego głos drży.

-Spokojnie staryy, masz nas od czegooś. Nic ci nie będziee, bez obaaw. – odzywa się spokojnym głosem Reflauvelet. Jak zwykle zaciąga tym swoim śmiesznym akcentem. Mógłby niańczyć dzieci z takim podejściem.

-A jak coś pójdzie nie tak, to przerobimy szybko twój wrak na gorącą plamę. Nawet nic nie poczujesz! – to był Doodman. Zaczynam go nie lubić. Zbyt pewny siebie, pcha się przed szereg.

W eterze zrobił się mały chaos, wszyscy komentują i śmieją się do mikrofonów. Tak naprawdę się boją, ale próbują to ukryć. Doodman nie żartował z niszczeniem wraków, taka była procedura. Zapobieganie niepożądanym skutkom zbytniej ingerencji w inne światy, tak to tłumaczyli ci z góry. Lepiej zostawić po drugiej stronie plamę płynnego metalu niż maszynę do naprawienia.

Tunel jest już prawie otwarty, trzeba uspokoić towarzystwo.

-Cisza, koniec głupich uwag! – stanowczym tonem ucinam paplaninę – Skupić się na planie, nie chcę żadnych wypadków!

Rozmowa urywa się, mam posłuch. Sam też bym sobie pogadał, pośmiał się. Teraz muszę dla nich być przykładem, na zabawę przyjdzie czas później.

-Uwaga, do wszystkich jednostek! – odzywa się głos z kontroli skoków – Tunel gotowy do skoku za pięć… cztery… trzy… dwa… - tunel otwarł się ostatecznie z głośnym hukiem. Hangar zadrżał, a my ujrzeliśmy świat po drugiej stronie. W oddali widać było tamtejsze budynki. – Tunel w celu, brak zakłóceń. Powodzenia i udanych żniw. – tym razem głos z kontroli zdradził nawet lekkie podekscytowanie.

-Ruszać się! – krzyczę – Szturmowce, formować kordon po drugiej stronie! Tracimy łączność na dwie minuty, od teraz!

Chłopakom nie trzeba dwa razy powtarzać. Kolejno przekraczają lustro tunelu i stawiają pierwsze kroki po drugiej stronie. Po pancerzach gigantycznych much przetaczają się wyładowania elektryczne, uderzając w sufit hangaru. Chwilę później ostatni opuszcza halę.

-Zbieracze i przenośniki, jazda, po kolei. I trzymać się szturmowców. Utrata komunikacji na jedną minutę.

Główny element całego przedstawienia rusza do tunelu. Przenośniki muszą przełazić na ugiętych nogach, inaczej „odwłoki” otarłyby się o obręcz generatora. Tym razem efekty wizualne są ograniczone, pancerze tych maszyn nie zbierają ładunków. Skok odbywa się więc jedynie w akompaniamencie cichego szmeru, jak przy dotknięciu kineskopu palcem.

-Doodman, zamykasz pochód. Utrata łączności na piętnaście sekund. – ostatnia komenda po tej stronie. Ruszam przed siebie, maszyna stąpa ciężko po posadzce hali. Zawsze, kiedy przechodzę tunelem mam wrażenie, że wchodzę pod wodę. Zmienia się ciśnienie, oświetlenie, cały krajobraz. Oczywiście większości tych czynników nie odczuwam we wnętrzu kosiarza, ale jednak.

Za mną tunel przekracza Doodman. Chwilę później zawieszony w powietrzu okrąg, za którym widać nasz rodzimy świat znika z cichym pyknięciem.

-Wszyscy obecni?

Odpowiadają mi kolejno wszyscy piloci. Brak problemów, nawet głos Graya jakiś spokojniejszy.

-Zatem skok nam się udał. - mówię spokojnym głosem – Za dwie godziny w tym miejscu mamy tunel do domu.

Włączam radar, obserwuję obrazy z kamer. Nasz cel leży jakieś dziesięć kilometrów przed nami. Nie powinno być trudno, droga tam i z powrotem zajmie jakieś czterdzieści minut, więc na żniwa zostaje nam ponad godzina.

-Dobra panowie, nie ma czasu do stracenia. – oznajmiam - Trzymać szyk, dostosować prędkość do przenośników. Ruszamy do miasta.

Na gruncie, po jakim się poruszamy, kolosy rozwijają bezpieczną prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę. Trzeba wciąż uważać, gdzie się staje – dane dotyczące ukształtowania terenu są pobieżne i nie zawsze potwierdzają się w praktyce. Zdarzyło mi się parę razy stracić cenne minuty akcji na wyciąganie maszyn, które ugrzęzły w sypkiej glebie czy jakimś jeziorze.

Szczęśliwie nic takiego nie ma miejsca. Krajobraz jest dość monotonny, pokryty nielicznymi kępami drzew. Tu i ówdzie przekraczamy linie komunikacyjne autochtonów – betonowe drogi, linie energetyczne i inne takie starocie. Malutkie pojazdy zatrzymują się czasem na nasz widok, a kierowcy wychodzą na jezdnię i stoją z rozdziawioną gębą. Niektórzy robią zdjęcia. Na ich szczęście, nie interesują nas pojedyncze osoby.

Do celu jeszcze pięćset metrów. Czas zacząć show.

-Cel w zasięgu. Szturmowce jeden, dwa i trzy, wystrzelić anestetyk. – zamiast odpowiedzi, widzę serię błysków na przedzie kolumny. Zbiorniki pełne usypiającego gazu pomknęły w stronę miasta wysoką parabolą. Nie zatrzymujemy się ani na moment. Zanim dotrzemy na miejsce, środek powinien już działać.

Docieramy do pierwszych budynków. Pechowcy mieszkający na przedmieściach, gdzie nie dociera gaz, rzucają się do chaotycznej ucieczki między stopami gigantów. Przed nami miasto tonie w usypiającym oparze o lekko zielonkawym kolorze. Jeszcze zanim wydaję komendę, czoło kolumny otwiera się i obchodzi centrum miasta z dwóch stron. Dwa szturmowce po lewej, pozostały jeden w prawo. Ich zadaniem jest obserwacja granic miasta.

Zbieracze i przenośniki prostują szczudłowate nogi i kierują się w środek miasta. Poruszają się sprawnie wśród budynków, omijając te większe, przechodząc nad niskimi. Z daleka przypominają pająki korsarze, co jakiś czas zniżając łby i lustrując zakamarki ulic. W obłokach gazu snujących się po mieście widok nabiera dodatkowo upiornego klimatu. Tymczasem Doodman i ja krążymy w okolicy, obserwując pracujących w centrum. Co jakiś czas słyszę w radiu wypowiedzi członków eskadry.

-Bennet, podejdź tu na moment. Mam duże skupisko. – to Clyde, zbierający plon w ścisłym centrum.

-W drodze, momencik. – odpowiada, jak zwykle sympatyczny Bennet. – Dziś mamy dobry dzień chłopaki, pełno śpiochów na ulicy.

-U nas też sielanka, horyzont spokojny. – włącza się jeden z Rendsonów.

Między wieżowcami widzę, jak Bennet zbliża się do Clyde’a. Po chwili zbieracz przekazuje giętkimi ramionami żywy plon do komór przenośnika. Faktycznie, obfity plon.

-Gray, Nowakovsky, jak tam wasza sytuacja? – dwóch nowych pracuje razem na jednym stanowisku. Muszę trzymać rękę na pulsie.

-Wszystko gładko sir, u nas również duży zbiór. – koło nazwiska Graya nadal wyświetla się puls nieco ponad normę. W głosie słychać podniecenie.

Przełączam się na kanał prywatny i nadaję do Doodmana.

-Obserwuj zespół na wschodzie, nigdy nie wiadomo.

-Taaa jest, szefie. – odpowiada mi wyluzowanym tonem komandos. Czy on tam żuje gumę, czy mi się wydawało? Gość mi się w ogóle nie podoba. Jest zbyt pewny siebie, zdecydowanie. Po swojej prawej widzę, jak jego maszyna przesuwa się na wschodnią stronę miasta.

Wracam do mojego zespołu. Zbieracz regularnie wznosi ramiona i przykłada bezwładne ciała do wlotu przy korpusie przenośnika. Tam plon odbierają delikatne nanorury i układają bezpiecznie w komorach transportowych. Trwa to już dobre pół godziny.

Spokój przerywają komunikaty z dwóch różnych stron, praktycznie w jednym czasie. Pierwszy nadaje Reflauvelet.

-Obcee pojazdyy powietrzne na północnyy zachód od miastaa, zbliżają się z dużąą prędkościąą.

Zaraz po nim zgłasza się rozgorączkowany Gray:

-Zgłaszam obecność obcych pojazdów latających w centrum!

Wtedy wiele rzeczy dzieje się na raz. Chcąc najpierw wydać rozkazy szturmowcom, nie zauważam idiotycznego zachowania Doodmana.

-W razie potwierdzenia wrogich… - zaczynam rozkaz, ale w połowie urywam widząc, jak kosiarz tego debila wbija się między budynki. –Doodman, zawróć! – wrzeszczę do mikrofonu.

Ale żółtodziób nie reaguje. Na grzbiecie jego kosiarza poruszają się już działa. Włącznie z tym największym. Powoli znika w kłębach pyłu i odłamków walących się dookoła wieżowców. Co on wyrabia?

Wciąż nie ruszam się z miejsca, to i tak na nic. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to nadawać.

-Doodman! Zatrzymaj się!

-Sir, co robićć z tymii pojazdamii?

-Odwołuję… - ostatni komunikat należał do Graya. Przerwał go ostry szum w eterze. Grunt pod nogami żniwiarek zadygotał. Nad miastem podniosła się niebieskawa łuna, powietrze przecięły łuki wyładowań. Przerażony patrzę, jak dach jednego z najwyższych wieżowców pochyla się, by chwilę później zniknąć. Ziemią targnął kolejny wstrząs. Zewnętrzny termometr wskazał temperaturę osiemdziesięciu stopni, a przecież stoję paręset metrów od Doodmana.

Kiedy trzeszczenie ustało, zapanował komunikacyjny chaos. Wszyscy przekrzykiwali się, zadając dziesiątki pytań a ja nie mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą zobaczyłem.

Ale szybko zbieram się w sobie. Nie można tego przecież tak zostawić.

-Cisza w eterze! – wydaję szybki rozkaz. Piloci od razu zamilkli.- Meldować, co zaszło? Gray?

Odpowiada mi cisza.

-Sir, pojazdy wrogaa w zasięguu!

-Sir, melduje Nowakovsky! – tego chłopa słyszę dziś pierwszy raz – Maszyna Graya pod gruzami, brak jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego! Melduję także uszkodzenie mojej maszyny.

-Czy szkody są poważne? – wyduszam przez zaciśnięte ze złości i niemocy zęby. Nie czekając na odpowiedź, dodaję – Clay, Bennet, odwrót. Ustawcie się za miastem. Rendson pierwszy i drugi, osłaniać ich.

-Zdolność poruszania lekko upośledzona, sir. – odzywa się Nowakovsky. – Ale dam radę wyjść.

-Dobrze. Dołącz do…

Z drugiej strony miasta widać jakieś zamieszanie. Kolejne łuny biją w powietrze, tym razem pomarańczowe.

-Sir! …elduję agre…strony autocht…! Od…adaać ognieem? – komunikat Reflauveleta zagłuszają trzaski i szum.

Tego tylko brakowało. Jak mogłem zlekceważyć jego komunikaty?

-Odpowiadać ogniem i wycofywać się! Nowakovsky, dołącz do reszty, natychmiast!

-Jakie rozkazy, sir? – to Doodman. Ile ja bym teraz dał za spotkanie z tym kretynem sam na sam.

-Poczekaj, aż przenośnik opuści teren. – na chwilę przerywam. Ostatni raz rozważam to, co za chwilę powiem. Nie ma innej opcji, zbieracz Graya jest najpewniej w rozsypce. Łączności nie ma, ale na ekranie widzę wciąż jego tętno. Wyciąganie go teraz nie ma najmniejszego sensu, zbyt duże ryzyko. Do tego siły autochtonów mogą sprawiać problemy.

-Poczekaj aż będzie czysto i zniszcz wrak. – mówię w końcu – Następnie dołącz do kolumny, prowadząc ogień zaporowy.

Rendsonowie i pierwszy zespół już czekają przed miastem. Na szturmowcach wieżyczki poruszają się nieznacznie, gotowe do strzału.

Widzę maszynę Nowakovsky’ego, wyłaniającą się z kurzawy. Jedna z sześciu delikatnych nóg przenośnika wisi bezwładnie, kolejna jest poważnie uszkodzona. Stalowy pająk zostawia za sobą ślad z oleju i fragmentów pancerza. Z drugiej strony, Reflauvelet cofa się w naszą stronę, plując czerwonym ogniem we wroga. Przed jego szturmowcem powietrze płonie dziesiątkami wybuchów. Nie widać nawet, czym nas atakują.

Kiedy Nowakovsky dołącza do reszty, ponownie w mieście rozbłyska intensywne światło. Do wytłumionej kabiny dochodzi jedynie lekkie drżenie i cichy odgłos gromu. Nazwisko Graya na ekranie przez chwilę mruga na czerwono, potem gaśnie.

-Odwrót! Dostosować prędkość do drugiego przenośnika!

Nikt nie daje sobie powtarzać dwa razy. Teraz widzę przy każdym nazwisku oznaki zdenerwowania w postaci szybko drgających wykresów pulsu. Szturmowce Rendsonów, przenośniki i pozostały zbieracz ruszają w powrotną drogę. Ja czekam, obserwując zmagania Reflauveleta.

Automatycznie naprowadzane działa laserowe w zastraszającym tempie radzą sobie z nadlatującymi agresorami. Po paru chwilach zapada względny spokój. Doodman wyłania się z rumowiska i rusza za pozostałymi. W końcu i ja się odwracam i opuszczam pobojowisko.

Przede mną kolumna porusza się powoli, uszkodzone odnóża przenośnika nie pozwalają na wiele. Do tunelu powrotnego zostało nam niecałe pół godziny. Szybko liczę w głowie, obserwując prędkościomierz. Będziemy na styk. Czuję, jak adrenalina przejmuje władzę nad moim ciałem. Jeszcze nie jesteśmy w domu, to jeszcze nie koniec. Niestety, jak zwykle mam rację w przeczuciu.

Zaraz za połową trasy, nagle maszyna Nowakovsky’ego zapada się dwiema sprawnymi lewymi kończynami w grunt. Pozostałe nogi z tej strony bezskutecznie próbują wyciągnąć uwięziony pojazd.

-Kolumna stop! – rozkazuję – Rendson jeden, wyciągnij przenośnik. Rendson dwa, Reflauvelet, osłaniać ich. Doodman, pilnuj pierwszego zespołu.

Zaczynam się poważnie denerwować. Zostało tylko piętnaście minut do tunelu. Złe myśli napływają do głowy. Na radarze pojawiają się ponownie punkciki oznaczające obce jednostki.

-Rendson dwa, Reflauvelet! Ogień zaporowy! Doodman, bądź w pogotowiu!

Z oddali rozpoznaję szybko nadlatujące myśliwce. Niedobrze. Stawiam systemy bojowe kosiarza w stan gotowości, słyszę jak wieże na korpusie maszyny poruszają się.

-Rendson jeden, jak sytuacja?

-Mamy tu podmokły teren, sir! Nowakovsky jest coraz głębiej! To może zająć parę minut!

Widzę, jak puls Nowakovsky’ego idzie w górę. Cholera, dwóch nowych, w pierwszej akcji. Co za pieprzony pech.

Myśliwce w zasięgu. Wszyscy naraz tniemy ich laserami z szybkich wież, czerwone smugi gorąca sieją spustoszenie w maszynach wroga. Jeden z samolotów spada zaraz obok nogi mojej maszyny, wyrzucając w górę kawały ziemi, buchając płomieniem.

Jednak kilka z nich przebija się, nasza broń nie była dość skuteczna. Prymitywne rakiety mkną w naszą stronę. Przez chwilę widoczność przesłaniają fale ognia. System maszyny nie przestaje jednak ani na sekundę pruć we wroga, czym tylko może.

-Sir, Nowakovsky oberwał! – słyszę w słuchawkach. To Rendson. Ale pilot przenośnika wciąż żyje.

-Nowakovsky, zgłoś się!

-Zgłaszam się, sir! Melduję krytyczne uszkodzenie pojazdu! Nie mogę poruszać się dalej. – wypowiedź jest okraszona trzaskiem ognia gdzieś niedaleko mówiącego. Głos żółtodzioba jest przytłumiony, pozbawiony emocji.

-Pozostali bez szwanku? – pytam, tłumiąc nerwy. Wszyscy odpowiadają, zgłaszając jedynie niewielkie szkody.

Znowu zapada cisza, wszyscy wiedzą, co zaraz ma się stać. W oddali zawracają pozostałe myśliwce, szykują się do kolejnego natarcia. Pewnie niedługo będzie ich więcej. Przenośnik Nowakovsky’ego leży, przewrócony na bok. Po lewych kończynach zostało już tylko wspomnienie. Dookoła wszystko płonie.

Niespodziewanie, w mojej głowie pojawia się myśl. Niebezpieczna i brawurowa, ale nie mogę się jej oprzeć.

-Nowakovsky, opuść maszynę! Odbierzemy cię z dołu! – nadaję, sam nie do końca wierząc w to, co mówię – Clay, wpakuj go do komory transportowej, jak tylko będzie na ziemi.

-Sir, ja… - jąka się Nowakovsky. Clay już wysuwa ramiona zbieracza.

-Chcesz tu zostać?

-Nie, sir!

-To wykonaj rozkaz, bez gadania!

Więcej już się nie odezwał. Z napięciem obserwuję, jak jego nazwisko również znika z listy na konsoli komunikacyjnej. Na zewnątrz warunki są koszmarne, siły autochtonów wykorzystują przeciw nam rakiety z ładunkami zapalającymi i rozrywającymi. Nowakovsky’ego od środowiska dzielić będzie jedynie strój ochronny, nieprzystosowany do takich akcji.

Myśliwce są coraz bliżej, sekundy dzielą nas od kolejnego starcia.

-Nie widzę go, sir! Roboty nie mogą go znaleźć. – melduje Clay. Zaraz po tym znowu rozpętuje się piekło. Czuję potężny wstrząs, musiałem oberwać. Ponownie widoczność spada na parę sekund do zera. System bojowy kosiarza informuje mnie, że moja maszyna odniosła jedynie lekkie uszkodzenia, ale zbliżają się kolejne jednostki wroga.

-Clay, znalazłeś go? – pytam bez specjalnej nadziei.

-Nie sir, wciąż szukam. – Clay jest skupiony, odpowiada powoli. Teraz widzę, że zbieracz stracił podczas ataku jedno z ramion. Pozostałe trzy wirują w kłębach dymu przy ziemi.

-Nie miał szans przeżyć. Odwrót, pełna prędkość na tunel. – ale to było głupie, przez całą tą akcję możemy teraz nie zdążyć do domu. Zaczynam zawracać kosiarza, jednocześnie plując sobie w brodę za własną lekkomyślność. Z boku widzę, że Clay wciąż błądzi po omacku ramionami zbieracza.

-Clay, rusz się! – krzyczę na niego, mocno już wkurwiony – Nie znajdziesz go, na pewno nie w całości!

-Jeszcze moment, sir. – wciąż jest całkowicie skupiony. Cholerny maniak. – Jeszcze kilka chwil…

Pozostałe maszyny oddalają się z dużą prędkością. W oddali widać już kolejną falę myśliwców. Jeśli się nie ruszymy, na pewno zginiemy. Nie mogę odejść bez Claya, muszę być ostatni w tunelu. Jestem kapitanem, kapitan odchodzi ostatni. Działa skierowane są już na wroga, a ja przestaję się myśleć nad czymkolwiek. Podnoszę palcem bezpiecznik wyrzutni antymaterii.

-Jest! Mam go sir! – podniecony głos Claya przywołuje mnie do rzeczywistości. Nie mogę uwierzyć, ale nie zastanawiam się nad tym. Ogarnia mnie nagła, ulotna radość.

-Idź do tunelu! Osłaniam cię!

Zbieracz Claya rusza pędem za innymi, w jednym z ramion widzę jakiś kształt. Nowakovsky?

Kiedy jest już w bezpiecznej odległości, wypalam we wrak maszyny Nowakovsky’ego ładunek materii ujemnej. W kilka sekund cud inżynierii anihiluje, zostawiając po sobie jedynie kałużę ciekłego metalu.

Zaczynam cofać się za zbieraczem, ale wiem już, że nie zdążę do tunelu przed kolejnym atakiem. Zostawiam za sobą plamę spalonej ziemi po poprzednim starciu i rozpędzam kosiarza do maksymalnej prędkości. Setki ton masy pędzą teraz z niebezpieczną prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Przy takich prędkościach w kabinie nie jest już spokojnie, wszystko się trzęsie.

System ostrzega mnie o jednostkach wroga w zasięgu. Włączam opcję ofensywną i  skupiam się na drodze. W oddali widzę już otwarty tunel, pozostali kolejno znikają w kręgu światła.

Kosiarzem wstrząsa seria wybuchów. Kabinę zalewa żółte światło. Zamykam na moment oczy i proszę w duchu wszystkie wyższe instancje o odrobinę szczęścia. Wstrząsy ustają, ponownie patrzę na ekrany. Nogi nie ucierpiały, na szczęście. Stan pokrycia górnego jest jednak opłakany, większość dział zniszczona. Nie mam się już jak bronić, ale to nie ważne. Maszyna dalej pędzi do tunel, to się teraz liczy.

Udało się. Stalowy kolos dopada tunelu w ostatniej chwili. Wpadam z pełną prędkością do hangaru, ledwie wyhamowuję przed innymi żniwiarzami. Za moimi plecami tunel zamyka się bezgłośnie.

 

 

Wychodzę z iglicy na plac zalany przyćmionym światłem zmierzchu. Staram się oczyścić głowę z buzujących emocji, uspokoić się. Nie przychodzi to łatwo.

Zaraz po zakończeniu akcji okazało się, że Nowakovsky miał niemożliwego farta. Kiedy wyciągaliśmy go z chwytaka zbieracza, nie miał na wet jak krzyczeć. Jego tors był poszatkowany przez fragmenty jakiejś blachy, duża część dodatkowo spłonęła. Nogi nie dotarły na drugą stronę w ogóle. Mimo to, głowa żółtodzioba jakimś cudem wcale nie ucierpiała i właśnie wieźli go do kliniki. Dostanie tam nowe ciało, ufundowane przez rząd.

Upewniwszy się, że z poszkodowanym wszystko gra, popędziłem do szatni. Tam Doodman dostał bardzo solidny wpierdol. Reszta chłopaków odciągnęła mnie dopiero, kiedy tamten nie mógł się już ruszać. Szczęściarz.

Oczywiście nie odbyło się bez uciążliwych raportów i dochodzenia. Do tego sprawa dotkliwego pobicia w szatni portu nadprzestrzennego musiała zostać natychmiastowo wytłumaczona przez radą. W sumie wyszedłem na swoje, dostałem jedynie naganę i wpis o agresji w aktach. Doodman został wydalony ze służby i skierowany do sektora fabrycznego. Połamane kończyny będzie musiał naprawić z własnych pieniędzy, dodając do wydatków grzywnę za zniszczone maszyny. Sprawę śmierci Graya rada ma dopiero rozpatrzyć. Werdykt nie będzie raczej przychylny dla tego debila, który tłumaczył przed wysokimi konieczność użycia antymaterii przeciwko cywilnemu śmigłowcowi.

A teraz, po pięciu bitych godzinach przepraw z biurokracją, w końcu mam wolne. I idę do domu.

Nie mam daleko, schodzę tylko parę poziomów w dół. Potem przechodzę dwie przecznice, między budynkami mieszkalnymi. Na rogu skrzyżowania przed moim domem zatrzymuję się jeszcze w kiosku.

W środku leci strasznie stary kawałek Nine Inch Nails, nie pamiętam tytułu. „Shame on us, doomed from the start” – głos Reznora płynie z radia, mocno przytłumiony. Biorę dzisiejszą gazetę z półki. W oczy rzuca się nagłówek pierwszej strony: ‘Czy jesteśmy ekologiczną czarną dziurą?’. Wpatruję się w litery przez kilka sekund, po czym wzruszam delikatnie ramionami. Nie chce mi się nad tym teraz zastanawiać. Płacę babce za ladą i kieruję się do wyjścia. „May God have mercy on our dirty little hearts”, woła za mną cicho Reznor.

Minutę później otwieram już drzwi mieszkania. Przekraczam próg powoli, delektując się chwilą. Caroline ukazuje się na moment moim oczom. Odziana jedynie w ręcznik, włosy ma mokre od kąpieli. Uśmiecha się, rozczesując kasztanowe fale.

-Jak w pracy? – pyta. Po prostu, jak zawsze. Potem znów znika gdzieś w łazience.

Ja więcej nie potrzebuję, naprawdę. Cokolwiek by się nie działo, kiedy wracam do domu – więcej mi nie trzeba. Tylko zobaczyć ją jeszcze raz, kolejny.

Cieszy mnie to każdego dnia, a w perspektywie mam jeszcze całą wieczność.

I, poważnie. Nie obchodzi mnie, że świat nie żyje.

 

 

KONIEC

 Autor: protzner
 Data publikacji: 2010-11-21
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najstarszych ↓

 Łał
Niesamowity świat został tu stworzony i pokazany, jednocześnie w tak realny sposób pokazano co może kiedyś czekać ludzkość: albo być martwym albo częścią zapasową. Nieźle daje do myślenia.
Autor: kero Data: 12:53 18.05.13
 Coś niesamowitego!
Potrafisz wejść w skórę bohatera i stworzyć świat tak żywy, że, aż zasysa czytelnika. Dodatkowy plus to ten, że klawiatura cię lubi. Pisz dalej, a ja z chęcią będę śledził twoje opowiadania, choć szczerze mówiąc wolałbym coś bardziej książkowatego.

Dałeś nam zdecydowanie za mało! Mam nadzieje, że Neokraci to zaledwie wprowadzenie do czegoś większego :)

PS.
Na początku opowiadania, przy wydawaniu rozkazów bohater mówił żargonem, a potem zakończył to sztywnym „zrozumiano?” - uważam, że trochę się to gryzie. Może by tak zastąpić to jakimś prostym „łapiecie?”. To nie jest błąd, tylko taka moja mała sugestia.
Autor: Furiat Data: 14:00 15.02.11
 świetne!
Protzner, jesteś niesamowity. Czyta się jednym tchem. Świetny język, oryginalny świat. Aż chciałoby się więcej:D.
Trzymaj tak dalej!
Autor: Laridae Data: 21:43 13.02.11
 Nagroda Mythai 2010
Rewelacyjne opowiadanie w konwencji apokaliptycznego SF, zwycięzca edycji 2010 w walce o Nagrodę Mythai.

Świat po katastrofie ekologicznej obumarł – czy też raczej wypełnił się czymś w rodzaju zombich; dzięki niesamowitej technologii byli ludzie podróżują do innych światów i potężnymi maszynami ‘zbierają’ ludzi.

Na tle sugestywnie opisanych wydarzeń widzimy świetnie zarysowaną psychikę głównego bohatera. Pojawia się w niej - i umiera - kontrast pomiędzy dwiema różnymi hierarchiami wartości, egocentrycznej i ekologicznie świadomej. Bohaterem jest jednak martwiak, dawno umarły człowiek - dlaczego miałoby go interesować piękno żywego świata?

Ciekawy styl, dobre tempo, świetna fabuła. Czego chcieć więcej?

Każdy z trojga sędziów w tym roku wytypował to opowiadanie jako zwycięskie.

Dwa kałamarze.
Autor: Whitefire Data: 19:57 13.02.11


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 171 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 171 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Bardzo wiele książek należy przeczytać po to, aby sobie uświadomić, jak mało się wie.

  - Mikołaj Gogol
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.