Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Szeroka autostrada


Jest rok 2013. Świat leży w gruzach i wątpię, żeby dało go się podnieść. Trzy lata temu wybuchła trzecia wojna światowa i od tamtej pory na całej naszej planecie panuje anarchia. Nie ma już czegoś takiego jak policja, prawo, a nawet uczciwa praca. Teraz każdy ma tyle, ile sam sobie weźmie, a życie jest mniej warte niż naboje, które je odbierają. Tak, broń teraz może zdobyć każdy i choć nie jest tania to bez niej ciężko przeżyć. W teraźniejszości rządzą wszelkie mafie  gangi, bo w końcu w grupie zawsze bezpieczniej. Świat wygląda teraz całkiem inaczej i przeżywają tylko najlepsi. Nazywam się Stig i mieszkam w Ameryce, w Detroit. To miejsce aż tak się nie zmieniło, bo płonące auta i zrujnowane budynki i przed wojną nie były tu rzadkością. Byłem kierowcą rajdowym reprezentującym Forda na corocznych wyścigach organizowanych w moim mieście. Wojna wybuchła dzień przed wyścigiem, ale wszyscy byli już na miejscu i nie mieliśmy zamiaru odpuszczać. To miasto jest tak zwariowane, że wojna tylko jemu się spodobała, bo uliczne wyścigi i wszelkie wcześniej tępione zabawy były już legalne. Tak więc, gdy tylko zaszła możliwość, miasto zapełniło się od wariatów i tych, którzy chcieli się wyszaleć. Łamiąc wszelkie przepisy, jeździli i rozbijali się po ulicach, a gdy ktoś przywiózł broń wtedy dopiero zrobiło się ostro. Sam lubię się zabawić, ale zabawy w stylu „kto pierwszy kogoś przejedzie ” już mnie nie kręcą. Niedługo trzeba było czekać, aż utworzą się różnorakie gangi. Jedni jeżdżą na motorach, inni wyznają tylko ciężarówki. Ich walki toczą się na okrągło i zawsze słychać tu jakieś strzały czy wybuch samochodu, który właśnie uderzył w ścianę. Już wiecie, jak wygląda moja rzeczywistość, więc teraz opowiem wam, jak tu się żyje.



- Stig! Pośpiesz się i rusz tego grata!
- Już! I to nie jest grat, tylko jeden z najnowszych modeli Forda Mustanga GT.
- Jasne. A teraz gaz do dechy!
- Się robi! – W tym momencie ruszyłem z piskiem opon i obaj zostaliśmy wepchnięci w fotele.
- Patrz no, ledwo trzy dni po wybuchu wojny i już takie coś.
- Przed wojną też atakowali kurierów. No może nie gang Dark Rider, ale teraz nikt im nie przeszkodzi.
- Nie gadaj tyle, tylko weź ich zgub, bo dalej za nami jadą.
- Chcesz prowadzić?! Myślisz, że łatwo zgubić bandę motocyklistów? – nastąpiła chwila ciszy, jeśli nie liczyć hałasu goniących ich motorów, miłego dla ucha mruku silnika Forda i dyszenia Carla. – Trzymaj się!!! – W tym momencie mimo dużej prędkości i drogi zawalonej wrakami samochodów, wcisnąłem ręczny pokręciłem kierownicą i po chwili niezłego przeciążenia jechaliśmy tyłem, mając przed sobą goniących ich motocyklistów. Wyjąłem ze schowka pistolet i rzuciłem go przyjacielowi na kolana.
- Skąd to masz?!
- Dorabianie jako kurier to fajna sprawa, a teraz strzelaj do nich. Podobno kiedyś chodziłeś na strzelnicę. – Carl wziął pistolet, wychylił się za okno, chwilę celował i strzelił kilka razy. Jeden z gangsterów dostał w oponę i automatycznie wywalił się, podcinając innego, który również poleciał gdzieś na bok.
- Yeaaah!!! Widziałeś to?! Dwóch załatwiłem! Reszta chyba ucieka.
- Nie ucieka, tylko chcą nas okrążyć. Na szczęście zaraz za rogiem znam fajny skrót. Hehe.
- O nie! Jak ja nienawidzę tych twoich fajnych skrótów. Już wolę pogadać z tamtymi kolesiami.
- Spoko, ten nie jest taki zły. – skręciłem do wąskiej uliczki i zwolniłem.
Nagle z obu stron uliczki pojawili się gangsterzy, szyderczo śmiejąc się. Lekko uśmiechnąłem się i ruszyłem w stronę jednego z uchylonych wjazdów do magazynów Forda. Te miejsca nie miały przede mną tajemnic. Motocykliści ruszyli za nami, ale zanim dojechali tutaj, mieliśmy trochę czasu. Wyciągnąłem pilota, otwierającego masywne drzwi, zza których wyjawiły się rzędy nowiutkich samochodów. Ustawiłem swój samochód w jednym z środkowych rzędów i wyłączyłem silnik.
- Schowaj się. – Obaj położyliśmy się na podłodze i czekaliśmy, ale Dark Riders nie dali mam długo czekać. Wpadli do magazynu i otoczyli go. Ich przywódca krzyknął:
- Extra, będzie niezły łup z tych cudeniek, a teraz jedziemy dalej za tamtymi skurczybykami. Tylko do nich nie strzelać, bo uszkodzicie przesyłkę. – Chwilę potem pojechali dalej i zrobiło się cicho.
- Stig. Co to za przesyłkę wieziemy, że im tak na niej zależy?
- Sorry, ale obowiązuje mnie tajemnica. – Nie mogłem mu powiedzieć bo straciłbym szacunek wśród moich potencjalnych klientów, a do tego sam nie wiedziałem, co to jest. Takie zasady, he, he. – Jedziemy w końcu dostarczyć tą przesyłkę.
- A może zmienimy auto, żeby nas nie rozpoznali w razie czego ?
- Dobry pomysł, ale choćby nie wiem co, nie zamienię mojego podrasowanego Mustanga na te uliczne auta. – Odpowiedziałem mu, lekko uśmiechając się i włączając silnik.
Spokojnie dojechaliśmy do umówionego miejsca, gdzie stała czarna, terenówka z przyciemnianymi szybami. Stanąłem jakieś 20 metrów od niej, zatrąbiłem 5 razy i czekałem aż on zatrąbi 3 razy. To był nasz znak rozpoznawczy. Wszystko szło jak po maśle. Dałem przesyłkę, odbiorca sprawdził ją, dał mi 100 dolarów i nagle odezwał się:
- Chcesz zarobić? To jedź za nami. – Drzwi od samochodu zamknęły się i powoli ruszył.
Nie miałem nic do stracenia, a wręcz przeciwnie. Wskoczyłem do auta, wrzuciłem na jedynkę i dogoniłem go. Jechaliśmy przez jakiś czas po różnych ulicach, aż w końcu jeep zatrzymał się. Staliśmy pod jednym z większych budynków w tej części Detroit. Była to baza jednej z mafii. Dookoła budynku stało paru ochroniarzy, poubieranych w czarne garnitury, pod którymi trzymali jakąś broń. Człowiek z czarnej terenówki wysiadł i dał nam znak, że mamy iść za nim. Carl i ja poszliśmy, otoczeni przez ochronę, w stronę wejścia. Dopiero w budynku tajemniczy człowiek stał się bardziej rozmowny.
- Słyszałem o tobie trochę. Nie bierzesz za dużo za usługi, bo podobno dla ciebie to zabawa. Ale nie to mnie teraz interesuje. Podobno jesteś mistrzem kierownicy. Zapłacę dużo. Naprawdę dużo, ale za twoją usługę. Nie jest to zwykła przesyłka, jak ta co mi przywiozłeś, ale poważne zadanie. Musiałbyś udać się do Dallas i odszukać pewną osobę.
- Kogo i za ile ?
- Hannibal Misheling i za powiedzmy należenie do naszej wspólnoty, czyli dostaniesz swój dom, ludzi i wszelkie wygody. Co Ty na to ?
- A do tego chcę, nieograniczony dostęp do waszej techniki. W końcu samochód to moje życie. Jak duża paczka i jakieś wskazania ?
- Świetnie. Paczka jest taka. – Mężczyzna wyjął zza biurka małą paczkę, wielkości pistoletu, dokładnie obklejoną mocną taśmą klejącą. - Brak przeciwwskazań, ale próbuj jej nie poturbować za bardzo. Kiedy możesz wyruszyć ?
- Może być teraz ?
- Wyśmienicie. Nagrodę dostaniesz po powrocie, a tu masz trochę kasy na drogę. Parę dni powinieneś z tego przeżyć. – Złapałem rulon banknotów zwinięty gumką, paczkę i odwróciłem się w stronę drzwi.
- Do zobaczenia za niedługo. A właśnie jak masz na imię ?
- Mów mi Sykstus.
- Dobra, Sykstus, masz to jak w banku. Nara.
Wyszliśmy z budynku i wsiedliśmy do mojego Mustanga.



- Stig! Ty serio chcesz to zrobić ? Przecież to szaleństwo tak od zaraz jechać przez pół Ameryki!
- Hehe, czemu nie ? Co nas tu trzyma ? Mogę tylko zyskać na tym, a przy okazji się zwiedzi trochę. Jedź ze mną! Przydałby się ktoś kto umie strzelać, a jak wrócimy też cię wynagrodzą.
- No nie wiem. Jak pojedziesz to nie będę miał co tutaj robić, ale jakoś tak dziwnie jechać tak od razu.
- Ej no. Będzie super! Wrócimy tu za parę dni.
- Dobra, ale czuje, że będę tego żałował.
Wtedy pojechaliśmy do mojego i jego domu po parę rzeczy, zatankowałem u mojego kumpla, Tima i ruszyliśmy. Na szczęście miałem w domu dość aktualną mapę, a Carl miał w domu pistolet Tokariew.  Było południe, więc nie opłacało się czekać do rana. Ruszyliśmy w stronę Chicago, skąd rozciągały się najdłuższe autostrady.
- Jak przycisnę trochę gazu to przenocujemy jeszcze w Chicago, a jutro rano ruszymy dalej.
- Dobra. Jedźmy, ale nie przesadzaj z tym gazem.
- Spoko. – Odpowiedziałem powoli rozpędzając samochód do 100 kilometrów na godzinę na prostym odcinku drogi, łączącej Detroit z Chicago.
- Ej mówiłem żebyś nie przesadzał!
- A tam. To jest nic w porównaniu z tym co potrafi to cudeńko. Posłuchaj tego mruku silnika.
- Ta jasne. Ładny, ale nie mamy być w Chicago za godzinę tylko do wieczora.
- Dobra, dobra jak Ci tak zależy to zwolnię.
Jechaliśmy stałym tempem. Panowała cisza. Jechaliśmy tak przez dłuższy czas gdy na horyzoncie zobaczyliśmy budynki.
- To Toledo. – Powiedział Carl. Znał się trochę na mapach, drogach i innych takich.
- Chcesz się zatrzymać na chwilę?
- No odlałbym się.
- Spoko.
Po chwili znaleźliśmy się między blokami, małego miasteczka Toledo. Zajechałem na obrzeża miasta i zatrzymałem samochód. Wysiedliśmy. Carl pobiegł gdzieś w krzaki, a ja rozprostowałem kości i położyłem się. Na siedzeniu. Carl coś długo nie wracał, ale nie chciało mi się iść go szukać. Po paru minutach przybiegł trochę zgrzany.
- Co tak długo? – Spytałem.
- Jak skończyłem usłyszałem jakąś strzelaninę na drodze. Z tego co usłyszałem to chyba porachunki gangów.
- Hmm. Możemy szybko przez nich przejechać, albo poczekać jak rozwinie się sytuacja. Ja proponuję wersję pierwszą.
- Może być. Nawet jakbym chciał drugą to byś się nie zgodził.
- No cieszę się, że się rozumiemy. - Odpowiedziałem z ironicznym uśmieszkiem.
Wycofałem na drogę i zobaczyliśmy parę porozwalanych motocykli i jeepa zza którego strzelał jakiś koleś do kogoś kto stał za budynkiem. Mieliśmy do nich jakieś trzysta metrów.
- To co? Gaz do dechy nie?
- A rób co chcesz, byle bym przeżył.
Wrzuciłem na jedynkę i nadepnąłem pedał gazu. Przyśpieszaliśmy bardzo szybko. pięćdziesiąt metrów przed jeepem już nie miałem wyższego biegu na który bym mógł wrzucić. Kierowałem się, między jeepa, a porozwalane motocykle. Miejsca było w sam raz. Zanim Carl otworzył oczy byliśmy już ostro za nimi. Nie długo minęło zanim zobaczyliśmy najwyższy wieżowiec w Chicago. Od samego wjazdu do miasta było widać, że to jest porządniejsze miejsce i nie będzie tu porachunków gangsterów. Przenocowaliśmy w jednym z hotelików.



Rano zjedliśmy jakąś konserwę i pojechaliśmy dalej. Z Chicago droga była już prosta. Prawie same autostrady przecinające parę miasteczek. Następnego dnia, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, dojeżdżaliśmy do pewnego miasta. Nie wiem nawet, czy miało jakąś nazwę, ale przejeżdżałem przez nie parę razy na wyścigach. Była to raczej wieś z drewnianymi i ceglanymi domkami. Jeśli się nie mylę, mieszkańcy mieli nawet namiastkę policji, a raczej wynajętych ludzi pilnujących porządku. Dojeżdżając do niego, zwolniłem, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Przejechaliśmy ostrzelani tylko ostrymi spojrzeniami najemników. Miasteczko to leżało już niedaleko St. Louis. To było chyba jedyne miejsce na naszej trasie, gdzie cywilizacja nie zeszła do poziomu drewnianych chatek. Były tam wieżowce i podobno, nigdy tam nie byłem, w jednej knajpie grają ten charakterystyczny blues. Postanowiliśmy tam przenocować i w końcu zjeść coś porządnego. Dojechaliśmy do St. Louis. Miasto było większe niż myślałem. Byliśmy trochę zagubieni i nie wiedzieliśmy, gdzie można wynająć pokój. Podjechałem do pierwszego kolesia jakiego zobaczyłem. Zdziwiłem się, że ktoś chodzi po ulicy tak bez ochrony i broni. Otworzyłem okno i spytałem:
- Ej, wiesz może, gdzie tu jest jakaś knajpa i jakiś nocleg?
- Eee, bzzzzie, bzzzzie... – tylko taki bełkot usłyszeliśmy od niego. Po oczach można było poznać, że chłopak był w innym świecie.
Teraz gdy dla niektórych narkotyki są jedyną rozrywką, ludzie doprowadzają się do krytycznych stanów. Przedawkuje i już: lezie prosto pod koła ciężarówki, a gdy kule świszczą mu koło uszu, śpiewa skoczne piosenki, stepując na barykadzie.
Szybko oddaliliśmy się od niego, szukając kogoś mającego kontakt z rzeczywistością.
Niedługo jechaliśmy, gdy zobaczyliśmy grupkę ludzi, którzy czujnie rozglądając się, szli przez miasto. Jadąc w ich stronę, spostrzegłem, że mają takie same, skórzane kurtki z wyszytym znakiem anarchii. Niekiedy tacy kolesie to po prostu maniacy, robiący wszystko na co mają ochotę, krzycząc, że jutro będzie koniec świata, a czasem to nawet nieźli kumple. Tak więc, zbliżyliśmy się do nich. Wyglądali dość groźnie, ale w rzeczywistości dało się z nimi pogadać. Byli bardzo podejrzliwi, lecz przynajmniej dowiedzieliśmy się, gdzie jest jakiś pub. Udaliśmy się w podane miejsce, po drodze zapoznając się z okolicą. Zaparkowałem samochód tuż przed wejściem.
- Aaaaa!!! – Jakiś żeński głos przebił nasze uszy. Było w nim czuć strach i przerażenie.
Carl zawsze był dobrym człowiekiem i rzucił się w stronę krzyków, wyciągając pistolet. Ja bez mojej fury nigdzie się nie ruszam, więc wskoczyłem do niej i odpaliłem silnik. Gdy dojechałem Carl był już miejscu i rozmawiał z jakąś kobietą. Stali schowani pod daszkiem od wejścia do budynku. W chwili, gdy Carl zaczął mi machać ręką, że mam gdzieś jechać, usłyszałem strzał i zobaczyłem małą dziurkę w moich drzwiach. Przestraszyłem się niemało i z piskiem opon pojechałem do tyłu. Carl z kobietą podbiegli do mnie i wsiedli do auta.
- Idę sobie po ulicy z moim facetem i nagle, nie wiem skąd, padł strzał, i mój chłopak poleciał na ziemię z czerwoną dziurką w głowie! – Krzyczała kobieta, ocierając łzy płynące jej po policzkach.
- Już spokojnie, proszę przestać płakać. – Pocieszał ją Carl.
Domyślałem się, co się dzieje. Słyszałem o tak zwanych „łowcach”, którzy ukryci na dachu jakiegoś domu, strzelają do każdej zauważonej osoby. Dla nich to dobra zabawa, a teraz nie ma nikogo, kto mógłby im przeszkodzić. No może oprócz nas, he he.
- Widzicie, gdzie jest dziura po kuli w moim samochodzie? Koleś musi być gdzieś po tej stronie. – Powiedziałem, wskazując na drzwi samochodu. - Trzeba wejść na dach tego domu i zastrzelić idiotę.
- Nie radziłbym. Widzisz to lusterko po drugiej stronie ulicy ? Dzięki temu wie, czy ktoś wchodzi do budynku.
- Dobra. Jakieś propozycje? – Odpowiedziałem.
Po chwili milczenia odezwał się Carl.
- Chyba wiem, co można zrobić. Lusterko ma tylko po jednej stronie. Trzeba jakoś odwrócić jego uwagę i w tym czasie jeden z nas wślizgnie się do budynku.
Strzał tuż nad nami zagłuszył ostatnie słowa Carla. Widok podających na ziemię zwłok jakiegoś mężczyzny trochę nas przeraził.
- Dobra. Ty paniusiu wysiadaj. Ja odwrócę jego uwagą, a ty Carl wślizgniesz się, gdy koleś będzie po innej stronie. Stąd widać lufę jego strzelby, więc jak ona zniknie, ty biegniesz do środka i go załatwiasz.
- Niech będzie.
Carl z kobietą wysiedli, a ja w końcu mogłem się zabawić. Ruszyłem, pędząc najszybciej jak mogłem. Wiedziałem, że koleś się mną zainteresuje, bo już po chwili usłyszałem strzał. Na szczęście niecelny, bo w końcu trudno trafić coś co pędzi prawie 80 kilosów na godzinę.
Zrobiłem zakręt na ręcznym i objeżdżając budynek, krzyczałem przez otwarte okno:
- No chodź złamasie! Nie umiesz mnie trafić?! Widać nawet strzelać nie umiesz, ofiaro losu!
Wydaje mi się, że to go wkurzyło, bo następny strzał, przebijający moje tylne siedzenie, był już z innej strony. Jeździłem w kółko, robiąc różne zwody, żeby dać czas Carlowi. Chyba za czwartym strzałem oberwałem. Kula drasnęła moją nogę i powoli mi się odechciewało zabawy. Zresztą nie chciałem mieć potem sitka na czterech kółkach. Pojechałem za budynek i czekałem na efekty pracy Carla.



W tym czasie Carl wszedł do budynku, trzymając w ręku broń. Powtarzał sobie w myślach „Rób tak jak na strzelnicy. Wypatrz, wyceluj i strzelaj” Ostrożnie i cicho wchodził po kolejnych piętrach schodów. W końcu doszedł na górę, gdzie była klapa na dach. Powoli uchylił ją, trzymając pistolet przed sobą. Wtedy usłyszał strzał i klapa, opierająca się o jego plecy, dostała malutką dziurkę, tuż koło głowy Carla. On szybko schował się na dół i usłyszał:
- John! Mamy gościa na pokładzie!
- Jest Twój! Ja musze sprzątnąć, tego rajdowca od siedmiu boleści.
- Jasne.
Oprócz tego do uszu Carla dobiegł dźwięk wyrzucanej łuski z naboju od strzelby. Wtedy go olśniło.  Wiedział, że takie strzelby są dwunabojowe i po następnym strzale będzie musiał włożyć dwa nowe naboje do lufy. Złapał jakąś deskę, która leżała na ziemi i podniósł nią klapę. Reakcja „łowcy” była natychmiastowa. Wtedy Carl odepchnął klapę, do końca wychylił się i po paru sekundowym wycelowaniu oddał dwa strzały. Oba trafiły cel w klatkę piersiową, a Carl szybko pobiegł za duży komin, który widział wcześniej, odchylając klapę na dach. Ukrył się za nim i próbował uspokoić oddech.
- O rzesz ty w mordę! Kumpla mi zabiłeś! Nie wyjdziesz z tego cało! Wychylno się, a odstrzelę Ci ten łeb! – Krzyczał John.
Carl nie wiedział, co teraz robić. Był osaczony, a jego Tokariew nie mógł się równać ze strzelbą. Jego jedyną bronią była rozmowa, ale po zabiciu jego kumpla musiałby się postarać, żeby cokolwiek zyskać.
- Spokojnie. Musi być wyjście z tej sytuacji. – Szeptał do siebie Carl. – Zobaczmy, co mam do dyspozycji. – Przeszukał wszystkie kieszenie i wyjął całą ich zawartość. – Kapsel od piwa, zapalniczka, trochę drobnych, pistolet z amunicją, ubranie i... Stig! Znając go, zaraz tutaj wpadnie i oberwie kulką po głowie! Muszę coś wymyślić, zanim odechce mu się czekania. Dobra. Siedzę za wąskim kominem i każde wychylenie grozi postrzałem. Mam tylko 6 nabojów, więc strzelanie na oślep odpada. Muszę odciągnąć jego uwagę, z jednej strony komina i zaatakować z drugiej. Wiem! But! – Carl ściągnął jednego buta i położył go tuż przy brzegu komina. Zrobił głęboki wdech i próbując naśladować naturalny ruch nogą wysunął go za krawędź. Zaraz potem przygotował się do strzału z drugiej strony. Gdy usłyszał jakiś dźwięk, wychylił się i strzelił trzy razy w miejsce, gdzie powinien leżeć John, mając nadzieję, że któraś kula go trafi. Obaj oddali strzały w tym samym momencie. Gdy but został przeszyty na wylot i odleciał na bok, jedna z trzech wystrzelonych kul dosięgła przeciwnika. Carl, widząc, że krzywiący się John próbuje podnieść strzelbę w jego stronę, odruchowo strzelił. Trafił go w brzuch, który odsłonił, łapiąc się za krwawiące ramię. Wygrał. Podszedł do rannego, odrzucił jego broń i kazał się nie ruszać.



Siedziałem w aucie już dobre pięć minut i zaczynało mi się nudzić.
- Gdzie on jest? Idę po niego, bo umrę z nudów.
Wysiadłem z samochodu, zamknąłem go i spokojnym kroczkiem zbliżałem się do wejścia, gdy z dachu  usłyszałem jakieś krzyki. Jakiś facet darł się, że komuś urwie łeb, czy coś. Zacząłem biec po schodach do góry. Gdy byłem prawie przy klapie, usłyszałem trzy strzały, a zaraz potem jeden kolejny. Delikatnie uchyliłem klapę i rozejrzałem się. Wtedy myślałem, że dostanę zawału, gdy Carl doskoczył do mnie i zaczął coś nawijać o tych kolesiach. Gdy się uspokoiłem, zeszliśmy na dół do samochodu. Kobieta dalej stała schowana za budynkiem i na nasz widok zaczęła do nas biec.
- Już wszystko załatwione. Zbiry dostały za swoje. – Mówił Carl, poklepując przyjaźnie kobietę po ramieniu.
- Dziękuję wam, naprawdę dziękuję. Cieszę się, że takich ludzi jak wy można jeszcze spotkać, a takich jak tamten jest o jednego mniej. – Powiedziała kobieta przez łzy wskazując dach, na którym był „łowca”.
Wolałem się nie odzywać, bo nie jestem dobry w takich sprawach. Kobieta wzięła ciało swojego chłopaka i tyle ją widzieliśmy. Amunicji było już mało, a my jeszcze nie dojechaliśmy do celu. Spojrzałem na paczkę. Była nietknięta




W końcu  mogliśmy wejść do pubu. Za drewnianą ladą stał wysoki, ciemnoskóry człowiek.
- O witam przybyszów! – Krzyknął na nasz widok z wyraźnym zadowoleniem.
- Witam. – Powiedziałem równocześnie z Carlem. – Czy ma pan pokoje do wynajęcia? – Zapytałem.
- Pewnie! Na pewno jesteście zmęczeni to sobie odpoczniecie. Chcecie coś zjeść, napić się?
- Chętnie coś zjemy. – Odpowiedział Carl.
- Wspaniale! Macie jakieś specjalne wymagania?
- Nie. Zjemy co nam dacie.
- Dwie porcje obiadowe!!! – Krzyknął w stronę kuchni barman.
Dostaliśmy jakiś makaron z mięsem i sosem. Nic specjalnego, ale lepsze to niż konserwa. Przespaliśmy się w małym, choć czystym pokoiku, a następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Mknęliśmy przez autostradę jak błyskawica, chcą dotrzeć na miejsce przed południem. Droga była prawie pusta. Tylko raz mijaliśmy jakąś wlekącą się ciężarówkę. Gdy w końcu byliśmy na miejscu, wystarczyło znaleźć Hannibala. Domyślałem, że jako jeden z mafiosów będzie tutaj znany. Jednak ulice były całkiem puste, a wszystkie okna, które się dało, zamknięto. Było upiornie cicho, ale nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy szukać Hannibala. Jechałem w stronę centrum, kierując się kilkoma wieżowcami. Gdy byliśmy już blisko jednego z nich, usłyszeliśmy strzały. Było słychać wiele pojedynczych strzałów, jak i długie serie z karabinów. Mimo hałasu, dało się usłyszeć krzyki bólu oraz porozumiewawcze. Zatrzymaliśmy się tuż przy ścianie jednego z budynków. Wyszedłem z samochodu i podszedłem do krawędzi. Lekko się wychyliłem. Moim oczom ukazała się scena wielkiej rzezi. Samochody zaparkowane przed wieżowcem, jak i sam budynek, dawały schronienie jednej z walczących stron. Po drugiej stronie ulicy była opancerzona ciężarówka z anteną na dachu i Hummer z zamocowanym na nim szybkostrzelnym działem. Ci z ciężarówki i Hummera przygotowywali się do odwrotu, ostrzeliwując przy okazji przeciwników. Wszystkie pojazdy były podziurawione jak sita. Ludzie z budynku byli poubierani w czarne garnitury i od razu było widać, że są z jakiejś mafii. Pobiegłem do mojego auta, w którym dalej siedział Carl. Wycofałem do najbliższego skrzyżowania, gdy z naprzeciwka zaczęła pędzić na mnie owa opancerzona ciężarówka. Odruchowo zjechałem na bok, gdy część Hummera, jadącego za nią, eksplodowała. Zza zakrętu wyłoniło się wtedy parę czarnych samochodów, z których strzelono bazooką. Jakiś człowiek wyskoczył z ciężarówki, aby pomóc ocalałym z eksplozji. Jednak został ostrzelany i powalony. Nie umiałem na to patrzeć. Z piskiem opon podjechałem do Hummera, wyskoczyłem z samochodu i sprawdzałem, czy ktoś żyje. Jeden człowiek, prawie bez draśnięcia, omdlały leżał osłonięty masywną terenówką. Gdy zacząłem go ciągnąć w stronę swojego auta, ktoś wywalił cały magazynek z uzi w mój samochód. Opony poprzebijały się, szyby popękały, a Carl leżał bezwładnie, przypięty pasem. Puściłem zemdlałego i krzycząc na cały głos, rzuciłem się w stronę swojego samochodu. Carl nie żył. Nie mogłem w to uwierzyć. Ja pewnie też bym zginął, gdyby nie dziewczyna, która w ostatniej chwili złapała mnie za pas. Kolejna seria nas nie dosięgła. Łzy zaczęły lecieć mi po policzkach. Przestałem krzyczeć. Czas jakby zwolnił. Wpatrywałem się w Carla w moim aucie. Kobieta, ciągnąc mnie do ciężarówki, krzyczała coś. Nie słyszałem ani jej słów ani strzałów. Drzwi od pojazdu zamknęły się, a ja dalej stałem i wpatrywałem się oszołomiony w pustą przestrzeń przede mną. Była tylko cisza, szarpnięcia samochodu, biegający ludzie. Nie wiem ile to trwało, ale po dojechaniu do zakrętu gwałtownie nami zarzuciło. Uderzyłem głową o ścianę i ześlizgnąłem się na ziemię. Łzy mieszały się z moją krwią cieknącą z rozbitego łuku brwiowego. Siedziałem tak do końca podróży. Dopiero gdy ostre światło dnia uderzyło mnie w oczy, ocknąłem się. Jakaś dziewczyna z długimi, ciemnymi włosami nachyliła się nade mną i przyłożyła coś do głowy. Wtedy poczułem ból w miejscu uderzenia i zimno okładu, który otrzymałem. Uśmiechnęła się do mnie i kazała trzymać okład na ranie. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję i w tamtej chwili mało mnie to obchodziło. Z ciężarówki wynosili jęczących rannych i jakieś urządzenia. Nie miałem już czym płakać i tylko wewnętrzna pustka i przygnębienie otaczały moje myśli, nie pozwalając na kontakt z rzeczywistością. Wyszeptałem wtedy jedno słowo:
- Carl...
Zacząłem żałować tego wyjazdu. Zginął przeze mnie. To moja wina. Siedząc tak na podłodze jakiejś ciężarówki zasnąłem.
Obudziłem się w jakimś budynku, leżąc na łóżku. Znowu poczułem ból głowy. Na łóżkach obok leżeli inni ludzie z ranami. W sali stała jedna kobieta. Zauważyła, że się obudziłem i podeszła do mnie. Było to ta sama osoba, która uratowała mi życie i dała okład w ciężarówce.
- Wszystko w porządku? – Zapytała kładąc dłoń na moim ramieniu.
- Gdzie jestem? – Powiedziałem stłumionym głosem.
- W szpitalu, w San Antonio. Kim jesteś i dlaczego nam pomogłeś?
- Jestem Stig. – Odpowiedziałem, z trudem siadając na brzegu łóżka, koło dziewczyny. Dopiero wtedy zauważyłem jaka jest ładna. Ciemne, proste, długie włosy spływały jej po ramieniu, a duże, niebieskie oczy wpatrywały się we mnie. Była mniej więcej w moim wieku. Znowu pomyślałem o Carlu. Spuściłem głowę i zaszlochałem. Dziewczyna przytuliła mnie mówiąc:
- Wypłacz się, potem porozmawiamy i Ci wszystko wyjaśnię. – Położyła mnie na łóżku i wyszła.
Nie myślałem o niczym. Jednak długo zbierany gniew musiał w końcu wybuchnąć i ku zdziwieniu znajdujących się w sali ludzi krzyknąłem:
-Carl, pomszczę cię!
Przestałem płakać, otarłem łzy i szybkim krokiem, dławiąc ból, wyszedłem z pokoju. Dziewczyna rozmawiała z kimś tuż przed drzwiami. Podszedłem do niej i stanowczo powiedziałem:
- Proszę opowiedz mi, kim jesteście i kim byli tamci, którzy zabili Carla.
- Chodź za mną. – Odpowiedziała i przeprosiła poprzedniego rozmówcę.
Razem poszliśmy do małego gabinetu. Usiadłem na kanapie, a dziewczyna zaczęła mówić.
- Jestem Diana i należę do pewnej organizacji, która walczy z ludźmi, który zabijają innych dla zarobku lub przyjemności. Byliśmy na zwiadach, gdy zostaliśmy zaatakowani przez ludzi Hannibala...
- Hannibala?! Mishelinga?!
- Tak. Skąd go znasz?
- Miałem mu dostarczyć paczkę.
- Gdzie ona jest?
- Została w aucie.
- Szkoda. Ale wracając do tematu. Mamy dość dużo ludzi i dobry sprzęt. Właśnie szykujemy atak na twierdzę Mishelinga. Chodź, oprowadzę Cię.
Wyszliśmy z gabinetu. Diana zaprowadziła mnie do laboratorium. Było tutaj więcej komputerów i sprzętu niż kiedykolwiek widziałem w życiu, a ludzie zajmujący się różnymi sprawami obdarowywali nas uśmiechem i miłymi spojrzeniami.
- To nasze centrum. Stąd kontaktujemy się z innymi oddziałami i załatwiamy wszelkie sprawy. Skoro już tutaj jesteś to może przyłączysz się do nas? Jesteś w czymś dobry?
- Dajcie mi najszybszy samochód jaki macie. – Odpowiedziałem lekko uśmiechając się i myśląc o tym jak za niedługo pomszczę śmierć mojego najlepszego przyjaciela, Carla.



Tak oto kończy się ta opowieść. Przeżyłem to naprawdę i choć straciłem przyjaciela, zyskałem nowy cel w życiu i nową dziewczynę, Dianę. Należę do jej organizacji i pomagam innym najlepiej jak tylko potrafię, a za każdym razem, gdy udaje nam się pokonać jakiegoś tyrana, przypominam sobie to, co stało się, zanim tu przybyłem. Hannibal umarł z moich rąk. Myślałem, że poczuję po tym ulgę i choć tak się nie stało nie żałuję tego. Jestem teraz innym człowiekiem, dużo lepszym człowiekiem. Nazywam się Stig i jestem z tego dumny.



Martin Andrzejewski
 Autor: Martin Andrzejewski
 Data publikacji: 2006-12-25
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Wrażenia
Wrażenia po przeczytaniu w ramach sędziowania konkursu "Ze słów - światy" były mniej więcej takie:

- Zdecydowanie uroku odejmuje skrócona finałowa scena, w której ginie przyjaciel bohatera. Gdyby ją odpowiednio rozwinąć, byłoby znacznie lepiej.
- Średnio spójny styl, co gorsza czasami za długie akapity i jakby przeskoki w ciągłości opowieści.
+/- nieliczne, drobne błędy, nie utrudniają zbytnio czytania.
+ Pomimo niezbyt pokaźnych rozmiarów względnie pokazana sylwetka bohatera
+ Fabuła dość sensowna. Gdyby to wszystko trochę podrasować, jest w tym pewien potencjał.
Autor: Whitefire


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 84 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 84 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Nie ma obłudniejszej formy literackiej nad aforyzm.

  - Stefan Napierski
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.