Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Pieśń o Silvandzie II

 
 
 
 

1. POWRÓT

 

Cokolwiek przeżyli podróżnicy pod dnem oceanu, milczeli na ten temat zadziwiająco zgodnie. Jedyne, co kiedykolwiek na ten temat powiedzieli, to że było ciężko, i nic ponadto nie można było z nich wyciągnąć. Dość, że po wielu dniach wędrówki wyszli na brzeg, z którego widać było odległe pasmo Gór Samotnych. Był schyłek nocy, już prawie przedświt.

- Odpocznijmy trochę. - zaproponował Varens, przysiadając na jednej z przysypanych piaskiem skał. Wyjął ze swej torby buteleczkę z ciemnego szkła i odmierzył z niej dziesięć kropli na łyżeczkę.

- Co to jest? - spytał Silvand zmęczonym głosem.

- Eliksir numer 1 - odpowiedział mu Varens - Chroni moje tkanki przed skutkami bezpośredniego nasłonecznienia. Do tej pory go nie potrzebowałem, bo podróżowaliśmy pod ziemią, ale teraz już się bez niego nie obejdę. Jestem wampirem, zapomniałeś?

- Jakżebym mógł? - mruknął Silvand, pocierając odruchowo ręką kark. Varens nie miał skrupułów, jeśli chodziło o wykorzystywanie towarzyszy podróży. Na szczęście Almavira mówił prawdę, gdy napomknął, że wbrew obiegowej opinii wampiry nie potrzebują wiele krwi - starczy im kilka małych łyków, by nasycić głód. Mimo to służenie jednemu z nich za przenośną spiżarnię nie mogło byc uznane za coś szczególnie miłego. Nawet gdy ciało Silvanda reagowało na to krótkotrwałą ekstazą, to jego umysł przepajał głęboki niesmak i poczucie poniżenia.

- Uśmiechnij się, mały. Jesteśmy już na lądzie, bez trudu znajdę tu posiłek i nie będziesz mnie już musiał dożywiać. - powiedział mag, przełknąwszy porcję eliksiru z taką miną, jakby smak preparatu był naprawdę paskudny.

- Że też wy nie możecie znaleźć sobie jakiegoś pożywienia zastępczego...

- Myślisz, że nigdy nie próbowaliśmy? Niestety, jedynie krew jest dla nas wartościowym posiłkiem. Ale jak ją zdobędę, to już moje zmartwienie, nie twoje.

Trochę racji miał. Zachodnia Półkula była gęsto zaludniona, tyle że Silvand obawiał się nieco, czy Varens nie napyta im wszystkim biedy. Zdawał sobie sprawę z tego, ze najrozsądniej byłoby rozstać się z magiem, ale nie miałby na to sił. Zanadto polubił przystojnego Shokotonga, a zresztą podczas przeprawy przez podoceaniczną krainę kilkakrotnie wybawił ich wszystkich z poważnych opałów.

- Ciekawe, jak to zrobisz, żeby cię ludzie nie namierzyli? Umiesz stawać się niewidzialny, czy jak? - spytała kpiąco Ezze.

- Nie całkiem. Znam jednak pewien bardzo przydatny czar: ludzie mnie zobaczą, ale natychmiast zapomną o tym, że mnie widzieli. Możesz być o mnie spokojna, zdobędę sobie obiad bez żadnego niebezpieczeństwa. - zaśmiał się mag.

Wyjął z kieszeni grzebień i przeciągnął nim kilkakrotnie przez swą granatową czuprynę. Zawsze dbał o siebie niczym jakaś primadonna.

- Umówmy się od razu - rzekł po chwili - Gdy dotrzemy do Sh’and, rozstajemy się. Nie znaczy to oczywiście, że mamy się nie spotykać, ale zamieszkam osobno. Tak będzie lepiej. Ja będę się czuł swobodniej, a i wy także.

- A gdzie w ogóle zamieszkamy?” spytał Silvand, wyciągając ze swej torby ostatnią paczkę sprasowanego ryżu. Rozpalająca właśnie ognisko Ezze zerknęła na niego z ukosa.

- W moim mieszkaniu - odparła - W Upiornym Blokowisku. Chyba że Wasza Wysokość brzydzi się tym miejscem. Jest takie biedne i brzydkie...

- Naprawdę? - zainteresował się Varens - Z chęcią je obejrzę. Jednak skoro tam mieszkałaś, musiałaś je lubić.

- O tak. Są tam ludzie, którzy mnie kochają: Czarny Bard, matka Luuv i jej dzieci... uliczny mim Kokiano, krawiec Pag, Corky i Moraima, które studiują na Akademii Sztuk Pięknych, Farida o niemych ustach i niezwykłym umyśle... Ale nie wiem, czy taki arystokrata jak nasz Sylwaś zechce tam zamieszkać, między hołotą...

- Przestań. To nie fair.

Ezze uśmiechnęła się lekko i wrzuciła ryż do bulgocącej nad ogniskiem wody. Uwielbiała podrażnić przyjaciela takimi uwagami - Silvand był doskonałym celem podobnych żartów, bowiem wszystko brał na serio. Poczucie humoru nie było jego mocną stroną.

- Kim jest Czarny Bard? - spytał Varens po chwili - Nie mówiłaś mi o nim. Almavirę nazywają Czarny Mag, choć włosy i karnację ma dość jasne, ale to z powodu jego profesji...

- A i serce czarne jak smoła - dokończyła Ezze półserio - Czarny Bard ma na imię Taer i... wielu łączy nas ze sobą. Słusznie, albo i nie.

- Jak wygląda?

- Jest bardzo przystojny, przynajmniej ja tak uważam, ale trochę pomylony, bo woli łazić po nocy niż za dnia. W związku z tym śpiewa w nocnych lokalach i na nocnych zabawach. Zawsze ubiera się na czarno, a że ma ciemnoszare oczy i ciemnobrunatne włosy, stąd więc jego ksywka. Jest strrrrasznie melancholijny, ma bladą cerę, miękki baryton i pisze wspaniałe wiersze. Ot i wszystko.

- Kochasz się w nim? - spytał Silvand, nim się zastanowił nad tym, co mówi.

Ezze roześmiała się serdecznie i zamieszała w kociołku.

- Może - odparła - Fascynuje mnie troszeczkę, bo jest jak z nie tego świata. Poza tym bawi mnie to, jak na mnie patrzy. Beznadziejnie mnie uromantycznia, stroi w piórka, których nigdy nie nosiłam, i wyśpiewuje mi słodkie niedorzeczności. Trudno byłoby mu się oprzeć. To idealny partner do patrzenia w gwiazdy letnią nocą, wzdychania nad potokiem i wszelkich poetyckich uniesień.

Pogładziła Silvanda wolną dłonią po głowie i dotknęła palcami jego ust. Widziała dobrze, że posmutniał i wiedziała też, dlaczego. Miała właściwie ochotę nieco go ofuknąć - Arnanie, niezależnie od tego, z której półkuli, nie znali burzy namiętności, wśród których ona się wychowała. Ich opanowanie w obliczu miłosnych perypetii, które w jej świecie byłyby powodem potężnych awantur, działało jej na nerwy, ale ostatecznie nie była to wina tego jasnowłosego księcia o przeraźliwie smutnych, czarnych oczach. Nieraz już zauważyła, że jego oczy pozostają zawsze smutne, nawet wtedy, gdy Silvand się śmieje.

- Nie martw się już - rzekła serdecznie - Taer wielbi we mnie swą muzę, słusznie lub niesłusznie, każdy poeta musi mieć taką, w jego zaś przypadku padło na mnie. Diabli wiedzą czemu, bo przecież nie jestem żadną pięknością, ale kto zrozumie poetów...

- I kobiety - dokończył z rozbawieniem Varens - Cóż za temat na powieść: książę wygnaniec, zakochany w ulicznej śpiewaczce, i to jeszcze bez wzajemności...

Ezze zamieszała ryż jeszcze raz i dorzuciła trochę przypraw.

- Kto mówi, że bez? - mruknęła z wieloznacznym półuśmiechem.

Po tej uwadze wszyscy troje zamilkli. Wspólna droga przez dziwaczną, pełną niebezpieczeństw krainę pod dnem oceanu zbliżyła ich do siebie i nawet milczeć umieli bardzo wymownie.

Ledwo skończyli jeść, gdy z daleka nadjechał towarowy poduszkowiec, prowadzony przez młodego kierowcę, smagłego bruneta o szerokiej twarzy i co najmniej trzydniowym zaroście. Mężczyzna zahamował tuż przy nich.

- Co jest, zgubiliście drogę? - zawołał, wychylając się przez okienko - Wiozę transport muślinu z hurtowni, byłoby na czym usiąść. Podrzucić gdzieś?

- Do Sh’and, jeśliby można. - odparł Silvand ostrożnie. Nie był pewny, gdzie wyszli na otwartą przestrzeń. Terna miała dostęp do morza, ale nie tylko ona, również Floranden, Olmesk i kilka innych krajów, mogli być w każdym z nich. Jednak młody kierowca uśmiechnął się przyjaźnie.

- To w moją stronę. Wskakujcie na pakę.

- Od razu widać, że jesteśmy w domu. Tu ludzie są życzliwsi i weselsi niż na Wschodniej Półkuli. - westchnęła Ezze, wskakując zręcznie na tył poduszkowca. Silvand i Varens poszli za jej przykładem. Prawie całą drogę pod oceanem przeszli na piechotę, gdyż konie nie chciały zejść do tunelu i musieli je zostawić. Transport do Sh’and był dla nich szczęśliwym trafem, byli bowiem porządnie zmęczeni tą pieszą wędrówką, której nawet magia Varensa nie mogła za bardzo ułatwić. Z ulgą rozsiedli się na belach muślinu.

Poduszkowce, używane powszechnie na Zachodniej Półkuli, poruszały się na zasadzie antygrawitacji, przystosowując się automatycznie do każdego rodzaju nawierzchni. Jazda odbywała się płynnie, bez wstrząsów i była dla trojga wędrowców prawdziwą przyjemnością.

- Zdążyłem zapomnieć, jak miło się jeździ czymś, co jest dopracowane przez najlepszych inżynierów. - powiedział Silvand, opierając się plecami o budę szoferki.

- Faktycznie. Zauważyłam, że Rashan jest niepotrzebnie rustykalny, ale cóż, kto jak sobie pościele, tak się na ogół i wyśpi. Zresztą co kto lubi.

- Mają mało surowców do dyspozycji. Na nasze tereny wypadło ich znacznie więcej.

Poduszkowiec mknął, najpierw wśród wydm, potem przez lasy, aż wreszcie zwolnił, bo oto zaczynał się teren zabudowany - przedmieścia miasta Floss. Minęli je dopiero po czterech godzinach jazdy i na rogatkach zatrzymali się, by coś zjeść. Młody kierowca, który miał na imię Nils, zorientował się, że podróżnicy nie mają miejscowych pieniędzy i wspaniałomyślnie zafundował im obiad. To znaczy, tylko Silvandowi i śpiewaczce, gdyż Varens oczywiście musiał wymówić się od poczęstunku.

- Wybacz, Nils, ale strasznie boli mnie żołądek - powiedział - Zdarza mi się to czasem. Jednodniowa głodówka i jestem zdrów, więc sam rozumiesz...

- Rozumiem. To przykra dolegliwość. - rzekł uprzejmie kierowca, zabierając się do swojej porcji.

Silvand i jego towarzyszka posilili się z prawdziwą przyjemnością. Dawno nie mieli okazji jeść ternańskich potraw i wydały im się pokarmem bogów - nie dlatego, by były o tyle smaczniejsze od tego, co jadano w Rashanie, ale dlatego, że pachniały tak swojsko. Byli już prawie w domu i oboje odczuwali to podszyte radością podniecenie, jakie się czuje, gdy człowiek po długiej tułaczce wraca do miejsca swego urodzenia. Wprawdzie Ezze nie urodziła się w Sh’and, ale... tak naprawdę któż to wiedział? Była przybyszem z bardzo odległych czasów, tak dawnych, że nie było o nich żadnych zapisków. Może właśnie tu stał kiedyś jej dom, milion lat temu? Nie można było tego przecież wykluczyć. Teraz, gdy Silvand znał już tajemnice jej pochodzenia, po prostu musiał przeprowadzać takie kalkulacje. Nie mógł się od tego powstrzymać.

Nie mógł powstrzymać się od rozważania jeszcze od czegoś. Z tego, co mówił Almavira, i z zachowania Ezze wywnioskował, że słowo „kochać” oznaczało dla niej co innego niż dla wszystkich innych. Miało inny odcień znaczeniowy, choć nie wiedział dokładnie, jaki. To dlatego tak dziwnie zareagowała na jego wyznanie... tak obojętnie. Wiedziała, że mówiąc: „Kocham.” nie mówi on tego, co ona pod tym słowem rozumiała. Tak bardzo chciałby powiedzieć jej dokładnie to, co chciała usłyszeć, ale nie potrafił. Ludzie sprzed miliona lat myśleli podobnie, ale czuli inaczej. Ezze mogła nadążyć za sposobem rozumowania Arnanian, ale nie mogła czuć tak jak oni i dlatego była tak rozpaczliwie samotna. Postanowił, że przy pierwszej sprzyjającej okazji porozmawia z nią na ten temat i spróbuje zgłębić tajemnicę odmienności znaczeniowej treści tego najpiękniejszego na świecie słowa.

- Dojeżdżamy! - zawołał radośnie Nils i zatrąbił klaksonem.

Zza zakrętu wyłoniły się pierwsze zabudowania i Silvand poczuł, że serce załomotało mu gwałtownie w piersi. To było jego miasto rodzinne, przez lata cały jego świat, gdyż następcy tronu nie pozwalano na opuszczanie stolicy, chyba że jechał do jednej z królewskich farm. Potem zabrano go aż na drugą półkulę, jako wojenne trofeum. A teraz wracał, jako nikomu nieznany wędrowiec, gdyż wszyscy mieli go za zmarłego, wracał po to, by wieść twarde życie nędzarza, pozbawionego rodziny i wszelkiej własności osobistej. Mimo to czuł słodycz w sercu. Sh’and była jego rodzinnym miastem i kochał ją serdecznie. Nie mógł wiedzieć, czy będzie tu teraz szczęśliwy czy nie, ale czuł, że woli być nieszczęśliwy w Sh’and niz gdziekolwiek indziej, Był w domu.



2.UPIORNE BLOKOWISKO

 

Dalekie przedmieście, ludne jak zwykle, powitało wędrowców obojętnością, zwykłą dla przedmieść wielkiego miasta. Dopiero, gdy doszli do bloku, w którym mieszkała Ezze, ktoś zwrócił na nich uwagę. Była to tęga, pyzata dziewczyna o jasnobrązowych włosach, splecionych w trzy warkocze, spiesząca gdzieś z dużym pudłem pod pachą.

- Ezze! - zawołał, przystając - Jesteś nareszcie! Wszyscy tu się zastanawiają, gdzie przepadłaś, a Taer wypłakuje swe śliczne oczęta i układa rozdzierające ballady. A ty, jak widzę, masz już kogoś innego.

- Nie wygłupiaj się, Moraima. To Sylwek, mój przyjaciel. Będzie tu teraz mieszkał. Nikt nie zagarnął mego lokalu?

- Kto by śmiał? Lasale, Kokiano, Farida, a myślę, że i Orti rozdarliby takiego jak zdechłego śledzia. Znajdziesz na miejscu każdy najdrobniejszy śmieć. No to na razie, lecę, bo spóźnię się na lekcje.

- Co to za rzeźnicka nimfa? - spytał ze śmiechem Varens, gdy Moraima znikła im z oczu.

- Nie wolno ci kpić z mych przyjaciół - upomniała go Ezze - Moraima jest znakomitą malarką i wróżę jej wielką przyszłość. Wiem, że wygląda na wszystko, tylko nie na artystkę, ale to już nie jej wina, jeśli pominąć fakt, że zanadto lubi słodycze.

Weszli na klatkę schodową. Z góry zbiegała po schodach druga dziewczyna, tym razem wiotka i delikatna, o prześlicznej twarzy i bardzo długich, miedzianych włosach, rozpuszczonych luźno na plecy. Mimo ubogiej sukienki i sandałów ręcznej roboty wyglądała jak księżniczka, zabłąkana w nieznanym sobie świecie. Ona również przystanęła na widok przybyszów.

- Co się z tobą dzieje, Ezze? - spytała cienkim, na wpół dziecinnym głosikiem - Wcale cię ostatnio nie widuję.

- Nie było mnie w mieście, kochanie. Ale wróciłam. Biegniesz do teatru?

- Oczywiście. Choreograf mówi, że jeśli się przyłożę, to jeszcze w tym sezonie będę tańczyć partię solową. - zaszczebiotała dziewczyna i tanecznym krokiem zbiegła na dół, do drzwi.

- A ta sylfida to kto? - zapytał Silvand.

- To Corky - odparła Ezze ze śmiechem - Mieszka z Moraimą i zdaje się, że łączy je więcej niż przyjaźń. Oczywiście to nie moja sprawa. Corky jest utalentowaną tancerką, ale zupełnie niepraktyczną, ciągle z głową w chmurach. Moraima musi podejmować za nią każdą ważniejszą decyzję. Co prawda ona też jest artystką, malarką, i to bardzo dobrą, ale głowę ma tak trzeźwą, jakby była księgową w urzędzie podatkowym. Dzięki jej zmysłowi handlowemu obie jakoś żyją, bo Corky jak dotąd marnie zarabia. W nieoficjalnych teatrach tanecznych płacą grosze.

Silvand obejrzał się za kruchą postacią, oddalającą się tanecznym krokiem. Corky przypomniała mu dawną narzeczoną - córkę króla Złotej Wyspy, którą miał poślubić. On miał wtedy lat piętnaście, ona trzynaście. Nie była tak ładna jak Corky, ale tak samo delikatna i wzruszająco bezbronna. Zmarła na dwa tygodnie przed planowanym ślubem Silvand zbyt mało ją znał, by po niej płakać, ale było mu jej serdecznie żal. Nigdy się nie zastanawiał, czemu potem nie swatano mu już żadnej księżniczki, dopiero teraz go to uderzyło. Było to co najmniej dziwnie, jeśli wzięło się pod uwagę, że był następcą tronu.

- Coś się tak zagapił? - Ezze trąciła go w bok - Ładna, nie? To chyba najpiękniejsza dziewczyna w tej dzielnicy. Powinna nosić koronę Królowej Piękności, a nie te łachy, no ale świat nie jest sprawiedliwy. Uważaj, złamany stopień. No i jesteśmy w domu.

Mieszkanie, które zajmowała Ezze, było dość przestronne, dwupoziomowe, zbudowane z rozmachem, ale zaopatrzone w nędzne i bardzo zniszczone meble, nie pasujące jeden do drugiego. W "czasach komety" tak budowano, był to szczyt elegancji, później dwupoziomowe mieszkania wyszły z mody na rzecz wyższych sufitów podpartych kolumnami. To mieszkanie miało niski sufit, a na drugą kondygnację prowadziły wąskie schody.

- Tam na górze jest sypialnia - powiedziała Ezze - Postawimy parawan i będą dwie. Starczy miejsca dla wszystkich.

- Dziękuję, ale ja poszukam sobie innej meliny. Nie, żeby mi się tu nie podobało, ale dla nas wszystkich będzie lepiej, jeśli nikt nie będzie znał mego nowego domu. - Varens wsadził ręce w kieszenie i rozglądał się po mieszkaniu z lekkim uśmiechem. Nie bardzo wyobrażał sobie królewskiego syna w takiej norze, ale wolał się nie wypowiadać. Skoro Silvand dał sobie radę jako niewolnik, również tutaj nie powinien narzekać.

- Tylko wiesz, nie zaalarmuj czasem ludzi - przestrzegł go książę - Nie chciałbym, żeby zaczęto mówić w okolicy o wampirze. Od dawna nie było ich w Ternie.

- Bez obaw.

Varens mrugnął do niego lewym okiem i wyszedł bez pożegnania. Nie lubił pożegnań – twierdził, że są niepotrzebnie sentymentalne i smutne.

- Mam nadzieję, że jeszcze go zobaczymy. - mruknął Silvand melancholijnie.

- Oczywiście, że tak. Książę, weź się w garść! Jeszcze trochę, a będziesz musiał skorzystać z pomocy jakiegoś psychiatry. Jesteś strasznie rozchwiany emocjonalnie, już wcześniej to zauważyłam. Wiesz co? Rozgość się, a ja zagrzeję wodę na kawę. Ty lubisz kawę, prawda?

Silvand uśmiechnął się blado. Dawno już nie pił ternańskiej kawy i rzeczywiście stęsknił się za nią, ale była ostatnia rzeczą, o jakiej by teraz pomyślał.

- Jak zagrzejesz wodę, przecież nie macie tu ani gazu, ani elektryczności? - spytał, schodząc za Ezze na pierwszy poziom mieszkania.

- My tu umiemy sobie radzić. - odparła dziewczyna wesoło.

W kuchni, równie nędznie umeblowanej jak pokoje, na blacie z jakiegoś kamienia stał metalowy trójnóg o nieco dziwnej konstrukcji. Górna część spajało kółko, a dolną okrągła, wklęsła płytka. Ezze postawiła na trójnogu rondelek napełniony wodą, a na dolnej części położyła połamane na kawałki drewienka i zmięty papier. Zza puszek na półce, przymocowanej do ściany klejem stolarskim, wyciągnęła antyczne krzesiwo i skrzesała iskrę.

- Widzisz, jest tu taki jeden, Horvort, mąż Faridy – powiedziała – On produkuje te nasze palniki. Trzeba stale podkładać rozpałkę, ale dobrze grzeją. Nawet nieduży obiad można ugotować.

- Kim jest Farida?

- Ach, to legenda Upiornego Blokowiska. Jest tak niezwykle piękna, że mężczyźni dosłownie ustawiali się do niej w kolejce, gdy była panną, mimo że nie mówi i ma straszne spojrzenie. Nim zamieszkałam u matki Luuv, spałam u niej kilka nocy. Zobaczyła mnie na moście i jakoś wiedziała, że potrzebuję pomocy, choć nie mówiłam w zrozumiałym dla niej języku. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do swego mieszkania. Byłam pod takim wrażeniem jej spojrzenia, że nie ośmieliłam się protestować. Mogłam u niej się przespać, nawet zjeść, ale Farida nie zwracała na mnie większej uwagi. Ona się tak już zachowuje. Pomoże każdemu, ale jakby mimochodem, nawet nie patrząc na niego. Ma przemiłe dzieci, uroczego męża, ale sama jest jak zaczarowana. To się nazywa autyzm. Matka Luuv to zupełnie co innego, poznałeś ją przecież. Wspaniała, ciepła kobieta o wielkim sercu. Kiedy nauczyłam się już mówić po waszemu, poszłam odwiedzić Faridę i podziękować jej, ale chyba niewiele ją to obeszło.

Opowiadając Ezze wciąż dokładała do niewielkiego ognia, starając się utrzymać jego temperaturę. Wkrótce woda w rondelku zawrzała i było jej dość dużo, by zaparzyć dwie spore kawy. Wypili ją, siedząc przy oknie i patrząc na pobliską rzekę. Ezze milczała, Silvand również. Bał się odezwać lub choćby wykonać niepotrzebny ruch, by nie spłoszyć delikatnego spokoju, ulotnego poczucia bezpieczeństwa, które go nagle nawiedziło. Siedzieli więc, póki na dworze nie zaczęło się ściemniać.

- Chcesz spać? - spytała nagle dziewczyna, zwracając ku niemu swe nieodgadnione oczy, wyblakłe i jakby wzięte z cudzej twarzy.

- Co? Nie, nie bardzo. A masz jakieś plany?

- Moglibyśmy pójść się powałęsać. W nocy dzieją się najciekawsze rzeczy, w nocy miasto się bawi. Nikt tu nie pracuje od samego rana, jak w moim świecie, chyba że w kluczowych zawodach, więc macie czas nocą. Wałęsałeś się kiedyś?

Silvand pochylił głowę i przez chwilę patrzył w poplamiony blat.

- Nie, nie przypominam sobie – odparł wreszcie, ciężko wzdychając – Miałem co innego na głowie. Jeśli chcesz, możemy pójść.

Ezze zerwała się ze swego miejsca, chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. Poddał się jej bezwolnie, nie dlatego, by miał ochotę na zabawę, ale dlatego, że z całej siły pragnął nie rozstawać się już z przyjaciółką. Czy naprawdę ją kochał, czy też był to jedynie produkt jego wyobraźni, nie było ważne. Ważne było to, że musiał być przy niej, widzieć ją, dotykać jej rąk po to, by móc odnaleźć w sobie spokój i tę odrobinę szczęścia, której tak potrzebował.

Ledwie wyszli z bloku, natknęli się na jakiegoś chłopaka, siedzącego na balustradzie, odgradzającej skarpę od podwórza. Utrzymywał się na niej tylko jakimś cudem, gdyż była bardzo wąska, ale niewygodna pozycja nie przeszkadzała mu jakoś w cichym śpiewie i akompaniowaniu sobie na jakimś instrumencie.

- Taer! - zawołała radośnie Ezze.

- Na dźwięk jej głosu chłopak obejrzał się, potem zeskoczył i chwycił ją za rękę.

- Wróciłaś jednak... - szepnął i w tych dwóch słowach zawarł wszystko, co mógłby powiedzieć.

Silvand zmierzył go mimowolnie niechętnym wzrokiem. Wbrew szczerej chęci musiał jednak przyznać, że w Taerze nie ma nic niemiłego. Przeciwnie, wyglądał bardzo sympatycznie. Ubrany od stóp do głów na czarno, mógłby wyglądać ponuro, gdyby nie jego łagodna uroda. Dość wysoki, trochę za chudy, ale o sylwetce pełnej wdzięku. Długie kończyny upodabniały go trochę do pająka, ale dłonie miały piękny, niemal kobiecy kształt i wąskie palce. Ciemne włosy, krótsze niż przewidywała tegoroczna moda, obcięte na wysokości karku, układały się miękko wokół przyjaznej twarzy o szerokim czole, częściowo przysłoniętym wydymającą się w falę grzywką. Subtelnie zaznaczone kości policzkowe, mocny podbródek, prosty nos i usta, zarysowane tak piękną linią, że nasuwały mimowolnie myśl o rzeźbie. No i nade wszystko wspaniałe oczy pod czarnymi brwiami, ciemne, rozmarzone oczy poety. Silvand poczuł ukłucie zazdrości w sercu. Trudno było mu teraz uwierzyć, ze naprawdę Ezze nic nie czuła do tego pięknego młodzieńca.

- Tak, wróciłam, uspokój się – dziewczyna wysunęła delikatnie rękę z dłoni pieśniarza i poklepała go po ramieniu – Co u ciebie, Czarny Bardzie?

Taer wyglądał teraz tak, jakby zebranie myśli musiało mu zająć trochę czasu.

- W porządku – rzekł wreszcie – Dostałem nagrodę publiczności na tegorocznym Festiwalu Kwiatów, Farida pobiła włamywacza, który chciał ją okraść, matka Luuv zmarła w zeszłym tygodniu...

- Zmarła?!

- Tak, na serce. Gas opiekuje się jej dziećmi, zresztą wszyscy sąsiedzi mu pomagają... Tyle nowin. A kim jest twój towarzysz?

Spojrzał na Silvanda przyjaźnie, bez cienia niechęci

- To Sylwek, możesz tak do niego mówić – odparła Ezze – Jest trochę nieśmiały.

- Ba. Pochodzi z rodu Devar, to widać po włosach, raczej nieśmiałość nie jest ich główną wadą. Ale to wszystko jedno. I tak może być niezłym kumplem.

Taer uścisnął dłoń Silvanda, który zdziwił się nieco, jak silne mogą być jego wąskie, kobiece palce. Miał wrażenie, że są z żelaza.

- Miło mi – rzekł z pewnym wahaniem – Dużo o tobie słyszałem.

- Może mimo to zostaniemy przyjaciółmi? - zaśmiał się Czarny Bard. Silvand poczuł, że wcale nie ma na to ochoty, ale przez grzeczność nie zaprotestował. Ostatecznie, skoro Ezze lubiła tego pięknisia, to i on musiał postarać się go polubić, jakkolwiek to miało być trudne.

- Idziemy się powałęsać. Pójdziesz z nami? - spytała Ezze, zdając się nie dostrzegać wewnętrznej walki swego towarzysza.

Taer zawahał się nieco.

- Chciałbym... Ale muszę skończyć nową kompozycję na konkurs ulicznych talentów. Mam nadzieję, że nigdzie już nie znikniesz?

- Nie mam tego w planach. Komponuj w pokoju ducha, my idziemy w miasto.

Silvand podążył za śpiewaczką, sam już nie wiedząc, czy lubi nowego znajomego, czy raczej go nie cierpi. W porównaniu z nim czuł się nieciekawy i nieatrakcyjny, jakiś bezbarwny, jak komar w porównaniu z motylem, ale nad uczuciem zwykłej, ludzkiej zazdrości dominowały jednak lepsze emocje. Taer budził żywą sympatię, promieniował urokiem, ciepłem, humorem i poezją, której Silvand nie miał w sobie za grosz. Naprawdę dużo lepiej pasował do Ezze niż przebrzmiały bohater bez określonego celu w życiu.

- Bardzo go lubisz? - spytał żałośnie. Wcale nie chciał żeby to tak zabrzmiało, ale stało się.

- Bardzo – potwierdziła dziewczyna lekko – Ale w zupełnie inny sposób niż ciebie, więc nie rób takiej miny. Nie stanowimy pary, jeśli już o to ci chodzi. Wątpię, czy jakakolwiek kobieta na świecie spasowałaby się z Taerem... Odrobina poezji w życiu to dobra rzecz, ale ten chłopak stanowczo przesadza. Chciałby zamienić wszystko w poezję, a niestety w życiu nie ma tak dobrze, by wszystko było piękne i wzniosłe. Zdawać by się mogło, że to łatwo zrozumieć, ale Taer nie rozumie i rozpacza strasznie nad wszystkim, co jego zdaniem jest brzydkie i przyziemne.

 

 



III. HEROS



 

Na rynku, mimo nocnej pory, panował ruch i ożywienie. Jakby dla kontrastu Ezze przygasła, posmutniała. Silvand szybko zrozumiał, czemu, i współczująco ścisnął ją za rękę.

- Myślisz o matce Luuv?

- Tak. Nie mogę jakoś przyjąć do świadomości, że ta wspaniała kobieta nie żyje. Była taka dzielna, taka żywotna, pełna energii i życzliwości dla całego świata... Życie jest jednak diabelnie kruchą rzeczą...

- Wiem o tym. - szepnął książę ze smutkiem. Przypomniał sobie wszystkich przyjaciół, których stracił podczas czteroletniej wojny z Medonem – drogo zapłacił za ostateczne zwycięstwo. Bardzo drogo. Została mu tylko Ezze, która nigdy nie brała udziału w tej walce i może dzięki temu uniknęła unicestwienia.

- Wiem, że wiesz – Ezze odwzajemniła jego uścisk – Wiem bardzo dużo, aż za dużo. I wiedziałam prawie od początku.

Silvand przystanął gwałtownie.

- Jak to, wiesz? - spytał zalęknionym głosem. Dobrze pamiętał słowa Półboga, że gdyby ktoś postronny dowiedział się o Tytanie...

- Spokojnie – dziewczyna położyła mu rękę na ramieniu – To od początku niczym nie groziło, bo ja nie jestem stąd, a poza tym umiem milczeć. Sylwuniu, kochany chłopcze, ty wszystkich oszukałeś oprócz mnie. Moje oczy nie widzą zbyt dobrze, ale mimo to lepiej niż oczy innych, bo nie można ich oszukać. Raz ujrzałam z bliska Tytana i wiedziałam, że to mój mały książę jest bohaterem narodowym. Milczałam, gdyż lepiej było, żebyś ani ty nie wiedział, ani nikt inny, że jestem wtajemniczona. Drżałam o ciebie całymi latami i musiałam ukrywać swój niepokój przed całym światem... Tym bardziej teraz nie musisz się martwić, skoro wtedy umiałam trzymać język za zębami, prawda?

Silvand pewnie by odpowiedział, gdyby w tej samej chwili w uliczce obok nie rozległ się jakiś niepokojący hałas.

- Co tam się dzieje? - spytał.

- Pewnie eksmisja. - wyjaśniła nieproszona kwiaciarka uliczna, która właśnie przechodziła obok z koszem pełnym lilii i goździków.

- Jak to eksmisja?

- No, ktoś nie płaci komornego i wyrzucają go z mieszkania – powiedziała kobiecina i westchnęła – Za króla Yahera tak nie bywało... o nie.

Silvand rzucił się w stronę, z której dobiegał hałas, a Ezze pospieszyła za nim. Właściwie nie wiadomo było, na co oboje liczyli. Tytan nie mógł się przecież pojawić, jego moc została bezpowrotnie odebrana, a sam Silvand nie stawiłby czoła oddziałowi policji. Jednak jakiś szczątkowy odruch popchnął go w tamtą stronę. Nigdy dotąd nie widział eksmisji, nie znał nowych praw, wprowadzonych przez Corado, przeczuwał jednak, że nie są one niczym dobrym. Skoro można ot, tak wyrzucić kogoś z mieszkania tylko dlatego, że nie ma na czynsz...

W zaułku rzeczywiście odbywała się eksmisja. Kilku policjantów pilnowało porządku, a trzech zbirów wystawiało na ulicę meble jakiejś rodziny. Wokół brzmiały przekleństwa, słychać było płacz dzieci i podniesione głosy. Ezze chwyciła Silvanda za kaftan w chwili, gdy chciał już wmieszać się w sprawę.

- Poczekaj. - syknęła.

Jakby znikąd pojawiła się dziwna postać. W świetle ulicznych latarni błysnął strój, uszyty z czegoś przypominającego smoczą łuskę z giętkiej, chropawej stali o srebrzystym lśnieniu. Twarz nieznajomego zasłaniała trójkątna maska z zaszklonymi otworami na oczy, która upodabniała jego głowę do głowy jakiegoś owada – dolny szpic schodził aż na brodę, zasłaniając usta, boczne były zagięte na skroniach. Gibka postać skoczyła w sam środek zamieszania, które natychmiast przybrało na sile. Policjanci padali jeden po drugim, windykatorzy znaleźli się raptem pod ścianą, a trzymane przez właściciela domu akta w mgnieniu oka poszły w strzępy. Niebywała zręczność przybysza oszołomiła księcia, ale inni widzowie tej sceny nie byli zdziwieni, reagowali oklaskami i wykrzykiwali:

- Wiwat Heros!

Właściciel domu, jąkając się ze strachu, zaczął zapewniać o swej niewinności, mówić coś o podatkach i kosztach własnych, jednak tajemniczy wojownik chwycił go pełną garścią za ubranie na piersi, pchnął na futrynę i rzekł dobitnym, głębokim głosem:

- Ci ludzie zapłacą, ale później. Mogą nadal tu mieszkać. Prawda?

- Ależ oczywiście, że tak. I zmniejszę im opłatę. - przyświadczył skwapliwie kamienicznik, wyraźnie przerażony.

Heros puścił go i odstąpił krok do tyłu. Dopiero teraz Silvand zauważył, że srebrzystoszara łuska na jego ciele nie jest z popularnego w przemyśle zdobniczym lakmitu, jak pierwotnie sądził. Przyjrzał się pilniej i zadrżał mimo woli. Poznał tworzywo – był to bez wątpienia regeszyt, metal którego jedyną ponoć próbkę widział w Świątyni Uniwersum. Miał mieć niezwykle właściwości. Półbóg nazwał ten metal „półorganicznym symbiontem”, ale nie wyjaśnił mu tego dokładniej.

Jeden z policjantów niezauważenie sięgnął po broń i, nim ktoś go zdołał powstrzymać, oddał dwa strzały z ciężkiego pistoletu do lśniącej postaci. Ktoś w tłumie krzyknął. Pociski, przebijające bez trudu zbrojoną ścianę, zrykoszetowały od srebrzystej łuski i upadły na bruk, spłaszczone jak guziki. Heros roześmiał się sarkastycznie, podszedł do policjanta, zabrał mu pistolet i bez trudu zmiażdżył w dłoni.

- Zajmij się lepiej hafciarstwem, chłopczyku. - poradził z rozbawieniem.

Jednym skokiem znalazł się z ulicy na dachu jednego z domów i w następnej sekundzie zniknął jak duch.

- Co to za cudak? - spytała Ezze kwiaciarkę, która piszczała z uciechy, obejmując swój kosz z kwiatami.

- Nie wiesz? A, prawda, on pojawił się po twoim zniknięciu. Dosłownie parę dni później. Broni tych, których krzywdzą nowe porządki, a nikt nie potrafi go schwytać. Jest już nagroda za jego głowę, ale to zbyt silny zawodnik, żeby wystarczyło takie coś. Król oficjalnie ogłosił Herosa wrogiem publicznym, ale ludzie śmieją się z tego. On jest naszym obrońcą i właśnie tego Corado nie może strawić. Heros dokładnie wie, co robi. Yahera tak by nie prześladował.

Ostatnie słowa powiedziała bardzo cicho, jakby nie chcąc prowokować zbierających się z trotuaru policjantów. Widocznie wolność wypowiedzi przeszła już do historii, podobnie jak ochrona lokatorów.

- Co stało się ze starym królem? - spytał Silvand.

- Przebywa w swej posiadłości na Wyspie Róż, razem z garścią oddanych mu dworzan – odparła kobieta – Jest w głębokiej depresji. Podobno obwinia się wciąż za śmierć syna... Gdyby nasz królewicz żył, na pewno ukróciłby tego uzurpatora.

W tych słowach zawarta była już nie tyle niechęć, co nienawiść. Widocznie Corado naprawdę dał się ludziom we znaki i mało dbał o to, co o nim myślą.

- Na pewno nie żyje? - spytał ostrożnie Silvand.

Kwiaciarka pociągnęła nosem i wzruszyła bezradnie ramionami.

- Tak mówią, chłopcze – odparła płaczliwie – Zabił się na konnej przejażdżce. Może zresztą ktoś mu w tym pomógł, to niewykluczone. Wszyscy chcielibyśmy, żeby żył. Był dziecinny i nieodpowiedzialny, ale miał złote serce.

Ciężko wzdychając, poszła dalej razem ze swym koszem.

- Nie jest dobrze. - mruknął książę do siebie.

= Chodź na rynek. Trochę popatrzysz, jak pracuję i jak inni tacy jak ja zarabiają na życie. - powiedziała Ezze i pociągnęła go za sobą, nie ustosunkowując się do tej drażliwej sprawy.

Tak było lepiej. I tak wiedziała, że jej przyjaciel nie wytrzyma długo, stojąc z boku. Nie miał już mocy bohatera, ale nadal miał bohaterskie serce i ten niepowstrzymany imperatyw, by bronić tych, którzy tego potrzebują. Powstrzymywanie go nie miało sensu, musiał iść tą drogą, ślepy i głuchy na wszystko inne, posłuszny wezwaniu, które słyszał tylko on. Rycerski, nieszczęśliwy, piękny książę, odrzucony przez świat, w którym miał kiedyś rządzić. Oczywiście to, że był księciem, nie miało nic do rzeczy, równie dobrze mógł być synem tkacza, jedyne, co się liczyło, to jego niezłomny charakter, bezwzględne poczucie sprawiedliwości, dobro, które w nim mieszkało.

Na rynku panowało takie ożywienie, jakby był biały dzień. Ezze znalazła jakieś względnie wolne miejsce, usiadła wygodnie na kawałku muru i zaczęła śpiewać przy wtórze swego serenitu. Ludzie zatrzymywali się, słuchali jej oczarowani jak każdy, kto usłyszał jej śpiew. Silvand poczuł się nagle niepotrzebny, obcy, choć to miasto było przecież jego miastem rodzinnym. Rozejrzał się wkoło i dostrzegł porzucony, a może zgubiony przez kogoś blok rysunkowy z kilkoma ocalałymi arkuszami brystolu, oraz kawałek węgla. Niewiele myśląc podniósł te przedmioty i, usiadłszy w kącie, zaczął dla zabicia czasu szkicować z pamięci portret Herosa. Tak go to pochłonęło, ze zapomniał o całym świecie i nawet nie zauważył, że niektórzy z przechodniów zaglądają mu przez ramię na rysunek. Dopiero, gdy jeden z nich zaczął mówić, podniósł głowę.

- Narysowałbyś nas? - pytał młody chłopak, który przyszedł na rynek ze swoją dziewczyną. Stała obok niego, ładna, trochę pulchna szatynka o miłej twarzy. Chłopak, rudy i piegowaty, też wyglądał sympatycznie.

- Stańcie obok siebie. - powiedział książę, wyjmując z bloku czysty arkusz. Przez chwilę patrzył uważnie na swych przypadkowych modeli, potem pochylił się nad kartką i zaczął szybko szkicować.

Od dziecka posiadał zdolność uchwycenia na papierze charakterystycznych rysów ludzi lub przedmiotów. Nie dążono do tego, by rozwijać w nim te zdolności, gdyż jako przyszły król nie mógł zajmować się czymś tak niepoważnym, ale ten talent wciąż w nim tkwił, choć zapomniany.

Gdy wręczył zakochanym ich wspólny portret, oboje zachwycili się wiernie oddanym podobieństwem i elegancją linii.

- Ile jestem winny? - spytał chłopak, wyjmując portfel.

Silvand spłoszył się nieco, nie był bowiem przygotowany na to, że zostanie potraktowany jak uliczny artysta. Nigdy jeszcze nie zarabiał na życie – bycie niewolnikiem zaś trudno było uznać za pracę zawodową.

- Dwa ternary – powiedziała głośno ze swego miejsca Ezze – Takie są stawki, Sylwuś. Wybaczcie mu, jest strasznie nieśmiały i łatwo traci głowę.

- A narysowałbyś też mój portret? - spytała jakaś żylasta dama w kapeluszu z piórami i przesadnie eleganckim stroju.

Ezze uśmiechnęła się do przyjaciela krzepiąco.

- Do roboty, tygrysie. Ja będę śpiewać, a ty rysuj. - rzekła i ponownie przebiegła palcami po klawiszach na boku serenitu, by nastroić dźwięk na wyższy ton. Można było odnieść wrażenie, że jest raczej zadowolona z takiego obrotu spraw.

Kiedy wracali do domu, na publicznym zegarze była druga nad ranem. Oboje byli, mimo przepracowanych na rynku godzin, odprężeni i zadowoleni z zarobku.

- Gdybym to przewidział, kupiłbym papier wcześniej i zarobiłbym więcej. - rzekł Silvand, z ulgą wyciągając się na swoim sienniku.

- Tyle na razie nam starczy. Skąd mogłeś zresztą wiedzieć? Zdrzemnijmy się, a jutro kupimy ci wszystko, co trzeba do takiej pracy. - odparła Ezze ze swego łóżka, zakrywając się postrzępionym na brzegach pledem.

Silvand przymknął oczy. W tym nędznym mieszkaniu czuł się tak, jakby naprawdę był w domu, lepiej niż kiedykolwiek w swych książęcych komnatach. Być może wynikało to z tego, że teraz był wolny. Nie podlegał już nikomu, nie musiał nic udawać i nie musiał dorastać do niczyich oczekiwań.

 

 

 

 

 



IV. NIEPOKOJĄCE WIEŚCI

- Jeśli chcesz, możesz zaśpiewać razem z nami na festiwalu. - powiedział Czarny Bard, gdy siedzieli razem nad rzeką, dookoła niewielkiego ogniska, i jedli pieczone kartofle z solą.

W tym śpiewaku nie było ani odrobiny zawodowej zawiści. Zdawało się wręcz, że takie uczucia są obce jego łagodnej naturze i Silvand wiedział, że gdyby wyraził taką wolę, Taer nie tylko nauczyłby go wszystkiego co sam umiał, ale i pomógł w debiucie. Rzeczywiście trudno było go nie lubić.

- Nie, dzięki. Wystarczy mi rysowanie portretów. Śpiewanie zostawię fachowcom. Nikt nie powinien brać się do nie swojej roboty.

Varens, zabawiający się liczeniem przepływających ryb, prychnął krótkim śmiechem. W prostym kaftanie i wąskich spodniach, we włosach zaczesanych wedle ternańskiej mody, wydawał się zwyczajnym młodym chłopcem, włóczącym się bez określonego celu po mieście. Jego skóra, choć bladawa, miała odcień zbliżony do cery przeciętnego Ternańczyka, a ponieważ polował bardzo ostrożnie, nikt nawet nie podejrzewał, z kim ma do czynienia. Nawet refleksy na jego włosach wydawały się całkiem naturalne i tylko dwoje ludzi wiedziało, że jest on kimś niezupełnie zwykłym. Urządził się zdumiewająco łatwo – wynajął mieszkanie w dzielnicy o niebo lepszej niż Upiorne Blokowisko i grał rolę syna bogatych rodziców, który postanowił wyfrunąć z gniazda. To, jak się wtopił w środowisko, zdumiewało mistrzostwem i nonszalancją. Nie upłynął nawet tydzień, jak znał już wszystkich liczących się ludzi w okolicy i był z nimi na ty. Nikt z nowych znajomych nie miał pojęcia, że najbliższymi przyjaciółmi młodego dandysa są ludzie z Upiornego Blokowiska. Varens, udzielając się towarzysko i prowadząc życie na wysokiej stopie, nie zapomniał o Silvandzie i o Ezze. Spędzał z przyjaciółmi tyle czasu, ile tylko mógł, ale zawsze akcentował swą niezależność. Nie wiedzieli nawet, jaki dokładnie był jego adres – twierdził, że tak jest bezpieczniej dla wszystkich i pewnie miał rację.

- Kochany, uwielbiam twoje uwagi – powiedział – Jesteś wspaniałym przykładem bohatera z podań ludowych : szlachetnym, bezwzględnie prawym i absolutnie nieżyciowym, a do tego jeszcze jajogłowym. Ktoś taki jak ty wydaje się nieprawdziwy, wiesz? Nie wierzę w twoja realność. Twoja matka wymyśliła sobie ciebie w pewien jesienny dzień, gdy padał deszcz i wszystko było do niczego.

- Czy wymyśleni ludzie mogą istnieć realnie? - spytał Taer i zapatrzył się gdzieś rozmarzonymi, ciemnoszarymi oczami.

- Nikt nigdy nie rozstrzygnął tego dylematu – powiedziała Ezze, sięgając po sól – Może mogą? To by wiele tłumaczyło. Varens, a ty pójdziesz z nami na festiwal?

Wampir potrząsnął głową zdecydowanie.

- Nie. I wam też bym nie radził. Festiwal będzie transmitowany, zbyt wiele osób będzie mogło zobaczyć Sylwka i... może pomyśleć coś, co nie powinni. Po nim zanadto widać, z jakiego jest rodu.

- Przesadzasz. Nikt nie będzie patrzył na rysownika, tylko na śpiewaków – Silvand wzruszył lekko ramionami i wpakował sobie do ust następny ziemniak

- Poza tym wątpię, czy Corado ogląda sprawozdania z takich imprez. Trochę go znam i wiem, że to zupełnie nie w jego stylu.

- Jak chcesz, ja swoje powiedziałem. Wiecie co? W dzielnicy Humbota mówią, że Heros znów się pokazał. Obronił jakiegoś włóczęgę przed aresztowaniem, a pewnemu właścicielowi firmy zabrał masę pieniędzy i dał jego pracownikom. Królewska gwardia zaraz przyjechała, ale szukaj wiatru w polu. Heros pojawia się jak spod ziemi i znika niczym wicherek. Podobno Corado podwyższył cenę za jego głowę, odkąd ten pyskacz zagroził, że pozbawi go tronu, jeśli będzie tak dalej postępował z ludźmi.

- Bogacze pewnie są przeciw niemu? - spytała ironicznie Ezze.

- A figę. Oni też go lubią, chyba że mają coś na sumieniu. Taki bohater działa na wyobraźnię. A za obecnym władcą, moi złoci, nikt jakoś nie przepada.

Właśnie to jest ciekawe... Gdyby Corado był nawet zupełnie przeciętnym królem, ani złym, ani dobrym, miałby przecież i zwolenników, i przeciwników. Czyżby był aż tak zły? - mówił Silvand powoli, marszcząc czoło. Zdążył zauważyć, że prawo zmieniło się na niekorzyść, ale przecież nie aż tak bardzo, żeby...

- Nie o to chodzi, czy jest zły, czy dobry – powiedział Taer, wracając z obłoków na ziemię – Chodzi o to, że Corado nie jest człowiekiem. Wszyscy już o tym wiedzą i zwyczajnie się boją.

- Jak to, nie jest człowiekiem?

- Ano tak to. Nie wiem, kto pierwszy na to wpadł, ale szybko się rozeszło. Szczegółów nie znam, nawet nie wiem, czy pragnę je znać, ale pewien służący z zamku, jak się upił, powiedział, że Corado nigdy nie pozwala, by ktoś na niego patrzył, gdy się rozbiera. I że ma do tego powody.

- Ciekawe. - Silvand potarł usta wierzchem dłoni. Ta wiadomość całkowicie zmieniała postać rzeczy. Początkowo zamierzał po prostu żyć, do niczego się nie wtrącając, ale to, co usłyszał, zelektryzowało go. Poczuł się tak, jakby zbudził się uśpiony w nim Tytan i czujnie podniósł głowę. W końcu Terna była jego królestwem. To on miał tu rządzić. Mimo, że został odsunięty od sukcesji, czuł się nadal odpowiedzialny za swój kraj i jego mieszkańców.

- Prawda, ciekawe, i to bardzo. Niektórzy mówią, że nadchodzą mroczne i złe czasy, i to głównie właśnie ze względu na Corado. Czy wiesz, że cała królewska gwardia przybyła nie wiedzieć skąd? To nie są Ternańczycy. Ponurzy, bezwzględni i ślepo posłuszni swemu władcy, a nigdy nie pokazują twarzy. Zawsze noszą te swoje maski, jeszcze szczelniejsze niż Heros i bardzo rzadko odzywają się do kogoś. Trzeba przyznać, że jak mówią, to grzecznie, ale takim głosem, że mróz idzie po krzyżu.

Silvand milczał. Cztery lata walczył o to, by Terna nie popadła w niewłaściwe ręce. Zmarnował sobie zdrowie i opinię, stracił przyjaciół – a teraz wyglądało, że to wszystko na nic. Nie była to pocieszająca myśl. Jeszcze gorsza była ta, że Półbóg najwyraźniej gdzieś znikł, bo przecież trudno byłoby uznać Herosa za nowe wcielenie Tytana. Raczej był to „bohater na własną rękę”, mimo regeszytowej zbroi – w to Silvand nie wątpił.

- Czy nie słyszeliście tu o pojawieniu się Tytana? - spytał po chwili.

Taer roześmiał się serdecznie, ukazując drobne, białe zęby.

- Ni słychu, ni dychu – zapewnił go – Byli już tacy, co go szukali. Więcej ci powiem, blondynku: Orti wziął się na odwagę i poszedł do Świątyni Uniwersum. I wyobraź sobie, że nie mógł jej znaleźć. Jakby pod ziemię się zapadła. Kilka dni szukał, wreszcie dał sobie spokój. Wygląda na to, że jesteśmy sami, żeby jakoś rozgryźć ten pasztet.

Ezze dojadła swojego ziemniaka, wytarła umazane popiołem pace i dopiero wtedy spytała:

- Czy ten służący nie powiedział czegoś więcej? Skoro się upił, to znaczy, że zobaczył coś paskudnego, o czym wolałby zapomnieć. Nie wygadał się czasem, co?

Taer spoważniał i poczęstował Varensa kartoflami, które właśnie dopiekły się w ognisku. Spotkawszy się z uprzejmą odmową sam wziął największy i z namysłem zaczął go obierać ze zwęglonej skórki.

- Zobaczyć, zobaczył – rzekł wreszcie niechętnie – Ale niewiele chciał powiedzieć. Był przerażony, z tego wnoszę, iż Corado musi się różnić od przeciętnego Devara, i to znacząco. Chyba że członkowie tej rodziny mają jakąś mroczną tajemnicę.

Przy tych słowach spojrzał znacząco na Silvanda, podając mu jednocześnie talerz. Tego, że jego nowy znajomy był z rodu Devar, nie można było ukryć. Książę mógł ufarbować włosy, ale porcelanową biel skóry i czarne jak smoła oczy trudno byłoby ukryć przed ludźmi, wolał więc nie stroić się w cudze piórka. Ród Devar był bardzo rozgałęziony, z powodzeniem mógł więc uchodzić za syna którejś z pomniejszych odnóg, bez znaczenia politycznego. Swoją drogą była w tym jakaś niezwykła złośliwość losu, że ród królewski Terny tak bardzo odcinał się od reszty Arnanian, przeważnie smagłoskórych, ciemnowłosych i jasnookich. Nawet Taer, którego skóra była dość jasna, wydawał się ciemny przy Silvandzie.

- Nie, nie mamy żadnej tajemnicy, a w każdym razie nie taką, o jakiej myślisz – odpowiedział, biorąc podsunięty mu ziemniak - Jesteśmy zwyczajnymi ludźmi, choć trochę wyblakłymi. Ale znowu Segdowie, którzy rządzą Olmeskiem od pięciuset lat, są rudzi i piegowaci jeden w drugiego, a nikt nie robi z tego problemu.

- Jasne, że nie to jest problemem. Ale w takim razie albo Corado w ogóle nie jest Devarem, albo ja nic z tego nie rozumiem.

Ezze spojrzała na Silvanda ostrzegawczo. Choć Czarny Bard należał do jej najdawniejszych przyjaciół, nie ufała mu na tyle, bo odkrywać przed nim wszystkie karty. Książę zauważył jej spojrzenie i uśmiechnął się nieznacznie, by ją uspokoić. On dobrze wiedział, co to znaczy mieć się nieustannie na baczności i nie dałby się naciągnąć na choćby jedno niepotrzebne słowo.

- Nic nie wiem – rzekł – Ale tę sprawę trzeba będzie zbadać. Varens, jak jesteś zręczny w penetrowaniu takich domostw?

- Dla mnie to nie problem. Nie takie rzeczy się robiło. - odparł wampir leniwie, siląc się na zblazowany ton.

- Jesteś włamywaczem? - zainteresował się Taer.

- Och, robiło się to i owo. Żadna praca nie hańbi, ty kiepski grajku – roześmiał się Varens – I co, wydasz mnie policji?

Taer machnął na niego ręką i wrócił spojrzeniem do Silvanda, skubiącego machinalnie rzadką trawę.

- Dlaczego chcesz się w to mieszać? Sam masz chrapkę na tron?

- Też pomysł – obruszył się książę – Jednak jestem Devar, więc interesuje mnie to, czy rządzi ktoś, kto jest do tego uprawniony, czy też uzurpator. Zwłaszcza potencjalnie groźny uzurpator. Chcę się upewnić, że Corado nie zagraża naszemu królestwu, a zwłaszcza ludziom.

- No, ludziom zagraża, to możesz wiedzieć bez sprawdzania. Zauważ, że boją się nawet o nim mówić. Ale czy tobie się zdaje, że mu jakoś zaszkodzisz? Jesteś jeden, a on ma swoją armię.

- Heros też jest jeden, a jednak Corado się go obawia – rzekł Silvand w zamyśleniu – Nie, nie, Taer, rzecz nie w liczbie przeciwników, ale w tym, jakim oni potencjałem dysponują. Rozumiesz, ja mogę nie mieć nic na Corado, ale on musi być przekonany, że mam, i to dużo. Nie będę cię namawiać, żebyś się do mnie przyłączył, Ezze i Varens wystarczą, ale proszę cię o zachowanie tajemnicy.

- Grób, mogiła. - obiecał solennie Czarny Bard, jednak po jego minie było widać, że nie wierzy nic a nic w to, że Silvand i jego malutki oddział zdołają coś zrobić nowemu królowi. Trudno zresztą, żeby wierzył, skoro nie mógł mieć pojęcia o przeszłości swego rozmówcy i nie zdawał sobie sprawy z tego, kim naprawdę jest Varens, uroczy „niebieski ptak” z dzielnicy bogaczy.

Na wątłym mostku, przerzuconym nad rzeką, pojawiło się dwóch młodych chłopców, jeden z gitara, drugi z fletem.

- Taer! Długo mamy na ciebie czekać?! - krzyknął jeden z nich, wymachując ręką.

- O, do diaska, zapomniałem. Wybaczcie. - Czarny Bard zerwał się z trawy, chwycił swój instrument i tyle go było widać.

- Kiedy zaczynają się takie imprezy jak festiwal, ten chłopak robi się kompletnie niepoczytalny – prychnęła Ezze, wyraźnie rozweselona – A teraz gadaj, Varens, co myślisz o tym wszystkim. Jesteśmy już sami swoi.

Młody mag przeczesał włosy palcami.

- To skomplikowana sprawa – rzekł powoli – O ile zdążyłem się połapać, a raczej z tego, co powiedziała mi Deidre... to sąsiadka, ma siedemnaście lat i chyba mnie lubi... Corado jest nieślubnym synem córki jednego z członków Rady Starców. Nie wiadomo, kto był jego ojcem. Tulli, jego matka, była niewidoma od urodzenia i nic nie mogła powiedzieć o swym kochanku, może też zresztą nie chciała. Zginęła w jakimś wypadku dwa lata przed wyznaczeniem Corado na następcę tronu. Podobno była bardzo zaborczą matką. Nie dopuszczała do dziecka żadnej niańki, żadnej służącej, a mimo swego kalectwa opiekowała się nim sama. Deidre chce studiować detektywistykę, jest bardzo dociekliwa, a sprawa nowego króla bardzo ją interesuje ze względów rodzinnych. Corado kazał uwięzić jej siostrę, która następnie popełniła samobójstwo. Taka jest oficjalna wersja, ale dziewczyna w to nie wierzy. Pragnie dokopać się prawdy na własną rękę i dlatego zbiera wiadomości. To silna osobowość, typ przywódczyni, nie zdziwiłbym się więc, gdyby stanęła na czele jakiegoś buntu. Nasza głowa w tym, żeby nie zrobiła tego za wcześnie, bo wtedy armia Corado rozbije rewolucjonistów w puch.

- Czy ty nie zmyślasz? - Silvand spojrzał na niego podejrzliwie.

- Nie. Związałem się z Dedre już drugiej nocy po wynajęciu mieszkania. Wampirom łatwiej oczarować dziewczynę, niż ci się zdaje. Deidre nawet nie wie, że trochę podziałałem na jej odczucia, by zaufała mi bardziej, niż na dobrą sprawę powinna. Okazało się, że dobrze wybrałem, bo ta mała jest kopalnią informacji. Jeśli nie trafi na szafot, to za dziesięć lat będzie najsławniejszym detektywem w Ternie.

- Jej informacje znaczą, że ojcem Corado było coś nieludzkiego – powiedziała Ezze po namyśle - Prawdopodobnie coś, co można określić jako metamorpha. Nie jest to zresztą zbyt szczęśliwa nazwa, bo gdyby to coś umiało przybrać w pełni postać pierwowzoru, Corado nie musiałby się tak pilnować.

- Dalgon! – przerwał jej Silvand z podnieceniem – Kiedyś istniała taka rasa, jeszcze nawet stosunkowo niedawno. Biologicznie byli w stanie krzyżować się z ludźmi, bo w zasadzie byli ludźmi, ale zewnętrznie przypominali raczej senny koszmar. Nie zachował się żaden wizerunek, ale podobno byli niewypowiedzianie ohydni, a ich wygląd nie miał w sobie nic ludzkiego. Dziwna, niewytłumaczalna anomalia ewolucyjna. Medon też była Dalgonem.

- Ci normalni pewnie ich wytłukli? - spytała ironicznie dziewczyna.

- Nie, skądże znowu. Wyginęli wskutek wewnętrznych waśni i degeneracji, która dotknęła ich rasę. Żyli na terenie dzisiejszego Etrandu, w górach. Zachowały się jeszcze resztki murów, którymi ich odgradzano od człekokształtnych, że tak powiem. Wiesz, dlaczego? Porywali czasem kobiety, by się z nimi krzyżować, nie ze złośliwości, ale po to, by ratować swa rasę. Wiedzieli, że się degenerują, chcieli przetrwać, ale człekokształtni nie mogli się na to godzić. Nie doszło wprawdzie do wojny międzyplemiennej, ale kłótnie istniały. Dalgonowie nie robili zresztą nic złego, jeśli pominąć próby ratowania swej rasy kosztem porywania młodych kobiet, a nawet mężczyzn. Podobno Dalgonki przybierały dla nich postać z grubsza ludzką, korzystając ze swej cielesnej plastyczności. Właściwie to mi ich żal. Wiedzieli, że giną, to musiało być dla nich straszne.

- Skąd ty o tym wszystkim wiesz? - Ezze położyła się na plecach i wpatrzyła w niebo – Przecież u was nie uczą historii. Ba, nie istnieje nawet taka gałąź wiedzy.

Tak było w istocie. Na Arnanie uważano, że historia jest przeszłością, ku której nie należy się zwracać, by nie powtarzać jej błędów. Nie prowadzono zapisków innych niż te konieczne na co dzień, a co sto lat niszczono przedawnione archiwa. Nie prowadzono też wykopalisk, archeologia była dziedziną nieznaną, podobnie jak paleozoologia czy paleobotanika. Arnanie nie chcieli wiedzieć, co było „przedtem”. Interesowało ich tylko to, co było „teraz” i co będzie „kiedyś”. Może właśnie dzięki takiemu podejściu nie było wojen.

- Półbóg mi o tym opowiadał – rzekł Silvand cicho – Wszystko, co wiem, wiem od niego. Uczył mnie, nie wiem czemu, ale uczył. Dał mi cząstkę wiedzy, którą ma on, o wszystkim. Wypalił ją w moim umyśle tak, ze nie zapomnę, choćbym pewnego dnia wskutek amnezji nie wiedział nawet, jak się nazywam. Czemu on to zrobił? Miałem być jego zbrojnym ramieniem, nie kronikarzem dziejów planety.

- Może Tytani byli nie tylko bezmyślną kupą mięśni, może nie mieli takimi być. Ten wasz Półbóg to bóstwo opiekuńcze czy co?

- Nie potrafię go zdefiniować. To Półbóg, gdyż w odróżnieniu od Boga ma materialną postać. Nie przybiera jej, a ma, rozumiesz różnice? Ale ma też niezwykłą moc i wiedzę o wszystkim, co wydarzyło się w widzialnym wszechświecie od zarania dziejów.

Silvand mówił coraz wolniej, jakby dopiero teraz doszło do niego, jak mało wie o swym mentorze i jego roli. Trudno było o nim mówić. Nie był nawet pewny, czy powinien o nim mówić.

- Byłeś jego marionetką, ale nie do końca – podsumowała Ezze, wciąż patrząc rozmarzonymi oczami w niebo – On chciał od ciebie czegoś więcej. Problem w tym, że teraz będzie trudno uzyskać od niego jakąkolwiek odpowiedź, skoro Świątynia Uniwersum znikła nie wiedzieć gdzie. Jednak dzięki niemu masz wiedzę, której przeciętny Arnanin może ci pozazdrościć, a ta wiedzy może okazać się skutecznym orężem. Może nie zdajesz sobie jeszcze sprawy z tego, co wiesz i jaką to ma wagę użytkowa, ale to tkwi w tobie, mój mały książę. I kiedyś ci się przyda.

Silvand nie był o tym przekonany. Od wczesnego dzieciństwa wpajano mu przekonanie, że nie należy interesować się przeszłością, a jedynie patrzeć w przyszłość i nie potrafił wyobrazić sobie, jak w walce z Corado mogłaby mu pomóc „martwa wiedza”, jak pogardliwie zwano historię. To dlatego nie stanowiła osobnej dziedziny nauki. Ograniczano się tylko do tego, co w miało rzeczywisty wpływ na teraźniejszość i garści zawodowych ciekawostek, które mogły zainteresować jedynie fachowców z poszczególnych dziedzin.

Rozmyślanie nad tymi sprawami przerwał mu widok Moraimy, biegnącej ku nim.

- Zabrali Corky! - wyrzęziła, hamując tuż przy nich gwałtownie – Dała w końcu po pysku temu elegancikowi i zabrali ją!

- Co takiego? - zdumiała się Ezze.

Z chaotycznej opowieści Moraimy wynikało, że do teatrzyku, w którym tańczyła jej przyjaciółka, często przychodził bratanek jednego z obecnych ministrów, Stantor Cray. Narzucał się pięknej tancereczce, pewny, że oszołomi ja bogactwem i pozycją towarzyska. Tego dnia był nieco pijany i przebrał miarę. Corky, choć delikatna i łagodna, wymierzyła mu mocny policzek i w dobitnym słownictwie dzielnic biedaków uświadomiła natrętowi, co o nim myśli. Stantor musiał poczuć się urażony, gdyż na jego rozkaz dwóch zbirów wciągnęło Corky do poduszkowca i odleciało wraz z nią.

- Niedobrze – Ezze zerwała się z trawy – Varens, gdzie mieszka Stantor Cray?

- W Takkosh – odparł wampir – To zamknięta dzielnica, tylko dla wybranych, ale leży obok dzielnicy Humbota, gdzie mieszkam. Stantor ma dom na osiedlu Ixotl, piękną rezydencję z basenem i ogromną oranżerią. No co? Byłem tam.

- Zatem teraz musisz nas tam zabrać – zdecydował Silvand – Nie martw się, Mor, wyciągniemy Corky z tego domu.

Moraima otworzyła usta, ale po namyśle zamknęła je, nic nie mówiąc. Znała Ezze od dawna, ale Silvand i Varens byli dla niej wciąż obcy i nie rozumiała, czemu chcą ryzykować w jej sprawie. Prawdę mówiąc, traktowała ich nieco nieufnie. Jej artystyczny instynkt podpowiadał, że w obu mężczyznach jest coś zagadkowego, coś, co wcale się jej nie podobało. Nie umiała tego sprecyzować, lecz właśnie z powodu tych przeczuć zachowywała w stosunku do nich pewien dystans. A teraz obaj ofiarowują jej pomoc...

Ezze odgadła widać jej myśli, bo roześmiała się nagle.

- Nie rób takiej miny, słonko – powiedziała z humorem – Przysięgam ci, że oni dwaj są bardziej godni zaufania niż cała twa Akademia Sztuk Pięknych. Ocalimy Corky i damy po nosie temu lowelasowi. Masz na to moje słowo.

 

 

 



V. DEKLARACJA

 

Dzielnica Takkosh była dzielnica zamkniętą, to znaczy, że mieszkali tam tylko przedstawiciele elity społecznej Terny. Nikt inny nawet tam nie wchodził, chyba że na specjalne zaproszenie, o które wcale nie było łatwo. Jednak Varens nie kłopotał się zdobywaniem zaproszeń, a po prostu poprowadził swych przyjaciół drogą, której nikt nie pilnował. Skoro raz był zaproszony, uznał to za pretekst, by dokładnie spenetrować wszystkie zakątki dzielnicy, i właśnie teraz okazało się to przydatne. On sam nie miałby problemów z prześlizgnięciem się niepostrzeżenie wszędzie, gdzie by chciał, ale jego przyjaciele nie mieli tej diabelskiej zwinności, jaką odznaczają się wampiry. Musiał wziąć to pod uwagę i poprowadzić ich łatwiejszą droga niż ta, której użyłby, będąc sam. Na wszelki wypadek osłonił ich odrobiną magii, ale ten sposób, wbrew powszechnemu mniemaniu, nie jest uniwersalny – zaciera rysy twarzy i cechy charakterystyczne sylwetki, ale nie pozwala „zniknąć”.

- Magia ma swoje ograniczenia. Nie żądajcie za wiele. - powiedział Varens, gdy Silvand i Ezze wyrazili swe wątpliwości.

- Nie żądamy przecież... Prowadź, wielki wodzu. - westchnęła dziewczyna. Widać było, że czuje się nieswojo – magiczna osłona powoduje u ludzi nienawykłych jeszcze do niej dokuczliwe swędzenie.

- Weź jeszcze to – wampir podał jej mały przedmiot, przypominający miniaturową pałeczkę magiczną – To kierunkowskaz. Ty będziesz przeszukiwać dom, więc powinnaś go mieć. Wystarczy, że skoncentrujesz się na Corky, a kierunkowskaz wskaże ci drogę do niej.

Varens najwyraźniej wiedział, którędy prowadzić swych przyjaciół, ponieważ nigdzie po drodze nie natknęli się na ochroniarzy. Słyszeli czasem ich głosy, w przesmykach między domami widywali ich masywne sylwetki, ale poruszali się tak cicho, że zdołali ich nie zaalarmować.

- To ten dom. - rzekł wreszcie Varens, pokazując wielką posiadłość, otoczoną stylizowanym ogrodzeniem z rzeźbionych prętów.

- Psy, strażnicy i monitoring elektroniczny – mruknął Silvand, przypatrując się intensywnie rezydencji – Sporo tego.

Uświadomił sobie właśnie, że została mu jeszcze jedna pamiątka po Tytanie : tak zwany teleskopowy wzrok. Nie było to najszczęśliwsze określenie, ale częściowo oddawało istotę rzeczy – jego oczy działały jak wojskowa lornetka, gdy tylko była taka potrzeba.

- Psy biorę na siebie – rzekł Varens – Uszkodzę też kamery. Ty musisz dać sobie radę z mięśniakami. Ezze niech znajdzie dziewczynę.

- To może być najtrudniejsze.

- Nie bądź taki rycerski. Ezze da sobie radę, a my dwaj musimy ściągnąć na siebie uwagę całej ochrony, zresztą właśnie dla jej bezpieczeństwa.

Varens wysunął się zza ściany, za która się ukrywali i podszedł do ogrodzenia. Chwilę stał, pocierając opuszkami palców o swe uszy i usta, potem dotknął palcami ogrodzenia. Wszystkie metalowe części otoczyła niebieskawa poświata, która zaraz zgasła. Wampir przeskoczył ogrodzenie tygrysim skokiem, otworzył bramę i wtedy do akcji włączył się Silvand. Musiał odwrócić uwagę ochroniarzy na tak długo, by Ezze zdołała przedostać się do domu. Strażnicy byli wyraźnie zaskoczeni, nie tylko pojawieniem się intruzów, ale i tym, że psy nie wiedzieć czemu, zamiast ich atakować, kręciły się wokół nich bezładnie i wyraźnie chciały się bawić. Silvand, nie chcąc ranić tych ludzi, postanowił błyskawicznie, że zastosuje metodę walki zwaną „demo”. Ten system wymagał zwinności i koordynacji, jakimi mógł się poszczycić tylko były Tytan, i składał się niemal wyłącznie z uników. Nie był tylko pewny, czy długo uda mu się walczyć w ten sposób, bo nie miał już przecież do dyspozycji nadprzyrodzonych sił Tytana, a jego mięśnie i stawy nie były w zbyt dobrym stanie. Varens musiał o tym wiedzieć, bo do magicznego maskowania dodał wyraźnie wyczuwalny komponent wspomagania.

Podczas gdy mężczyźni zajęci byli walką, Ezze przemknęła się za ich plecami do domu. Rezydencja była naprawdę duża i łatwo było zgubić się w niej. Ezze ścisnęła w dłoni kierunkowskaz i pomyślała o Corku. Natychmiast poczuła, jak kamienna pałeczka drży, a jej zaostrzony koniec kieruje się w lewo. Ruszyła w tamtą stronę pewnym krokiem, mijając służących, zajętych swą pracą. Dobrze wiedziała, jak się zachować, by ci ludzie nie byli pewni, z kim mają właściwie do czynienia – z intruzem czy z zaproszonym gościem, którego lepiej nie urazić. Magiczna osłona sprawiała, że wydawała się znacznie lepiej ubrana i uczesana, niż była w istocie, a to miejsce na pewno odwiedzało wiele młodych dziewczyn.

Magiczny gadget od Varensa prowadził ją pewnie przez korytarze, aż wreszcie, przed jednymi z drzwi, zamarł i nie poruszył się więcej. Ezze przygryzła lekko wargi, potem spróbowała poruszyć klamką. Drzwi nie ustąpiły.

- Magia dobra rzecz, ale odrobina złodziejskiej zręczności tez nie jest do pogardzenia. - mruknęła dziewczyna. Potrząsnęła swymi czarnozłotymi lokami i wyciągnęła z nich długą, stalowa spinkę.

Zamek w drzwiach nie okazał się zbyt skomplikowany. Wystarczyły dwie minuty, a obiecująco zgrzytnął i drzwi zamkniętego pokoju uchyliły się.

- Corky! - zawołała śpiewaczka.

Piękna tancerka poderwała się z fotela, w którym siedziała, skulona jak przestraszone dziecko. Widać było, ze jest roztrzęsiona i zapłakana, ale chyba nic się jej nie stało.

- Skrzywdzili cię? - spytała Ezze, chwytając ją za rękę.

- Nie. Stantor był pijany, a jego goryle nie ośmielili się nic mi zrobić – odparła Corky – Ale jak ty się tu dostałaś?

- Kumple pomogli. Uciekajmy, zanim skończy się zamieszanie w ogrodzie.

Corky nie miała żadnych pretensji do bycia bojową. Była słaba, przerażona i Ezze czuła, że w razie jakichś komplikacji nie może liczyć na jej pomoc. Będzie musiała i myśleć, i walczyć za ich dwie. Pociągnęła ją za sobą, kierując się do wyjścia.

Jednak awantura w ogrodzie zaalarmowała już wszystkich i drogę dziewczynom zagrodziło trzech silnych mężczyzn oraz ich chlebodawca, Stantor, najwyraźniej jeszcze niezbyt trzeźwy, za to wściekły. Ujrzawszy Ezze zdumiał się nieco.

- Nie myślałem, że uliczne śpiewaczki tak łatwo pakują się w kłopoty. – powiedział

- A ja nie myślałam, że młodzi arystokraci trudnią się porywaniem dziewcząt – zareplikowała spokojnie Ezze – Do diabła, panie ładny, powinien się pan wstydzić. Co to za pirackie metody w zalotach?

- Nie będę się tobie tłumaczył, mała – Stantor od razu przeszedł do kontrnatarcia – Ta panna jest tutaj, bo tego chcę i tobie nic do tego. Gdybym chciał, żebyś ty tu była, również nie pytałbym cię o zdanie.

- Błąd, mój młody ważniaku – zaśmiała się Ezze – Bo ja nie dałabym się porwać. Prędzej skończyłbyś z poderżnietym gardłem. Tam, gdzie się wychowałam, trzeba było umieć walczyć. Corky jest na to za delikatna, ale ja...

Ściągnęła z ramion swoją narzutkę i owinęła nią lewą rękę, tworząc rodzaj prymitywnej tarczy. W jej prawej dłoni błysnął stalowy łańcuszek z zawieszoną na końcu ołowianą kulką – bola, broń mętów społecznych, niezastąpiona w bezpośrednim starciu i bardzo skuteczna.

- Takaś bojowa? - Stantor stracił nieco rezon, ale nie cofnął się, ufny w ochronę swych strażników, a może też i we własną przewagę nad dwiema wątłymi dziewczynami, z których jedna trzęsła się z przerażenia i nie potrafiłaby skrzywdzić muchy.

Ponagleni strażnicy ruszyli niezdecydowanie w stronę dziewczyn. Ołowiana kulka wystrzeliła niemal niepostrzeżenie, trafiając jednego z nich prosto w czoło. Ochroniarz zatoczył się do tyłu i padł na podłogę niczym uderzony maczugą. Ezze nie czekała, az minie moment zaskoczenia. Jej kulka uderzyła w skroń drugiego osiłka, po czym dziewczyna pociągnęła za sobą Corky, mijając osłupiałego Stantora. Młody arystokrata uczynił jakiś ruch, jakby chcąc zatrzymać tancerkę, ale łańcuszek od boli trzepnął go ostro po ręku.

- Nie waż się – ostrzegła go śpiewaczka – To, co spotkało twych goryli, to tylko preludium. Na drugi raz zapamiętaj, że gdy dziewczyna mówi 'nie', to znaczy 'nie'., bo wpakujesz się w takie kłopoty, że ci święty Boże nie pomoże. A prawda, wy nawet nie rozumiecie tego zwrotu.

- Chcę tej dziewczyny. - powiedział Stantor w oszołomieniu, jakby nie rozumiał, co się właściwie stało.

- Musisz obejść się smakiem.

Wyczulony słuch Ezze pochwycił szmer w korytarzu, śpiewaczka odwróciła się i błyskawicznym wyrzutem boli cisnęła o ścianę służącego, który próbował zajść ją od tyłu.

- Stój, gdzie stoisz – uprzedziła groźnie Stantora – Nie waż się dotykać Corky, bo może się to dla ciebie smutno skończyć. Nawet król nie ochroni cię przed nami, jeśli skrzywdzisz jednego z nas, a Corky jest jedną z nas. Zapomnij o niej.

Cofając się tyłem i nie spuszczając oczu ze Stantora skręciła poza załom korytarza i dopiero tu pchnęła brutalniej swa towarzyszkę.

- Rusz się, uciekamy.

Gdy tylko znalazły się w ogrodzie, Silvand i Varens pochwycili je i wybiegli wraz z nimi za bramę, zostawiając za sobą istne pobojowisko. Byli już po drugiej stronie ulicy, gdy rozległy się dzwonki alarmowe, wzywające straż miejską.

 

* * * *

 

- Zatrzymaj – Stantor dotknął ramienia oficera śledczego, wraz z którym przeglądał nagrania z monitorigu – Tak, to oni. Ten ciemny jest zamazany, ale ten o jasnych włosach... Wyostrz trochę.

- Robię, co się da. – mruknął detektyw Ybar, regulując aparaturę. Był już niemłody, miał duże doświadczenie zawodowe, poczucie godności osobistej i z trudem znosił poufałe zachowanie tego zarozumiałego młokosa.

- Tak, to on. Jestem pewny. To królewicz Silvand.

- Z całym szacunkiem, ale to niemożliwe. Królewicz Silvand nie żyje.

- Wszyscy tak twierdzą, ja zresztą też tak sądziłem – Stantor przyglądał się niewyraźnemu obrazowi na ekranie – Ale za często widywałem Silvanda, by się pomylić. To on. Wrócił i ukrywa się wśród tego plebsu. Na pewno coś knuje, ale co? Chyba nie jest tak szalony, by sądzić, że uda mu się obalić Corado? Kto by za nim poszedł? Ci żebracy?

Detektyw spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem. Śledztwo w sprawie zmarłego przed laty księcia wydało mu się czystą stratą czasu, zwłaszcza, że o co mieli go oskarżyć? O najście domu i pobicie? Gdyby przed sądem wyjawił motywy swego czynu, to Stantor byłby w kłopotach, mimo wysokiego urodzenia i pozycji.

Młody przystojny mężczyzna o żółtawych oczach i włosach koloru roztopionego brązu potrząsnął lekko głowa i zacisnął usta.

- Muszę powiedzieć o tym królowi – rzekł – To mój obowiązek jako członka świty królewskiej. Coś mi mówi, że Silvand Devar jest niebezpieczny, choc nie mam pojęcia, czemu. Być może jego pojawienie się u mnie było nie tylko rycerską akcją, ale czymś w rodzaju deklaracji wojennej. Tak jakby powiedział 'Oto jestem, strzeżcie się.' Wydrukuj mi te zdjęcia. Szkoda tylko, że nie wiemy, kim jest ten drugi. Może to zresztą nie jest aż tak ważne.

- Myślę, że jest. To zamazanie, i zatrzymanie monitoringu tuz przed wejściem do ogrodu... Jestem pewny, że to mag. - powiedział komisarz.

- Niewielki problem. Naszemu władcy służy większa magia, niż ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić. - roześmiał się lekceważąco Stantor i opuścił komisariat, zabierając ze sobą obstawę.

Detektyw Ybar przetarł zaczerwienione oczy. Marzył o kawie, albo o jakichś dziesięciu godzinach snu, ale nie miał na to czasu. Nie należał do pretorianów Corado, a do policji kryminalnej, która wykonywała swą robotę niezależnie od tego, kto był przy władzy. Polityczne perturbacje nie interesowały go, tylko to, co działo się wśród zwykłych ludzi. Wyglądało jednak na to, że jedno z drugim zaczyna się splatać, a to mu się nie podobało. Był policjantem ze starej szkoły, chciał ścigać przestępców, a nie bawić się w obrońcę domu panującego lub, co gorsza, w ludowego bohatera.

- Słyszałaś? - spytał widząc, że Ezze wyszła już zza szafy na akta, gdzie wcześniej się skryła.

- Słyszałam – dziewczyna usiadła za stołem i spojrzała na wydruki z komputera – Myślałam, że ten moment uda się trochę odwlec, ale widać nie może być inaczej. Widzisz, Ybar, Silvand stanowi zagrożenie dla Corado i zrozumie to każdy, kto jest blisko domu panującego. Jeśli potwierdzi się to, co do tej pory słyszałam, książę stanie do walki, możesz być pewny. On tego tak naprawdę wcale nie chce, ale wygląda na to, że nie będzie miał wyboru.

Gdy tak siedziała naprzeciw niego, trudno byłoby wziąć ją za młoda dziewczynę. Mina, spojrzenie, sposób mówienia, to wszystko wskazywało na bardzo dawno osiągniętą pełnoletność, ale detektyw Ybar nie zwrócił na to uwagi. Znał Ezze od dawna i wiedział, że nie rzuca ona słów na wiatr. To właśnie było ważne.

- Słuchaj, dziewczyno – rzekł – To wasze życie i nie będę wam mówił, jak macie je przeżyć, ale z góry uprzedzam, że jak złamiecie prawo kryminalne, to was zamknę. Czy to jasne?

- Ależ, Ybar – Ezze pogłaskała starego policjanta po zaciśniętej bezwiednie pięści – Wiesz dobrze, jakie mam zasady, znamy się nie od dziś. Nie proszę cię, żebyś nas krył, ale nie mów nic ponadto, co konieczne. Dobrze? No, kochany...

Ybar potrząsnął lekko głową, a w jego siwych oczach pojawił się wyraz rozczulenia. Ta śpiewaczka była przez zbieg okoliczności podobna do jego córki i bezwiednie tak ją właśnie traktował. A odkąd pomogła mu przy pewnym dość prestiżowym śledztwie, cenił sobie również jej zdanie.

- Znasz mnie przecież – powiedział – A teraz idź i bądź ostrożna. I ostrzeż tego swego księcia, ze prowadzi ryzykowną grę. Corado to nie Yaher. Słyszałaś pewnie plotki o jego pochodzeniu?

Dziewczyna przytaknęła ruchem głowy. Detektyw westchnął i zamilkł. Podobnie jak wszyscy obawiał się odmienności Corado, ale lepiej było nie mówić o tym głośno. Ludzie bali się nie tego, co nowy władca robił, ale raczej tego, co jeszcze mogło mu przyjść do głowy. No i jeszcze tego, że zawsze wszystko wiedział, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.

- Nie mówmy już o tym - rzekła wreszcie Ezze - Póki co, nie ma pewności co do prawdziwości tych pogłosek. Corado jest przede wszystkim Clyde-Devarem, więc ma prawo do tronu, oczywiście nie takie jak Silvand, który jest czystej krwi Devarem. Jeśli zaś Corado rządzi zgodnie z prawem, nie możemy działać przeciwko niemu, choć możemy protestować przeciw jego metodom. Nie zapominajmy, że nowy władca w zasadzie nie powinien zmieniać konstytucji państwa, a tutaj mamy do czynienia z takim działaniem.

Przez chwilę milczeli oboje. Prawo zwyczajowe rzeczywiście zabraniało podobnych działań, nikt jednak nie rozważał dotąd, nawet teoretycznie, co robić, gdy król wyrazi chęć zmiany obowiązującego prawa. Powstrzymać go mogła jedynie Rada Starszych, ta jednak nie miała żadnej mocy poza zwyczajową i gdyby król zechciał zlekceważyć jej wyroki, mógłby to uczynić bez żadnej trudności. Szczególnie, jeśli miał wierne sobie oddziały wojska...

- Jeszcze jedno, Ezze - rzekł detektyw widząc, że dziewczyna wstaje - Uważaj na tego młodego, który się z wami włóczy. Wiesz, tego niebieskookiego podrywacza. Coś mi w nim nie pasuje i pewien jestem, że nie jest tym, na kogo pozuje. Przysiągłbym, że ma kryminalną przeszłość.

Ezze uśmiechnęła się, z trudem kryjąc rozbawienie.

- Będę uważać - obiecała - Dobrze wiem, że Varens nie jest tym, kogo udaje, to dla mnie nie nowina. Ale nie martw się tym tematem, Varens jest po naszej stronie i to najważniejsze, bo ma talenty, których potrzebujemy.

- Niech więc uważa, ,żebym nie musiał wsadzić go za kratki. Wtedy na nic się wam nie przyda.

Stary policjant odprowadził dziewczynę wzrokiem i patrzył za nią, póki jej czarnobiała narzutka nie znikła mu z oczu. Następnie wyjął z wewnętrznej kieszeni munduru niewielki notatnik i otworzył. Na czystej jeszcze stronie wpisał aktualną datę, po czym zamyślił się głęboko. Nie lubił, gdy kodeks karny mieszał się z polityką, a ostatnio takie sprawy zdarzały się coraz częściej. Corado miał swoich przeciwników, istniał ruch oporu, do którego usiłowano dotrzeć, na razie bezskutecznie. Jaka rolę w tym wszystkim miała odegrać uliczna śpiewaczka i młodzieniec, uważany przez zepsutego arystokratę za pozbawionego sukcesji księcia? Nie wiedział nic ponadto, co mu ta dziewczyna powiedziała, nie prowadził w tej sprawie oficjalnego dochodzenia i właściwie nie miał prawa go zaczynać bez polecenia "z góry". Wreszcie napisał tylko "Ezze" i postawił znak zapytania.



VI. TWARZĄ W TWARZ

 

To jednak niezwykłe, jak bardzo człowiek może się przyzwyczaić do każdych warunków. Taka konkluzja przyszła Silvandowi do głowy, gdy dopracowywał portret sklepikarki z rynku. Miał obiecane sporo prowiantu za ten portret, a choć każdy, kto potrzebował, mógł otrzymać posiłek w królewskiej jadłodajni - Corado nie zmienił tego obyczaju - to każdy wolał to, co sam upichcił. Ezze nie umiała co prawda gotować, najwyżej podgrzać potrawę z puszki, ale mieszkający na tym samym piętrze krawiec Lasale miał żonę, która była świetną kucharką. Stołowali się u niej, podobnie jak kilku innych mieszkańców bloku. W zamian za to robili dla Lasalów zakupy, przynosili wszystko, co było trzeba, służyli pomocą. Lasale był dobrym krawcem, ale ciężki reumatyzm dłoni pozbawił go możliwości zarobku w tym zawodzie. Szył z trudem i niewiele, jedynie dla znajomych. Podobnie jak inni mieszkańcy Upiornego Blokowiska, utrzymywał się nie wiedzieć jak i nie wiedzieć z czego. Podobnie jak wielu z nich, często popijał produkowany w piwnicy nielegalny alkohol i bywało, że budził całe piętro pijackimi śpiewami. Szybko jednak uspokajał się i zasypiał, a następnego dnia przepraszał wszystkich, bardzo zawstydzony. Nikt nie miał mu za złe nałogu, gdyż nawet po pijanemu był łagodnym i dobrym człowiekiem. Nie tak, jak bracia Ortizowie z sąsiedniego bloku, którym każdy schodził z drogi, gdy urządzali libację. Nie robili przy tym co prawda hałasu, ale po bimbrze byli skłonni do awantur i już kilka razy siedzieli w areszcie za pobicie interweniujących policjantów. Podobnie barwnych typów było w tej dzielnicy więcej i w sumie tworzyli ponure, raczej nieciekawe towarzystwo. Jednak poznając ich Silvand powoli uczył się ich rozumieć, poznawał ich drogę życiową, osobiste tragedie, rafy, o które rozbijały się plany i nadzieje. Raczej nie było wśród nich zakamieniałych przestępców, jedynie życiowi rozbitkowie różnego autoramentu. Czasem byli gorsi, czasem lepsi, ale nie tacy źli, jak na ogół sądzono.

- Skończ już - Ezze wsadziła głowę w drzwi - Za godzinę musimy wyjść, jeśli chcemy zdążyć na początek festiwalu. Bierz dodatkowy blok i nową paczkę węgielków, możesz mieć złote żniwa, szczególnie w antraktach.

- Już, już - Silvand dokończył portret kilkoma szybkimi ruchami i postawił w lewym dolnym rogu swój inicjał - Taer idzie z nami?

- Jasne. Jest taki roztrzęsiony, że gdyby poszedł sam, mógłby nie trafić na miejsce lub zemdleć po drodze. Wiesz, on jest kompletnie księżycowy, szczególnie przy takich okazjach.

- Idziecie?! - ryknął z głębi korytarza głos Czarnego Barda, w samej rzeczy podenerwowany. Gdy tylko był podniecony, krzyczał zamiast mówić i nie potrafił nad tym w żaden sposób zapanować.

Czekał na nich, ściskając w dłoniach swą nieodłączną gitarę. Ubrany był jak zawsze na czarno, z ledwo widocznymi srebrnymi akcentami, starannie uczesany i blady ze zdenerwowania tak, że jego skóra zdawała się być niemal równie biała, co skóra Silvanda. Jego ciemne oczy wydawały się jeszcze większe niż zwykle i prawie czarne pod długimi na grubość palca rzęsami, wyglądały niczym skradzione jakiejś bajkowej księżniczce. Być może to dla tych niezwykłych oczu Ezze nie protestowała, gdy łączono ją w plotkach z Czarnym Bardem. Była nimi wyraźnie zafascynowana, bardziej niżby Silvand sobie tego życzył. Sam jednak przyznawał, że były niezwykle piękne. To chyba one nadawały Taerowi ten osławiony czar, bo przecież poza tym jego twarz nie była taka znów piękna - nieco kanciasta, o kwadratowym podbródku, niskim czole i mocno zaznaczonych kościach policzkowych. Właściwie trudno byłoby orzec, czemu uważany był za tak olśniewającego.

- Ładny, tak, ale przecież nie piękny. - myślał buntowniczo Silvand, choć sam był pod urokiem Taera niemal od pierwszej chwili.

- Oprócz oczu, co w nim jest takie piękne? - odważył się spytać Ezze któregoś dnia

- Dusza. - odparła dziewczyna poważnie i musiał się z nią zgodzić. Taer miał piękną, niepospolitą, poetycką duszę. Jego słów słuchało się jak muzyki, nawet gdy mówił o zupełnie zwykłych, trywialnych sprawach.

Miejsce, na którym odbywały się festiwale, leżało tuż za miastem. Od dwóch tygodni przygotowywano je na tę uroczystość, bo przecież kilkudniowy festiwal to nie były jedynie śpiewacze popisy i konkursy, również cała infrastruktura - budki z pamiątkami, stoiska z nagraniami, zaimprowizowane grille i wózki z gorącymi napojami... Mnóstwo ludzi zarabiało na takich imprezach, które odbywały się kilka razy w roku i były bardzo popularne. Ten festiwal był ograniczony ściśle do śpiewaków ulicznych, z wykluczeniem zawodowców, ale inne dopuszczały rywalizację miedzy nimi, i z takich zapasów raz wychodzili zwycięsko jedni, a raz drudzy. Czarny Bard znany był z występów na wszystkich rodzajach festiwali. Mimo dużej popularności nie dał się, jak dotąd, namówić na podpisanie żadnego kontraktu. Wolał być wolnym ptakiem i nie mieć żadnych zobowiązań. To było jego obsesją. Niczego tak się nie obawiał jak tego, że mógłby być do czegoś zobowiązany, a nie wykonywać to z własnej nieprzymuszonej woli. Dlatego właśnie klepał biedę na Upiornym Blokowisku, zamiast mieszkać w pięknej rezydencji i jeździć prywatnym ślizgaczem.

- Dobrze, Sylwuś. Siadaj na boku z przyborami, a my idziemy za kulisy - powiedziała Ezze - W przerwie umawiamy się przy budce z gorącymi kanapkami. Taer pewnie nie będzie jadł, on jest za nerwowy, ale ja jak sobie pośpiewam, to dostaję potem małpiego apetytu. Ty też pewnie będziesz głodny, jak sobie porysujesz.

- Jak dobrze pójdzie, to mogę nie mieć żadnych zleceń - zaśmiał się Silvand - Kto by myślał o portretach przy takiej muzyce?

Okazało się jednak, że nie miał racji. Szybko ustawiła się do niego kolejka melomanów, pożądających własnego portretu i wkrótce książę nie miał już kiedy podnieść głowy. Dopiero podczas antraktu zrobił sobie przerwę. W budce zamówił dwie opiekane kanapki z wołowiną dla siebie i dwie z kurczakiem dla Ezze, która nie jadała czerwonego mięsa. Otrzymał je akurat wtedy, gdy dziewczyna dotarła do budki.

- Ładnie śpiewałam, prawda? - spytała i wbiła zęby w kanapkę - A ty co, dużo zarobiłeś?

- Pełen woreczek - odparł - Weź te pieniądze, dobrze? Nie mam drugiego, a jeszcze pewnie porysuję.

- Mówiłam. Wsyp mi do kieszeni, tej zapinanej. U mnie ci nie zginie. Hej, Taer! Tu jesteśmy!

Ezze zamachała gwałtownie ręką, gdyż Czarny Bard przepychał się właśnie przez tłum i rozglądał wkoło z nieszczęśliwą miną psa, który zgubił swoja panią. Usłyszawszy głos przyjaciółki z ulgą pospieszył w jej kierunku.

- Jak ty możesz jeść w takiej chwili... mnie by nic przez gardło nie przeszło – powiedział płaczliwie - Jak myślisz, dobrze wypadłem?

- Taer, czy ty mogłeś wypaść źle? Jesteś bezsprzecznie najlepszy z nas wszystkich. Zobaczysz, że weźmiesz jedną z głównych nagród, albo nie nazywam się Ezze.

Napoczęła drugą kanapkę, żując z wyraźną przyjemnością.

- Wspaniałe - powiedziała - Ileż ten Varens traci, odżywiając się jedynie... no, wiecie czym. Choć z drugiej strony pewnie mu się to opłaca, to ja bym się z nim nie zamieniła.

Czarny Bard był zorientowany w temacie - nie wiadomo jak, ale bardzo szybko rozszyfrował właściwą tożsamość Varensa i przeszedł nad tym do porządku dziennego. Wampiry mu nie imponowały, uważał nawet, że w porównaniu z arystokracją, przemysłowcami, bankierami i innymi bogaczami są to "stworzenia łagodne i akuratne", jak się wyraził. Varensa ogromnie ubodło to, że Taer nie myśli się go bać, nie wiedzieć czemu uraziło to jego miłość własną i przez pewien czas boczył się na Czarnego Barda, ale wreszcie mu to przeszło.

- A właśnie. Gdzie jest Varens? Miał tu być. - spytał Taer, rozglądając się.

- I jest - zapewnił go Silvand - Włóczy się między ludźmi. To nasz przyjaciel, ale wiesz, on żyje własnym życiem. Będzie chciał, to do nas dołączy, ale nie martw się, słucha na pewno uważnie.

Uśmiechnął się przy tych słowach. Jak każdy wielki artysta, tak samo i Czarny Bard miał nieco narcystyczną naturę. Lubił, żeby go słuchano. Domagał się podziwu i poklasku niczym kapryśne dziecko zabawek i miał przy tym na szczęście tyle wdzięku, że wybaczano mu tę drobną słabość charakteru.

- Napijecie się? - spytał książę, oblizując palce po ostatnim kęsie kanapki - Skoczę po kawę.

Ezze skinęła głową z roztargnieniem. Silvand zaczął przepychać się przez rozbawiony tłum do budki z napojami... i wtedy widzieli go po raz ostatni. Gdy po kilkunastominutowym czekaniu zaczęli go szukać, nikt nie umiał powiedzieć im niczego konkretnego.

 

* * * * *

 

 

Gdy Silvand otworzył oczy, przede wszystkim jęknął, choć nie miał takiego zamiaru. W głowie mu łomotało, w ustach czuł jakiś paskudny smak. Dobrze wiedział, co to znaczy. Ktoś go uśpił, prawdopodobnie gazem lub czymś w rodzaju chloroformu - czymś w rodzaju, bo chloroformu nie używano już od wieków. Dokąd go zabrano? Ostrożnie rozejrzał się, z trudem opanowując mdłości. To przejdzie, wiedział, ale chwilowo czuł się tak, jakby przez kilka ostatnich godzin jeździł na diabelskim młynie. Mimo to poznał od razu - był zamknięty w jednym z pałacowych lochów. Znał je dobrze. Gdy był dzieckiem, on i Rhonda bawili się tam w chowanego, gdzieś tu jeszcze powinna być ich tajna inskrypcja: "R + S, rok 20 980, czerwiec". Rhonda była wtedy niedorosłą dziewczyną o rudawych warkoczach, on zaś jasnowłosym chłopaczkiem o buzi aniołka i diabelskich pomysłach. Czasy beztroskiej niewinności...

Zamknięto go tutaj, w pałacu, a zatem został porwany na rozkaz Corado. Władca musiał dowiedzieć się, że syn Yahera nie tylko żyje, ale nawet wrócił do Sh'and. Był zagrożeniem. Corado wprowadzał nowy porządek, a to nie podobało się większości mieszkańców Terny. W tej sytuacji powrót księcia krwi mógł zostać odebrany jako próba dokonania przewrotu, wzniecenia rewolucji. Ludzie poszliby za Silvandem, Corado o tym wiedział, nie wiedział jednak, że Silvand nigdy nie doprowadziłby do takiej sytuacji. Nie znał go na tyle, by o tym wiedzieć. To było jasne. Czemu jednak porwano go, a nie po prostu usunięto? Jakieś skrupuły? Mało prawdopodobne. Jeśli Corado rzeczywiście był mieszańcem, sprawy etyczne mogły dla niego nie mieć żadnego znaczenia, gdyż Dalgonowie byli pragmatycznymi socjopatami - jeśli w ogóle odczuwali emocje związanie z poczuciem różnicy między dobrem a złem, nie zwracali na nie uwagi. Istniały dla nich jedynie dwa problemy: jak przeprowadzić swoje plany i jak nie odnieść przy tym możliwie żadnego szwanku. Czyjeś uczucia, czyjeś życie, czyjeś dobro, to wszystko dla nich nie istniało, nie dlatego nawet, żeby byli tak źli, ale dlatego, że nie byli zdolni do innego sposobu odczuwania.

- Ale się wpakowałem. - pomyślał Silvand, siadając na twardej pryczy. Nie był przestraszony ani zły, raczej czuł niesmak. Wychowano go w przekonaniu, że jeśli pojedynczy człowiek zagraża monarchii na tyle, by uwięzić go pod tym zarzutem, to źle świadczy nie o nim, a o monarchii. Poza tym jego ojciec ani nikt z dynastii Devar nie pozwoliłby sobie na takie porywanie podejrzanego o spisek lub cokolwiek innego. To było poniżej ich godności. Widać jednak Corado miał zupełnie inne poglądy i zupełnie inne wychowanie...

Doszedłszy do siebie Silvand przede wszystkim zbadał celę, w której go zamknięto. Była dość ciemna, ale czysta, a na wmurowanym w podłogę stole stał przykryty siatką talerz z kanapkami i dzbanek pełen wody. Głodzić go nie zamierzano. Wziął jedną z kanapek - była nawet smaczna. Zjadł z apetytem, popił wodą i ponownie usiadł na pryczy. Nie układał żadnego plany na najbliższą przyszłość. Byłoby to działaniem chybionym, gdy nie znał jeszcze zamiarów przeciwnika. Na wszelki wypadek rozważył jednak wszystkie elementy zaistniałej sytuacji. Gdyby Corado chciał go zabić, pewnie zrobiono by to natychmiast. To, że żył, juz samo w sobie było dobrym znakiem i rokowało pewne nadzieje na przyszłość. Być może obecny władca nie był takim despotą, za jakiego go uważano - w każdym razie na pewno nie był tak sprytny, jak o sobie myślał. Silvand, wychowany w tym pałacu, wybornie znał wszystkie jego tajemnice, wszystkie przejścia i ukryte korytarze, i jeśli nie podjął natychmiastowej próby ucieczki, to dlatego, że ciekaw był, czego tak naprawdę Corado może od niego chcieć. To mogło być ciekawe.

Dopiero po kilku godzinach do celi weszli strażnicy, a za nimi sam władca, szczupły i elegancki w dopasowanym do figury stroju, ale mimo to bardziej nijaki niż kiedykolwiek. Silvand zmrużył oczy z powściągliwym politowaniem - Corado nie miał w sobie za grosz wrodzonej Devarom dystynkcji i książę był już teraz pewny, że ten młodzieniec nie jest żadnym jego krewnym, mimo zapewnień Rady Starszych. Igor miał rację, za jego mianowaniem stało potężne oszustwo.

- Witaj, Silvand. - powiedział Corado spokojnie, zakładając ręce w tył.

- Witaj, Corado - odparł książę, nie wstając - Czy może wolisz Wasza Wysokość?

- Możesz kpić, mnie to obojętne. Po co wróciłeś?

- Paradny jesteś. A co, może nie jestem u siebie?

- To kwestia semantyczna. Nie rób uników. Odpowiedz: jakie są twoje zamiary?

Silvand doszedł do wniosku, że powinien jednak wstać i zrobił to.

- Po co chcesz to wiedzieć? - spytał - Boisz się mnie? Przecież teraz jestem już nikim i choćbym chciał, nie mogę ci zagrozić. O co chodzi?

Corado potrząsnął głową.

- Nie wierzę ci - rzekł otwarcie - Moim zdaniem coś knujesz, a to mi się nie podoba. Postanowiłem, że trzeba cię poddać reedukacji.

- Czemu poddać?

- Zobaczysz. To nowa technika kontroli świadomości. Gdy cię stąd wypuszczę, będziesz najwierniejszym poddanym i nie będziesz miał żadnych wątpliwości.

Corado spojrzał na swego więźnia, chcąc się przekonać, jakie wrażenie wywarły jego słowa, ale Silvand wyglądał na zupełnie nieporuszonego. Był nawet lekko znudzony. Król wzruszył ramionami i wyszedł, a za nim strażnicy. Cokolwiek chciał osiągnąć swa przemową, wydało się chybione.

 

 

 

 



VII. SPRZYMIERZEŃCY

Nie wolno tu zostawać. To jedno Silvand wiedział na pewno. Czymkolwiek była zapowiedziana przez Corado terapia, miała na celu zmienienie jego psychiki, a do tego nie mógł dopuścić. Rozejrzał się. O ile dobrze pamiętał, w tej celi powinno być zamaskowane przejście, ale wszędzie widać było ślady niedawnego remontu. Nie ulegało wątpliwości, że przejście zamurowano lub okratowano. A nawet jeśli nie, to nowa, wewnętrzna warstwa cegieł była wystarczającą przeszkodą. Silvand podrapał się po głowie i nagle poczuł delikatny ucisk magicznej pałeczki, ukrytej bezpiecznie w rękawie. Jak to Desmo ujął?

- Sam będziesz musiał odgadnąć, jak jej używać.

Ciekawe. Wyjął pałeczkę z rękawa i podszedł do ściany, w której, bardzo wysoko, widniało zakratowane okno. Dotknął jej pałeczką, ale nic się nie stało.

- Tym się jakoś kieruje - mruknął do siebie - Może trzeba sobie życzyć? Chcę stąd wyjść.

To tez nie podziałało. Silvand zwilżył wyschnięte wargi końcem języka i skoncentrował się. Usiłował wyobrazić sobie, jak ta ściana się rozpada, ale nie mógł wystarczająco skupić myśli. Już mu się wydawało, że nic z tego, gdy nagle ściana jakby zafalowała i rozsypała się w tysiące krzemionkowych kulek. No nie, o kulkach na pewno nie myślał! A może jednak? Nie tracąc czasu na rozważanie tej sprawy Silvand przebiegł przez dobrze sobie znany ogród i wspiął się na mur. Był już po drugiej stronie, gdy zawył alarm. Spłoszony książę przypadł do ziemi i niemal krzyknął, gdy ktoś chwycił go za ramię.

- Tędy, ty kopnięty człowieku. - syknął mu nad uchem czyjś glos.

Tuż obok otwarł się właz kanału miejskiego, wpełzli do niego obaj, cudem jakimś unikając snopów światła, które jęły omiatać całe podzamcze. Zszedłszy na dno kanału Silvand ujrzał ze zdumieniem, że znajduje się w dość jasno oświetlonym korytarzu, prowadzącym w niewiadomym kierunku. Obok niego stał wybawca - Heros w całym swym rynsztunku - i patrzył na niego ironicznie.

- Co się tak dziwisz? Właściwy kanał biegnie nieco bardziej w bok, a zejście do części alternatywnej to słodka tajemnica moja i ruchu oporu - rzekł - Jednak jako syn szlachetnego króla Yahera masz prawo wiedzieć.

Głos miał lekko schrypnięty, odnosiło się wrażenie, że mówi z wysiłkiem.

- Wiesz, o czym marzyłem, wracając do Sha'nd? - spytał książę - O tym, żeby się w nic nie mieszać. Żeby mieć święty spokój. Żyć z dnia na dzień, i żeby nikt na mnie nie patrzył. Żeby nikt nie pytał, co myślę, po czyjej jestem stronie. Corado mi to uniemożliwił, a teraz ty mnie zabierasz do kwatery ruchu oporu. To nie fair.

- Życie nie jest fair - odparł Heros spokojnie - A książęta nie rodzą się po to, by żyli sobie anonimowo i bez kłopotów. Do niczego cię zresztą nie zmuszam, ale póki co przeczekaj tutaj, aż nie przestaną cię szukać.

Silvand westchnął beznadziejnie. Nie miał ochoty tłumaczyć temu samotnemu bohaterowi, że jest w istocie wrakiem człowieka, tak fizycznie, jak i psychicznie. Był zdolny jedynie do krótkich zrywów i w żadnym wypadku nie nadawał się już na przywódcę lokalnego buntu.

- Heros, daj mi spokój - rzekł ze znużeniem - A tak w ogóle, to czy wy czasem nie przesadzacie? Corado ma swe dziwactwa, ale czy jest aż tak zły? Nie wiem, czy jest hybrydą, ale choćby był, to płynie w nim przynajmniej połowa szlachetnej krwi. Dajcie mu szansę.

- I to ty to mówisz?

- Ja. Nie wierzę, by Corado był zły, chyba jest jedynie zagubiony i bardzo niepewny siebie. Ta jego armia to bardziej psy, co szczekają, niż takie, co gryzą. Gdybym tylko wiedział, kim są ci żołnierze...

- Nie ty jeden byś tego chciał.

- W każdym razie, dziękuję ci za dobre chęci, ale nie skorzystam. Wracam do domu i na przyszłość pozwól, że sam będę się troszczył o siebie. - zakończył Silvand surowo, nieświadomie przybierając swój dawny ton księcia.

Ku jego zdziwieniu Heros roześmiał się. Po chwili skinął głową i szerokim gestem ukazał mu drabinę.

- To idź. - rzekł.

Ta rozmowa wryła się Silvandowi w pamięć - powtarzał ją sobie wiele razy, nie mogąc zrozumieć, co go w niej zaniepokoiło, a może właściwie nie zaniepokoiło, co zaalarmowało. W całej sytuacji była fałszywa nuta, tyle tylko, że nie umiał jej wyłapać. Nie wiedział, co by to mogło być.

Bez problemu dotarł do Upiornego Blokowiska. Znał przecież to miasto lepiej niż własną kieszeń, wiedział, którędy iść, by nikt go nie zauważył. Oczywiście istniała możliwość, że tajne służby ustaliły już jego adres, ale postanowił podjąć to ryzyko. Nie chciał się ukrywać, przynajmniej jeszcze nie - w końcu nie zrobił nic złego. Od razu zauważył, że mimo bardzo spóźnionej pory nikt na osiedlu nie spał. Więcej nawet, bo wrzało tam jak w ulu. Ludzie skrzykiwali się wzajemnie, słychać było przekleństwa i groźby, a Ezze i Varens bezskutecznie usiłowali ich uspokoić. Wyglądało na to, że zorganizowany od ręki tłum ma zamiar ruszyć do zamku i zażądać uwolnienia Silvanda. Bezprawne aresztowanie lubianego na osiedlu młodzieńca wzburzyło temperamenty, co mogło doprowadzić do tragedii. Trudno przecież oczekiwać, by gwardia królewska pozwoliła na takie natarcie, a to zaowocowałoby ofiarami po jednej i po drugiej stronie. Książę pomyślał, nie bez satysfakcji, że lekceważenie takiej siły jak najbiedniejsi mieszkańcy królestwa jest poważnym błędem ze strony Corado.

- Hej, ludzie! - krzyknął najgłośniej, jak tylko mógł - Jestem tutaj! Uspokójcie się choć na chwilę!

Niewiele pomógłby ten krzyk, gdyby Varens nie miał tak ostrego słuchu, gdyż dla normalnego ludzkiego ucha głos Silvanda nie przebiłby się przez ogólny gwar. Varens jednak dosłyszał i, roztrąciwszy ludzi, wciągnął księcia do środka tłumu. Niczym na komendę wszyscy zamilkli.

- Widzicie? Sam wrócił - powiedział wampir z takim politowaniem, jakby to było od początku wiadomo - Mówiłem wam, że nie warto tak się podniecać. Gadaj, chłopie, puścili cię?

Silvand wzruszył ramionami i postanowił nie kłamać.

- Diabła tam - odpowiedział - Po prostu uciekłem. Corado chciał mnie poddać jakiejś terapii, wolałem nie sprawdzać, co to jest. Mogłoby mi się nie spodobać.

- Co to za terapia? - spytała Ezze z niepokojem.

- Tego nikt nie wie dokładnie - odparła Moraima, która, jak się Silvandowi zdało, była przywódczynią tego 'pospolitego ruszenia' - Ale jest skuteczna. Największego buntownika zmienia w oddanego rojalistę i to na serio. Lepiej tego nie sprawdzać na własnej skórze.

Silvand zmarszczył lekko brwi. Przypomniało mu się, o czym zdążył już zapomnieć - wykłady o tajnikach agresywnej psychiatrii, uznawanej za ostatnią deskę ratunku w przypadku przestępców, nie poddających się standardowej resocjalizacji. W młodziutkim podówczas królewiczu ta metoda budziła instynktowny wstręt. Uważał, ze jest ona równa psychicznemu morderstwu i że konwencjonalna kara śmierci jest wobec niej wcale niezłym wynalazkiem. Widocznie Corado używał tych brudnych sposobów przeciw swym oponentom i wbrew wszelkiej etyce. Dziwne było, że w tych okolicznościach jeszcze ktoś myśli o buncie.

- Chodźmy wszyscy spać - zaproponował - Nie ma co dłużej debatować. nie ruszymy przecież na pałac uzbrojeni w brukowce i sztachety. Zresztą, po co niby? Na razie nie jest jeszcze tak źle, by usprawiedliwiało to rozlew krwi.

- Mówisz? - spytała z ociąganiem Moraima. Wyglądała na trochę niezadowoloną. Ta wesoła dziewczyna o łagodnym i niegroźnym wyglądzie, utalentowana malarka, miała duszę prawdziwego antycznego wojownika i czuło się, że marzy tylko o jakimś dobrym, orężnym starciu.

Silvand poklepał ją serdecznie po plecach i pociągnął stojącą u jej boku Corky za jedwabisty warkocz. Lubił bardzo te dziewczyny, tak na pozór niedobrane, a tak bardzo ze sobą zżyte.

- Uwierz mi, słonko, mało jest rzeczy, usprawiedliwiających to, co się dzieje podczas zbrojnych wystąpień - rzekł poważnie - Trzeba naprawdę wielkiej sprawy, by zacząć poświęcać ludzkie istnienia. Zapamiętaj: nie życzę sobie, by z mojego powodu ktoś zginął. Rozumiesz? Co by się nie działo, to gdyby chodziło tylko o mnie, nie ważcie się robić niczego głupiego.

- Sam jesteś głupi. - powiedziała Moraima serdecznie, potem ziewnęła i ruszyła w stronę domu, ciągnąc za rękę swą śliczną przyjaciółkę.

Inni również zaczęli się rozchodzić i wkrótce Upiorne Blokowisko uspokoiło się na tyle, by móc zapaść w sen. Ezze, Silvand i Varens siedzieli w swym mieszkaniu przy kubkach z herbatą i rozmawiali półgłosem.

- Nie mówiłem tego ludziom, ale Heros usiłował mnie wciągnąć w organizację ruchu oporu - mówił książę, popijając osłodzony miodem napar - Ten człowiek jest bardzo ciekawą postacią, ale nie mam zamiaru sprzymierzać się z nim. Coś mi w nim nie pasuje, choć nie wiem co.

- Dlaczego właściwie nie chcesz pozbyć się Corado? - spytał Varens - Nie byłoby to dla ciebie takie znów trudne, a udowodnienie twych praw do tronu to bułka z masłem. Wystarczy na ciebie spojrzeć.

Niebieskooki wampir również pił herbatę. Jak kiedyś wyjaśnił, nie wszystkie wampiry skazane są wyłącznie na krew, choć żaden z nich nie może przełknąć niczego, co nie jest w stanie płynnym. Z uroczym uśmiechem tłumaczył, że właśnie dlatego pija krew wyłącznie "prosto ze źródła" - najmniejszy skrzep spowodowałby bardzo groźne dla nich następstwa, aż do uduszenia włącznie. Jedynie krew wypijana bezpośrednio z tętnicy gwarantowała bezpieczeństwo. Na ogół każdy płyn był względnie bezpieczny, jeśli nie zawierał żadnych okruchów - a Varens lubił herbatę.

Silvand potrząsnął głową i lekko zacisnął usta.

- Nie chcę być królem - odpowiedział zdecydowanie - Poza tym Corado nie jest taki całkiem zły. Gdyby był, po prostu pozbyłby się mego ojca. Cóż prostszego, jak zaaranżować jakiś wypadek, użyć trucizny nie zostawiającej śladów? Nie, Corado poprzestał na ogłoszeniu ojca chorym i odizolowaniu go na wyspie Coocq, w dość miłym i spokojnym miejscu, przypominającym różany ogród. Być może zresztą, że mój ojciec rzeczywiście popadł w depresję, uświadomiwszy sobie w pełni, co mi zrobił. Odwiedzę go, gdy przyjdzie czas, i może wspólnie podejmiemy jakąś decyzję. Pierw jednak chcę się dowiedzieć wszystkiego o Corado. Intryguje mnie ten chłopak i to nie tylko ze względu na plotki o tym, że jest hybrydą. Może nią być, to fakt, ale to ma małe znaczenie. Ważniejsze, jakim jest człowiekiem.

- Ależ on może w ogóle nie być człowiekiem.

- Zależy, co rozumieć pod określeniem 'człowiek'. Słuchaj, jest za późno, żeby o tym dyskutować. Chodźmy spać. Oczy same mi się zamykają.

- Wy, ludzie, jesteście tacy niewytrzymali - zauważył Varens z lekką ironią - No dobra, kimnijcie sobie, ja tu jeszcze posiedzę. Nie chce mi się wracać do mojej snobistycznej dzielnicy.

- Wolisz naszą mordownię? Więc się rozgość. - zachichotała Ezze sennie i powlokła sie za Silvandem do sypialni.

Varens został sam. Powoli dopijał herbatę, patrząc w okno i czekał. Nie przerachował się - wkrótce za oknem zaszeleściło i po wystających częściach budynku wspiął się do mieszkania szarosrebrzysty kształt.

- Nie masz wstydu, Heros? - spytał z wyrzutem - Ten chłopak nie chce brać udziału w waszych spiskach. Uwierz lub nie, on ma dosyć walki na całe życie. Nie dręcz go.

- Nie mam takiego zamiaru - Heros przysiadł na parapecie i patrzył ironicznie przez szkła swej maski - On jednak musi coś zrozumieć: to, że póki żyje, póty stanowi zagrożenie dla Corado. Ten uzurpator jest tylko bękartem jednej z córek rodu Devar. Kto był jego ojcem, nie wiadomo... to znaczy, ja to wiem, ale nie sądzę, by wiedział ktoś poza mną.

Ta wiadomość wyraźnie Varensa zaciekawiła. Odgarnął z czoła swe granatowe włosy i odchylił się lekko na krześle.

- Zamierzasz sprzedać tę informację najdrożej, jak będzie można? - spytał ze spokojnym zaciekawieniem.

Heros potrząsnął zamaskowaną głową, podobną do głowy abstrakcyjnego owada. Nie wydawał się być urażony taką sugestią, albo chyba raczej nie brał jej poważnie.

- Jest wiele rzeczy, o których wiem tylko ja - rzekł - Dotyczy to również wiadomości na twój temat, mój śliczny drapieżco. Gdybym zaczął mówić, byłoby niezłe zamieszanie, uwierz mi na słowo, tylko że ja nie zacznę mówić. Nie jest to wskazane i nawet nie byłoby mądre. Jestem Heros, obrońca, nie kapuś. Zresztą, jeśli cię to obchodzi, to zazwyczaj bronię ludzi nie przed sługami Corado, a przed innymi niebezpieczeństwami. Tamto, to tylko działalność uboczna.

- Ach, to całkiem zrozumiałe - Varens wzruszył lekceważąco ramionami - Twoja moc nie została przecież ci dana po to, żebyś bronił kilku nygusów przed eksmisją za długi. Powiedz coś, czego nie wiem.

Wyczuł, że Heros uśmiecha się pod maską. Trudno powiedzieć, jak się tego domyślił, ale był tego pewny. Być może pomógł mu w tym zmysł empatyczny, właściwy wampirom, a może zdążył już wyrobić sobie zdanie o tym dziwnym bohaterze. Mógłby nawet przysiąc, że wie, z jakiej parafii jest jego moc, postanowił jednak nie poruszać tego tematu. Tego i kilku innych, które nasuwały się same - Varens był wielbicielem rozgrywek karcianych i wiedział, że lepiej nie odkrywać swych kart przedwcześnie.

- Wiesz zapewne dostatecznie dużo - rzekł Heros spokojnie - Nie sądź jednak, że wszystko. Jedno ci powiem: mam obowiązek chronienia ludzi również przed takimi jak ty, i jeśli jeszcze cię nie wyeliminowałem, to dlatego, że... nikomu nie stała się przez ciebie krzywda. Wiem, że lepiej zapobiegać niż leczyć, mam jednak takie dziwne przeświadczenie, że nie jesteś groźny. Twoja aura jest mimo wszystko łagodna, przyjazna. Być może opowieści o wampirach są przesadzone, a może ty jesteś wyjątkiem?

Varens nie wydawał się być zaskoczony przenikliwością nieproszonego gościa. Odpowiedział mu z całym spokojem, bez cienia urazy:

- Nie jestem. Wśród ludzi mojej krwi są dobrzy i źli, jak w całej populacji. Problem w tym, że jesteśmy, można by rzec, groźniejsi w założeniu, ale uwierz mi, znacznie częściej bronimy się, niż atakujemy. Kiedy walczymy o życie, jesteśmy niebezpieczni jak każdy inny osaczony drapieżca, ale to chyba zrozumiałe.

- Wiem. To wasz sposób odżywiania się budzi instynktowny sprzeciw i chęć, by was pozabijać. Ludzie nie lubią pasożytów, które wypijają ich krew, niezależnie od ich wyglądu.

- Pasożytów? Dziękuję za komplement. Nie, rozumiem twój punkt widzenia, ale ja, biorąc te trochę krwi, daję w zamian niebiańską rozkosz. To nie do pogardzenia. Chcesz spróbować?

- Nie, nie, dziękuję - Heros cofnął się odruchowo i mało nie spadł - Nie dyskutujmy może na ten temat, skoro przyszedłem tu w sprawie Silvanda. Ten chłopiec jest w niebezpieczeństwie, a ja nie chcę, by spotkało go coś złego.

Varens roześmiał się serdecznie, ukazując ostre jak brzytwa kły. Rzadko tak się śmiał - wolał, by ludzie nie widzieli jego zębów.

- Masz moje słowo, że zadbam o bezpieczeństwo Jego Wysokości - rzekł - On też nie jest materiałem na bezwolną ofiarę, uwierz staremu doświadczonemu. Nie potrzebuje twej troskliwości, wielki bohaterze.

- To się jeszcze okaże. - oświadczył Heros i zniknął za oknem.

Wampir wzruszył ramionami i, wyjąwszy z wewnętrznej kieszeni kaftana mały notes, zapisał w nim kilka uwag. Prowadził ten notes od dawna, ale nigdy nikomu nie pozwalał do niego zaglądać. Zresztą, nawet gdyby pozwolił, nikt nie pojąłby nic z jego zapisków, prowadzonych pismem runicznym, zrozumiałym jedynie przez wąską grupę specjalistów w czarnej magii.

Wbrew powszechnym oczekiwaniom nie było nagonki na zbiegłego z lochów więźnia. Corado nie wiedzieć czemu zrezygnował z wszelkich prób nękania swego kuzyna - podejrzewano, że był to skutek odwiedzin Herosa, ale sam Silvand wątpił w taka opcję. Był zdania, że młody król nie jest z tych, którzy dają się zastraszyć. To, że dano mu spokój, traktował jako rzecz mocno podejrzaną, lecz mimo to wygodną. Był wolny, mógł robić co chciał, a że powoli zaczynały się szerzyć plotki o tym, kim był w istocie... Uważał to za odrobinę niewygodne, ale nic ponad to. Wiedział, że większość ludzi i tak nie uwierzy, by skromny uliczny rysownik mógł być pochowanym już dawno księciem.

Życie potoczyło się dalej i nikt nawet nie podejrzewał, że już wkrótce wydarzy się tragedia, która zepchnie w cień wszystko, czym Sh'and żyło do tej pory.

 



VIII. WYPADEK

To był zwyczajny, szary dzień - pochmurny i mglisty dzień późnego lata, które w Ternie zawsze kończyło się w ten sposób. Dopiero na początku jesieni powracały słoneczne dni, a mgły rozwiewały się w niebyt. Nikt nie lubił tych ponurych dni, nazywanych czasem Piąta Porą Roku wielu ludzi skarżyło się wtedy na złe samopoczucie, nikogo więc nie zdziwiło, gdy zaraz na początku tego okresu Silvand zaczął narzekać na zawroty głowy. Równiez to, że stał się bardziej milczący i zamknięty w sobie, nie wydawało się dziwne. Może gdyby Ezze nie zaangażowała się wtedy w organizację amatorskiego teatru, co wymagało od niej załatwiania mnóstwa spraw, może gdyby Varens nie pomagał jej tak entuzjastycznie... może któreś z nich zapobiegłoby nieszczęściu, ale nie na pewno. Tak później myśleli oboje, gdy było już za późno, by cokolwiek zrobić.

Początkowo po powrocie do Sha'nd książę sprawiał wrażenie, jakby bał się puścić spódnicę Ezze - wszędzie jej towarzyszył. Potem niejako usamodzielnił się, a stało się to po aresztowaniu go podczas festiwalu. Stał się jakby śmielszy, wydawał się starszy, a w jego oczach pojawił się wyraz zmęczenia, którego wcześniej nikt nie dostrzegł. Nie chciał o tym mówić, ale spojrzawszy teraz w oczy Corado wyrobił sobie o nim własne zdanie. I njie pokrywało się ono z tym, co na ogół mówiono o młodym władcy. Nie obnosił się co prawda ze swoim poglądem na temat Corado, a prawdę mówiąc, w ogóle nie wypowiadał się o polityce. Nie interesował się również wyczynami Herosa, który nie pozwalał o sobie zapomnieć, ani ruchem oporu.

- Gdyby Corado tylko chciał, zlikwidowałby tych żałosnych rebeliantów bez trudu. - powiedział, gdy raz go mocno przycisnęli podczas zorganizowanej zabawy przy ognisku i nic więcej od niego nie mogli się dowiedzieć.

Co ciekawe, Ezze zgadzała się z jego zdaniem. Wielu ich znajomych sądziło, ze Silvand coś jej powiedział, coś wyjaśnił, ale nie było tak. Ezze nie potrzebowała słów, by coś zrozumieć. Varens również rozumiał przyjaciela bez słów, choć w odróżnieniu od małej śpiewaczki nie zgadzał się z nim. Co o tym myślał Taer, to już było tajemnicą dla wszystkich, bo ten delikatny, nerwowy poeta zdumiewająco dobrze umiał ukryć to, co myśli. Telepata, pozostający na usługach policji, mawiał, że najbardziej go denerwuje, gdy musi przesłuchiwać Taera, gdyż nie sposób przeniknąć do jego umysłu i jego umiejętności stają się przy tym chłopaku bezużyteczne. Interpelowany o technikę osłony myśli Czarny Bard wzruszał z wdziękiem ramionami i powiadał:

- Nie mam pojęcia, to jakoś samo się robi.

Zapewne mówił prawdę, gdyż, jak powszechnie twierdzono, był zbyt prostoduszny na jakąkolwiek perfidię.

Tak więc trwała Piąta Pora Roku. Ezze i Taer pracowali nad librettem do amatorskiej operetki, w której Corky miała grać główną rolę, Vandis prowadził swe tajemnicze życie, nikomu nie zwierzając się z tego, co robi, a Silvand, czując się nieco opuszczony, zaczął włóczyć się po mieście. Mieszkańcy odległych dzielnic zamawiali u niego portrety w węglu i ołówku, zarabiał więc na tym, i to nieźle, ale mimo to wracał z tych eskapad coraz bardziej ponury. Wyraźnie coś mu dolegało, ale nie chciał na ten temat rozmawiać. Ponieważ zaś nie chciał, przyjaciele udawali, że wszystko jest w porządku, by go nie peszyć. Jednak nie było. Nie było do tego stopnia, że pewnego dnia do mieszkania na Dzikim Blokowisku zapukał detektyw Ybar z obstawą dwóch rewirowych.

- Silvand Devar? -spytał urzędowo - Mam nakaz zatrzymania.

- Pod jakim zarzutem? - spytała Ezze, przechodząc do porządku dziennego nad faktem, że po raz pierwszy ktoś zwrócił się do Silvanda jego prawdziwym nazwiskiem.

- Morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. - odparł krótko Ybar.

Książę słuchał tego z twarzą bez wyrazu, jakby mówiono o kimś innym. Dopiero po dłuższej chwili podniósł głowę i spojrzał na detektywa.

- Jestem niewinny - powiedział - Ale jeśli chcecie, mogę z wami iść.

- Te oskarżenia to jakiś absurd. - prychnęła Ezze z niesmakiem.

- Być może, ale musimy to zbadać - odparł Ybar, który sam zdawał się podzielać to zdanie - Jeśli Silvand ma alibi, to niedługo posiedzi. Tyle, żebyśmy zdążyli je sprawdzić. Jednak przesłuchanie musi się odbyć na komisariacie, i to w obecności prokuratora okręgowego. Zarzut jest zbyt poważny.

Był nie tylko poważny, ale i rzadko spotykany na tej planecie. Morderstwo z premedytacją stanowiło na Arnanie zbrodnię wręcz precedensową, gdyż w tym jednym przypadku wszystkie kraje stosowały bezwzględną karę śmierci, i to nie tylko dla sprawcy, ale wszystkich, którym udowodniono pomoc w tym przestępstwie. Nie był to wynik barbarzyństwa, jak tłumaczyły podręczniki dla dzieci, ale konieczna ochrona społeczeństwa przed osobnikami szczególnie zwyrodniałymi. A kara śmierci, jak tłumaczono, jest kara łagodną i humanitarną w porównaniu z dożywotnim więzieniem. Dożywocie było, jak potwierdzały badania, rodzajem wyrafinowanej tortury psychicznej, przełożonej na całe dziesięciolecia, a w dodatku nie dawało żadnej gwarancji, że morderca nie znajdzie się jednak na wolności - choćby wskutek jakiegoś kataklizmu. Wobec zbrodniarzy, którzy nie doprowadzili do śmierci ofiary, ale dokonali innych ciężkich przestępstw, stosowano na ogół opracowaną przez zespół neurochirurgów i elektroników metodę interwencyjnej zmiany psychiki - kontrowersyjną, ale stuprocentowo skuteczną.

Książę nie oponował przeciw zabraniu go do aresztu. Wydawał się być bardziej zmęczony niż kiedykolwiek i zobojętniały na to, co się z nim dzieje. Mimo powagi oskarżenia ani się nie oburzał, ani nawet nie bronił. Początkowo zresztą był przekonany, że cała sprawa oparta jest na nieporozumieniu. Jego przyjaciele - Ezze, Taer, Moraima, która akurat była u nich z wizytą i Corky, jej nieodłączny śliczny cień - pospieszyli do komisariatu, zdezorientowani i zdenerwowani. Nie wpuszczono ich do policyjnej karetki, ale i tak dotarli na miejsce w rekordowym tempie. W pokoju przesłuchań, dokąd ich zaprowadzono, był już prokurator, śledczy i dwóch protokolantów sądowych, a ich poważne miny wskazywały na to, że nie mogło być mowy o żadnym nieporozumieniu. Zbrodnia rzeczywiście została popełniona, jedyną niewiadomą było to, przez kogo.

- Nie wiesz więc, gdzie byłeś około godziny piątej po południu w sobotę, dwudziestego trzeciego września? - pytał właśnie jeden ze śledczych.

Silvand siedział za stołem przesłuchań, opierając łokcie o jego blat i pochylając głowę z rezygnacją.

- Nie wiem - odpowiedział cicho - Nie pamiętam.

Drugi ze śledczych spojrzał na czwórkę przyjaciół, tłoczących się za barierką dla świadków.

- Czy któreś z was może zaświadczyć, że podejrzany ma alibi na sobotnie popołudnie? - spytał.

Najwyraźniej był pełen dobrej woli i chciał wierzyć Silvandowi, ale przyjaciele nie mogli mu pomóc. Dobrze pamiętali, że w tamtą sobotę byli na próbie sztuki dla dzieci, w której Corky grała Wróżkę, a Silvanda z nimi nie było. Istniała jeszcze wątła możliwość, że był wtedy z Varensem, zaraz jednak okazało się, że był on juz przesłuchiwany i przed chwilą wyszedł z komisariatu z zamiarem udania się do Upiornego Blokowiska. Musieli się minąć dosłownie o włos.

- Nie jest dobrze - powiedział Ybar w odpowiedzi na błagalne spojrzenie Ezze - Zanim zaakceptowałem nakaz aresztowania, przesłuchałem wszystkich, którzy mogli tego dnia widzieć pana Devar i, niestety, ci, którzy go widzieli, mogliby być raczej świadkami oskarżenia niż obrony.

- Kto został zabity? - spytał Taer. Do tej pory milczał, rozważając coś w duchu i dopiero teraz zdecydował się na otworzenie ust.

- Dziewięcioletnia Dritta Langer z dzielnicy Acevara. Dziewczynkę znaleziono z poderżniętym gardłem niedługo potem, jak widziano Silvanda niedaleko domu jej rodziców - wyjaśnił Ybar z pewnym wahaniem - Słuchajcie, ja też nie wierzę, żeby on był winny, ale poszlaki są bardzo silne. Na miejscu przestępstwa znaleziono jego rysunek i nóż z odciskami jego palców. Mamy je w bazie od czasu, gdy uwolnił wraz z kumplami tę panienkę z domu Stantora Cray. Za dużo w życiu widziałem, by uważać to za koronny dowód, ale...

- Dość, Ybar - przerwał mu prokurator, marszcząc z niezadowoleniem czoło - Jeśli podejrzany Silvand Devar nie przedstawi nam przekonywującego alibi, trafi na ławę oskarżonych, więc skupmy się lepiej na wydarzeniach tamtego dnia. Czy zaprzecza pan, że dnia dwudziestego trzeciego września był pan w dzielnicy Acevara w godzinach popołudniowych?

Silvand wzruszył bezradnie ramionami.

- Chyba tak - odparł – Chyba tam byłem. Pamiętam, że jechałem miejskim poduszkowcem linii 57b. Na ulicy Ravionny miałem dwóch klientów na portrety z profilu. Narysowałem te portrety, a potem poszedłem się przejść... Nie pamiętam, co było dalej.

- Dalej znalazł się pan na ulicy Haiku pod numerem 8, gdzie mieszka rodzina Langer - rzekł zimno prokurator - A natknąwszy się na Drittę Langer, poderżnął jej pan gardło. To wiem. Nie wiem tylko, czemu. Tak było?

- Nie wiem! - krzyknął Silvand.

- A zaprzeczysz, że tak było?! - prokurator również podniósł głos, wbijając jednocześnie w księcia oskarżycielski wzrok.

- Nie wiem! Nie pamiętam! Nie wiem!

Silvand poderwał się z krzesła w nieokreślonej próbie ni to ucieczki, ni to ataku na dręczących go ludzi, ale zamiast coś zrobić, upadł na podłogę. Przez chwilę wił się w kurczach, wyjąc jak potępieniec, aż wreszcie stracił przytomność i znieruchomiał. Ezze rzuciła się ku niemu, ale prokurator był szybszy. Ukląkł i zbadał księcia z wprawą, dowodzącą jakiegoś medycznego wykształcenia.

- Nie, to nie symulacja - stwierdził - Dzwońcie po ambulans. Trzeba pobrać mu krew i zobaczyć, czego się naćpał.

- Silvand nie ćpa - zaprotestowała wściekle Ezze - I nikogo nie zamordował. Całe to oskarżenie jest po prostu śmieszne.

- Zapewniam cię, że nie ma w tym nic śmiesznego. - mruknął Ybar, wystukując jednocześnie numer pogotowia na klawiaturze telefonu.

Wkrótce pod komisariatem zatrzymał się ambulans i ubrana na biało ekipa zabrała Silvanda do szpitala, pod eskortą policji. Ezze i Taer uprosili Ybara, by pozwolił im również pojechać do szpitala. Oboje byli przerażeni, choć nie przyznawali się do tego - Silvand był w ich opinii zdrowym i silnym młodzieńcem i tak nagły atak był czymś bardzo niepokojącym. Zbyt go lubili, by to zlekceważyć.

Na izbie przyjęć szpitala miejskiego nr 1 młody książę szybko przyszedł do siebie. Wydawał się być nie tyle zaniepokojony, co zawstydzony tym, co zaszło i wyraził chęć powrotu do aresztu, ale badający go lekarz sprzeciwił się temu kategorycznie.

- Nie ma mowy - rzekł, nie przerywając sprawdzania odruchów pacjenta - Mamy wyraźne objawy oponowe, nierówność źrenic, nieprawidłowe odruchy. Potrzebna jest pełna diagnostyka, a nie śledztwo.

To ostatnie zdanie rzucone było pod adresem policjantów, wartujących przy drzwiach.

- Rozumiem pańskie obiekcje, doktorze Belconi - powiedział prokurator - Jednak oni tu zostaną. Niech pan robi swoje, a my będziemy robić swoje. Pański pacjent jest podejrzany o dokonanie szczególnie ohydnej zbrodni i póki co wszystko wskazuje na to, że nie bez podstaw.

- Dla pana to podejrzany, ale dla mnie przede wszystkim pacjent - lekarz wyprostował się, nie darząc prawnika ani jednym spojrzeniem - Siostro, standardowy zestaw badań plus CT głowy i encefalogram. Pacjent zostaje na obserwacji. Ze względu na... szczególny status... proszę przygotować izolatkę.

Taer poczekał, aż doktor wyjdzie na korytarz i podszedł do niego.

- Bardzo źle? - spytał cicho.

Zazwyczaj nie udzielano osobom postronnym takich informacji, ale teraz, może pod urokiem aksamitnego głosu pieśniarza, lekarz zdecydował się na krótką odpowiedź.

- Objawy są niepokojące. Więcej będę wiedział po otrzymaniu wyników.

Taer spojrzał na Ezze. Dziewczyna pokręciła lekko głową i pospieszyła w głąb korytarza. Nie miała ochoty czekać bezczynnie i nie chciała zostawiać Silvanda samego, bez wsparcia. Wiedziała, że do gabinetu wizualizacji narządów nie zostanie wpuszczona, ale była zdecydowana czekać pod drzwiami, póki nie dowie się czegoś konkretnego. Taer ruszył za nią, mimo sprzeciwu doktora, który zresztą zaraz machnął na to ręką. Ternańskie szpitale nie słynęły ze szczególnie żelaznej dyscypliny.

Minęły pełne trzy godziny, nim drzwi gabinetu wizualizacji otwarły się i wyszedł z nich pacjent w asyście pielęgniarek i dwóch policjantów. Był blady i bardzo zmęczony.

- Jak było? - spytał nerwowo Taer.

- Okropnie. - mruknął Silvand bez entuzjazmu.

- Dostał zapaści po podaniu środka kontrastowego - wyjaśniła jedna z pielęgniarek - Dlatego tyle to trwało. Doktorze, dokąd go dajemy?

- Do czwórki! - zawołał lekarz z końca korytarza, gdzie przerzucał jakieś papiery przy małym biurku.

- Dobra - stwierdziła pielęgniarka - Unda, pomóż mi. Prysznic, piżama, czysta pościel, i dopisz pacjenta do listy dietetyka oddziału. Ja wypełnię dokumenty.

Nie zwracając uwagi na policjantów dziewczyny zaprowadziły Silvanda do szpitalnej izolatki, przy której zaraz usiedli policjanci, najwyraźniej niezbyt zachwyceni tym obowiązkiem.

- Możemy tam wejść? - spytał Taer niepewnie.

- Kiedy pielęgniarki wyjdą, to tak - odparła Ezze - Na razie poczekamy. Pewne zasady jednak tu obowiązują.

Taer przygładził nerwowym ruchem swe piękne włosy. Sprawiał teraz wrażenie elfa z bajki, zabłąkanego w nieprzyjemnym, zimnym świecie - robienie podobnego wrażenia było jego specjalnością.

- To okropne - jęknął - Nie dość, że został fałszywie oskarżony, to jeszcze musiało mu się coś przyplątać. Ten chłopak nie ma szczęścia w życiu.

- Żebyś ty wiedział, jak bardzo nie ma...

Ezze usiadła pod ścianą, opierając głowę na rękach. Obawiała się o Silvanda, i to bardziej niż kiedykolwiek, a co gorsza, nie mogła mu pomóc. Ta sprawa ją przerastała.

Ktoś dotknął jej ramienia. Początkowo myślała, że to Taer, ale podniósłszy głowę ujrzała Varensa.

- Zjawiłem się najszybciej, jak mogłem - powiedział - Co z nim? Na mieście mówią, że całe to oskarżenie to sprawka Corado.

- Nie wydaje mi się, choć to możliwe. W każdym razie zbrodnia rzeczywiście miała miejsce i ktoś musiał jej dokonać. Dobrze, że jesteś. Będę potrzebować wsparcia, a Silvand jeszcze bardziej. Jeśli chcesz zrobić coś pożytecznego, poszperaj po mieście, może na coś wpadniesz. Byłeś już detektywem?

- Podobno wszystkiego warto spróbować. Odwiedzę nasze książątko i ruszam.

Mimo pozornej nonszalancji mówił poważnie. On również był zaniepokojony tym, co się stało, a choć przy pomocy swej magii mógł bez trudu uwolnić przyjaciela spod dozoru policji, to dobrze wiedział, ze nie tedy droga. Musiał znaleźć dowód jego niewinności - tylko to mogło rzeczywiście pomóc. W tej sprawie magia nie mogła mu pomóc, raczej zafałszowałaby rzeczywistość, a Varens, mimo wielu wad, był na swój sposób uczciwy - jeśli Silvand miał zostać uznany niewinnym, to chciał, by stało się to za sprawa rzeczywistych, nie wyczarowanych dowodów.

Ezze w milczeniu uścisnęła mu rękę i weszła do izolatki, z której drzwi właśnie wyszły obie pielęgniarki. Książę, przebrany w zielonkawa, szpitalną piżamę, leżał w łóżku, patrząc pustym wzrokiem w sufit. Gdy spojrzał na dziewczynę, jego oczy prawie nie zmieniły wyrazu.

- Nie brzydzisz się mną? - spytał cicho.

- Oczywiście, że nie, ty głuptasie - powiedziała Ezze serdecznie - Nie wierzę, żebyś był w stanie zabić kurę na obiad, a co dopiero dziewięcioletnią dziewczynkę.

Silvand milczał przez chwilę.

- Znam dobrze Helanę Langer - powiedział wreszcie - Jako młodziutka dziewczyna służyła w pałacu, potem odeszła, by wyjść za mąż. Czy byłbym w stanie skrzywdzić jej dziecko? Zawsze była dla mnie dobra i przyjazna...

- Nie zrobiłeś tego. Nie wierzę.

Nagle książę rozpłakał się i przywarł do przyjaciółki, chwytając ją obiema rękami za sukienkę w pasie. Wtulił twarz w sprany materiał i trwał tak, wstrząsany łkaniem jak małe dziecko. Ezze objęła jego głowę, szukając jakichś słów, którymi mogłaby go pocieszyć, ale nic jej nie przychodziło na myśl. Nigdy dotąd nie widziała, by Silvand płakał, a przecież znała go od czasu, gdy był niedorosłym chłopcem, i czuła, że zamęt, który powstał w jej myślach, przeszkadza jej we właściwym ocenieniu sytuacji. Coś tu było nie tak, ale co? W każdym razie wiedziała jedno: nie zostawi Silvanda... nawet jeśli okaże się, że wbrew wszelkiej logice jest winny.

 

 

 

 

 



IX. CZY NAPRAWDĘ WINNY?

 

Ezze stała dość daleko od doktora Belconi, ale słyszała każde słowo, skierowane do personelu medycznego, prokuratora i śledczych.

- Badanie wizualizacyjne ujawniło masywny guz wewnątrz czaszki pacjenta, uciskający korę mózgową w obrębie lewego płata skroniowego - mówił beznamiętnie - Usunięcie go będzie nie lada problemem, ma bowiem nietypową budowę. W jego obrębie krzyżuje się kilka dużych naczyń krwionośnych i jeśli któreś z nich zostanie uszkodzone, efektem będzie krwotok, być może nie do opanowania. Prawdopodobnie jest to nowotwór o charakterze łagodnym, jednak ze względu na umiejscowienie i masę może powodować zmiany charakterologiczne, chwilowe zaniki pamięci i przejściowy brak kontroli nad swymi czynami.

- Czyli że podejrzany mógł dokonać morderstwa w zamroczeniu, a potem o niczym nie pamiętać? - spytał prokurator, przyglądając się zdjęciom.

Doktor Belconi skinął głową niechętnie.

- Jest to możliwe - przyznał - Dokonując oceny encefalograficznej zadawałem pacjentowi różne pytania. W standardowy zestaw wmontowałem takie, które miały ujawnić szczegóły, dotyczące sprawy. Żadne z tych pytań nie wywołało reakcji synaptycznej, dającej się zmierzyć aparaturą. On naprawdę nie pamięta tych kilku godzin. Nie zapomniał ich, a jego mózg po prostu ich nie zarejestrował, tak jak nagrywarka, która nie włączyła zapisu wskutek jakiegoś defektu.

- Skąd taka pewność?

- W przypadku amnezji pozostaje pamięć podświadoma. W takich sytuacjach pytanie kontrolne wywołuje reakcję synaptyczną typu B, rejestrowaną jako zielony punkt na ekranie, rysujący falę o amplitudzie do 200 miliwoltów. Zazwyczaj reakcja typu B stanowi krzywą cieniową właściwego zapisu, określanego jako typ A, i nie pokrywa się z nim zbyt dokładnie. W przypadku amnezji jest w pewnych odcinkach, odpowiadających dziurze w pamięci, krzywą podstawową. Stąd wiem.

Prokurator zanotował tę odpowiedź znakami stenograficznymi. Notował wszystko, co usłyszał na tej naradzie, wszystko bowiem mogło okazać się ważne w przebiegu procesu.

- Czy podejrzany będzie mógł uczestniczyć w przewodzie sądowym? - spytał jeszcze.

Doktor Belconi pokręcił głową przecząco.

- To wykluczone - rzekł - Przed operacją musi przejść serię badań i leczenie wzmacniające organizm. Leki stabilizujące funkcje mózgu można podawać jedynie podczas ścisłej hospitalizacji, tak więc nie mogę zwalniać go na rozprawy. Proces będzie musiał mieć charakter zaoczny.

- W porządku, doktorze. Ale okazanie musimy przeprowadzić, tak więc zrobimy to w szpitalu, za pana zgodą lub bez niej.

Lekarz spojrzał na prokuratora z powściąganym gniewem, nic już jednak nie powiedział. Sąd miał w tej sprawie większe kompetencje niż on, a on widział jedynie pacjenta - nieszczęsnego, chorego chłopca, któremu mimo wszystkich jego wysiłków groziła śmierć, jak nie podczas zabiegu, to za sprawą wyroku sądowego. Co z tego, że zespół neurochirurgiczny da z siebie wszystko, gdy jeden podpis pod protokołem sądowym skaże rekonwalescenta na wykrwawienie - uznawane w Ternie za najbardziej humanitarny sposób wykonywania kary śmierci?

- Będzie pan operował? - spytała Ezze, gdy prokurator wraz ze śledczymi odszedł i udało się jej podejść do doktora.

- Tak, będę - odpowiedział - Wybrałem metodę abrazji, bo skalpelem nie dałbym rady usunąć guza, nie uszkadzając któregoś z tych naczyń. Jest wyjątkowo dziwny. Nie powinien być tak unaczyniony, jeśli jest łagodny, a mimo to nie wykazuje charakteru złośliwego.... No nic, zobaczymy, co z tego będzie.

- Nie spróbujecie chemioterapii?

- Nie przeżyłby jej. Jest bardzo wyniszczony, choć nie rozumiem, czemu. Na pewno nie z powodu tego guza. Wyniki jego badań pasowałyby do ofiary, bo ja wiem, choroby popromiennej, ale objawy kliniczne temu przeczą. Tajemnicza sprawa. Martwisz się, maleńka?

- Bardzo.

Prokurator wrócił, prowadząc za łokieć zapłakaną kobietę w średnim wieku, ubraną w czarną suknię.

- Proszę wziąć się w garść, pani Langer - mówił łagodnie, choć stanowczo - Musi pani spojrzeć na podejrzanego i stwierdzić ze stuprocentową pewnością, że to on był w tamten nieszczęsny dzień pod waszym domem. Jeśli będzie miała pani jakieś wątpliwości, proszę mi o tym powiedzieć.

- Powiedziałam już. Znam księcia Silvanda od dziecka i to był on. - szlochała kobieta

- Wiem. Mimo to procedura nakazuje przeprowadzenie formalnej identyfikacji.

Gdy drzwi izolatki otwarły się i stanęła w nich pani Langdon, Silvand siadł gwałtownie na łóżku i cała krew odpłynęła mu z twarzy.

- Czy to tego mężczyznę widziała pani krytycznego dnia obok swego domu? - spytał urzędowo prokurator.

Pani Langer ponownie zalała się łzami.

- Tak - wykrztusiła po chwili - Książę, czy to naprawdę pan zabił moją córeczkę?

- Nie wiem. - szepnął Silvand bezradnie i zadrżał. Jego czarne oczy powoli wypełniły się łzami. Znał tę kobietę od dziecka i świadomość tego, że mógł wyrządzić jej tak straszną krzywdę, była niczym nóż wbity w serce, zwłaszcza, że Helana patrzyła na niego bez nienawiści, jedynie z tym żałosnym pytaniem w oczach.

- W porządku, wystarczy - prokurator uznał za stosowne przerwać tę scenę - Wychodzimy stąd. Wobec pozytywnej identyfikacji postawimy formalne zarzuty podejrzanemu i w ciągu tygodnia rozpocznie się proces.

 

* * * * *

 

 

Rzeczywiście był powód do zmartwienia. Varensowi nie udało się wytropić niczego, co mogłoby pomóc jego przyjacielowi. Odciski palców na nożu należały rzeczywiście do Silvanda, a świadkowie twierdzili, że widziano go w okolicy domu Langerów. Sam Silvand nadal niczego nie pamiętał i, zdaniem lekarza, nie mógł pamiętać. Poddawał się z pokorą zabiegom medycznym, a pielęgniarki zgodnie twierdziły, że podobnie cichego pacjenta dawno w tym szpitalu nie było. Apatia Silvanda była na rękę pilnującym go policjantom, a nawet lekarzowi, który twierdził, że stres związany z oskarżeniem oraz planowaną operacją byłby znacznie szkodliwszy. Tylko jeden raz książę wykazał zainteresowanie czymkolwiek. Zadał wtedy pytanie, które wstrząsnęło pilnującymi go policjantami.

- Czy Corado interesuje się całą tą sprawą?

Nie wiedzieli, co mają mu odpowiedzieć. Po Sha'nd krążyła plotka, że całe morderstwo i całe oskarżenie było zmontowane przez służby specjalne na usługach młodego władcy, ale za plotkami nie stał żaden materialny dowód. U ich narodzin leżał najprawdopodobniej fakt, że w winę Silvanda nie wierzył nikt, nawet pani Langdon, którą najprędzej można by posądzić o taką wiarę. Chętniej wierzono w spisek, uknuty przez uzurpatora, za jakiego uważano Corado. Doprowadziło to w końcu do pewnych osobliwych odwiedzin.

Corado kończył właśnie podpisywanie dokumentów, które przedtem skrupulatnie przeglądał, gdy coś zaszeleściło. Podniósłszy głowę ujrzał siedzącego na parapecie Herosa, wpatrującego się w króla zimno spoza szkieł swej owadziej maski. Corado uniósł lekko brwi i odłożył pióro.

- Proszę, proszę. Czemu zawdzięczam wizytę bohatera? - spytał z subtelną drwiną w głosie.

- Nie sil się pan na dowcip - warknął Heros - Bo gdyby to ode mnie zależało, nie rządziłbyś pan ani jednego dnia. Chcę spytać: czy w swej nienawiści do prawowitego następcy tronu posunął się pan tak daleko, by kazać zabić dziewięcioletnią dziewczynkę, a następnie sfingować dowody przeciw Silvandowi?

Corado nie wyglądał na przestraszonego, ani, co bardziej zaskakujące, na urażonego. Spokojnie bawił się piórem, turlając je palcami po papierach, a jego nijaka twarz nawet nie zmieniła wyrazu.

- Po pierwsze, to poważne oskarżenie - powiedział wreszcie - Po drugie zaś, przyjmij do wiadomości, że gdybym chciał pozbyć się Silvanda, już by nie żył, bez dodatkowych wyjaśnień. Intryga, którą mi przypisujesz, jest bardzo perfidna, ale niewarta włożonego w nią trudu. Po cóż miałbym się tak wysilać, jeśli starczyłoby wysłanie kilku sprawnych zabójców?

Heros zawahał się.

- Nie wiem - rzekł po chwili - Po prostu byłby to logiczny trop.

Corado zaśmiał się z politowaniem. Jego twarz wyładniała nieco w tym śmiechu, przestała być taka bezbarwna, choć jednocześnie ujawniła zastanawiającą asymetrię rysów - wyraźna pozostałość po przebytym kiedyś porażeniu nerwu twarzowego.

- Ach wy, siłacze, których wielbi lud... Nie macie krzty rozumu, same mięśnie. Odwagi i zręczności ci nie brakuje, Heros, bo wedrzeć się tu samotnie, to wyczyn, myśleć jednak nie umiesz. Budzisz moją sympatię, choć sprawiasz kłopoty, więc ci powiem: nie mam nic wspólnego z tą sprawą. Jeśli mi nie wierzysz, to trudno, ale tak właśnie jest. Jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, to zmobilizuje własną służbę wywiadowczą, by powęszyła trochę w tej sprawie. Może chłopcy znajda jakiś kontrdowód albo cokolwiek, co pomoże temu głuptasowi. A teraz opuść moje komnaty i następnym razem dobrze się zastanów, bo możesz mieć mniej szczęścia.

Heros patrzył na niego przez kilka sekund, potem odwrócił się i bezszelestnie skoczył w mrok. Młody władca wrócił spokojnie do swojej pracy, tak jakby nic godnego uwagi nie zaszło. Wiedział od dawna, że ludowy bohater, mimo że irytujący, nie jest dla nie go zagrożeniem, Swych wystąpień nie kierował przeciwko samemu urzędowi, a jedynie przeciw błędnym jego zdaniem decyzjom i nieuczciwym wykonawcom tych, które miały szansę być sprawiedliwe. Tak więc Corado nie tracił czasu ani środków na ściganie go.

- Nie sądzę, by miał z tym coś wspólnego. Jego to po prostu nie interesuje. - rzekł Heros tego samego dnia, gdy spotkał się z Varensem i Ezze.

- Nie interesuje - powtórzył jak echo Varens - Możliwe, w końcu nie na darmo ma opinię zimnego drania. W głębi ducha może być nawet zadowolony, że Silvand zostanie skazany. Wtedy już nikt nie będzie zagrażał jego pozycji. Jeśli to jednak nie on, to naprawdę nie wiem, kto inny mógłby chcieć wrobić Silvanda. Nikomu aż tak się nie naraził.

Heros westchnął ciężko.

- Zastanawiam się, czy w ogóle ktoś go wrabia - wyznał - Mógł zrobić to w zamroczeniu, w końcu ma lukę w pamięci. Wszystko mogło się zdarzyć.

- Silvand nie ma charakteru mordercy - powiedziała stanowczo Ezze - Nie wierzę, by był do tego zdolny, niezależnie od stanu swego mózgu. Musimy dalej szukać sprawcy.

- Szukać, ale gdzie? - mruknął posępnie Varens. Nie chciał się do tego przyznać, ale wbrew kodeksowi magów próbował użyć mocy do rozwiązania sprawy czysto kryminalnej - i przegrał na całej linii. Tak, jak uprzedzał go Almavira na wykładach, magia była bezsilna wobec twardej rzeczywistości.

- Ybar ze swymi ludźmi nie kładzie się niemal spać - wtrąciła się Moraima, która również była obecna przy tej rozmowie - Naprawdę pragnie ratować Sylwka, ale wszystko świadczy przeciw niemu. Nie twierdzę, że on to zrobił, ale jeśli nie, to znaczy, że bardzo się komuś naraził.

- Nie Corado. On naprawdę nie zrobił mu tego. Wierzę sukinsynowi, że gdyby chciał się pozbyć konkurenta do korony, kazałby go po prostu zatłuc swoim zbirom. Nie bawiłby się w coś takiego i raczej nie poświęciłby życia dziecka - rzekł niechętnie heros w masce - Corado bardzo kocha dzieci, to jedna z jego niewielu sympatycznych cech. Wydał nawet zarządzenie, że dzieciom służby wolno bawić się w królewskich ogrodach, a nawet w sekrecie założył dla każdego z nich specjalną polisę. Gdyby on chciał wrobić Silvanda, kazałby zabić w tym celu raczej Helanę niż jej córeczkę.

Po tym oświadczeniu zapadła cisza. Heros był ostatnim człowiekiem, który mógł bronić króla wbrew faktom, a jego słowo uznawano powszechnie za najsolidniejsze w Ternie. To, co mówił, miało swą wagę dowodową.

- Czyżby nasz Sylwuś miał jeszcze jakiegoś ukrytego wroga? - spytała Moraima z powątpiewaniem. Jakoś nie mieściło jej się to w głowie. Łagodny i lubiany przez wszystkich książę nie mógł przecież mieć aż tak zajadłych adwersarzy, by paść ofiarą równie wyrafinowanego spisku. Coś się tu nie kleiło.

Wielu ludzi tak uważało. Nie miało to jednak wpływu na datę rozpoczęcia procesu ani na nastawienie sędziego, który, jak wszyscy ternańscy sędziowie, bardziej przypominał kalkulator niż żywego człowieka. Taka była zasada i tego uczono na studiach prawniczych: sędzia ma dokonać zimnej, komputerowej oceny przedstawionej mu sprawy i nie ulegać żadnym emocjom. Nieobecność oskarżonego nie stanowiła przeszkody prawnej do rozpoczęcia przewodu sądowego. Wiele procesów toczyło się zaocznie, gdyż tak było szybciej. Jeśli oskarżony nie chciał lub nie mógł stawić się na rozprawie, była to jego strata. Nie stanowiło to powodu, by przewlekać sprawę. Zazwyczaj w jego imieniu przemawiał wtedy pełnomocnik z urzędu i to było jedyne, w czym sąd szedł oskarżonemu na rękę.

Proces Silvanda zgromadził prawdziwy tłum. Akredytowani dziennikarze ledwie mogli przepchnąć się przez zwykłych gapiów, ochrona bez skutku próbowała zaprowadzić jakiś porządek i dopiero groźba sędziego, że każe opróżnić salę, uspokoiła zebranych. Zarówno do ofiary, jak i do podsądnego odnoszono się z taką samą sympatią, gdyż - dziwna rzecz - prawie nikt nie wierzył w winę księcia. Dla ludności Terny syn króla Yahera wciąż był poza wszelkim podejrzeniem. Badani świadkowie wyrażali się o nim jak najlepiej i jedynie prokurator zdawał się być pewny swego. Nie było to bezpodstawne, gdyż w końcu zebrane przez niego dowody były dość mocne, niemal nie do podważenia. Nóż i rysunek z miejsca przestępstwa, zeznania świadków o bytności Silvanda w okolicy miejsca zbrodni, brak jakiegokolwiek alibi. To, że sam oskarżony nie mógł wyliczyć się z czasu ani w ogóle przypomnieć sobie, co wtedy robił, można było traktować jako okoliczność jednocześnie obciążającą i łagodzącą - nie mógł ani się przyznać, ani zaprzeczyć, że jest sprawcą, ale też nikt nie mógł mu udowodnić, że kłamie. 



X. SPRAWIEDLIWOŚĆ

- Jak się czujesz? - spytała Ezze, patrząc z troską na Silvanda.

Nie wyglądał dobrze. Długie włosy, troskliwie zaczesane, zasłaniały wygolone pole operacyjne i bliznę po trepanacji czaszki, ale cienie pod oczami i zbielałe usta wyraźnie mówiły o przebytej chorobie. Co gorsza, było to najmniejsze zmartwienie.

- Muszę być w sądzie na ogłoszenie wyroku. - powiedział, nie podnosząc spojrzenia.

- Jesteś jeszcze słaby.

- Czuję się lepiej niz Dritta Langer.

Silvand wstał, przytrzymując się ramy łóżka. Ezze chciała mu pomóc, ale odsunął ją niecierpliwym ruchem. Zbierając wszystkie siły wyszedł z sali i zszedł po schodach do ślizgacza. Siedzący za sterami Varens nie zdziwił się, obrzucił go tylko szybkim spojrzeniem i otworzył drzwiczki. Znał już Silvanda na tyle, by spodziewać się po nim podobnego zachowania i nie miał zamiaru go pocieszać. Wiedział, że w tym stanie ducha młody książę nie chce słuchać słów pociechy.

Sala sądowa była wypełniona po brzegi. Fotoreporterzy pstrykali zdjęcia, publiczność szeptała między sobą z ożywieniem. Gdy Silvand przeszedł do ławy oskarżonych, na chwilę szmer ucichł i wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Ludzie nie wiedzieli jeszcze, co myśleć o tym wszystkim, jednak raczej współczuli księciu - nikt nie wierzył w to, że sąd weźmie pod uwagę jego chorobę. W końcu nad całą palestrą zwierzchnikiem był Corado, a temu kłopoty Silvanda musiały byc bardzo na rękę. Ezze przysięgłaby nawet, że król mignął jej między widzami, ale uznała to za ułudę. Corado nie musiał być obecny na rozprawie, by potoczyła się zgodnie z jego wolą, a zresztą jakże mógłby tu przyjść bez obstawy swej wiernej gwardii? Mimo to wciąż wypatrywała go w zgromadzonym tłumie.

- Proszę wstać, sąd idzie! - zawołał woźny, stukając ceremonialną laską w podłogę.

- Oskarżony, proszę nie siadać - powiedział sędzia, podchodząc do swego fotela - Zaraz ogłoszę wyrok. Sąd ogłasza, że Silvand Devar został uznany winnym zabójstwa dziewięcioletniej Dritty Langer, jednakże odstępuje od wymierzenia kary, wziąwszy pod uwagę niezdolność sprawcy do rozpoznania czynu pod wpływem nowotworu, uciskającego korę mózgową. Dokumentacja medyczna nie pozostawia wątpliwości, że w momencie popełnienia zbrodni oskarżony znajdował się w stanie wykluczającym orzeczenie poczytalności, zaś po jej popełnieniu nie był świadomy tego, czego się dopuścił. Sąd zamyka posiedzenie.

Sędzia uderzył młotkiem w stół. Wszystkie oczy zwróciły się na Silvanda, który stał wciąż, blady jak ściana, i patrzył rozszerzonymi oczami to na sędziego, to na płaczącą w pierwszym rzędzie krzeseł Marge Langer.

- Jakże tak...? - rzekł wreszcie zduszonym głosem - Jak to możliwe?

- Chodź, chłopie - Varens otoczył go ramieniem i popchnął lekko ku wyjściu - Nic tu po tobie, wracamy do domu.

- Ale czemu mnie wypuszczają? Tak po prostu? To niemożliwe. Zabiłem małą dziewczynkę i nic mi za to nie zrobią?

- Zrobiłeś to pod wpływem choroby. Nie miałeś pojęcia, co robisz - tłumaczyła mu Ezze, cierpliwie i łagodnie jak dziecku - Sam przyznajesz, że nie pamiętasz z tej chwili nic, zresztą test prawdy to potwierdził. To, co się stało, jest straszne, ale twoja wina nie jest taka, jak myślisz.

Silvand kręcił głową z niedowierzaniem i rozpaczą.

- Jak to? - powtarzał żałośnie, nie zwracając uwagi na cisnących się wkoło ludzi - widzów i reporterów.

Przyjaciele z wielkim trudem ulokowali go wreszcie w ślizgaczu. Wiedzieli, co się dzieje. Prawość byłego Tytana nie mogła znieść faktu, że nie ukarano go za popełnioną zbrodnię. Mniejsza już o to, że jego umysł był zmącony przez groźną chorobę. Silvand czuł się winny, a teraz nawet podwójnie.

- Możesz mu jakoś pomóc? - spytała cicho Ezze.

- Spróbuję - odparł Varens - Ale nie licz na wiele. Moje możliwości są ograniczone, a to trudna sprawa.

Obejrzał się na skulonego na tylnym siedzeniu przyjaciela. Tego było za wiele: oskarżenie, przekonanie o swej winie, lekarska diagnoza, operacja, a teraz jeszcze ten wyrok. Dla każdego innego człowieka byłby on pomyślny, ale nie dla tego jednego. Dla niego był on dodatkową klęską i wyglądało na to, ze nieprędko się z nim pogodzi. Pomyślał, że trzeba będzie go pilnować, bo gotów jeszcze zrobić coś głupiego.

Pilnowali go na zmianę, ale nie upilnowali. Na czwarty dzień po ogłoszeniu wyroku Silvand znikł, zostawiwszy na stole lakoniczną kartkę, żeby go nie szukać, bo zbyt długo walczył o sprawiedliwość, by teraz samemu jej unikać.

- Musimy go znaleźć! Domyślam się, co chce zrobić! - krzyknął Varens, przeczytawszy tę kartkę, ale Ezze pokręciła głową przecząco.

- Nie możemy działać wbrew niemu - powiedziała smutno - Prawo Terny zakazuje nam czynnej ingerencji, a nagadaliśmy się oboje już dość. Kiedy tu przybyłam, sama byłam zszokowana takim prawem, ale teraz lepiej je rozumiem. Wolność jednostki dotyczy wszystkiego, co nie ingeruje w życie innych. Jeśli Silvand chce umrzeć, nie przeszkodzimy mu. Ma prawo po swojej stronie.

- To idiotyczne. Rozumiem, że ktoś bardzo stary lub beznadziejnie chory... ale przecież Silvand jest młody, operacja poszła świetnie, nowotwór okazał się niezłośliwy... Trzeba mu to wyperswadować za wszelką cenę.

- Nie, wampirku. Nie możemy. On sam musi podjąć decyzję.

Mówiła wbrew sobie. Całą sobą pragnęła pobiec na poszukiwanie Silvanda i błagać go o zmianę postanowienia, ale wiedziała, że nic by to nie dało. W Ternie te sprawy regulowały ścisłe przepisy i każdy obywatel tego kraju od małego był zżyty z aksjomatem, że życie jest własnością równie prywatną jak dom czy pojazd. Jeśli ktoś chce zrezygnować z własności prywatnej, to tylko jego sprawa i niczyja inna. Nie wolno ingerować w jego decyzję, gdyż można przez to nawet trafić do aresztu.

                                                                  *  *  *  *  *  *

Silvand wysiadł z miejskiego poduszkowca przed domem, który tak dobrze znał. Przez chwilę wahał się, czy wejść na podwórko, ale przemógł się - musiał to zrobić. Helana Langer wieszała właśnie pranie na sznurze, przeciągniętym między drzewami, gdy go zobaczyła i cofnęła się.

- Proszę poczekać, pani Langer - powstrzymał ją Silvand - Chcę coś powiedzieć. Nie będę przepraszał za to, co się stało, bo to byłoby żałosne. Powiem tylko, że wyrok sadu był dla mnie takim samym zaskoczeniem jak dla wszystkich, i uważam, że był ogromnie niesprawiedliwy. Dotąd nie rozumiałem surowości barbarzyńskiego kodeksu Rashanu, ale teraz wiem, ze to oni mają rację, nie my. Śmierć za śmierć, jedynie taka forma sprawiedliwości jest do przyjęcia. Zabiłem pani córeczkę, nie mogę więc pozostać przy życiu.

- Nie wiedział pan, co robi - wyjąkała Helana przez łzy, drżąc na całym ciele - Był pan chory. Ja... ja wybaczyłam panu.

- Ma pani dobre serce, ale to niczego nie zmienia. Chcę, żeby pani wiedziała, że dziś odbiorę zapłatę za śmierć pani dziecka. Tak musi być. Chcę tylko powiedzieć, że... strasznie mi przykro. Żadna matka nie powinna przeżywać tego, co pani.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie mógł znaleźć właściwych słów, odwrócił się więc i wolnym krokiem wrócił na przystanek komunikacji miejskiej. Czuł się zmęczony i słaby, bał się, by nie zasnąć na ławce pod wiatą, ale poduszkowiec nr 56, na który czekał, przyjechał już po dziesięciu minutach. Dobrze wiedział, dokąd powinien teraz jechać.

                            Eutanazjum leżało dwie ulice od końcowego przystanku popularnej 56tki. Staromodny, nie rzucający się w oczy budynek nie miał żadnych oznaczeń, ale i tak wszyscy mieszkańcy Sh'and wiedzieli, co to jest. Że właśnie w nim mieści się instytucja, powołana do pomocy tym, co chcą zrezygnować z życia. Silvand podszedł do półokrągłych drzwi i pchnął je otwartą dłonią.

Znalazł się w długim korytarzu, na którego końcu widniało duże, otwarte pomieszczenie. Na jego podłodze leżał puszysty dywan w zielone gałązki i lilowe kwiaty, ściany ozdabiały optymistyczne obrazy i fotografie znanych śpiewaków. Umeblowanie stanowiły zgrabne stoliki, wygodne krzesła i małe regały pełne kolorowych czasopism i broszur. Siedząca za dużym biurkiem kobieta w jedwabnej sukni uśmiechnęła się na widok księcia. Była w średnim wieku, kędzierzawa, o pełnych policzkach i ciepłych, żółtawych oczach. Sprawiała wrażenie opiekuńczej i otwartej osoby.

- Słucham. - powiedziała miękkim głosem.

- Ja w sprawie usługi. - odparł Silvand, opierając dłonie o blat biurka.

- Przemyślałeś to, chłopcze?

- Przemyślałem. Podjąłem decyzję cztery dni temu i nie mam zamiaru jej zmieniać.

Kobieta sięgnęła do jednej z szuflad i wyjęła plik blankietów.

- Wypełnij czytelnie te dokumenty - poleciła, wręczając Silvandowi długopis - Możesz usiąść przy jednym ze stolików. I pamiętaj, możesz rozmyślić się w każdej chwili.

- Nie rozmyślę się. - mruknął posępnie książę, biorąc podane mu papiery.

Formularze zawierały zestawy pytań na różne tematy, nieraz bardzo dziwne, tak jak pytania o ulubioną muzykę czy rodzaj krajobrazu, ale Silvand nie zastanawiał się nad nimi. Najszybciej, jak mógł, wypełniał blankiet za blankietem, na każdym składając u dołu dwa wymagane podpisy. Dopiero po dwóch godzinach skończył tę pracę i mógł oddać wypełnione papiery recepcjonistce.

- Musisz teraz poczekać na weryfikację dokumentów - powiedziała - Pójdę je zanieść, a ty poczytaj sobie coś.

Silvand usiadł pod ścianą i machinalnie przejrzał stos czasopism. Były to same wesołe tygodniki, mające pewnie uzmysłowić klientowi tej niezwyczajnej instytucji, że warto żyć, że życie jest piękne. Odłożył je z niechęcią i politowaniem. Może komuś taka lektura by pomogła, ale jego przypadek był szczególny. Nie miał zamiaru się cofnąć. Czekanie dłużyło mu się mocno, rozumiał jednak, że jak wszystko tutaj, tak i to obliczone jest na to, by dać klientowi czas na rezygnację z podjętej decyzji. W końcu, w każdej chwili mógł po prostu wstać i wyjść. On nie miał tego w planach. Siedział ze zwieszona głową, dopiero ciche miauknięcie spowodowało, że ją podniósł. Do pokoju wszedł duży, szary kot z puszystą sierścią. Patrzył na Silvanda i pomiaukiwał z cicha.

- Kici, kici. - powiedział książę machinalnie, wyciągając rękę.

Kot otarł się o niego przyjaźnie, podstawiając gładki łeb pod jego dłoń. Był najwyraźniej łagodnym, przyzwyczajonym do ludzi stworzeniem i zapewne należał w pewnym sensie do personelu tej placówki. Na pewno nie był tu najmniej ważny, to się czuło. Nie był zwykłym myszołapem, był terapeutą na etacie.

- Przykro mi, kotku - powiedział książę, głaszcząc wibrujący od mruczenia grzbiet - Nie wycofam się tylko dlatego, że jesteś miły, puszysty i na pewno przyjemnie mieć takiego zwierzaka w domu. Niestety, ja na to nie zasługuję.

Pulchna recepcjonistka wreszcie wróciła i w jej miłych oczach mignął wyraz rozczarowania, gdy zobaczyła Silvanda, skulonego pod ścianą.

- Jeśli jeszcze się nie rozmyśliłeś, to chodź. - powiedziała ze smutkiem.

Silvand wstał i ruszył za nią długim korytarzem, opatrzonym szpalerem drzwi. Recepcjonistka otworzyła ostatnie z nich.

- To on, doktorze. - powiedziała do młodego mężczyzny w białej marynarce i seledynowych spodniach.

- W porządku - rzekł lekarz - Mam tu twoje zgłoszenie. Silvand Devar, prawda? Powód wydaje się znaczący, ale czy naprawdę rozważyłeś wszystko dokładnie?

Widać w tym miejscu wszyscy wszystkim mówili na "ty".

- Tak, jestem zdecydowany. Ile jeszcze razy mam to powtórzyć?

- Już ani razu - młody doktor zmarszczył lekko czoło i popatrzył na księcia przenikliwie - Skoro tak, to chodź. Nic więcej nie muszę już wiedzieć.

Przebiegł palcami po klawiaturze komputera, mruknął "gabinet 23", wyjął z szuflady niklowane pudełeczko na strzykawki, schował je do kieszeni i wyszedł. Silvand ruszył za nim. Minęli jeden korytarz, potem drugi, aż wreszcie lekarz otworzył jedne z kolejnych drzwi. Za nimi Silvand zobaczył kwadratowe pomieszczenie, zalane jasnozielonym światłem. Na środku stało podwyższenie, jakby łóżko w kształcie bardzo wydłużonego owalu. Ściany były ekranami, sprawiającymi wrażenie okien, przez które widać było lasy, łąki, wzgórza i wodospady, z głośników płynęło ćwierkanie i śpiew leśnych ptaków, szum wiatru i wody. Nawet wypełniający pokój zapach był zapachem lasów i łąk.

- Obnaż ramię. - polecił doktor, wyjmując z kieszeni pudełko ze strzykawką.

Silvand odetchnął głęboko, czując, jak ogarnia go jednocześnie spokój i smutek.

- Jak długo to będzie trwało, doktorze? - spytał.

- Przez pierwsze dwadzieścia minut będziesz całkowicie przytomny, choć jednocześnie przestaniesz odczuwać jakikolwiek niepokój i ból. Potem opanuje cię ociężałość i senność, a przed upływem pół godziny głęboko zaśniesz. Wtedy nad łóżkiem zamknie się hermetyczna kopuła, do której automatycznie będzie podawany tlen, zmieszany z gazem anastetycznym. Tlen wyklucza możliwość uduszenia w wypadku wyższej tolerancji na leki. Uduszenie, nawet we śnie, mogłoby być nieprzyjemne, a tego chcemy uniknąć. Leki umożliwiają coś, co nazywamy płynnym przejściem. Śmierć następuje zwykle bardzo szybko, ale dla pewności zostaniesz pod tą kopułą przez dziesięć godzin. Dopiero potem przewiozą twe ciało do prosektorium. Może jednak zrezygnujesz? - spytał lekarz z nadzieją w głosie.

Silvand pokręcił wolno głową i podwinął rękaw. Prawie nie czuł ukłucia cienkiej igły, a gdy doktor skończył podawanie leku, podszedł do podwyższenia i położył się na przygotowanym posłaniu. Było miękkie i cudownie gładkie, pachniało ziołami i polnymi kwiatami. Lekarz postał chwilę w progu, potem wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Póki klient nie zasnął, otumaniony podanym mu medykamentem, zawsze można było mieć nadzieję, że jednak się jeszcze wycofa.

 

 

 



XI. EFEKT JOKERA

Ezze i Varens siedzieli przy oknie, wychodzącym na brzeg rzeki i milczeli. Nie było o czym gadać. Każde z nich wiedziało, co chciałoby powiedzieć drugie, nie było więc sensu mówić, a zresztą dobrze im się milczało we dwoje. W bloku panowała cisza. Budowle z segedynu odznaczały się dużym stopniem dźwiękochłonności, ale tym razem rzeczywiście nic się nie działo. Zwykle były awantury, hałasy, gdzieś grało radio i przynajmniej część tych dźwięków przenikała do ich mieszkania, a teraz było cicho jak w grobie. Tym głośniej zabrzmiało alarmujące walenie do drzwi, które poderwało ich oboje na nogi. Nim zdążyli pomyśleć nad tym, czy otworzyć czy nie, wątły zamek puścił i do mieszkania wpadł Corado. Ostatnia osoba, której by się tu spodziewali.

- Gdzie Silvand?! - krzyknął ostro.

- Nie ma go - odpowiedział Varens ze złością - Widzi go Miłościwy Pan? Bo ja nie. Odszedł. Nie mógł żyć z tym, co się stało.

- Czy on...?

Ezze spojrzała na zegarek.

- O tej porze już pewnie tak - odparła - Chociaż nie wiem, jakie są procedury w Eutanazjum.

- To on tam poszedł?! Trzeba go powstrzymać! - ryknął Corado ze wzburzeniem, które zaskoczyło oboje przyjaciół.

- Nie możemy i Miłościwy Pan dobrze o tym wie... - zaczął Varens, ale król przerwał mu natychmiast.

- Nic nie rozumiecie! To nie on zabił Drittę Langer! Prawdziwego sprawcę aresztowano dwie godziny temu, przyznał się! Jedziecie ze mną, może zdążymy.

Ezze i Varens zbiegli za królem po schodach, nie mając nawet czasu pomyśleć, że cała ta sytuacja jest mocno dziwna - od kiedy to Corado troszczy się o człowieka, który jest mu tylko zawadą i zagrożeniem na przyszłość?

 

              Królewski poduszkowiec, wspaniały krążownik szos, ruszył z miejsca takim zrywem, że nawet Vares pozieleniał na twarzy. Szofer, przyzwyczajony do ślepego posłuszeństwa wobec króla, wyciskał z maszyny wszystko, co tylko się dało, nie chcąc narazić się na gniew swego pana. Wzburzenie chłodnego zazwyczaj króla dziwiło zarówno Ezze, jak i Varensa, ale wszelkie wyjaśnienia odkładali na później. Teraz najważniejsze było, by dotrzeć na czas do Eutanazjum, by uratować nieszczęsnego księcia. Sytuacja była bezprecedensowa, gdyż nikt jak dotąd nie złamał zakazu ingerencji w suwerenną decyzję innego człowieka, by odejść z godnością. To, co próbowali zrobić, było wbrew prawu, wbrew obyczajom, a nawet wbrew obowiązującej logice. Tym bardziej zachowanie Corado musiało dziwić.

Dyżurujący w Eutanazjum lekarz nigdy w życiu nie był tak zdziwiony, jak kiedy do jego biuro wpadło dwóch młodych mężczyzn i dziewczyna, żądając jeden przez drugiego przerwania ceremonii. Jego zdziwienie przerodziło się w szok, gdy w jednym z mężczyzn rozpoznał urzędującego króla.

- To niemożliwe. Nic nie usprawiedliwia przerwania procedury, nawet królewski rozkaz. - powiedział, gdy tylko udało mu się dojść do głosu.

- To tępy konował! Nie ma co z nim gadać. - zawołał Varens ze złością.

- Racja. - zgodził się z nim Corado. Jego pięść śmignęła w powietrzu ze zdumiewającą szybkością i lekarz, nie zdążywszy się uchylić, padł bez przytomności na podłogę.

Varens pochylił się nad komputerem i szybko odszukał potrzebne mu dane.

- Gabinet nr 23. Procedura prawie ukończona. Za mną. - zakomenderował i ruszył biegiem wzdłuż korytarza.

Błyskawicznie odszukali potrzebne im drzwi, ale stanęli przed nimi bezradnie. Były zamknięte i na oko pozbawione jakiegokolwiek zamka.

- Odsuńcie się. - polecił Varens i złożył palce w najsilniejszy znany mu znak.

Całym budynkiem targnął głośny wybuch. Drzwi rozleciały się dosłownie w pył, wypełniając wszystko wokół opalizującą mgłą. Varens wpadł do środka, bez trudu rozbił kopułę nad postumentem i chwycił na ręce bezwładne ciało Silvanda.

- Do sali medycznej! - zawołał Corado, wskazując kierunek. Musieli jak najszybciej opuścić tę część kompleksu, gdyż trujący gaz wciąż płynął z przewodów i w każdej chwili mogli pospać się jak niemowlęta.

Sala medyczna, w której udzielano pomocy tym, co rezygnowali w ostatniej chwili, była na szczęście niedaleko. Dotarłszy tam Varens złożył Silvanda na skórzanej sofie i drżącymi rękami zaczął szukać pulsu. Książę leżał nieruchomo, nie reagując na nic, a jego biała niczym papier skóra powoli szarzała.

- Za późno? - spytał cicho Corado. Przeszukiwał szafkę, wyciągając z niej leki pobudzające i zastanawiając się przy tym, jak obliczą dawkę specyfiku, skoro żadne z nich nie jest lekarzem. Ezze zdawała się nie mieć takich wątpliwości. Wprawnie utrąciła szyjki dwóch ampułek i napełniła ich zawartością dużą strzykawkę.

- Nie trudź się - rzekł cicho Varens, prostując zgięte plecy - On już stygnie.

- No to poradź coś na to, do cholery! - wrzasnęła dziewczyna wściekle.

- Jestem magiem, nie cudotwórcą...! - uniósł się wampir, ale nie dokończył zdania. W pomieszczeniu coś się zamgliło i z tej mgły wysnuła się powoli dziwna, białoniebieska postać. Wyglądała niczym wyidealizowany wizerunek mężczyzny w białej tunice, smukłego i delikatnego, ale jednocześnie promieniejącego nieznaną siłą. Jego jasnoniebieskie włosy przypominały raczej pióra, podobnie jak materiał tuniki. Również jego paznokcie, usta i oczy miały ten sam odcień, harmonizujący z opalowobiałą skórą.

- Półbóg. - szepnął Corado ze czcią i lękiem. Przykląkł, pochylając nisko głowe, jakby był zwykłym chłopem, nie królem suwerennego kraju.

Białoniebieskie zjawisko spojrzało na niego ironicznie i podeszło do sofy. Ezze odsunęła się, Varens również. Półbóg dotknął dłonią nieruchomej piersi leżącego, potem jego zsiniałych warg. Na oczach ludzi skóra leżącego poróżowiała, a jego klatka piersiowa uniosła się w nikłym oddechu.

- Jeszcze nie czas. - powiedział tajemniczo Półbóg, po czym rozwiał się bez śladu, pozostawiając jedynie delikatny zapach jakichś nieznanych kwiatów.

- Ja cię przepraszam. - jęknął Varens z podziwem. Dopiero po chwili przypomniał sobie o Silvandzie i rzucił się do niego. Książę powoli odzyskiwał przytomność, choć ciągle był tak otumaniony, że nie wiedział, co się z nim dzieje.

- Właściwie brak z nim kontaktu, ale serce bije równo - rzekł wampir z ulgą - Dojdzie do siebie, choć najlepiej, byśmy go zawieźli do szpitala, na detoksykację.

- Przyjmą go? - spytała Ezze z lękiem, usiłując przypomnieć sobie odnośne przepisy.

- Spróbowaliby nie. - warknął Corado podrywając się z kolan, a w jego bezbarwnych oczach zamigotały pioruny. Po raz drugi Ezze i Varens pomyśleli to samo - że kuzyn Silvanda jakoś dziwnie przejmuje się tą sprawą, nie wiadomo zupełnie czemu. W końcu syn króla Yahera z samego założenia był jego rywalem i Coradowi powinno raczej zależeć na usunięciu go.
Pomogli królowi przenieść półprzytomnego księcia do poduszkowca. W tym momencie liczyło się tylko to, by Silvand trafił jak najszybciej do szpitala, a nie to, żeby rozwiązywać rebusy. To prawda, że teraz już nic nie rozumieli, a nie śmieli pytać. Oboje domyślali się jedynie, że przyszłość odkryje przed nimi jeszcze niejedną kartę, a one wszystkie mogą być niezwykłe.

 

                              Koniec tomu drugiego

 

 

 

 Autor: Eviva
 Data publikacji: 2014-04-11
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Dziękuję
Nareszcie mogłam przeczytać o dalszych przygodach Silvanda bohatera na emeryturze :)Robi się coraz bardziej ciekawie a tajemnice otaczające głównych bohaterów intrygują mnie coraz bardziej :)
Autor: kero Data: 00:14 13.04.14
 Mythai 2014 - drugie miejsce
Przy takich tekstach miło jest po prostu usiąść, zrelaksować się, wczytać i poczekać na rozwój sytuacji. Eviva, jak zwykle czytanie Twoich opowiadań to niekłamana przyjemność. Człowiek czuje, że jest w dobrych rękach.

Zapewne jednak domyślasz się, co napiszę dalej. Nie jest to opowiadanie. Jest to część druga i wcale nie ostatnia. Niestety nie pamiętam aż tak dobrze części pierwszej, żeby się z tym dobrze poczuć; brakuje mi przede wszystkim tego etapu, gdzie można się wczuć i zidentyfikować z postacią wiodącą dla narracji. No i nie wiadomo, jak się to wszystko zakończy. Oczywiście tym bardziej czekam na ciąg dalszy. Nie daj mi czekać zbyt długo :)
Autor: Whitefire Data: 18:11 9.02.15


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 109 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 109 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Nigdy nie pisać książki, kiedy wystarczy strona, ani rozdziału, gdy starczy słowo.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.