Nie czekałem zbyt długo. Czarodziej pogładził głowę Angiego i rzucił w moim kierunku z wyrzutem: - Od samego rana piwsko żłopiesz, zamiast rozkaz wykonywać.
- Dla kogo rano, dla tego rano. Ja tam śniadanie już dawno zjadłem – powiedziałem zaczepnie. – A piwo w drobnych ilościach dobrze na pęcherz robi.
Machnął ręką na moje harde słowa. – To co tam ludzie o tym umarlaku gadają?
- To samo, co wam. Czyli o niczym pojęcia nie mają.
W oczach czarodzieja zobaczyłem pioruny.
- I po to mnie do stajni ciągasz, żeby mi to zakomunikować? Po dwóch dniach poszukiwań? Ty leniu śmierdzący!
Spodziewałem się takiej reakcji, więc lawiny przekleństw pod moim adresem wysłuchałem ze spokojem. Kiedy Akdasz nabierał głębiej powietrza, by kontynuować wywód na mój temat, wszedłem mu w słowo. – Choćbym jeszcze z pół roku z ludźmi gadał, to i tak niczego się nie dowiem. Przyczyna zniknięcia umarlaka leży gdzie indziej.
Mój rozmówca skutecznie ukrył zaskoczenie i spojrzał na mnie z odrobiną zaciekawienia. – To znaczy?
- Umarlak zniknął w środku nocy, nikt tego nie widział, bo wszyscy spali. Gwardziści patrolujący miasto byli w tym czasie w zupełnie innej części miasta. To i nikt niczego rozsądnego na temat umarlaka w Nayderze nie powie. Tylko plotki i domysły krążą. Szkoda na nie czasu. Problem leży w palu na placu targowym. Jak panie wiesz, dziwna moc bije od niego…
Przerwałem, bo Akdasz spojrzał na mnie takim wzrokiem, że język mi momentalnie skołowaciał. Przez chwilę trwała krępująca cisza. Przerwał ją czarodziej.
- Coś powiedział?
- Że ludzie nie mogli widzieć…
- Nie – przerwał mi gwałtownie. – O palu.
- No, że moc ma dziwną... Takim ciepłem bije – plątałem się pod czujnym spojrzeniu mego mocodawcy.
- Ciepłem bije, powiadasz – Akdasz zamyślił się.
I wtedy zrozumiałem. Czarodziej wcale tej mocy pala nie czuł. Dla niego był to zwykły kawałek drewna, na który nabijano złoczyńców. Mimo kompletnego zaskoczenia otworzyłem usta. Wiedziałem, że muszę się uwiarygodnić.
- Nie kłamię, panie. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale ja naprawdę tę moc czuję. Przecież od urodzenia prawie w siodle jeżdżę, a jak wjechaliśmy do Naydery, jak tylko do tego pala zacząłem się zbliżać, to z konia zleciałem i mało sobie łba w drobny mak nie rozbiłem. Dzisiaj rano na piechotę tam poszedłem. Z daleka zaczęło mnie już w środku skręcać, a kiedy pal zobaczyłem, to mało czucia w członkach nie straciłem. Ledwo stamtąd uciec zdołałem…
Akdasz patrzył na mnie przenikliwie, analizując wypowiedziane przed chwilą słowa. W końcu pokiwał głową.
- Znaczy mamy w mieście przeklęte miejsce – skonstatował.
- Nie miejsce, tylko pal – zaprzeczyłem. – Wcześniej nic tu się nie działo. Złoczyńców na pal nabijali ku radości gawiedzi i dopiero jak truposz zaczynał za mocno śmierdzieć, kat go ściągał. Nigdy sam nie złaził. Ale z kilkanaście dni temu piorun w pal strzelił i spopielił go dokumentnie. Kat kazał wystrugać nowy i Kawka był pierwszym na niego nanizanym. Myślałem, żeby z katem się rozmówić, ale przecież nie będzie z Bezpalcem gadał. Co innego jak przyjdę do niego jako Djerit el Akdasz…
Czarodziej wpatrywał się we mnie, jakby pierwszy raz mnie zobaczył. Chyba przestał widzieć we mnie wałkonia nadające się tylko do pilnowania koni.
- Chodź do oberży. Musimy pogadać z resztą Strażników.
Kiedy mijaliśmy wierzeje stajni zapytał: - A o dzieciaku rajcy czegoś się dowiedziałeś?
- Jaki tam dzieciak, toż on 17 wiosen miał na karku. Ostatni raz w zamtuzie go widziano. Pełną sakiewką tak się obnosił, że pewnie dostał w ciemnym zaułku ostrzem pod żebra i teraz w piwnicy jakieś jest zakopany. Umarlaka bym z nim nie wiązał.
Kołatka uderzająca w masywne drzwi obudziłaby umarłego. Nic więc dziwnego, że wystarczyło, żebym zastukał dwa razy, a między drzwiami a futryną ukazała się głowa z wiechciem skołtunionych kędziorków w kolorze dojrzałej pszenicy. Czerwona twarz z kulfoniastym nosem pośrodku i małe, wąskie oczy dopełniały widoku. Na pewno nie była to twarz budząca zaufanie.
- Zbrozło el Akdasz i Djerit el Akdasz, Strażnicy Gildii Magów, z panem Magnusem Gyumolem pilnie rozmawiać by chcieli – mój towarzysz zachował się zaiste wykwintnie, nazywając kata „panem”.
Na twarzy w drzwiach pojawił się wyraz zaskoczenia, czemu nie należy się dziwić, bo wielu ludzi przez całe swoje życie ze Strażnikiem do czynienia nie ma, a tu nagle w progu stało dwóch.
Zdziwienie szybko jednak ustąpiło, a drzwi otworzyły się szerzej. – Wejdźcie, panowie, wejdźcie. Jam jest Gyumol, zapraszam do środka.
No to skorzystaliśmy z tego zaproszenia. Już na pierwszy rzut oka było widać, że w domu kata brakuje kobiecej ręki. Sprzęty walały się byle gdzie, bez ładu i składu, brudne szmaty wisiały gdzie popadło, a na stole widać było resztki jedzenia. Gyumol, potężne chłopisko o wielkich łapach, zgarnął je rękawem na podłogę i gestem zaproponował skorzystanie z klejących się od brudu zydli.
- Nie zajmiemy aż tyle czasu – Zbrozło widocznie uznał, że nie warto uwalać sobie ubrania. – Wiemy, że jesteście panie Gyumol zajętym człowiekiem i dlatego od razu do rzeczy chcieliśmy przejść.
Kat aż uśmiechnął się pod nosem z zadowolenia. Widać było, że rzadko kiedy jest w tak dworski sposób traktowany.
- Do usług, panowie Strażnicy, do usług. W czym mogę pomóc?
- Niedawno piorun trafił pal, na który nabijani są złoczyńcy i trzeba było nowy wyrychtować. Wy żeście go, panie Gyumol przygotowali? – przejąłem inicjatywę.
- A juści, że ja. Naostrzyłem go pięknie, żeby łatwiej w dupsko właził – zarechotał kat, jakby co wesołego powiedział. Jak widać poczucie humoru katów nieco się różniło od poziomu wesołości przeciętnego człowieka.
- A gdzie żeście drzewo na pal znaleźli? – kontynuowałem.
- Drzewo to nie ja, ja nie jestem od latania po lesie i ścinania dębów. Bo dęby, wiecie, twarde są, najlepsze na palik. Raz się naostrzy i długo używać można…
- Panie Gyumol – przerwałem mu katowskie wynurzenia. Zrozumiał. – Sługa mój drzewko znalazł. Pieeeetkaaaa!!!!
Aż podskoczyłem, tak się rozdarł. Nad samym uchem. Przyznać trzeba, że głos miał jak posturę – potężny.
Za chwilę do pomieszczenia wbiegł młody chłopak. – Czego się drzesz, Magnus, przecież głuchy nie…
Gdy tylko Pietka nas zauważył, przerwał w połowie zdania. Jak na sługę, był nawet bardziej bezczelny ode mnie. Ja do Akdasza nigdy bym się nie ośmielił mówić wprost po imieniu.
Kat wskazał na nas i powiedział w kierunku Pietki: - To są Strażnicy Gildii Magów i mają do ciebie pytanie.
Pietka zamrugał oczyma i zaczął wpatrywać się w Zbrozłę niczym w obrazek.
– Słuchaj Pietka, pan Gyumol opowiedział nam właśnie, że to ty ściąłeś drzewo, z którego zrobiono pal na plac targowy. Pamiętasz może, gdzie rosło to drzewo?
Chłopak otworzył szeroko oczy i gwałtownie pokiwał głową. – A juści, że pamiętam. Zawsze wybieram lasek zaraz za główną bramą. Ten po lewej stronie, jak się z miasta wyjeżdża – starał się uściślić, pokazując jak bardzo przejął się swoją rolą. – Ale ostatnio łaziłem po nim i łaziłem, a ładnego dąbka znaleźć nie mogłem. A to krzywy był, a to za dużo gałęzi z niego wyrastało i brzydko by na placu wyglądał taki obciachany, inne za małe były i pod człowiekiem by pękły. I wtedy głębiej w las ruszyłem, gdzie starsze drzewa rosną. Coś mi mówiło, że tam znajdę dobry palik…
- Coś ci mówiło, Pietka?... – przerwałem.
- A tam, mówiło… Tak se pomyślałem, to i polazłem.
Skinąłem głową, by kontynuował.
- No to polazłem dalej i pięknego dąbczaka znalazłem. Duży był, z 300 lat może ma, a jedna gałąź prościutka, że w mordę strzelił, za przeproszeniem panów Strażników, rzecz jasna. Gruba była, niewysoko, to wlazłem na drzewo i odrąbałem. Ot, cała historia – rozłożył ręce, jakby chciał pokazać, że faktycznie do dodania nic więcej nie ma.
- Trafisz w to miejsce? – zapytał Zbrozło.
- Juści, panie. Przeca ja okoliczne lasy jak własną izbę znam i…
Zbrozło podniósł dłoń, a Pietka natychmiast zamilkł.
- Panie Gyumol, czy wasz służący może udać się z nami i wskazać drogę?
- Tak, panie. A i ja chętnie z wami pójdę, jeśli nic przeciw mieć nie będziecie. W końcu sprawa mojego palika tyczy…
Dąb rzeczywiście był stary i rozłożysty. Mimo że słońce świeciło mocno, pod jego gałęziami panował delikatny chłód. Drzewo faktycznie mogło mieć z 300 lat – gruby pień przywodził na myśl kolumny podpierające strop nad wejściem do świątyni. Stało na niewielkiej polanie i widać je było z daleka, a jednak Pietka, mimo swoich zapewnień o doskonałej znajomości lasu, nie był w stanie go odnaleźć. Naprowadziłem na nie dopiero ja, idąc za głosem znanego mi już dziwnego wewnętrznego niepokoju.
Akdasz przyglądał się z dębowi z uwagą. W końcu spojrzał na mnie. – Dobra, Djerit. Szukaj. Liczę na ciebie.
Wyobraziłem sobie skołtunionego psa węszącego przy ziemi, ale czarodziej nawet się nie uśmiechnął. Zacząłem więc krążyć wokół drzewa zataczając coraz szersze kręgi. W pewnym momencie, kiedy znajdowałem się tuż przed granicą cienia padającego z gałęzi, poczułem delikatne ukłucie w okolicy żołądka. Zatrzymałem się i spojrzałem wymownie na Akdasza. Ten zaś zwrócił się do szóstki umorusanych młodzieniaszków: - No, chłopcy, pora na was. Kopcie w miejscu, które wskazał Strażnik.
Skuszeni dobrą zapłatą mieszczanie niższego stanu, których czarodziej zatrudnił do tej roboty, ochoczo wzięli się do pracy. Siły mieli sporo, zmieniali się często, więc nie musieliśmy długo czekać na efekty. Wkrótce jeden z nich zawołał: - Jakieś kości, panie.
- Delikatnie mi z nimi, niech zostaną w takiej pozycji, w jakiej są teraz – warknął Akdasz, który wraz ze Strażnikami zbliżył się do wykopu.
- Tak jest, panie – odpowiedział mu ten sam głos. Odgłos wbijanych w ziemię szpadli nie był już tak gwałtowny, słychać było, że robotnicy częściej pracują rękoma.
- O matulu! – z dziury w ziemi wydobył się emanujący strachem głos.
Czarodziej jednym susem wskoczył do wykopu. Z ciekawością do niego zajrzałem, żeby zobaczyć, co tak przestraszyło kopacza.
Na dnie leżał szkielet ułożony w nieco karykaturalnej pozycji. Widać było, że przed zakopaniem ciała ktoś za plecami związał ze sobą nadgarstki i kostki u nóg. Odniosłem też wrażenie, że palce wszystkich czterech kończyn są przetrącone. Wygiętej w nienaturalny sposób postaci grozy dodawały połamane zęby, które ściskały wypełniający usta kamień. Wokół szkieletu owinięte były korzenie dębu.
Akdasz wygramolił się z jamy i polecił kopaczom: - Przenieść mi te kości na wóz. W wiadra je ładować, żeby szybciej było.
Odciągnął naszą czwórkę na bok.
- To szkielet czarodzieja – oznajmił ściszając głos, by jego słowa nie dotarły do niepowołanych uszu. – Musiał nieźle za skórę sąsiadom zaleźć, że go tak potraktowali. Unieruchomili go skutecznie, nawet palce połamali, żeby nie rzucił czarów ich ruchem. A potem na odludziu pochowali, żeby o nim zapomnieć. No i ludzie o nim zapomnieli, ale jego moc nie przeminęła. Kiedy jego szczątków dotknęły korzenie dębu, zaczął wysysać z niego życiodajną energię i odrodził się w drzewie. Potem wystarczyło zwabić Pietkę, żeby odrąbał gałąź i wsadzić na nią jakiegoś delikwenta. Jego ciało też szybko przejął i teraz pewnie siły zbiera. Przeleżał tu przecież kilkaset lat, czyli kiedy go tu zakopywano Krzemienna Góra miała monopol na czary i musiała wyrazić zgodę na jego zabójstwo. Nikt nie odważyłby się wtedy podnieść ręki na czarodzieja bez jej zgody. A skoro Krzemienna Góra kazała zabić jednego ze swoich, musiał stanowić poważne zagrożenie. Nie można było go spalić, bo popiół, który trafiłby na żywy organizm, mógłby go odrodzić. Dlatego zakopano go żywcem na pustkowiu.
Opowieść zabrzmiała makabrycznie. Wałęsający się po okolicy czarodziej, który kilkaset lat temu był zły, a po przeleżeniu pod ziemią na pewno nie spokorniał, nie był osobą, z którą pragnąłbym się spotkać. Jednocześnie jednak zdawałem sobie sprawę, że jeśli był to potężny mag, a takim raczej był, skoro czarodzieje z Krzemiennej Góry woleli go zabić zamiast próbować naginać mu kręgosłup, lepiej byłoby go dorwać już teraz, zanim nabierze sił. Później będzie go coraz trudniej pokonać.
Podobnie musieli myśleć pozostali Strażnicy. Zbrozło zabrał głos w naszym imieniu.
- Trzeba go zwabić, panie. Jak najszybciej.
Akdasz pokiwał w zamyśleniu głową. Po dłuższej chwili zwrócił się do mnie. – Czujesz jeszcze moc tego drzewa?
Skinąłem w geście potwierdzenia. W odpowiedzi krzyknął w kierunku wynajętych mieszczan: - Jak tam, chłopcy, kości zebrane?
- Jeszcze tylko ze dwa wiadra i koniec.
- To masz tu czerwieńca, kup w mieście beczułkę smoły i chyżo wracaj. Trzeba spalić to drzewo, żeby więcej nam kłopotu nie przysparzało.
- Juści, panie.
Akdasz odwrócił się w naszym kierunku.
- Skoro moc jest w drzewie, to jest w nim jeszcze cząstka czarodzieja. Przypieczemy je ogniem, to może do nas przyjdzie, żeby swoje katusze przerwać.
Ledwo mieszczanie podpalili smołę, poczułem, że wewnętrzny niepokój gwałtownie się zwiększył. Spojrzałem wymownie na Akdasza i wyszeptałem: - Już.
Czarodziej wykonał drobny ruch dłonią, a ja poczułem, że mięśnie naprężają mi się jak postronki. Wyciągnąłem z pochwy Sandacza, ale zrobiłem to tak błyskawicznie, że omal nie uderzyłem klingą o ziemię. Zrozumiałem, że Akdasz rzucił na nas czar przyspieszający ruchy.
Niemal w tym samym momencie po drugiej stronie polany pojawiły się znikąd dwie postaci. Jedna była naga i stała na dziwnie przygiętych nogach, na których widać było smugi zakrzepłej krwi. W ręku trzymała długi sztylet.
- Kawka! – wykrzyknął zdumiony kat, który stał w naszym sąsiedztwie.
Druga z postaci skrywała się za delikatną poświatą, ale mimo załamania światła widać było, że jest bogato ubrana, a młodzieńcze rysy utwierdziły mnie w przekonaniu, że syn rajcy wcale nie gnije zakopany w nayderskiej piwnicy.
Młodzian gwałtownie poderwał w górę lewą rękę i płonąca smoła oderwała się od pnia dębu. Kolejny ruch – ognisty deszcz spadł na stojących przy drzewie mieszczan. Mężczyźni zawyli z bólu; jedni zaczęli biec przed siebie sypiąc wokół łzy ognia; inni padli na ziemię i tarzając się po niej próbowali zdusić płomienie.
Zbrozło wyciągnął strzałę z kołczanu i krzyknął: - Trzmiel!!!
Zakląłem szpetnie, bo za krótko byłem pod jego komendą, żeby zrozumieć ten rozkaz. Nie chcąc przeszkadzać swoim towarzyszom, czmychnąłem w krzaki. Kątem oka zobaczyłem wymierzone we mnie pogardliwe spojrzenie Filetosa, który wraz z Onumą w szalonym tempie gnał w kierunku przeciwników. Pierwsza dosięgła ich jednak strzała wystrzelona przez Zbrozłę. Wycelowana była wprost w młodzieńca, ale ledwo dotarła do otaczającej go poświaty, spłonęła żywym ogniem. Onuma, który chwilę potem zaatakował czarodzieja dwoma sztyletami, odskoczył z okrzykiem bólu i odrzucił rozgrzaną do czerwoności broń. Filetos dopadł Kawki i zadał mu kilka błyskawicznych ciosów sztyletem w pierś. Na dawnym złoczyńcy nie zrobiło to żadnego wrażenia – jego czarne, pozbawione wyrazu oczy martwo patrzyły w przestrzeń przed sobą, a on równym, dziwnie kołyszącym się krokiem ruszył w kierunku Akdasza.
Młodzieniec zatoczył nad głową koło, a Onuma i Filetos potoczyli się po ziemi niczym szmaciane lalki. Siła uderzenia czaru musiała być duża, bo znieruchomieli leżąc w poskręcanych pozach. W tym czasie poświata nieco przygasła, co musiało być efektem działania Akdasza. Czarodzieje zaczęli harce między sobą, ignorując nas, maluczkich.
Tymczasem Kawka szedł uparcie w kierunku Akdasza, a Zbrozło jak szalony szył w niego z łuku. Złoczyńca wyglądał jak wielki jeżozwierz, który uparcie dąży do celu.
Usłyszałem bojowy ryk, a Magnus Gyumol dwoma wielkimi susami dopadł Kawki. Złapał go za głowę i szybkim ruchem skręcił kark. Głowa opadła bezwładnie, ale dłoń uzbrojona w sztylet trzykrotnie pchnęła kata w pierś. Gyumol zalał się krwią i charcząc zwalił na ziemię. Kawka tymczasem swym podrygującym krokiem wciąż zbliżał się do Akdasza. Jego głowa chybotała się w nienaturalny sposób w rytm przesuwających się do przodu stóp. Nieumarłego trudno było powstrzymać przed wykonaniem zadania.
Wypadłem z krzaków i zakręciwszy Sandaczem nad głową krótkiego młynka, wypuściłem miecz z dłoni. Zafurkotał i kręcąc szalony taniec poleciał w kierunku Kawki. Ja sam ruszyłem z pełną szybkością w stronę otoczonego poświatą czarodzieja. Biegnąc zauważyłem jak Sandacz odrąbuje jedną nogę i wbija się w goleń drugiej, a nieumarły traci równowagę i zaczyna walić się na ziemię.
Pełnym impetem wpadłem barkiem na okalającą czarodzieja otoczkę. Poczułem straszliwy ból, ale nawet jakbym chciał, nie byłem w stanie się zatrzymać. W nozdrza uderzył swąd palonego mięsa, a z moich wnętrzności wydobył się zwierzęcy ryk. Płonący bark doszedł jednak do czarodzieja i wytrącił go z równowagi. Zauważyłem, że zrobił krok w bok, by utrzymać się na nogach, ale ten ruch wystarczył, żeby opuścił otaczającą go poświatę.
Potem straciłem przytomność.
Z oddali dobiegł do mnie szloch. Niechętnie otwierałem powieki. To siedzący kilka kroków ode mnie Pietka trzymał na kolanach głowę Gyumola i ryczał w niebogłosy. Z każdym nierównym oddechem z piersi kata wydobywały się bąbelki krwi.
Uklęknął nad nim Akdasz i pierś Gyumola zaczęła unosić się rytmicznie, a krew z ran nie broczyła już tak obficie.
- Będzie żył, ale mocy więcej nie mam, by mu pomóc. Medyk potrzebny – cichym głosem rzekł czarodziej. – A ty, chłopcze uspokój się, bo swoim zachowaniem waszą tajemnicę zdradzasz. A wiesz przecież dobrze, że obcowanie mężczyzn w Nayderze gardłem jest karane.
Pietka wytrzeszczył oczy, nabrał powietrza w pierś i chciał coś powiedzieć. Akdasz powstrzymał go gestem ręki. – Magnus w mojej obronie stawał, na śmierć go nie wydam.
Potem jego wzrok padł na mnie. Zbliżył się i z widoczną troską w głosie powiedział: - Zrobiłem, co mogłem, żebyś władzę w ręku miał, resztą medyk musi się zająć. Zbrozło już po niego pojechał. Po niego i po drwali, żeby to drzewo z korzeniami wyrwali. Potem się je z tymi dwoma truchłami i z kośćmi do kamieniołomów zawiezie i skałami zawali…
- Filetos… - wychrypiałem.
- Żyje. Duży, silny, wytrzymał. Ale Onuma odszedł…
Zamknąłem oczy. Usłyszałem, że czarodziej spoczął koło mnie. Dłuższą chwilę milczał. W końcu odezwał się melancholijnym głosem.
- Kiedy złamany został monopol Akademii Czarnoksięskiej w Krzemiennej Górze, namnożyło się szkół i szkółeczek magii tyle, że nie miał kto w nich wykładać. Uwolnieni z przysięgi posłuszeństwa wobec Akademii czarodzieje, wietrząc łatwy zysk przekazywali swoją wiedzę w kilku miejscach jednocześnie. Nie dość, że niewiele mogli nauczyć, bo widzieli swych uczniów tylko czasami i nie mieli dla nich czasu, a i uczniowie nie mieli dostępu do wielu podstawowych ksiąg opisujących zasady magii, to cenili się tak zacnie, że adeptami wiedzy tajemnej nie zostawali ci, którzy mieli talent, ale ci z wystarczająco wypchanym trzosem, by słono płacić za skąpo wydzielaną wiedzę. No to skąd mają się brać ci prawdziwi czarodzieje? Jak który się nauczył zmawiania kurzajek, to dumny był jak paw, co samiczkę zobaczył. Same partacze się po świecie wałęsają, ze świecą szukać kogoś, kto zna się lepiej na czarach. Gdybyś żył w dawnych czasach, pewnie czarodziejem byś został, bo moc widać w tobie drzemie i ktoś by ją w porę rozpoznał. A tak zanikła z wiekiem, a teraz za stary na naukę jesteś. Eliksir prawdy jakiś ułamek mocy z ciebie wydobył, ale odkryć jeszcze trzeba, w którym kierunku można by było go rozwinąć. Jak wrócimy do domu, zobaczymy, czy masz dość sił, by jakieś zaklęcia ze skutkiem wypowiadać.
Przerwał. A ja zastanawiałem się, czy śnię, że mój pan to taki dobry dla mnie jest. Bo do tej pory jakoś tego nie zauważyłem.
- Kiedyś magia była potężniejsza – westchnął Akdasz. - Ten zakopany czarodziej sił nawet nie zdążył nabrać, a prawie mnie pokonał. Gdybyś go z magicznego kręgu nie wypchnął, nie dałbym mu rady.
Szczerość wypowiedzi całkowicie mnie zaskoczyła. Czarodziej przyznający się do własnej słabości? Z wrażenia aż otworzyłem oczy. Spojrzał w nie głęboko. – Dług wobec ciebie mam. Proś o co chcesz. Ale z rozsądkiem – dodał szybko, jakby obawiając się, że zażądam zwolnienia ze służby.
Natychmiast pomyślałem swoje pragnienie. Utkwił we mnie zdziwione spojrzenie.
- Skoro tego chcesz… Od dziś nie nazywasz się Djerit el Akdasz. Od dziś jesteś Bezpalec el Akdasz.
Brunon Sas |