Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Opowieści ze Światów Wewnętrznych

Prolog

Doniesiono mu o tym rano. Ktoś w Światach Zewnętrznych pisał o nim powieść.
„Jak ktoś nie ma nic innego do roboty…”
Berg mimo woli zaczął się zastanawiać, jak on sam by to opisał. Przybył tu na dobre ze Świata Zewnętrznego jakieś pięćset lat temu. Czas leci…
Jest tu prawie jak na Ziemi – rozmyślał – a tu gdzie jesteśmy, jest jak w Irlandii, mokro i zielono. Są też inne miejsca, góry, pustynie, morza, niebo też podobne, jak na Ziemi.
Czy to złudzenie, czy prawda?
Przecież Ziemia była w Świecie Zewnętrznym, a tu nie ma materii takiej jak tam.
Kim są? Impulsami, wiązkami energii – Berg nie znał się na fizyce.
Zdarzali się dociekliwi, którzy zadawali pytania. Berg odsyłał ich do Dwunastu Mędrców i ci udzielali dokładnych wyjaśnień.
Na pewno jednak pewne elementy tego świata tworzyli sobie sami. Domy wyglądały tu tak, jak te zapamiętane z pobytów na Ziemi. Czasami coś jedli, raz na dwa, trzy dni, nieraz rzadziej. Mogli tu nawet uprawiać seks, jeśli chcieli i czasami, choć bardzo rzadko, to się zdarzało.
Porozumiewali się za pomocą znanego tylko tutaj, uniwersalnego języka. Kiedyś pojawiły się telefony, potem komputery, zawsze jednak trochę przestarzałe. Podobnie ubrania, wystrój wnętrz – zawsze jakieś piętnaście lat do tyłu za tym, co było na Ziemi. Niektórzy tu pracowali, mieli jakieś obowiązki. Archiwizowali wydarzenia w Światach Zewnętrznych, głównie na Ziemi, nieraz sami udawali się tam z jakąś misją, czasami wykonywali bardzo prozaiczne zajęcia.. Była więc ogrodniczka, jakichś paru rolników, rzemieślnicy. Coś tam robili, dłubali, nie wiadomo po co.

Tak naprawdę wszyscy tu robili tylko jedno – pomagali skoczkom, czyli tym ,którzy po coś tam udawali się na Ziemię lub na inny Świat Zewnętrzny.
Oprócz tych, którzy pracowali fizycznie, byli tu rezydenci właściwi, tych było tu najwięcej. Byli też nauczyciele, którzy zjawiali się nie wiadomo, skąd i po kilku dniach znikali. Opowiadali historie ze Światów Zewnętrznych, zadawali zagadki, objaśniali, tłumaczyli.
Był też Ten, Który Tańczy. Nikt go nie widział, ale wszyscy wyczuwali jego obecność. Nie mówili o Nim między sobą, ale każdy codziennie o Nim myślał. Znali Go też skoczkowie. Czcili Go na tysiącach różnych ołtarzy, bili się między sobą rzekomo w Jego imieniu, czasem próbowali budować tysiącletnie / w zamiarze / cywilizacje oparte na jednym założeniu – że Go nie ma.


Rozdział 1

W którym poznajemy większość bohaterów i miejsc, wszystkie wazne sprawy są jeszcze w zalążku i nikt nie wie, co go w dalszym życiu czeka.


Berg obserwował zbliżającego się mężczyznę. Mimo szronu na oknach rozpoznał go od razu. Arnold… tyle czasu… Czego tym razem chce? Czy to ma być jedna z jego słynnych prezentacji?
Arnold witał się tymczasem ze wszystkimi. Adela, Mateusz, Prince, Ingham – otoczyli go, coś mówili, śmiali się, a tak naprawdę każdy z nich czekał na tę chwilę.
- No to zapraszam wszystkich, nie, nie jestem zmęczony, może herbatę, można już gasić światła.
Na ekranie pokazał się napis: „Bramy Niebios”.

Rita miała dopiero siedemnaście lat, ale naprawdę nie była już ani naiwna, ani niewinna. Zawsze perfekcyjny makijaż i fryzura, no i odpowiednie ciuchy, z metką, kupione tam, gdzie trzeba. Do tego uśmiech, ale tylko dla starannie dobranych odbiorców. Hołota mogła liczyć tylko na to, że ich nie zauważy i nie okaże swojej piekielnej, miażdżącej pogardy.
Teraz przemierzała wolnym krokiem ekskluzywne centrum handlowe, dyskretnie obserwując mężczyzn. Jej też się ktoś przyglądał.
- Witam cię kochanie, spędź ze mną trochę czasu…
Błyskawicznie otaksowała nieznajomego. Zaraz, to ubranie, podkoszulek, buty, zapach najlepszych perfum…
Uśmiechnęła się promiennie.
Gestem wskazał jej wnętrze małej, ciemnej kawiarenki. Gdy usiedli, Rita zauważyła jego zegarek. Tandetny, sprzedawany na wszystkich bazarach.
- O, przepraszam, zapomniałem… - nieznajomy przesunął dłonią po zegarku a zdumiona Rita miała przed sobą taki model i taką markę ręcznego zegarka, jakie dotąd oglądała tylko za szybami najlepszych, najdroższych sklepów.
- Jestem Arnold i jakby ci tu powiedzieć, jak zacząć… - dukał, a potem podniósł na nią oczy i już całkiem innym tonem, powoli i spokojnie powiedział:
„Kocham cię, dziewczyno.”
Dalej mówił tym samym spokojnym, nieco monotonnym głosem „… chcę ci wszystko dać, wszystko co jest, cały świat, wszystkie rzeczy, doznania, przeżycia, całe piękno i całą górę ciuchów… cały świat będzie twój.”
- Popatrz – skądś zjawiła się walizka, nieznajomy otworzył ją i zdumiona Rita, zotwartą buzią, bez słowa zagapiła się w mniej więcej dziesięć milionów dolarów, równo poukładanych w paczki używanych banknotów.
- Masz to na początek, a potem, jak będziesz chciała więcej, otwórz na swojej poczcie w komputerze plik „Bramy Niebios”, bo niestety, będziesz musiała coś dla mnie zrobić. Jak wykonasz wszystkie trzy zadania, otrzymasz dla siebie to wszystko, co ja mam, na przykład to – tu wyciągnął spod stołu drugą taką samą walizkę i otworzył ją. Jej zawartość była identyczna z poprzednią.
- Dlaczego mi to wszystko… dajesz? – teraz Rita, po raz pierwszy w życiu, nie umiała wydusić z siebie normalnie brzmiących słów.
- Bo cię kocham, dziewczyno i chcę, żebyś była taka, jak ja. Wtedy dostaniesz to wszystko, co ja mam.

- No nie, nie mogłeś sobie wybrać kogoś lepszego? Ta mała jest okropna – Ingham, który ostatnio bywał w Światach Zewnętrznych jako wybitny aktywista ruchu gejowskiego, nie wyzbył się widocznie pewnych zdobytych tam upodobań.
- Jak długo będzie przerwa, może zdążymy coś zjeść?
- Z tym papierosem proszę wyjść na zewnątrz!
Po chwili światła znowu zgasły.

Następne miesiące były dla Rity jednym pasmem radości i chwały. Brała z życia to, co najlepsze. Nieznajomy nie pokazał się więcej, a na domowej poczcie w komputerze cały czas trwał niezmiennie jeden nie otwarty plik – „Bramy niebios”.
Aż kiedyś, gdy wróciła z kimś tam skądś tam, zapragnęła być chwilę sama. To znaczy tak – on miał się niecierpliwić, prosić, czekać na nią, a ona, skupiona przed ekranem, miała przez dłuższą chwilę nie zwracać na niego uwagi. Widziała to na paru filmach i bardzo jej się spodobała taka scena.
Więc teraz kliknęła na cokolwiek…
„Witam cię kochanie. Moje pierwsze życzenie jest takie: masz pokochać Franka Beera tak, jak ja kocham ciebie. Moje drugie życzenie jest podobne, ale dotyczy innej osoby. Ten właściciel warsztatu samochodowego, koło salonu kosmetycznego, taki starszy, wiesz który...
A teraz trzecie życzenie i ostatnie; masz kochać Celinę, tę z którą chodziłaś do drugiej i trzeciej klasy, jako dziecko.
Jak to wszystko zrobisz, wykonasz, znajdę cię tak, jak za pierwszym razem. Każde wykonane zadanie będzie znikać z tego menu, które teraz czytasz.
Na razie, czekam i tęsknię.”

- Zaraz, skąd ty ich wytrzasnąłeś?
- Losowo, mam generator losowy i tak wyszło.
- A skąd wiedziałeś co dalej będzie robić?
- A siadłem sobie w kąciku przy najbliższym ekranie i zaglądałem, ileż to roboty… Ale dość gadania, trochę jeszcze zostało tego materiału.

Rita musiała w końcu spojrzeć prawdzie w oczy – kończyły się pieniądze. Jeszcze może jakieś sto tysięcy zostało, ale co to jest?
- Najwyżej na jakąś bluzkę wystarczy – myślała przygnębiona.
Potem zaczęła kompletować garderobę, fryzura, makijaż, parę niezbędnych informacji i w którąś sobotę zjawiła się przed drzwiami Franka.
- Cześć, z widzenia się znamy, mogę wejść?
Godzinę później, już znowu ubrana, pobiegła niecierpliwie do komputera.
‘Witam cię, kochanie. Moje pierwsze życzenie…”
- Zaraz, przecież do cholery wszystko zrobiłam. Nawet dwa razy i jeszcze do buzi wzięłam.

‘Witam cię, kochanie. Moje pierwsze życzenie…”
- Jasna cholera! Zepsuło się czy co? Może spróbuję z tym właścicielem warsztatu. Tylko jak? Seks odpada, jak widać nie o to tutaj chodzi. Coś trzeba zrobić, tylko nie wiadomo co.

Zaczęła wypytywać wszystkich o mężczyznę, jakie ma upodobania, z kim żyje, z kim się przyjaźni, jak spędza czas. Nie chciała się drugi raz wygłupić, a pieniądze się nieubłaganie kończyły.
Biedna Rita nie wiedziała tylko jednego – że jej zainteresowanie  właścicielem warsztatu wzbudziło jego głębokie zaniepokojenie. Kiedy donieśli mu, że dziewczyna szasta pieniędzmi, które ma nie wiadomo skąd, postanowił działać. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebował, była czyjaś ciekawość.  Interesy potrzebowały ciszy i spokoju. Kiedy zaprzyjaźniony policjant zaprzeczył, jakoby dziewczyna pracowała dla nich, samochodziarz postanowił działać. Posłał do niej młodszego brata z kolegą.

Miała szczęście, że po tej wizycie ktoś ją prędko znalazł i zawiózł do szpitala. Obudziła się i ostrożnie  rozejrzała.
W świadomość wwiercał się jakiś głos. Tak, to radio. Gdzie jest? Szpital? Wypadek? Włamanie i pobicie? Przecież próbowała tamtym wszystko wyjaśnić, podzieliłaby się z nimi, nie chcieli słuchać...
„Gdy miłość cię zawoła, podążaj za nią, chociaż jej ścieżki strome są i wyboiste.
A kiedy jej skrzydła cię obejmą, poddaj się, chociaż miecz między nimi ukryty zranić cię może.
A jeśli przemówi do ciebie, uwierz jej, chociaż jej głos twe sny może roztrzaskać jak wiatr północny, co szkody czyni w ogrodzie.
Jako że miłość nakłada na twą głowę koronę, a zarazem krzyż na twe barki, tak do wzrastania twego jak i oczyszczania się przyczynia…”[1]
- Wyłącz to badziewie!!! – Rita nie wiedziała, że potrafi tak głośno krzyknąć.

- Biedactwo, nawet mi jej żal. I co dalej?
- Już nic ciekawego. Polezie jeszcze do tej dziewczyny, będzie jej chciała w czymś pomagać, będzie się narzucać, a potem gdzieś wyjedzie i być może zapomni o wszystkim.
- Słuchaj, a o czym właściwie była ta prezentacja? O miłości, o seksie, o pieniądzach?
- O wszystkim po trochu, jak zawsze  – Arnold uciął rozmowę i energicznie wyszedł z pokoju.
Wszyscy pozostali zaczęli dyskutować. Tylko Ingram stał przy oknie i szeptał:
‘Miłość nie daje niczego oprócz siebie i nie żąda niczego, jak tylko siebie. Miłość nie posiada niczego i również jej nie można posiąść. Jako że miłość zaspokaja jeno miłość. Jeśli kochasz, nie mów – Bóg jest w mym sercu, lecz raczej – jestem w sercu Boga”[2]
W oknie, poprzez śnieg, widział ciemne oczy pewnego mężczyzny, którego znał dawno, dawno temu.
[1] Fragment utworu „Prorok” Khalila Gibrana
[2] jw



Światy Wewnętrzne - c.d.

Skarbiec był dumą Świata Wewnętrznego. Gromadzili tu skarby od zawsze. Złoto, ozdoby, monety, różne szlachetne kamienie, dzieła sztuki – wszystko w formie elektronicznego zapisu z zachowaną możliwością odtworzenia w Świecie Zewnętrznym. Czemu to robili? Nie wiadomo, kiedyś spodobały się komuś jakieś bransolety czy naszyjniki, potem skarbów było coraz to więcej. Od kilku tysięcy lat zgromadzili tego naprawdę dużo, przeważnie z Ziemi, ale nie tylko. W innych Światach Wewnętrznych położonych gdzieś  w odległych galaktykach też podobno mieli takie skarbce.

Pilnowała tego wszystkiego zawsze jakaś rozumna istota, przeważnie człowiek przeniesiony tu z Zewnątrz. Poprzedni Strażnik jakiś czas temu gdzieś zniknął i teraz mieli kłopot. Siedzieli w Zamku w sali pełnej dużych mrugających ekranów i wpatrywali sie w jeden z nich.


- O rany, jeszcze nie rozstrzygnięte?- kolejny dyżurny wszedł zmienić poprzednika.
Trwało to już stanowczo za długo. Ogłosili ten konkurs już prawie pół wieku temu i nic. Dalej nie ma kandydata, który przejąłby obowiązki Strażnika.
Na samym początku ktoś postanowił, że kandydatem nie może zostać stały rezydent Świata Wewnętrznego, tylko ktoś z zewnątrz, ze światów zewnętrznych.
„Dajmy szansę prowincji” – takie było hasło. No to teraz mają.
Pół wieku i nikogo nie znaleźli.
A trzeba to wszystko dokumentować, monitorować, robić zapiski, protokoły… Wszyscy w Zamku byli tym już mocno zmęczeni. Zaczęli kolejną próbę, losowo wytypowali uczestników i patrzyli w ekran.

Maria prasowała wypraną pościel. Sporo tego było i miała czas na rozmyślania.
…Gdyby tak nowy telewizor kupić, większy… jakby tak dostał tą podwyżkę, to może i lodówkę… albo do sanatorium jechać…
Maria nigdy nie była w sanatorium, ale wiedziała dobrze, co się tam dzieje. No nie, ona nigdy nie zdradziła męża, gdzie tam, ale na jedną kawę, to czemu nie, może by się dała namówić.
- Za pół godziny losowanie, będzie kumulacja wygranej - głos jej siostry, Steni, wyrwał ją z błogich marzeń.

Marc wreszcie ochłonął z pierwszego szoku. Suma była astronomiczna. Oczywiście natychmiast znalazła się w banku. Jedno było jasne – nikt się o tym nie może dowiedzieć, żaden znajomy, kumpel ani żadna dziewczyna – oprócz Klaudii oczywiście. I w końcu może zgodzi się na ślub, dotąd nie chciała o tym rozmawiać. Jej rodzice przestaną zadzierać nosa, fajnie będzie.

Peter dłubał w nosie i starannie wcierał smarki w tapczan. Matka spóźniała się dzisiaj. Musi w końcu przyjść, bo kto mu zrobi kanapki na nocną zmianę? W telewizji zaczął się program rozrywkowy, jakaś rewia. Rozebrane panienki tańczyły, a długowłosa blondynka śpiewała. Peter lubił takie programy. Lubił patrzeć na ładne, rozebrane blondynki, piosenki też lubił, wesołe, proste i nieskomplikowane.
- Gdzie ta mama?

Klaudia przyszła punktualnie. Marc odgrzał kolację, rozlał wino. Nudził się, był zmęczony. Może dlatego nic jej w końcu nie powiedział? A dlaczego miałby mówić? Rano gdy już został sam, przyszła mu do głowy myśl, że teraz może mieć każdą dziewczynę na świecie, a przynajmniej codziennie inną taką, jak Klaudia.
- W zasadzie to dlaczego ma się z tym ukrywać? I tak zmieni otoczenie, przyjaciół, wejdzie w nowe środowisko, to nieuniknione – pomyślał. Potem zadzwonił do szefa z informacją, że rezygnuje z pracy.

Matka Petera w końcu wszystko załatwiła. Cała suma została bezpiecznie ulokowana, wszystkie papiery podpisane, a Peter miał otrzymywać z tego co miesiąc mniej więcej połowę tego, co sam zarabiał jako murarz.
Chyba, żeby ona umarła, wtedy Peter miałby do dyspozycji cała kwotę.
Jak załatwiła te formalności, wszyscy pracownicy banku przyglądali się jej, oglądali dokumenty, nawet chcieli dotykać, jakby na szczęście.
W końcu ponad sto dwadzieścia milionów to niewyobrażalna suma, co można za to kupić?
Pogrążona w tych rozważaniach, nie zauważyła samochodu. Zmarła jeszcze zanim uderzyła o jezdnię.

Maria. Marc, Peter nie wiedzieli jednego – że byli pod stałą obserwacją, a ci, co ich obserwowali, nudzili się już okropnie.
Siedzieli w Świecie Wewnętrznym przy monitorach i obserwowali akcję. Znali już to wszystko na pamięć. Teraz z nudów obstawiali kolejne warianty dalszych wydarzeń. Na jednym z ekranów Maria właśnie płakała ze szczęścia, porównując po raz kolejny numery na swoim kuponie z tymi wylosowanymi.

- Rzuci męża, czy on ją rzuci?
- On ją, w ciągu roku, a ta połowa wygranej, która mu przypadnie, to i tak nieźle.
- A ja daję całą butelkę, że to ona ich wszystkich rzuci.
- Całą rodzinę?
- Wszystkich.

Odeszli od ekranu i zajęli się swoimi sprawami. Niedługo miała się odbyć konferencja na temat możliwości budowania  sieci szybkich połączeń między Zewnętrznymi Światami, czyli tak zwanych tuneli. Trzeba było sprawę przedyskutować, potem podjąć jakieś działania, zlecić to komuś albo zrobić własnymi siłami. Idea budziła wiele kontrowersji, szukanie strażnika zeszło na dalszy plan. Po jakimś czasie ktoś przypadkowo spojrzał na ekran.

- Zaraz, ty popatrz… tu, na ten monitor.
- Jezu, ile to już czasu?
- Dopiero pół roku, krótko.
Inni też podeszli. Wpatrywali się w ekran, na którym…

Peter jak zwykle dłubał w nosie. Teraz gdy mama nie żyła, już nie musiał tego ukrywać.
- Za to jak gotowała, jakie ciasta piekła…
Włączył telewizor na ulubiony sitkom. Otworzył piwo.

Na następnym ekranie obrazy zmieniały się. Najpierw mąż Marii szedł pod rękę z jakąś grubą blondynką, potem Maria, sama, na zakupach, potem koło niej jakiś młody człowiek, potem wielki dom – właściwie zamczysko, Maria w samochodzie, samolocie, na jachcie… Wyszczuplała, odmłodniała, zmieniła się… Nikt jednak na to nie patrzył. Nikt nie patrzył też na sąsiednie ekrany, na których jacyś ludzie coś tam kupowali, podróżowali, pili, bawili się, uprawiali seks. Czasem ktoś popełniał samobójstwo. To jednak nie interesowało tu nikogo. Wszyscy skupili się przy jednym ekranie.
- Zaraz, może on nic nie wie?
- Mało prawdopodobne, ale sprawdzimy.
- Poślemy tam kogoś.

Nieznajomy nie spodobał mu się. Był zbyt ciekawski. Pokazał wprawdzie dokumenty, wylegitymował się, ale te jego pytania!
Co go to obchodzi!
Jakie tam pieniądze? Mama mu coś tam zostawiła, teraz listonosz przynosi co miesiąc. Jakie miliony? No, może… A co ma robić? Co ma kupić? Wszystko ma, o, nawet dwa piwa sobie kupił.
Jest murarzem, zarabia, to ma pieniądze. Wystarczy mu, a tamto niech leży. W banku jest bezpieczne.
- No to tyle, jeszcze coś? To do widzenia. Ci z administracji są coraz głupsi.

Peter z ulgą zamknął drzwi.

- Ile to musi być według regulaminu konkursu?
- Rok.
- No to już mamy.
- Zgarniamy?
- A na co czekać?
Posłali ten sam samochód, który wcześniej skrócił życie jego matce. Tym razem też śmierć była szybka. Już w Świecie Wewnętrznym nie wiedział jeszcze do końca, co się z nim stało. Gdy prowadzono go uroczyście do Wielkiej Sali Mianowań, był w swoim starym dresie, zniszczonych trampkach i z dwiema butelkami piwa w reklamówce.
Mistrz Ceremonii czytał powoli i wyraźnie: „…według regulaminu strażnikiem może zostać wybrana osoba ze Światów Zewnętrznych, która po otrzymaniu nagle wielkiego majątku nie zmieniła swojego dotychczasowego życia…
Okres jednego roku… osoba całkowicie odporna na wszelkie materialne pokusy, nie pragnąca mieć więcej, niż ma…
…mianujemy cię Piotrze Strażnikiem Skarbca Świata Wewnętrznego… chroń dobrze… nie roztrwoń…

Peter nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł otworzyć swoje piwo. Po godzinie ceremonia dobiegła końca. Peter wiedział jedno – że teraz będzie tu czymś w rodzaju stróża, dozorcy i że to jest podobno wielki zaszczyt. Miał pod swoją opieką wszystkie skarby tego świata i jeszcze kilku innych światów. Pilnował tego z małej stróżówki, która bardzo przypominała jego poprzednie mieszkanie. Nawet telewizor był podobny.
- A może by tak lepszą kanciapę sobie sprawić?



Światy Wewnętrzne - c.d.

Głęboką nocą w jednym z pokojów mieszkalnych Twierdzy wciąż paliło się światło.
- Jak mogłam tak nawalić, zapomnieć, wszystko schrzaniłam – Cyra nie mogła zasnąć, gnębiło ja silne poczucie winy. Zawsze była obowiązkowa, nawet gdy jako starszy pomocnik prowadziła sprawy okręgu 4-A i 4-B, nigdy nic nie zawaliła. Potem, gdy mianowano ją szefową okręgu piątego, z radości, zafascynowana nowymi zadaniami, rzuciła w kąt stare papiery. Jakim sposobem znalazła się między nimi ta jedna nie załatwiona sprawa?
Czerwony pasek i napis PRIORYTET na zakurzonej teczce kłuły ją teraz w oczy jak bolesny wyrzut sumienia.
Znalazła to niedawno, gdy robiła porządki, po dziesięciu latach.
- A ten biedak tam został…- nawet nie chciała myśleć co będzie, gdy w końcu wróci.

Franciszek szedł wolno przez miasto. Nie spieszył się, było piątkowe popołudnie.  W domu nalał sobie szklankę piwa i zamyślił się. Pamiętał smak piwa ze studenckich czasów. Boże, jaki wtedy był szczęśliwy!
Pili to piwo całą bandą w takiej długiej, ciemnej knajpce, już jej tam chyba nie ma.
On, Franciszek, był zawsze numerem jeden. We wszystkim – nauce, sporcie, życiu towarzyskim. Dziewczyn też miał dużo, ale żadnej jakoś specjalnie nie zapamiętał. Cały czas, już od dzieciństwa, był przekonany, że jego życie będzie niezwykłe, barwne i jakieś takie szczególne. Nauczył się spokojnie oczekiwać na wszelkie miłe i bardzo miłe niespodzianki, a one niezawodnie przychodziły.
Gdy już pracował w Instytucie, odrzucił kilka bardzo ciekawych, intratnych propozycji zawodowych, czekając na coś lepszego.
A potem jakoś tak ciekawe propozycje przestały się pojawiać. Potem on sam chciał znaleźć coś lepszego i niestety okazało się to niemożliwe.
Stopniowo przesuwano go z pracy badawczej do zajęć administracyjnych. Żartował jeszcze, że skończy karierę jako kierownik akademika, ale coraz mniej mu było do śmiechu. Krąg znajomych także się kurczył powoli, ale systematycznie.. W pewne miejsca przestawał być zapraszany.
Te dość ponure rozmyślania przerwał dziwny dźwięk, jakby drapanie w drzwi.
Franciszek otwarł je więc i zobaczył psa.
Stali tak patrząc na siebie, aż Franciszek niechętnym, niezdecydowanym gestem zaprosił zwierzaka do środka.
Był już trochę pijany.

- Co wyście narobili! Nie dało się inaczej?
- Tam się nie dało wcisnąć żadnego człowieka, nikogo z nas, tylko takie stworzenie jak pies. Nie da się w Światy Zewnętrzne ładować co popadnie i w dowolnym czasie. To nie walizka.
- No niby tak, a kto z naszych się poświęcił?
- Cyra chciała, bo to ona w końcu zawaliła, ale nie dostała przepustki, więc poszedł Mateusz. W końcu to tylko rok, albo dwa…
- A potem co?
- Jakoś do nas wróci.

Cyra nie podeszła do rozmawiających. Palił ją wstyd. Pamięta jeszcze tego skoczka. Sam się zgłosił na misję. Jej celem było dokonanie odkrycia tuneli czasoprzestrzennych umożliwiających podróże międzygalaktyczne. Skoczek miał przyjąć imię Franciszek i zainstalować się w Instytucie. Mógł, zgodnie z umową, liczyć na stałą dyskretną pomoc i monitoring ze strony Świata Wewnętrznego.
Potem oczywiście wszystko szło zgodnie z planem, do czasu, jak nieoczekiwanie Cyra dostała awans. Znowu się zarumieniła.
- Jak mogłam tak zapomnieć!

- No to co, idziemy na spacer?
Niedzielny poranek zapowiadał się nieźle, jasny, ciepły, wczesnojesienny dzień.
- Może tam pójdziemy?
Franciszek nigdy nie chodził do tego parku, choć miał go zaraz po przeciwnej stronie ulicy. Jakoś nie było kiedy ani z kim.
Pies biegał tam i z powrotem, przez liście drzew prześwitywało słońce.
Stali bywalcy parku przyzwyczaili się do widoku mężczyzny z niedużym, czarnym pieskiem. Ich spacery powoli przekształciły się w biegi. Stały się swoistą tradycją, rytuałem.
Biegając, Franciszek myślał o niebieskich migdałach, o jakichś dziewczynach z przeszłości, o rodzicach, o badaniach, które kiedyś rozpoczął i nie wiadomo czemu porzucił.
- Zaraz, co to było? Tunele czasoprzestrzenne, tak, nawet miałem jakieś ciekawe wnioski, chcieli ze mną rozmawiać, czemu tam nie poszedłem?
Po tygodniu Franciszek miał już wszystkie swoje stare notatki, wyniki badań, eksperymentów. Po miesiącu wiedział już wszystko, co ktokolwiek zamieścił na ten temat w Internecie, a potem zamówił kilka książek.
- Szkoda, że się nie udało, a byłem tak blisko… teraz już nie ma szans, przesunęli mnie do administracji…

 

- Posłuchaj Cyra, to nie była twoja wina, tylko błąd w obliczeniach. Jak się zorientowaliśmy, celowo schowaliśmy te jego papiery. On nie może zrobić tego odkrycia, jak to zrobi, napyta biedy nam wszystkim...

- Przecież to potrzebna rzecz, mówiliście...

- Tak, potrzebna, ale jeszcze nie teraz, tylko za dziesięć, może piętnaście  lat.

- A nasz skoczek pies? Ma go nakierować na tego ważnego profesora...

- Może się uda przekierować, spróbujemy.

Śnieg lekko skrzypiał im pod nogami. Bieganie w zimie po ośnieżonym parku nie było takie złe. Pies biegał we wszystkich kierunkach nieco zdezorientowany, informacje ze świata wewnętrznego docierają tu z trudem. W końcu znalazł właściwą osobę.
Tamten na chwilę przystanął i uśmiechnął się do Franciszka.
- Ładny – pokazał głową na psa – też lubi się ruszać…
Potem zaczęli rozmawiać. Właściwie to Franciszek mówił – o tym, że kiedyś miał ambicje, że go nie doceniają, że zapomnieli o jego osiągnięciach. Nie wiedział póki co, z kim rozmawia.
Tamten słuchał go coraz uważniej. Właśnie takiej osoby poszukiwał – z zewnątrz, nie powiązanej z nikim, bez zaplecza i jednocześnie bardzo ambitnej. Ten ktoś dostanie teraz bardzo ważne stanowisko i będzie je zawdzięczał tylko jemu. To będzie jego człowiek we władzach Instytutu.

Tak się też stało. Franciszek był teraz kimś bardzo, bardzo ważnym. Ożenił się i miał syna.
A pies?
Pies stał spokojnie w kolejce do uśpienia. Tej nocy rakarz złapał ich piętnaście.
- Wreszcie skończą się te cholerne pchły – taka była ostatnia myśl Mateusza przed powrotem do Świata Wewnętrznego.

- Dobra robota, chociaż trochę smutno. Mógł być drugim Einsteinem.

- Co było robić, ale przynajmniej ma pieniądze, władzę.

- No tak...

- Lepiej bez pcheł, co?

W Twierdzy życie toczyło się jak zawsze leniwie. Za jakiś czas miał wrócić skoczek Franciszek, to mu się wtedy wszystko wytłumaczy.

Tańczący głośno się śmiał...



Światy Wewnętrzne - c.d.

Berg wstał i spojrzał na ekran komputera.

Na północnej półkuli Ziemi właśnie zapadał zmierzch. Ludzie wracali z pracy, zapełniały się sklepy, na ulicach miast tworzyły się coraz dłuższe korki. Byli jednak tacy, którym się nigdzie nie spieszyło. Dni i noce różniły się dla nich tylko ilością światła wpadającego przez okna i może... poziomem hałasu dobiegającego gdzieś z centrum miasta.

Ta kamienica stała na jego obrzeżach, zapomniana przez wszystkich bogów, demonów i przez ludzi. Mieszkało tu pięć osób – Adam, Wojtek, Mariusz  i dwie dziewczyny – Bogusia i Werka. Właściciel domu mieszkał gdzieś daleko za granicą, kiedyś przysłał tu pełnomocnika, żeby coś zrobił z tym domem, ale te wszystkie sprawy wymagały wiele zachodu, załatwiania, wykładania jakichś pieniędzy, obaj nie mieli do tego głowy. Postanowili zostawić ruderę własnemu losowi, a jak teren kiedyś stanie się dla kogoś atrakcyjny, wrócić do sprawy. Potem zjawił się Adam, na kilka dni, dopóki nie załatwi sobie nowej pracy. Miał ze sobą parę rzeczy wyniesionych z dawnego mieszkania, książki, albumy ze zdjęciami, zachowany na pamiątkę indeks uczelni, w której studiował. Po kilku miesiącach dołączył Wojtek, misiowaty grubas w wiecznie opadających spodniach. Był gdzieś tam zadłużony, miał firmę, potem kłopoty ze skarbówką. Musiał zniknąć i tak właśnie  zrobił,  póki co było to skuteczne.

Mariusza znaleźli kiedyś pobitego i pozbawionego pamięci. Był dość dobrze ubrany, ale nikt go nie szukał. Z dziewczynami było trochę kłopotu, nerwowe były. Werka była starsza, miała może z pięćdziesiąt lat, stale przestraszona, często wyglądała przez okno i nigdy nie chciała być w domu całkiem sama. Bogusia była z kolei agresywna. Kiedyś Wojtek przypadkowo ją objął i dostał w twarz, potem jeszcze chciała go bić.

Na początku udawali, że mają jakieś pieniądze, rodziny, znajomych, potem powoli zżyli się ze sobą. Zaczęło się od prądu. Chłopcy wyczaili, że odpowiednie przewody doprowadzone są do punktu kontrolnego stacji wodociągowej, takiego niewielkiego budynku, a właściwie baraku w pobliżu. Zorganizowali jakieś druty, sprzęt i po kilku dniach w ich domu zapaliło się światło. Potem znaleźli wyrzucony na śmietnik telewizor, potem jakieś małe radio. Zrobiło się całkiem fajnie. Siedzieli przy tym telewizorze wszyscy i pili coś, co może nie smakowało za dobrze, ale znacznie poprawiało nastrój.

Alamar od dawna nie był już zwykłym rezydentem Świata Wewnętrznego. Był kimś więcej – uczonym, filozofem, mistrzem. Wiedział, że póki co jest bezpieczny. Twierdza, jaka zbudował w Świecie Zewnętrznym, na razie doskonale się sprawdzała. Niewidoczna dla satelitów, radarów, niezauważalna dla tubylców…Mógł bezpiecznie pracować, kontynuować badania. Żaden pieprzony Archanioł go tu nie znajdzie. A co potem, jak już skończy? Czy wróci i znowu będzie ich wszystkich przekonywać? Czy Ten, który Tańczy, wysłucha go?

Co, co od dawna planował, było może szokujące, ale Alamar nie lubił półśrodków. Czarne albo białe, dobre albo złe, życie albo...śmierć...


Prince stał przed lustrem. Lubił ten moment. W Światach Zewnętrznych zawsze wywierał duże wrażenie na innych, szczególnie na kobietach. Nie miał skrzydeł, przestał je zakładać na te wycieczki już dwieście lat temu. W dwudziestym pierwszym wieku facet ze skrzydłami był zbyt szokujący. Wcześniej było prościej, wszyscy klękali i było jasne, że oto pokazał się im Archanioł.
I tak przecież umiał latać.
Teraz miał na sobie ciemny garnitur, na ręce porządny zegarek, do tego buty, woda toaletowa i kluczyki od bardzo dobrego samochodu. Niestety musiał  trochę popracować, zrobić swoją normę. Jednego, może dwóch gagatków złapać i wywieźć na Salsenę. A tam – jak to w piekle, czysto, cicho, kabiny holograficzne, a w każdej jeden grzesznik. Przez miesiące, lata, czasem stulecia analizujący to wszystko, co zrobili w swoim nędznym życiu. A gdy już wpadali w obłęd i zaczynali błagać o karę, wypuszczano ich i kierowano na jakiś Świat Zewnętrzny z dokładnie oznaczoną misją pokutną. Karę przeważnie wyznaczali sobie sami. Najlepiej znali samych siebie i swoje słabości.


Nie, nie mógł sobie odmówić tej jednej przyjemności, drobiazgu. Pod włosami nad czołem zostawił sobie dwa małe, prawie niedostrzegalne różki.
Spojrzał jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze i wyszedł z pokoju. Zjechał windą na parter i w recepcji oddał klucz.

 Skierował się w stronę parku.
- Mamo, mamo, tam był pan i zniknął, w takim świetle, wybuchło, puuufff…
Chłopczyk starał się bezskutecznie zainteresować czymś swoją matkę, która w skupieniu czytała poradnik pedagogiczny.
„… fantazjowanie dziecka oznacza często, że chce ono zwrócić na siebie naszą uwagę, że potrzebuje potwierdzenia, że jest kochane…”
- Tak syneczku, mamusia bardzo cię kocha – przytuliła go mocno, a mały nie wiadomo czemu rozpłakał się.

Prince z zainteresowaniem oglądał wielki banner z wizerunkiem papieża i informacją, że w tym oto szacownym budynku odbywa się właśnie wojewódzka konferencja poświęcona społecznej nauce tego wielkiego człowieka.

- No, no, interesujące – pomyślał i wszedł do środka.

Jednak zlikwidował te rogi. Zbyt rzucały się w oczy. Teraz z uwagą patrzył w lustro. Widział w nim mężczyznę w średnim wieku, wysokiego, w dobrze skrojonym garniturze. Elegancka skórzana teczka dopełniała całości, no i sygnet. Dyskretny złoty sygnet z wizerunkiem Wielkiego Papieża.

- Inwestor, no, no... a czemu nie?

Zadowolony ze swojego wyglądu wyszedł z toalety i wrócił do siedzącego przy stoliku towarzysza. Kelner przyniósł już przystawki i butelki dobrze schłodzonego piwa. Mężczyzną przy stoliku był nie byle kto, tylko sam Jacek M., znany w całej gminie działacz społeczny, a ostatnio Sekretarz Miasta, prawa ręka burmistrza. Był teraz z siebie bardzo dumny, sprowadził przecież do miasta poważnego inwestora, tego mężczyznę, z którym teraz siedział przy stoliku w najlepszej miejskiej restauracji.

Poznali się dwa tygodnie wcześniej na wojewódzkiej konferencji poświęconej społecznej nauce Wielkiego Papieża. Wymienili wizytówki i oto proszę. Omawiają zbudowanie w mieście fabryki. Trzeba tylko pokazać się z jak najlepszej strony – myślał gorączkowo Sekretarz. Gdy opisał już wszystkie walory okolicy, infrastrukturę i podobne rzeczy, zręcznie przeszedł na swoje znakomite jak dotąd kontakty z burmistrzem miasta.

Obaj pochodzili ze wsi, z tego samego regionu kraju. Razem studiowali, potem okazało się, że kolega został burmistrzem i tak się jakoś wszystko fajnie poskładało. Teraz dobrze byłoby przekonać tego inwestora, że nie jest tu byle kim. Gmina nie miała przed panem Jackiem żadnych tajemnic. Znał najwieksze sekrety, do wszystkiego był dopuszczony. Chociażby ta sprawa z dyrektorem ośrodka sportowego...

Po otwarciu kolejnej butelki piwa panowie postanowili skrócić dystans i mówić sobie na „ty”. Jacek był już naprawdę w dobrym humorze. Spojrzał w rozbawieniem na kolegę.

- A wiesz, że mnie kiedyś to chyba diabli wezmą?

- ...

- Trochę się tego wstydzę, ale opowiem ci. Szef mi ufa we wszystkim. Kiedyś zawołał mnie do siebie i pyta, co mamy na Staszka, tego dyrektora ośrodka sportów wodnych.

- ...

- Nie dziw się, były wtedy wybory i jeden facet wyłożył sporo kasy na naszego burmistrza. Potem do niego przyszedł i powiedział, że jego syn chce być dyrektorem tego ośrodka i że coś trzeba zrobić. Burmistrz oczywiście zwrócił się z tym do mnie, no bo do kogo? Tu ludzie są tępi, nie potrafią załatwiać takich spraw.

- ...

- Nie powiem, głupio mi było, w końcu Staszek to mój przyjaciel. Najpierw poszedłem do niego na kontrolę, wiesz, taką zwyczajną okresową. Piliśmy kawę w jego gabinecie, a moje dziewczyny oglądały wszystkie papiery. Siedzieliśmy tam tydzień a te głupie siksy nic nie znalazły. Tymczasem czas naglił, burmistrz chciał mieć sprawę załatwioną.

- ...

- Ten głupi Staszek wcale nie czuł zagrożenia. Przyjaźniliśmy się i nie moja wina, że to na niego padło. Czasem tak jest, nie? Sam wiesz, bo jesteś światowy człowiek.

- ...

- W końcu wymyśliłem coś, bo mądry chłopak jestem. Staszek dał mi kiedyś takie puste kartki podpisane in blanco, do czegoś tam kiedyś były potrzebne. Potem głupol jeden o nich zapomniał, a one sobie leżały u mnie w biurku. No to napisałem takie jedno zarządzenie wewnętrzne z jego podpisem, które było kompletnie sprzeczne z wytycznymi Rady i burmistrza. Zaniosłem szefowi i wystarczyło.

- ...

- Nowy dyrektor bardzo dużo zrobił dla gminy. Przystań kajakowa, rowery wodne, ławki na nabrzeżu. A Staszek w końcu poszukał sobie innej pracy, krzywdy żadnej nie miał. Ale do piekła za to pójdę, nie ma co -  Jacek roześmiał się szeroko.

Pogadali jeszcze chwilę, dopili piwo i wyszli. Prawie natychmiast pojawiła się taksówka – duży elegancki czarny samochód. Wsiedli i odjechali. Potem pana Jacka M. nikt już w mieście nie widział. Ludzie mówili, że miał gdzieś kochankę i że do niej uciekł. Diabli wiedzą, jak było naprawdę.

 



Światy Wewnętrzne - c.d.

Po jakimś czasie Prince pojawił się znowu. Wyjął z kieszeni zapisany skrawek papieru i usmiechnął się do siebie. Rozejrzał się.

Miasteczko cyrkowe rozbiło swoje namioty na specjalnie do tego przeznaczonym terenie, na którym kiedyś było sportowe boisko. Prince obserwował to miejsce, a przede wszystkim chłopca, który kręcił sie tu może od godziny. Chłopiec miał może osiem lat, może dziewięć i właśnie usiadł na ławce. Tamci podeszli do niego z zaczęła się kłótnia. Krzyczeli, szarpali go, potem chłopiec wyrwał się im i uciekł. Po chwili wrócił i znowu usiadł na ławce. Prince postanowił działać. Ubrany był teraz jak ktoś z obsługi technicznej cyrku.

- Widziałem że miałeś kłopoty...

- Kasę chcieli, dałbym im, ale nie miałem – chłopiec przyjrzał się nieznajomemu. Wiedział, że nie powinno się rozmawiać z obcymi. Wstał z ławki.

- Czekaj, tylko jedna rzecz. Chcę ci przekazać Słowo. Popatrz, podejdę teraz do tamtego psa i powiem Słowo. Zobaczysz co się stanie.

Pies podniósł łeb na mężczyznę, potem przewrócił się, cały zadrżał i znieruchomiał.

- To co, chcesz je poznać? Każdego zabijesz i żadne podejrzenie na ciebie nie spadnie, to zawsze będzie atak serca.

Chłopiec kiwnął głową a nieznajomy napisał cos patykiem na ziemi, potem szybko wymazał. Po chwili gdzieś zniknął.

 Paul, bo tak chłopiec miał na imię, podszedł do stadka gołębi. Było tam pięć ptaków, po wypowiedzeniu Słowa wszystkie padły. Dopiero teraz dotarło do niego, co się stało i jaką dysponuje mocą.

Czekali na niego na sąsiedniej ulicy. Postanowili go zbić i mocno przestraszyć. Paul wiedział, że jedno jego słowo wystarczyłoby i to mu dodało sił. Walczył jak lew, w końcu napastnicy uciekli.

Powoli zapominał o nieznajomym i o Słowie, to znaczy znał je cały czas, ale o tym nie myślał. Dużo się wokół niego działo. Zmienił szkołę, znalazł nowych przyjaciół, niepostrzeżenie stawał się nastolatkiem.

Miał teraz komputer i dużo gier, z których szczególnie kochał jedną. Grał po kilka godzin dziennie, pokonując przeszkody i wchodząc na kolejne levele. Trochę mu to przeszkadzało w nauce, ale w końcu wszyscy jego koledzy grali, niektórzy o wiele więcej niż on. Level osiemnasty był szczególnie trudny do zdobycia. Po kilkunastu próbach w końcu z wielkim wysiłkiem udało mu się zrobić wszystko co mależało i już trzeba to było tylko nagrać, kiedy ekran komputera nagle poczerniał. W drzwiach pokoju stała matka, w ręce trzymała wyciągnięty z gniazdka kabel. Zaczęła coś mówić i jakoś tak nagle, bez zastanowienia Paul otworzył usta i wypowiedział Słowo. Matka chwyciła się za serce i upadła.

Dalej wychowywał go ojciec. Paul z powodu depresji spotykał się z psychologiem, który stwierdził u niego silne nieuzasadnione poczucie winy z powodu śmierci matki. O Słowie  nic nie powiedział, bo kto by uwierzył w takie bzdury, a jakby ktoś uwierzył, byłoby jeszcze gorzej.

Został za to aktywistą młodzieżowego ruchu religijnego i często się modlił.

Potm dalej wszystko było normalnie. Paul skończył  studia, pracował, ożenił się. Cały czas był bardzo religijny. Pewnego razu gdy wracał skądś po paru piwach, zatrzymało go dwóch policjantów. Paul wyszedł z samochodu i nieoczekiwanie je wypowiedział, właśnie to Słowo. Gdy upadli,  rozejrzał się, czy nie było  świadków. Droga była pusta. Spokojnie odjechał, tym razem już nie miał wyrzutów sumienia.

Po jakimś czasie  spokojnie przeanalizował sytuację. Miał na sumieniu trzy osoby, w gruncie rzeczy niewinne, był potrójnym mordercą -  bezkarnym potrójnym mordercą. Dotychczas widywał morderców tylko w telewizji, a tu proszę, on sam... Postanowił  więcej tego nie robić. Zdarzyło się jednak tak, że stracił pracę. Był już umówiony na rozmowy kwalifikacyjne w paru miejscach, gdy musiał załatwić coś w banku. W kolejce do okienka stał  przed nim gość, który w pewnym momencie otworzył aktówkę i zaczął do niej ładować pliki banknotów. Dość dużo tego było, wystarczająco dużo żeby za nim pójść. Potem trochę się martwił, czy banknoty nie były numerowane, czy go kamery nie rozpoznały, ale nic złego się nie działo. Chyba znowu atak serca, bez policji, podejrzeń...

Gdy sytuacja zawodowa się już ponownie ustabilizowała, jeszcze parokrotnie powtórzył „bankowy” numer, bo czemu nie?  Pieniądze zawsze są potrzebne, a ci ludzie umierali szybko i bezboleśnie. Nic do nich nie miał, ale pewnego razu żałował, że ofiara nie mogła dłużej pocierpieć przed śmiercią. Chciał wejść za facetem do windy, żeby go tam załatwić, a ten baran nie chciał mu tej windy chwilę przytrzymać. Był bogato ubrany, arogancki i butny. Gdy usłyszał Słowo, umarł tak szybko, że nie dotarło do niego kto i co go zabija.

Pewnego dnia gdy Paul włóczył się po mieście obserwując przechodniów w miłym poczuciu posiadanej nad nimi władzy, coś niespodziewanie  ochlapało go brudną wodą z kałuży. To był  może dziesięcioletni chłopiec na deskorolce. Gdy obaj przystanęli i Paul już, już miał wypowiedzieć Słowo, chłopak go uprzedził.

Na Salsenie czekało już miejsce w sektorze „Mordercy” a Prince musiał uczciwie przyznać, że ten delikwent nie miał wielkich szans, żeby tu nie trafić.

Alamar spokojnie konfigurował ostatnie dane. Jeszcze parę lat i będzie gotowe – mruczał do siebie.
- Na dzisiaj dość, idę się rozejrzeć po świecie – postanowił i wyszedł z kompleksu laboratoryjnego. Wszedł do windy i wyjechał na powierzchnię. Kamienica w najbardziej obskurnej dzielnicy przemysłowego miasta niczym nie wyróżniała się z otoczenia. W bramie sikali pijacy, dzieci pisały na murach nieprzyzwoite napisy. Nikt tylko nigdy nie wpadł na pomysł, żeby ją jakoś wykorzystać, zasiedlić, rozebrać czy wyremontować. Nikt jej też jakoś nie zauważał. Mały modulator fal działał jak dotąd niezawodnie.
Alamar szedł ulicą, przeciętny mały człowieczek w dżinsach, tanich trampkach i t-shircie z napisem „open your mind”.

 

 Autor: ewa
 Data publikacji: 2015-09-29
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najstarszych ↓

 odpowiedź do Whitefire
to jest pierwszy rozdział, mam takich około 18, razem 200 stron, jeszcze to piszę, nie wiem do ilu dociągnę, po pierwszym tygodniu przyślę następne kawałki, może też cały 2 rozdział, albo w mniejszych częściach,
Pozdrawiam
Autor: ewa Data: 19:28 2.10.15
 na razie dobrze
czy to całość, czy jeszcze będzie ciąg dalszy? Nie wiem, czy czytać ;)
Autor: Whitefire Data: 19:03 2.10.15


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 150 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 150 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Tylko jedna rzecz jest gorsza niż gdy o nas mówią, a mianowicie, gdy o nas nie mówią.

  - Oscar Wilde
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.