Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 AMFORA

Północny wiatr szarpał płachty okrywające wóz na końcu karawany. Trzymający lejce przysadzisty mężczyzna rozejrzał się z niepokojem. Taki wiatr nie przynosił nic dobrego. Był jak zwiastun nieszczęścia. Skąd się wziął pośrodku królewskiego traktu, wyrżniętego toporami krasnoludów? Wysokie drzewa miały chronić podróżnych. Zadarł głowę by spojrzeć na zielone mimo nadchodzącej jesieni korony i zaraz pochylił ją jeszcze bardziej wystraszony. Żadna z gałęzi nawet nie drgnęła. Mimo iż między wozami szalały ostre podmuchy, powyżej powietrze stało nieporuszone.

Woźnica skrzyżował grube palce w ochronnym znaku, a potem zacisnął je na woreczku wypełnionym oślim łajnem, który, wedle zapewnień świętego eremity z Klasztoru Słyszących, miał odstraszać złe duchy. Nie wiadomo jak działał na duchy, ale dziewki z mijanych karczm, odstraszał bardzo efektywnie. Od dwóch miesięcy Dromen nie zdołał skusić żadnej, mimo iż prócz tego mieszka, miał jeszcze drugi, wypełniony srebrnymi talarami. W ostatnim zajeździe tak go przypiliło, że, ostrożnie by nikt go nie podejrzał, wyjął spośród przewożonych skrzyń sakiewkę, a z niej, z wielkim bólem serca, krwisty rubin z Sharpenu. Co prawda kamień był malutki, najmniejszy z otrzymanych przez kupca w Fyrghe, ale i tak można było zań kupić przedniego konia. Nie zdołał jednak pokazać go tłuściutkiej karczmarce. Stanął z wiatrem i dziewczę uciekło. Zaprawdę magiczny musiał to być osioł, skoro z upływem czasu woń jego fekaliów bynajmniej nie osłabła. Fakt ten, na równi ze słowami świętego męża, przekonywał Dromena, że w woreczku siedzi moc. I teraz właśnie, gdy północny wiatr skrzecząc rwał poły wyblakłej czasem materii… a woźnica nabył ją przed kilkunastu laty od zamorańskich elfów, słynnych z kunsztu barwienia jedwabiu i cała wioska zazdrościła mu kolorów…, więc teraz szczególnie wierzył w moc artefaktu, za który zapłacił dwoma rubinami. Co i tak było nie wiele, bo kupiec jadący przed nim, oddał temuż samemu mnichowi trzy diamenty wielkie jak pięść jego nowonarodzonej siostrzenicy. Co prawda Dromen nie wiedział, co ów woźnica kupił, ale przecież, nic cenniejszego niż jego woreczek być to nie mogło.

Westchnął ciężko i zebrał poły przetartej kurtki. 

Nie podobał mu się ten wiatr, oj nie podobał. 

Coś za głośny był. Za głośny. Jakby ktoś z bólu jęczał. 

Tak dyszała siostra Dromena nim na świecie pojawiła się mała Zurelka. Pamiętał to, bo akurat odwiedzał Zuri, gdy nadszedł jej czas. Oj, chyba nigdy nie zapomni, jak ciężko dyszała i jak pojękiwała cicho, bo teściowa ją ostrzegła, że w domu nie wypada krzyczeć. Głupia baba, ale Zuri się jej boi, cóż zrobić. Zacisnął mocniej paluchy na śmierdzącym mieszku. Jakoś rozmyślanie o rodzinie i ukochanej małej siostrzyczce, co już nie była taka mała, nie pomagało. 

– Panie Dromen! 

Poderwał głowę i spojrzał przed siebie. 

Przy drodze stała niska krępa kobieta, opatulona wielką szarą chustą zasłaniającą pół jej twarzy, włosy i niemal całą postać. 

– Podwieziecie mnie? – Głos miała młody i dźwięczny.

 Zmarszczył brwi w zastanowieniu.

 – Nie jechaliście przypadkiem z Elonem?

 – Ano – pokiwała głową. – Jechałam. Tylko wiecie, łapy ma takie wszędobylskie, to i musiałam wysiąść.

 – Jak to?

 – No jak żem go warząchwią, co to zupę nią mieszałam, zdzieliła przez łeb, to już dalej mnie wieźć nie chciał.

 – Warząchwią, powiadacie? – Zachichotał Dromen zapominając na chwilę o niepokoju. Szczerze nie znosił Elona, bo ten mu klientów co lepszych podbierał i, jak się zjawiał w jego wiosce, zawsze trafiał w pościel wdowy Korche. Dromenowi zaś, tylko raz się to udało, a i to tylko dlatego, że wesoła wdówka urżnęła się w gospodzie jego wuja i trzeba było do domu ją odtransportować. Tam zaś poczuła wolę bożą i nawet on się nadał, by ją wypełnić. Przez następne lata, niestety, mimo jego nieustannych usiłowań, odrzucała awanse. A jemu wciąż się śniła tamta noc… – Jak warząchwią, to wsiadajcie.

Ściągnął łagodnie wodze i pochylił się na koźle, by podać rękę kobiecie. Ta jednak, zamiast z niej skorzystać, zawahała się.

– A cóż to za woń, panie Dromen? – Zapytała mrużąc czarne oczy. – Czyżbyście od wielebnego Gongarda raczyli zakupić ośle łajno dla ochrony?

– Poznaliście?

Spojrzenie kobiety wyraźnie mówiło, że trudno było nie poznać, mimo to jego właścicielka pokiwała głową.

– To widzę, żeście mądry i pobożny – wolno uchwyciła podaną jej dłoń. – Nie muszę się obawiać, że mi się bronić przed waszymi awansami przyjdzie.

– Matula mnie uczyła nie pchać się, gdzie nie proszą – przytaknął. Kiedy jednak krągły pośladek otarł się o jego biodro moszcząc się na siedzisku, wspomniało mu się, że to już długie dwa miesiące, jak kobieta ogrzewała jego leże. Rubin zaciążył za paskiem ciasnych naraz spodni. – Ale jakbyście zaprosili… – wymsknęło się mężczyźnie.

Roześmiała się głośno, bynajmniej niezgorszona.

– Skoro tak ładnie upraszacie, to się może i zastanowię…. – Odpowiedziała chichocząc. – A teraz pogońcie nieco szkapinę, bo nam kawalkada ucieka.

Woźnica rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i zrobił, co kazała. Zadowolony i pełen nadziei zerknął na kobietę.

– Jakże to wam na imię, bo jakoś nie pamiętam? – Zapytał.

– A bo nie mówiłam – odpowiedziała lekko. – Nie zawsze jest dobrze, kiedy wszyscy wkoło znają wasze miano, nie sądzicie?

– Ja tam nie mam nic do ukrycia – wzruszył ramionami. – Wszyscy wiedzą skąd jestem i gdzie zmierzam.

Pokiwała głową.

– Tak też słyszałam. Mówiono mi też, żeście dobry człek i uczciwy kupiec.

Dromen pokraśniał z zadowolenia, a że z natury był wstydliwy i nie bardzo potrafił się zachować, kiedy go chwalą… głównie, dlatego że zbyt często to się jednak nie zdarzało… nie odrzekł nic na słowa swego gościa.

– Słyszałam, że nie można tego samego rzec o innych, co jadą przed nami? – Łagodnie ni to stwierdziła ni zapytała kobieta. – Mówiono mi, że niektórzy nie tylko zawyżają ceny, czy wagę, ale nawet przewożą święte artefakty. Takie, które zaginęły przed wiekami, albo, co gorsze, Zakon zabronił handlowania nimi.

Mężczyzna spojrzał na nią wystraszony, ponownie złożył palce w ochronny znak i rozejrzał się szybko, jakby bał się, że ktoś usłyszy. Najbliższy wóz był jednak daleko, a wiatr zawodził wystarczająco głośno, by nikt nie mógł go podsłuchać.

– Nie powinienem – zaczął cicho, ale szare oczy aż pojaśniały z chęci podzielenia się plotkami. – Ale też tak słyszałem… – pochylił się ku kobiecie – Podobnież Thomalo, ten, co przewodzi, kupił na Wschodnich Rubieżach jednorożca. Trzyma go zamkniętego we skrzyni na wozie. Czasami, w nocy, kiedy stoimy, słyszę jęki tego magicznego stworzenia.

– Naprawdę?

– No… raz to nawet słyszałem jak popłakuje – zmarszczył brwi w nagłym zastanowieniu – Dziwne, to takie człowiecze płakanie się wydawało. Nawet nie wiedziałem, że jednorożce tak potrafią… No, pewnie magia – wzruszył ramionami i kiwając głową kontynuował, – A i Elon do naszej wioski żywiczne kamienie Yorhów kiedyś przywiózł. Te, co wiecie, męskości dodają. Zakon już pięć lat temu zabronił je do Krainy zwozić, bo się Yorhy strasznie wk… irytowali – poprawił się w ostatniej chwili, – i do wojny się szykowali. Bym się nie zdziwił, jakby i teraz je wiózł. Możeście widzieli, jakeście na jego wozie jechali?

– Niestety – wydawała się szczerze zmartwiona.

– Ano, też głupio gadam. Jak je wiezie, to i pewnie dobrze ukryte.

Pokiwała ze zrozumieniem.

– Niewielu jest teraz uczciwych kupców.

– Ano, niewielu. I bogobojnych też niewielu. Jakeśmy się w Monastyrze zatrzymali, tylko ja i ten przede mną, nie pamiętam już jak go zwą, z wielebnym Gongardem żeśmy się układali. Pozostali tylko uśmiechali się pod nosem. Ciekawe jak się będą śmiać, jak to coś, co wiatry sprowadziło, przylezie po nas. – Naraz jakby własne słowa przypomniały mu o strachu, rozejrzał się gwałtownie. Przez ostatnie kilka chwil nie słyszał wiatru zbyt zaabsorbowany gościem. Teraz nienaturalne zawodzenie znowu uniosło mu włosy na karku. – A coś się mnie zdaje, że to już niedługo, strasznie się zimno zrobiło.

Kobieta nie skomentowała jego słów. Przez chwilę, w milczeniu przyglądała się woźnicy, potem poluzowała chustę, odsłaniając oblicze. Zapadający zmierzch nie pozwalał jednak ocenić, czy była urodziwa, mimo iż Dromen bardzo się starał. Tak bardzo, że od wlepiania spojrzenia w szarą plamę kobiecej twarzy rozbolały go oczy.

– Ale wy nie musicie się martwić – dodał wreszcie – Wielebny zapewniał, że nie tylko mnie, ale i tych, co będą blisko, ochroni święty wisior.

– Ulżyło mi, zaprawdę – gdyby woźnica wsłuchał się w jej głos, zamiast z drżeniem serca wysłuchiwać lamentu podmuchów, zapewne usłyszałby nieskrywaną ironię. – Taki bogobojny człowiek, jak wy, zapewne dobrze zna świątobliwego Gongarda?

– Ja… – zawahał się. Z jednej strony bardzo chciał móc pochwalić się gościowi znajomością z tak ważną personą, z drugiej jednak… starał się nie kłamać. – Trochę bywałem w Monastyrze. – Tak, w ten sposób nie kłamał, a dał do zrozumienia, że nie jest byle kim.

Kobieta jednak nie kontynuowała tematu. Nie zadawała więcej pytań. Patrzyła przed siebie, w czarną plamę, jaką w szarości zmierzchu stał się wóz przed nimi. Gdyby nie zmrok mógłby dojrzeć pionową zmarszczkę przecinającą czoło ponad zmrużonymi skupionymi oczyma. Gdyby nie zmrok i nie wzmagające się porywy targające materią rozciągniętą na drewnianym szkielecie starego wozu. Zacisnął mocniej palce na aromatycznym wisiorze, wydobywając z niego falę ciężkiego smrodu. Ten zaś jakby wyrwał kobietę z zamyślenia. Spojrzała na gospodarza.

– Noc już – miękki głos zadziałał kojąco na lęki Dromena. – Zaraz będzie postój.

Mężczyzna rozejrzał się lekko zdziwiony. Faktycznie noc nadeszła wcześniej. Zmrok otulał wszystko już nie szarą mgłą, lecz czarnym ponurym płaszczem. Ponad wierzchołkami drzew przez zachmurzone niebo bezskutecznie próbował się przebić cień księżyca w pełni. Wichura naraz ucichła, jakby ktoś czekał właśnie na te słowa i kazał jej odejść.

Ciszę przerwało nawoływanie. Thomala – przewodnik karawany – dał znać, że, jak przewidziała kobieta, zatrzymują się na wypoczynek. Wjechał na polanę, a z nim kolejne wozy, jeden obok drugiego, tworząc szeroki krąg. Na ostatnie miejsce, bardzo wolno dotoczył się Dromen. Dotarł tam, kiedy już rozpalano ognisko. Pierwsze nieśmiałe płomyki lizały uzbierane naprędce gałązki. Z wozów wysypywali się podróżni, zmęczeni, lecz szczęśliwi, że wreszcie mogą rozprostować kończyny. Wszędzie słychać było rozmowy, w różnych językach, ciche, bo ci, którzy rozmawiali, nie chcieli, by ich podsłuchano i głośne, zaczepne – to z kolei ci, którzy po wielu godzinach podróży potrzebowali wyładować emocje. Polana zaroiła się od istot wszelkich ras i płci. Pojawiły się pierwsze śpiewy, ktoś wyciągnął lutnię, ktoś inny flet i bębenek. Jakaś podstarzała, dawno zapomniana tancerka wykonywała dziwne gwałtowne ruchy, nie całkiem dopasowane do muzyki. Kilkoro dzieci klaskało przyglądając się z zafascynowaniem, jak młody krasnolud żongluje toporkami.

Beneria przyglądała się temu wciąż siedząc na koźle obok Dromena. Zawsze lubiła przyglądać się jarmarkom, a to, co działo się na polanie zdecydowanie przypominało jeden z nich. W hałaśliwej i barwnej gromadce, w kakofonii dźwięków, śmiechów, oklasków, ukryta była magia dzieciństwa, magia najsłodszych wspomnień. Gdyby zamknęła oczy, och była pewna, że tak, gdyby zamknęła pojawiłby się pod nimi obraz babki, która trzymając gruby kawałek posmarowanego miodem chleba głaskała ją i jej brata po głowie. Zobaczyłaby znowu zapomniany uśmiech tej brzydkiej starej krasnoludki, która zawsze zabierała swoje wnuczęta na jarmark do miasta, by tam dzieci zobaczyły barwny świat ludzi, elfów, Gaalów i innych ras zamieszkujących Krainę. Tak, gdyby zamknęła oczy…, ale Beneria nie miała czasu by zamykać oczy i pogrążać się we wspomnieniach. Musiała się spieszyć.

– Pójdę po wodę, panie Dromen – powiedziała cicho i nie czekając na odpowiedź zgrabnie zeskoczyła z kozła. Bynajmniej jednak nie sięgnęła po przytroczony do drewnianych szczebli dzban. Nie wzięła też metalowego wiadra obijającego się między skrzyniami. Nie zabrała żadnej z tych rzeczy, gdyż nie zamierzała przynosić wody uczciwemu kupcowi. W ogóle nie zamierzała już wracać do jego wozu. Biegnąc między pojazdami, nawet się nie obejrzała. Nie miała wyrzutów sumienia. Na to też nie miała już czasu.

Informacje, których dostarczył Dormen, upewniły ją, że dobrze się domyśla. Pozostało tylko wprowadzić w czyn plany, z którymi dołączyła do karawany.

Ukrywając się między zaprzęgami, czekała aż interesujący ją kupcy opuszczą swoje wozy. Nie trwało to długo. Przewodnik karawany zeskoczył z kozła i pokrzykując głośno podbiegł do ogniska. Rzucał rozkazy z pewnością siebie godną arystokraty, a nie członka kupieckiej gildii z niewielkiego miasteczka. Beneria uśmiechnęła się lekko, ale nie ruszyła się ze swojej kryjówki. Czekała na innego woźnicę.

Przez szparę w plandece widziała, jak wciskał niewielki przedmiot pomiędzy skóry w skrzyniach. Rozglądał się przy tym nerwowo, jak każdy złodziej, czy przemytnik, bo przecież tym właśnie był. Złodziejem. Miejsce artefaktu było w Gaalskich Świątyniach, nie zaś w środku królewskiego traktu. Taaa, nie powinna go oceniać. Ostatecznie ona również nie zamierzała pędzić do Gaalów. Co to, to nie.

Kiedy wreszcie i on wyszedł, błyskawicznie wkradła się do wozu. Sięgnęła miedzy skóry i wyciągnęła to, po co przybyła. Maleńką szklaną amforę z kryształowego szkła gaalskich świętych. Cienkiego jak włos, a odpornego na uderzenia, jak metal. Doskonale przejrzystego, a jednocześnie kompletnie nie przezroczystego. Magiczne naczynie zaginęło przed setkami lat, wielu twierdziło nawet, ze nigdy nie istniało. Jak udało się wielebnemu Gongardowi je zdobyć? Nie wiadomo. Prawdą jednak jest, że stary oszust, ukrywający intratne paserstwo za świątobliwymi szatami, przehandlował artefakt nie wiedząc, czym kupczy. Jakby wiedział, nie sprzedałby pierwszemu lepszemu handlarzowi, a już na pewno nie za trzy diamenty.

Wsunęła amforę za pas.

Mimo hałasujących biesiadników usłyszała odległą pieśń. Była cicha i brzmiała na poziomie niesłyszalnym dla ludzi czy nawet krasnoludów. Beneria jednak ją słyszała. Głównie, dlatego, że była na nią przygotowana, ale za pewne również za przyczyną kilku kropli elfiej krwi płynących w jej żyłach. Przyspieszyła więc kroku przemykając do wozu Thomala. Zerknęła czy właściciel nie wraca, albo czy nie wysłał kogoś w zastępstwie, a potem szybko wyprzęgła potężne konie wciąż stojące w zaprzęgu. Dopiero wtedy wskoczyła do środka.

W ciemnościach bez trudu dojrzała to, czego szukała. Wysoki wiklinowy kosz wciśnięty między skrzynie. To z niego dochodziło cichuteńkie zawodzenie. Otworzyła go bez wysiłku, najwyraźniej Thomala nie bał się złodziei.

Para niebieskich zapłakanych oczu, bynajmniej nie należała do jednorożca.

Krasnoludka łagodnie wyciągnęła dłoń, jednocześnie drugą pokazując dziewczynie, by milczała. Ta skinęła głową i uchwyciwszy podaną jej rękę wyszła z kosza.

Pieśń na zewnątrz potężniała, jeszcze nie zagłuszała hałasujących ludzi, ale gdyby zechcieli, mogli ją już usłyszeć. Niski dźwięk przypominający już nie melodyjny zaśpiew, ale dziki wściekły skowyt.

Dromen rozejrzał się zaniepokojony. Kobieta nie wróciła, a wiatr przyniósł to straszliwe zawodzenie. Jeśli wcześniej nieco się niepokoił, teraz naprawdę zaczął się bać. To już nie była wichura, to…

Zobaczył go w tym samym momencie, potężnego antycznego stwora zataczającego krąg nad polaną. W łuskach olbrzymiego srebrnego cielska, odbijały się płomienie ogniska, tak, iż wydawało się płonąć lizane czerwonozłotymi językami ognia. Gigantyczne skrzydła poruszały się leniwie tuż nad koronami drzew. Zielone oczy spozierały w dół na ludzi, jakby czegoś wypatrując. Tak, Dromen był tego pewien, że smok czegoś szukał. Zapewne, dlatego wciąż nie zniżał lotu.

Woźnica ukrył się pod plandeką i drżąc ze strachu przyglądał się mitycznemu potworowi, jednocześnie rozglądając za swoim gościem.

Naraz stwór zawył triumfalnie i zanurkował. Kupiec schował się gwałtownie, prawie popuszczając ze strachu. Zaraz jednak ciekawość zwyciężyła i zerknął przez szparę w materiale.

Przy ognisku rozpętało się pandemonium. Ludzie krzyczeli, machali rękami, biegali tam i z powrotem próbując się ukryć. Niepotrzebnie. Smok nie był nimi zainteresowany. Nadal wyjąc zawisł nad jednym z wozów. Nagle zamilkł. Wolno spojrzał na przerażonych ludzi. Zmrużył powieki.

I zionął.

Płomień z gardzieli gada sunął błyskawicznie i naraz zgasł nawet nie musnąwszy nikogo.

Smok tymczasem złapał w szpony wóz przewodnika i poderwał go w powietrze.

Thomala stał z szeroko rozwartymi ustami i zszokowany patrzył za oddalającym się majątkiem.

Zaś Dromen, wysunął się powoli z ukrycia i podrapał po rzednącej czuprynie.

Gdzie u licha podziała się ta kobieta?

 

 

 

Yh machnął jeszcze dwukrotnie potężnymi skrzydłami i delikatnie opuścił wóz na trawę przed jaskinią. Potem siadł obok. Przekręcił olbrzymim łbem wbijając zielone ślepia w ciemny otwór wozu.

– Potrzebujesz specjalnego zaproszenia? – Zapytał miękko.

– A zmieniłeś się? – Odkrzyknęła Beneria z wnętrza.

– Od kiedy to nie możesz na mnie patrzeć?

– Ja nie mam z tym problemu, ale twój gość zapewne będzie miał. Rusz więc dupę, grzecznie proszę.

– Jasne, ty, grzecznie – mruknął cichuteńko, ale posłusznie spełnił jej życzenie.

Zacisnął zęby tak mocno, że usłyszał jak zgrzytają.

Kości zachrzęściły głośno.

Mięśnie błyskawicznie się skurczyły.

Serce się rozpędziło.

Krew zatętniła przyspieszając.

Łuski wtopiły się w skórę.

A każdej zmianie, szybszej niż mgnienie powieki, towarzyszył rozdzierający ból.

Przeraźliwy lecz równie szybko przemijający.

– Zgodnie z życzeniem, droga pani. – Głos wysokiego mężczyzny, w którego wcielił się smok, był szorstki, wciąż zmieniony cierpieniem.

Zamiast komentarza, ujrzał w mroku twarz krasnoludki i czarne radosne oczy przyglądające mu się bez skrępowania. Gęste brwi kobiety uniosły się lekko, lecz z wyraźnym uznaniem.

– Szkoda – westchnęła smutno, a potem rzuciła w kierunku smoka wygrzebane wcześniej spodnie i koszulę – powinny pasować i zrób coś z tą ciemnością. – Rzuciła mu pochodnię – Dziewczyna ma jej dość do końca życia.

– Taaaa… i mówisz mi to teraz? Nie można było, kiedy jeszcze miałem ku temu możliwości?

– Teraz też masz. Użyj rąk.

– Mam zaklaskać i zapłonie?

– Jeśli potrafisz… Myślałam raczej o krzesiwie, jest wciśnięte pod szmatę.

Mamrocząc dość głośno, wcisnął się w przyciasne gacie, zarzucił koszulę i dopiero wtedy wysupłał krzemień, dzięki któremu po chwili noc nieco pojaśniała.

Beneria w milczeniu zeskoczyła z wozu. Stanęła przy smoku i zsunęła z włosów chustę. Światło zapłonęło w rudych włosach czerwonym blaskiem. Mężczyzna cmoknął z zachwytu.

– Aż piękna jesteś, Beni. Szkoda, no szkoda – szepnął. – Stroidarus, jaja by mi urwał, a ja do moich jaj przywiązany jestem.

Krasnoludka roześmiała się głośno.

– I racja, bo niezłe są – zachichotała jeszcze, a potem błyskawicznie spoważniała, wróciła do wozu i zapukała łagodnie w drewniany spód. – Chodźże do nas dziecko, nie bój się – powiedziała głośno.

Wychudzona twarzyczka pojawiła się pomiędzy warstwami taniej materii pokrywającej drewniany szkielet. Błękitne oczy wpatrywały się wystraszone to w krasnoludkę, to w stojącego obok niej mężczyznę. Szczupłe palce zaciśnięte na drewnianym ożebrowaniu posiniały z wysiłku. Dziewczątko stało bojąc się drgnąć, a co dopiero opuścić miejsce, w którym żyła od wielu tygodni.

– No chodźcie, panienko. – Łagodnie namawiał ją Yh. – Zaraz przyrządzimy jakiś posiłek.

Dziewczyna spojrzała niepewnie na Benerię.

– Chodź, dziecko. Ten tutaj nic złego Ci nie zrobi. Twój ojciec zapłacił mu, żeby cię odnalazł.

Na wspomnienie ojca, oczy dziewczyny rozbłysły.

– Tatko? – Zapytała cichuteńko.

– Ano, tatko – przytaknęła łagodnie krasnoludka. – Tak więc bać się go nie musisz. Ani mnie.

– Was się nie boję. Tylko tego co wóz porwało. To smok chyba był, nie?

– Aż bystra dziewuszka – zauważył Yh – jestem….

– Mój szlachetny przyjaciel chciał wam rzec, że smok jest mu posłuszny – przerwała mu krasnoludka, rzucając jednocześnie mężczyźnie groźne spojrzenie. Ten wzruszył ramionami, a potem skinął głową.

– Właśnie to chciałem powiedzieć.

Dziewczyna zeskoczyła z wozu i z wahaniem podeszła do stojących. Przysunęła się jednak bliżej kobiety, z wyraźnym niepokojem przyglądając swojemu wybawcy.

– Nie ma co tak stać – zarządziła Beneria – zimno jest. Zaprośże nas Yh, do swojej gawry.

– Jak to gawry? – Ze strachem powtórzyła panna. – Tam smok…

– Nie ma smoka… odleciał. – Przerwał jej gospodarz. – A w środku i cieplej i przytulniej. Ogrzejesz się panienko, zjesz coś, odpoczniesz, a jutro, z rana, wyjedziemy twemu ojcu na spotkanie.

Odsunął się lekko i zapraszającym gestem wskazał wejście do jaskini, podając jednocześnie pannie żagiew. Dziewczyna jednak nie drgnęła wpatrując się w krasnoludkę.

– Chodź – kobieta przejęła pochodnię, pchnęła podopieczną łagodnie i obie weszły do smoczego domostwa.

Idąc krasnoludka zapalała kolejne żagwie, jedną po drugiej zawieszone na ścianach w odległości kilku kroków, dzięki którym mroczne dotąd pomieszczenie pojaśniało, prawie jak w dzień.

– Jak tu ślicznie – westchnęła z nabożnym zachwytem idąca za nią dziewczyna.

Beneria potaknęła w milczeniu. Nie pierwszy raz odwiedzała Yhkredtherdurhe Anhe Hredhertgherre, więc nie zwracała już uwagi na wnętrze, ale młódkę smocza skłonność do przepychu mogła zachwycić. Yh zgromadził w jaskini skarby z całej Krainy. I tak ściany wyścielały drogocenne kobierce, kamienie podłogi pokrywały grube futra, zaś na ich granicach wysypano złotą biżuterię, szlachetne kamienie, kryształowe i porcelanowe naczynia.

– To wszystko należy do jaśniepana? – Wyszeptała dziewczyna odwracając się do smoka.

– To i wiele więcej – zaczął mężczyzna, ale zamilkł skarcony szybkim spojrzeniem krasnoludki. – Lubię rzeczy – dokończył niechętnie.

– Nie rozumiem – zmarszczyła brwi panna. – Macie tak wiele… Wiele więcej niż ma tatulek. Co on mógł oferować za mnie?

– Mówiłem, że bystra dziewuszka? – Uśmiechnął się smok.

– Tatulek wam nie zapłacił, prawda? – Głos znów drżał jej z przerażenia. Zatrzymała się gwałtownie dygocząc cała – Zrobicie ze mną to, co tamten…

Beneria chwyciła ją za ramię, ale dziewczyna zaczęła się wyrywać.

– Uspokój się, Nijo.

– To co tamten! – Krzyczała szarpiąc się.

– Cholera, dziewczyno! – Wrzasnęła krasnoludka próbując uciec ciosom dziewczęcia. Wreszcie nie potrafiąc powstrzymać histerii, spojrzała na gospodarza.

Zmiana była błyskawiczna.

Błyskawiczna i cicha. Jedynym dźwiękiem był trzask pękającego odzienia i jego szelest, gdy opadało rozerwane potężnym srebrzystym cielskiem.

– Nijo – miękki, zwodniczy głos wyrwał dziewczynę z zapamiętania. Odwróciła się powoli, przywołana jego aksamitem, niezdolna mu się oprzeć.

Zamiast krzyczeć ze strachu, wrzeszczeć z przerażenia, zdolna była jedynie wpatrywać się w bezbrzeżną zieleń gadzich tęczówek. Cały świat zamknął się w nieskończonym świetlistym szmaragdzie. Oczy smoka uwodziły, nakazywały. Wtargnęły w duszę Niji i wzięły ją we władanie. Duszę, zmysły, ciało, umysł. Całe jestestwo stało się smoczą własnością, bezwolnym narzędziem smoczego umysłu.

– Jasna cholera! – Westchnęła cicho Beneria – Zawsze mnie to przeraża.

Smok na nią nie patrzył. Skoncentrowany, bez słów, samym tylko spojrzeniem, przemawiał do swojej ofiary.

Dziewczyna, niczym szmaciana kukła, opadła miękko na futrzaną podłogę. Zamknęła oczy i pogrążyła się we śnie. Rysy szczuplutkiej twarzyczki złagodniały i rozluźniły się. Kąciki ust leciutko uniosły w cieniu zapomnianego uśmiechu.

– I już. Może być? – Zapytał smok spoglądając na drugiego z gości.

– Nieźle – pokiwała Beneria. – Nieco upiornie, ale w sumie nieźle.

– Ile, mówiłaś, dzieciak ma lat?

– Dwanaście.

Zielone tęczówki spochmurniały.

– Jak to zwą tego, co to ją więził?

– Yh…?

– Tylko pytam. Jak go zwą?

– To nie jest dobry pomysł, Yh.

Smok milczał. Jeszcze raz spojrzał na śpiącą dziewczynkę. Pokręcił łbem, zacisnął szczęki, aż zęby zazgrzytały…

Ponownie nagi mężczyzna pochylił się nad Niją, wziął ją na ręce i, minąwszy krasnoludkę, zaniósł do jednej z grot. Tam delikatnie złożył w jedwabną pościel łoża, trzymanego na wypadek wizyt chętnych kobiet… a takie wizyty zdarzały mu się nader często, więc i łoże przydatne było. Potem z delikatnością, która dziwnie nie pasowała do potężnej sylwetki i ostrych rysów Yha, okrył pannę kocami.

– No co? – Burknął do przyglądającej mu się kobiety.

– A mówię coś?

– Nie mówisz. Zjesz coś?

Pokręciła głową.

– Jadłam w drodze, ale ty się nie krępuj.

– Później. Dziękuję za pomoc. Z dziewczyną znaczy się.

– Jak już wspominałam, miałam też własne interesy.

– A tak, wspominałaś – uśmiech w zielonych oczach uczynił mężczyznę niemal przystojnym. – I jak? Powiodły się?

– Tak. Po co ci ten dzieciak? Nie pochodzi z bogatego domu. Co dostaniesz od jej ojca? Bo, jak rozumiem, zamierzasz ją oddać rodzinie?

– Zamierzam – nadal się uśmiechał. Milczał chwilę wpatrując się w oblicze Benerii. – Aż piękna jesteś Beni. Człowiek się zastanawia, czy nie zaryzykować…

Roześmiała się perliście.

– Stroidarus nie lubi, jak mu się rogów przyprawia, Yh.

– Słyszałem. – Przysunął się, wziął między palce czerwone loki kobiety i z zachwytem patrzył, jak pieszczą mu skórę. – Może jednak byłoby warto?

Uwolniła się i łagodnie odsunęła.

– Wiesz, mnie też te twoje klejnoty się podobają – zauważyła miękko, a on doskonale wiedział, że nie o błyszczących kamieniach mówi – i nie chcę ich narażać… Nie zmieniaj tematu, mój drogi. Co za nią dostaniesz?

– A ty czego szukałaś w karawanie?

Westchnęła. Odwróciła się, podeszła do ławy i usiadła na niej ciężko. Przez chwilę milczała, a smok bezskutecznie próbował odczytać jej myśli.

– Wiesz Yh, – zaczęła wreszcie cicho nie patrząc w zielone oczy – przychodzi taki moment w życiu, kiedy nawet najpotężniejsza wojowniczka, najsilniejsza kobieta, najstraszliwsza megiera, zaczyna pragnąć… mieć kogoś… kogoś do kochania, do przytulania…

Nie przerywał jej.

– I nie chodzi o mężczyznę. Tego nigdy nie brak… Chcę po sobie zostawić… kogoś. Kogoś, kto będzie mnie kochał, kto nigdy nie będzie się mnie wstydził, kto będzie trochę mną. Chociaż trochę. Wiesz Yh? – Podniosła wreszcie wzrok, a on zobaczył całą głębię pytania w czarnych oczach kobiety.

– Stroidarus jest pierwotnym magiem – dokończył za nią. – Chcesz urodzić dziecko, ale on nie może mieć dzieci. Ani on, ani żadna z kobiet, z którymi się pokładał.

Skinęła wolno głową.

– Klątwa Pierwotnych. – Potwierdziła – Uczynił mnie bezpłodną. Nie mogę mieć dzieci, Yh.

Zatrzymała go gestem, gdy chciał podejść. Pokręciła głową i kontynuowała:

– Jeden z kupców kupił u tego capa Gongarda pewien artefakt. Podania mówią, że on może pomóc. Artefakt znaczy się, nie ten cap.

– Święta Ury – szepnął smok – masz Amforę?

Rozpromieniła się.

– Mam Amforę Gaalskich Świętych, Yh.

Przez długą, bardzo długą chwilę milczeli oboje, wiedząc, co oznaczają jej słowa i jakie są ich konsekwencje. Wreszcie smok przerwał ciszę.

– Cóż, Beni. – Westchnął – Jestem twoim dłużnikiem. Dzięki tobie zdobędę werdeański czajniczek. Możesz mnie o to poprosić.

Krasnoludka milczała.

– No dalej – ponaglił ją.

– Cholera – szepnęła Beneria.

– Wiesz, że bez tego amfora jest tylko pięknym naczyniem, więc?

– Cholera – powtórzyła krasnoludka – nie mam problemów z naciąganiem obcych, ale ty i ja Yh, jesteśmy przyjaciółmi. Nic mi nie jesteś winien. I tak dołączyłabym do tej karawany, a ty i beze mnie wydostałbyś dziewczynkę. Muszę cię jednak o to prosić.

Mężczyzna skinął głową. Nie czekał na dalsze słowa.

I znów przemiana była jak mgnienie powieki.

Nigdy nie bolało, gdy wracał do własnej skóry.

Widać taka jego smocza natura.

Wyszczerzył przerażający garnitur zębów i powoli podszedł do krasnoludki. Zielone tęczówki rozbłysły magią, mimo iż wiedział, że na Benerię, chronioną pierwotnymi zaklęciami, jego moc nie zadziała. To też była część jego natury.

– Bierz – powiedział miękko.

Krasnoludka wyciągnęła amforę, odkorkowała ją. Zajrzała w oczy starożytnego stwora z czułością.

– Dziękuję, Yh – powiedziała cicho.

I wyciągnąwszy zza paska sztylet, przeciągnęła po srebrzystej skórze.

 

 

Dromen wciąż rozmyślał nad losem tajemniczej kobiety, gdy ponownie ujrzał smoka.

Kończył właśnie trzeci antałek miodu, gdy wysokie płomienie ogniska naraz przygasły jak zmiecione silnym podmuchem. Potężne srebrne skrzydła dwoma uderzeniami zdmuchnęły ogień. Potwór pojawił się znikąd. Nagle, bez uprzedzania jak poprzednio, bez wycia wiatru, jęków, w kompletnej ciszy przysypiających biesiadników. Usiadł ciężko pośród nich i leniwym ruchem złożył skrzydła. Potem powiódł spojrzeniem po ludziach. Zatrzymał je na Dromenie. Ostatnią rozsądną myślą kupca, na bardzo, bardzo długi czas, było to, że smok się uśmiecha. Zimno i obojętnie, ale uśmiecha.

A potem świat stał się zielony.

– Powiedz mi przyjacielu – łagodny głos śpiewał w duszy mężczyzny, delikatnie, słodko, nakazująco, – komuż to ja porwałem dorobek?

Na nieładnej twarzy kupca błąkał się bezmyślny uśmiech, gdy wskazywał dotychczasowego przewodnika.

– Dziękuję, mój drogi. A teraz zechciej się odwrócić. Nie chcesz tego widzieć.

– Nie chcę – przytaknął Dromen wykonując polecenie.

Smok tymczasem wolno ruszył za uciekającym Thomalą. Wolno, bardzo wolno.

Mamusia uczyła go, by nie bawił się jedzeniem.

Tym razem zamierzał zrobić wyjątek…

 

 

 

Świtało już, gdy wrócił do jaskini.

Jakaś dziwna melancholia go ogarnęła. Żałość jakaś taka. W sumie nie wiedział dlaczego. Ten tam już nigdy żadnej dziewczynki nie skrzywdzi. Szkoda, że przez niego złamał daną kiedyś obietnicę, że nie będzie karmił się ludźmi, ale cóż… trzeba było.

I przecież cieszył się, że dzięki niemu, poniekąd, Beneria doczeka się potomstwa. Taaak, piękna, piękna Beneria. Szkoda tylko….

Zatrzymał się w pół kroku.

– Ileż, cholera, można czekać, Yh?

– Beni?

Stała nagusieńka na środku jaskini i wyglądała na mocno wkurzoną.

– Zimno, cholera, dupa mi marznie…

– Beni…?

Uśmiechnęła się krzywo.

– Pomyślałam, a co tam, możemy jednak zaryzykować. W końcu to twoje jaja, nie?

 

 Autor: emelkali
 Data publikacji: 2014-04-03
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najstarszych ↓

 Ślicznie dziękuję :)
Jeszcze raz ślicznie dziękuję i proszę o jeszcze :) Znakomicie czyta się Twoje opowiadania są tak fajnie napisane, że nie mogę się doczekać nowych przygód stworzonych przez Ciebie bohaterów :)
Autor: kero Data: 12:25 4.04.14


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 107 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 107 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Nawet w jego milczeniu były błędy językowe. There were grammatical errors even in his silence. (ang.)

  - S. J. Lec
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.