Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Potrzeba nierealności

Potrzeba nierealności



Otworzyłem oczy, lecz nie dało to większego efektu, gdyż wciąż nic nie widziałem.

Czaszka pulsowała tępym bólem, jakby wewnątrz stado słoni urządziło sobie radosną potańcówkę. W ustach miałem smak żółci, mokra, śmierdząca plama na przodzie koszuli potwierdziła moją teorię co do tego, co zaszło. Nie miałem już żadnych wątpliwości. Z obrzydzeniem odrzuciłem zarzyganą pościel. Starałem się odtworzyć w pamięci wszystkie wydarzenia, lecz miarowe dudnienie z tyłu głowy bynajmniej mi tego nie ułatwiało.

Stół wigilijny był zastawiony potrawami. Monika siedziała naprzeciw mnie. Potem powiedziałem coś głupiego. Nie pamiętam co, pewnie o jej rodzicach. Zdenerwowała się. Płakała i wrzeszczała na mnie, nie słuchając przeprosin. Wybiegła i trzasnęła drzwiami, zostawiając mnie w domu samego, z na wpół zjedzonym karpiem na talerzu. Wtedy chyba coś zdemolowałem. Zrzuciłem talerze, może nawet przewróciłem stół. Jestem z Moniką już od czterech lat, a wciąż kłócimy się co najmniej raz w tygodniu. Strach pomyśleć co by się działo, gdybyśmy razem zamieszkali. Ten związek jest najgorszą rzeczą jaka nam się przydarzyła, lecz mimo wszystko, choć żadne z nas nie ma siły tego kontynuować i łatać za każdym razem na nowo, żadne nie ma też sił by to po prostu zakończyć. Takie pieprzone błędne koło.

Kiedy minęła pierwsza wściekłość, pewnie zacząłem płakać. I gdy poczucie żalu i absolutnej beznadziei zawładnęła mną do tego stopnia, że nie mogłem już walczyć z pokusą, podszedłem do barku, wyciągnąłem wódkę i zacząłem chlać. Z trudem wdrapałem się po schodach do sypialni i runąłem na łóżko. I obudziłem się teraz, w zarzyganej koszuli i pościeli w nie lepszym stanie, z resztkami treści żołądkowej zaschniętej na nozdrzach i ustach, z pulsującym bólem głowy i trzęsąc się z zimna, bo z niewyjaśnionych przyczyn (które wtedy zapewne wydawały się całkiem logiczne) zostawiłem okno na oścież otwarte. Podszedłem do niego, aby je zamknąć.

Lodowate powietrze ocuciło mnie odrobinę. Oparłem dłonie o parapet.

Miałem piękny widok na opustoszałą uliczkę, wzdłuż której stały zgrabne, dwupiętrowe szeregowce, lśniące tysiącami kolorowych lampek. Lecz żadna ze świątecznych dekoracji nie mogła się tej nocy równać z niebem. Pomimo, że całe miasto musiało być jasno oświetlone, srebrne gwiazdy wyraźnie jak nigdy rysowały się na granatowym nieboskłonie. Śnieg skrzył się w ich poświacie. W światłach latarni łagodnie wirowały śnieżynki. Kilka osiadło i rozpuściło mi się na twarzy. Ja tymczasem przechyliłem się nad parapetem i zwymiotowałem na własny dach. Kiedy skończyłem się krztusić, otarłem palcami usta i uniosłem głowę. Zaczerpnąłem lodowatego powietrza, które podrażniło płuca setką ostrych szpil. Po chwili wypuściłem je ze świstem. Po niebie przemknęła czarownica na miotle. Przypominała jedną z tych paskudnych ozdób, które niektórzy ludzie wieszają w oknach. Stanowiła jedynie ciemny kształt, lecz na tyle wyraźny, aby odróżnić wysoki, wiedźmi kapelusz z szerokim rondem oraz długi, haczykowaty, zdecydowanie wiedźmi nos. Dokładnie widziałem dwa, świecące na czerwono punkciki w miejscu oczu.

Przez chwilę stałem bez ruchu z trwogą wpatrując się w ciemność. Potem chłodny realizm zaczął wolno, lecz nieubłaganie zwalczać ognistą pewność pijackiego umysłu co do prawdziwości widziadła.

- Dlaczego za moim oknem miałaby latać wiedźma. Na miotle – powiedziałem. - Mam kaca. Jest ciemno – przekonywałem sam siebie. Wcale nieźle mi się udało. Dobry ze mnie dyplomata. Naprawdę już nie wierzyłem, że cokolwiek tam widziałem. Pozwoliłem sobie jeszcze dodać jedno zdanie, które do reszty zwalczyłoby moją niepewność.

- Przecież nie miała czarnego kota - zaśmiałem się chrapliwie.

- No wiesz, zawsze znajdziesz dziurę w całym. Nie leciałem z nią, owszem, ale nawet sobie nie wyobrażasz jak zimą wieje na tej miotle.

Odwróciłem się bardzo, bardzo wolno, z denerwującym niezdecydowaniem, czy chcę zobaczyć czarnego kota na moim dywanie.

Nie zważając na moje wahanie, kot jednak postanowił tam być i wpatrywać się we mnie cierpliwie zielonymi jak szmaragdy oczami.

- Miau? - powiedział rozbawionym głosem, unosząc brwi. Cóż, sprawa czy koty unoszą brwi może być dyskusyjna, biorąc pod uwagę, że nie jesteśmy w stanie orzec, czy one w ogóle brwi mają. Ten jednak, niezależnie od tego czy je miał, uniósł je, iście po ludzku, choć zachowując przy tym całą swoją kotowatość.

- Jest Wigilia - wybełkotałem do siebie. - W Wigilię o północy zwierzęta mówią.

Było to najgłupsze wyjaśnienie na świecie, ale też jedyne, jakie mogłem teraz wymyślić.

- Możliwe - odparł kocur po chwili zastanowienia. - Ale i tak jest wpół do trzeciej.

Zerknąłem na budzik stojący na stoliku przy łóżku. Cztery zielone, elektroniczne cyferki "02:38" bezlitośnie zabrały mi nadzieję, że jednak jest jakieś, choćby i najgłupsze, wyjaśnienie tego co się dzieje. Ciężko usiadłem na podłogę.

- Mleka? - zapytałem jękliwie. Futrzak popatrzył na mnie z politowaniem i już otwierał pyszczek aby odpowiedzieć, lecz przez okno wleciała wiedźma, ta sama którą widziałem wcześniej, i z przeraźliwym piskiem przeleciała mi nad głową, aby wyrżnąć w znajdujące się naprzeciw drzwi.

- Trzeba coś zrobić z tymi hamulcami. Pieprzona gnomia robota... - stękała gramoląc się z ziemi. Kot wymownie wpatrywał się w sufit, czekając aż czarownica wstanie, poprawi opadający na oczy kapelusz i wreszcie będzie mogła uśmiechnąć się do mnie upiornie. Pomimo nie najlepszego początku, gwóźdź programu odniósł należyty efekt.

Wrzasnąłem.

- Tak, masz rację, nie jest ładna - mruknął kocur uśmiechając się wrednie. Koty naprawdę potrafią się uśmiechać. I to naprawdę, naprawdę wrednie.

Wiedźma spiorunowała go czerwonymi punkcikami oczu. Boże, przy tej parze wszystkie nasze ludzkie gesty wydają mi się tylko imitacją tych prawdziwych, których my, biedne, niedorobione i poszkodowane na długiej drodze ewolucji istoty, nigdy nie nauczymy się wyrażać jak należy. Z oczu czarownicy posypały się miniaturowe pioruny.

Przez chwilę siedziałem oniemiały na ziemi otwierając i zamykając usta. Wreszcie, czując całą swoją absurdalność w owej sytuacji, wstałem i otrzepałem spodnie z niewidzialnego pyłku.

- No to – powiedziałem. - Zapraszam. Na dół – zupełnie nie miałem pomysłu co z nimi zrobić. To wydało mi się w jakiś sposób... sensowne? O ile coś w takim położeniu może być sensowne.

Wiedźma z dumą poprawiła kapelusz i skinęła głową. Kot wstał bez słowa (ha, ha...)

- Tędy proszę - otwarłem drzwi i zamaszystym gestem wskazałem schody. Kocur ruszył przodem, wysoko podnosząc ogon, stąpając miękko jak arystokrata. Za nim szła czarownica, zadzierając w górę haczykowaty nos. Na czwartym od dołu stopniu potknęła się i resztę odległości dzielącą ją od podłogi przekoziołkowała, przygniatając sobą nieszczęsnego zwierzaka. Na dole Kot wygramolił się spod towarzyszki i obrzucił ją wściekłym spojrzeniem. Chyba nie muszę dodawać, że było to najbardziej wyraziste wściekłe spojrzenie jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się oglądać. W mojej chorej, wciąż obolałej głowie powstała teoria co do zdolności wyrażania myśli gestami przez tych dwoje. Zapewne mieszkając razem, chcieli ograniczyć wymianę słów do minimum i podczas długiego, wspólnego życia doszli do perfekcji, którą miałem zaszczyt dziś oglądać.

W moim eleganckim, przestronnym i stylowo urządzonym salonie zastałem prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Większość zastawy walała się w kawałkach po ziemi, poplamiony obrus leżał ciśnięty w kąt. Na całym dywanie znajdowały się resztki jedzenia i szkło.

Zacisnąłem mocno powieki. Ogromnie zapragnąłem nie stać tu, w zarzyganej koszuli, wśród bałaganu będącego jeszcze niedawno moją kolacją wigilijną, w towarzystwie wiedźmy z miotłą i jej gadającego kota.

- Uznam, że nie słyszałam ostatniego życzenia. Było wyjątkowo nieeleganckie z twojej strony.

Kiedy otworzyłem oczy zdałem sobie sprawę, że wszystko zostało w niewyjaśnionych okolicznościach uprzątnięte. Kolorowo ustrojona choinka połyskiwała świątecznymi lampkami, na żyrandolu paliły się tylko dwie z pięciu żarówek, dając romantyczno-klimatyczny efekt, a za oknem na ciemnym, nocnym tle wirowały płatki śniegu. Tylko mój stół wydawał się... jakiś zbyt duży. Leżało na nim tuzin nakryć, świeże potrawy jeszcze parowały. Na środku stało... akwarium. Z całą pewnością było to akwarium, a wewnątrz z całą pewnością pływała rybka. Rybka ta, ponad wszelką wątpliwość, była złota.

- Zapraszam do stołu - mój głos brzmiał nienaturalnie pusto. Jakby dobiegał z dna jaskini w głębi ziemi, a nie z moich ust.

Czarownica usiadła i ułożyła miotłę obok siebie. Na inne krzesło wskoczył Kot i chrząknął znacząco. Niewiele myśląc otworzyłem drzwi oszklonej biblioteczki, chwyciłem kilka tomów Encyklopedii Powszechnej PWN i położyłem na kolejnym stołku, na które po chwili wskoczył zadowolony kocur. Usłyszałem dzwonek do drzwi. Wcale nie chciałem wiedzieć, kogo tym razem przywiało.

- Karpia poproszę – zielone, kocie oczy zalśniły łakomie.

- Pieprzeni sadyści - oburzyła się Rybka.

Podszedłem do drzwi. Otworzyłem je i z niewielkim zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że tłusty brodacz w czerwonym dreso-podobnym kompleciku to Święty Mikołaj.

- Ho. Ho. Ho - powiedział głębokim głosem absolutnie wypranym z emocji. Patrzyłem na niego dość długo. Chyba zbyt długo, bo nie wytrzymał i odepchnął mnie ładując się do środka. Otrzepał buty zostawiając mi w holu maleńką zaspę. Miałem już zamykać drzwi, ale usłyszałem pośpieszny stukot kopyt na brukowanej ścieżce do mojego domu. Renifer wpadł w poślizg tuż przy drzwiach, wleciał na mnie i przysiadł na zadzie. Następnie otrzepał poroże ponownie zasypując moją podłogę śniegiem. Spojrzał na mnie bystro. W pysku trzymał kluczyki, które wcisnął mi w dłoń.

- Reszty nie trzeba - puścił mi oko i ruszył do salonu stukając podkowami o mój piękny parkiet... Przyjrzałem się kluczykom. Wyglądały całkiem normalnie. Miały płaski breloczek ze złotym napisem "WESOŁYCH ŚWIĄT".

Gdy tylko wróciłem do salonu wezwał mnie kolejny dzwonek. Tym razem do środka wpakowała się większa grupa. Chuda, zabiedzona dziewczyna o prostych, rozpaczliwie domagających się umycia włosach opadających na błędne ślepia szła pod rękę z wysokim jegomościem w czarnym kapturze i kosą na ramieniu. Za nimi weszła tęga kobieta w błyszczącej, błękitnej sukience z różdżką w dłoni, kłócąca się zawzięcie z brodatym, łysawym mężczyzną o zmęczonych oczach. Prawie nie zwrócili na mnie uwagi, od razu wszyscy skierowali się do salonu.

Zrezygnowany usiadłem na jedno z czterech pozostałych wolnych miejsc. Zbieranina dziwolągów gawędziła radośnie nakładając sobie hojnie potraw i jeszcze hojniej polewając to winem, które ktoś najwyraźniej wygrzebał z barku. Kot siedział na stole obok akwarium Złotej Rybki, która bełkotała coś odwiecznych zasadach na temat pokoju między wszystkimi rasami. Kocur potakiwał udając, że słucha i co jakiś czas oblizywał się, z satysfakcją wyłapując lekką zmianę w tonie rozmówczyni.

Ktoś zapukał. Ale nie do drzwi wejściowych. Przez chwilę siedziałem i zastanawiałem się. Pukanie powtórzyło się odrobinę głośniej, choć wciąż było kulturalne i nienachalne. Wstałem i otworzyłem szafę.

Stał tam wysoki stwór o szarawej skórze,ciasno oblekającej wystające żebra. Potwór w przyjaznym uśmiechu ukazywał arsenał ostrych jak sztylety zębów.

- Kłaniam - powiedział wesoło i ruszył do stołu.

- Miłość! - krzyknął ucieszony ściskając tłustowłosą dziewczynę o tępym spojrzeniu. - Dawno cię nie widziałem moja droga...

- Och, bo rzadko ostatnio bywasz w świecie Bugimenie - tęga wróżka spojrzała na niego z wyrzutem. - I znowu schudłeś! - dodała wskazując na zapadły brzuch stwora.

- Ot, wymóg zawodowy - wzruszył ramionami i usiadł na wolnym miejscu.

Wódka wesoło krążyła między biesiadnikami. Ja też musiałem oczywiście coś wypić. Są sytuacje, w których napić się bezwzględnie trzeba. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że taka właśnie nastąpiła.

Trochę straciłem rachubę czasu, nie wiem w jakim tempie wszyscy się upili. W każdym razie pierwsza padła Miłość, która najpierw bardzo się rozweseliła i zaczęła podrywać Dziadka Czasa. Dziadka Czasu. Dziadku Czasu. Nieważne. Z moim stanem umysłowym prawidłowa odmiana gramatyczna stała się czystą abstrakcją. Śmierć jednak stanowczo powstrzymywał swą towarzyszkę, która w końcu dała za wygraną i usnęła z twarzą w talerzu.

- Rudolf! - krzyknął zniecierpliwiony Mikołaj, kiedy renifer zbyt długo nie wracał z jednej z salonoznawczych wycieczek barek-stół. - Gdzieś ty się podział?!

- Zgubiłem się - odpowiedział mu przepełniony żałością głos.

Święty podszedł do niego chwiejnym krokiem i ściągnął mu moją zasłonę z łba, po czym wyciągnął mu z pyska flaszkę Smirnoff'a.

- A ty wiesz co... Jakub? - zapytał Dziadek Czas. Nos miał czerwony jak dojrzała wiśnia, co mocno kontrastowało z jasną skórą i białymi włosami. Mówił już trochę niewyraźnie, a jego gesty stały się bardzo zamaszyste. - Bo wiesz, bo w życiu jest tak... Że czasem masz jabłko, nie? I masz... - urwał. Zamlaskał. Chrząknął. Zamlaskał znowu, po czym, najwyraźniej doznając oświecania uniósł palec w górę - drugie jabłko! Ale to drugie jabłko, nie jest już takie dobre jak to pierwsze. I jak zjesz to pierwsze, co jest lepsze, a potem drugie będzie gorsze, to nie będziesz chciał jeść tego gorszego.

- Ale i tak zjesz. Bo będziesz głodny - wtrącił rzeczowo Kot. Wyglądał na najbardziej trzeźwego z towarzystwa, bo nawet Rybce wlano do wody "uszczęśliwiającego trunku". Nikt nie zwracał większej uwagi na to, że dobija do ścianek akwarium i bełkocze "To parzy! To parzy mnie! Mnie to parzy wiecie?"

- Bo jak jesteś głodny, wszystko podobno smakuje tak samo - dodał Śmierć i beknął, dystyngowanie zasłaniając kośćmi palców miejsce, gdzie miałby usta, gdy ktoś uznał za stosowne wyposażyć go w ciało. - Pardon - uniósł dłoń w przepraszającym geście.

- Ale że jak tak samo? - zapytał po chwili zastanowienie Czas. - Że niby jak jesteś głodny, to jesz na przykład indyka i kurczaka, a one smakują tak samo?

- Właśnie czemu indyk ma smakować jak kurczak?

- Może to kurczak smakuje jak indyk? - zastanowił się Kosiarz.

- Ale co mają do tego jabłka? - zapytałem trochę nieprzytomnie.

- Nic, ja mówiłem o tych jabłkach, bo ci się nie układa, nie? Z tą, tego. Moniką - wyjaśnił Dziadek.

- Ale ja nie miałem lepszego jabłuszka od Moniki - odparłem po namyśle.

- Problem leży tu, że myślisz, że są - Śmierć uniósł palec. - Że wydaje ci się, że wszyscy mogą być idealną rodzinką jak na filmach i że...hyp!...życie się składa z samych amerykańskich laf story!

- Ja tak nigdy nie myślałem.

- Zapytajmy specjalistki - zaproponował Czas. - Gdzie jest Miłość?

- Topi się w kapuście - wyjaśniła nieprzytomnie wiedźma i z gracją osunęła się pod stół.

- E, do dupy z tym - Dziadek machnął ręką i pociągnął z butelki, po czym zaniósł się suchym, rzężącym kaszlem.

Zastanowiłem się nad słowami Kosiarza. Patrzyłem nieprzytomnie w kieliszek z wódką, myśląc co takiego mogłem robić nie tak? Czym sobie na to wszystko zasłużyłem? Dlaczego ludzie nie mogą być zwyczajnie szczęśliwi? A wreszcie, co, do jasnej cholery, tak naprawdę robią tu te wszystkie istoty?

Kiedy podniosłem głowę siedziałem pod ścianą, trzymając w ręku kieliszek. Po podłodze walały się resztki jedzenia i potłuczona zastawa. Na koszuli miałem cuchnącą, zaschniętą plamę. Jedyną osobą w pomieszczeniu poza mną, był wysoki, szczupły mężczyzna, o czarnych włosach opadających na bladą twarz. Ciemne oczy wpatrywały się we mnie cierpliwie i ze współczuciem. Pomimo, że w pomieszczeniu było ciepło, przybysz miał na sobie długi, czarny płaszcz.

- Co jest? - wykrztusiłem tylko, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. - Kim ty jesteś? - dodałem po chwili.

- Facetem, któremu można się wygadać.

- Co? - jęknąłem nieprzytomnie. - A gdzie te wszystkie... stwory? Co one tu w ogóle robiły? I co... - urwałem na moment. Brunet wciąż wpatrywał się we mnie cierpliwie.

- Wszystkie te istoty, to ludzkie wyobrażenia. Mniej lub bardziej trafne, bo każdy wyobraża sobie coś na własny sposób - wyjaśnił łagodnie. - Czasem ludzie ich widzą, kiedy odczuwają... potrzebę nierealności. Często kiedy są bliscy załamania i chcą uciec, pragną żeby wydarzyło się coś... dziwnego. Cokolwiek, co pozwoli im na chwilę zapomnieć o świecie. Kiedy już minie pierwszy szok, wszystko znika. Wtedy pojawiam się ja, żeby móc wszystko wyjaśnić.

- Ty też nie jesteś prawdziwy?

- Jestem tym samym, co tamten gadający kot.

- Moją schizą?

- Możesz to tak nazwać - wzruszył ramionami.

- Pokazujecie się po to, żebym uznał, że jestem nienormalny? Żebym zwariował? Żebym nie był pewny, czy mam w to wierzyć?

- My się nie pokazujemy - pokręcił głową mężczyzna. - To ty nas widzisz. Obojętne, chcesz tego czy nie. Widzisz nas, a my nic na to nie poradzimy, wyglądamy tak jak spodziewa się tego po nas większość ludzi.

- Dlaczego mnie?

- Ja też mógłbym o to spytać. Myślę, że chodzi o twoje poczucie niespełnienia. I o Monikę. Nie układa wam się?

Miałem zamiar odpowiedzieć mu, że nie opowiadam moim schizom o sytuacji w związku. Ale potwierdziłem jego słowa. A potem w żałosnym, pełnym beznadziejnej uległości monologu, zdałem rozmówcy sprawozdanie z mojego życia. Zachowywał się dokładnie tak, jak się tego spodziewałem, nie przerywał, tylko wwiercał we mnie te swoje posępne, czarne oczy, jak dwie bezdenne dziury. Jak otchłanie piekieł. Z zastygłym wyrazem dziwnego smutku. Niepokojące, a jednocześnie napawające ufnością. I w dziwny, wewnętrzny, głęboko ukryty sposób, przerażające. Mogłem dostrzec w nich swoje odbicie. Może to właśnie mojej twarzy tak się wtedy bałem. Bo była straszna w swoim przykrytym maską smutku absolutnie radosnym zidioceniu. Zbyt wiele się stało, żebym mógł zachować normalność. Kretynizm wzrastał we mnie z każdą chwilą, ulatywał z każdym przepełnionym żałością słowem, aby zawisnąć na chwilę pod sufitem i kręcąc się wesoło odejść tam, gdzie nikt nie zabierze mu jego absurdalnej racji istnienia. Tak. Idiotyzm był wtedy we mnie. I jest dalej. I jest w każdym z nas, czekając aż uwolni go zgraja baśniowych stworów. On może zmienić nasze życie. Chociaż właściwie... To pewnie wcale nie musi.

- W sumie, nigdy nie chciałem narzekać - mówiłem przeglądając się w czarnych otchłaniach oczu ciemnowłosego mężczyzny. - No bo niby, mam pieniądze, nie? Jestem zdrowy. Nie mogę powiedzieć, że jestem samotny, kocham moją rodzinę i Monikę. Nie układa nam się, ale to nie tylko jej wina, to wina tego jacy jesteśmy. Zdarza się, że się kłócimy, trochę zbyt często. Ale nie ma związków idealnych. To zwyczajnie nie możliwe. Ja nie wierzę, że po ziemi chodzi moja druga połowa, złotowłosy anioł o olśniewającym uśmiechu i oczach niebieskich jak szafiry. Monika... nie jest piękna. Mogła kiedyś uchodzić za... ładną. Ale teraz jest przytłustawa, trochę niezdarna. Niedługo całkiem się roztyje, skóra jej zwiotczeje, już farbuje włosy na czarno, żeby ukryć siwiznę. Strach pomyśleć co by się stało, gdyby zrobiła się jeszcze bardziej marudna niż jest. Jej ględzenie doprowadza mnie do pasji, ale jednak... ją kocham. Tym chorym złudzeniem miłości, które wykształciło się w naszych czasach. Wyewoluowało z czystego uczucia, z którym teraz nie ma nic wspólnego. Prawdziwa Miłość, to gatunek wymarły. Teraz istnieje fizyczny pociąg, z czym się pożegnałem, przyjaźń, na co nie mam szans, i uczucie bezpieczeństwa, czyli jedyne co mi pozostało. Poczucie, że nie jestem sam. I że ktoś też ma takiego pecha jak ja.

- Miłość istnieje - odparł. Wydawało się to najbanalniejszym zdaniem na świecie. Naiwnym jak wypowiadane przez siedemdziesięcioletnią dziewicę, która ciągle czeka na księcia z bajki. Idiotyzm wewnątrz mnie zawirował radośnie.

- Każdy może mieć życie idealne. Nie składają się na to drobne decyzje, postępowanie... Po prostu w pewnym momencie następuje przełom. Znajdujesz to co najważniejsze, jest na wyciągnięcie ręki, choć wydaje się daleko. Wy boicie się ryzykować i po prostu to ignorujecie, stwierdzając, że to i tak okaże się gówno warte. Bezpieczna filozofia. Ale może czasem warto zaryzykować.

- Brzmi jak z tandetnej komedii romantycznej.

- Mniej więcej. Ale chyba coś w tym jest.

- Jest?

- W sumie to nikt nigdy się nie dowiedział. Nikt nie spróbował.

Wtedy zacząłem się śmiać. Po prostu kretynizm wypłynął ze mnie jak gęsty mus, po zmiażdżeniu puszki. Chichotałem jak nienormalny przez jakieś dziesięć minut, szaleńczo, czasem chichot przeradzał się w drwiący rechot, czasem w histeryczny śmiech. Łzy ciekły mi z oczu, napięte mięśnie brzucha bolały jak diabli, ale nie potrafiłem przestać.

Kiedy w końcu skończyłem, byłem zupełnie sam, w moim syfie, na podłodze wśród resztek jedzenia i potłuczonej zastawy.

Wziąłem zimny prysznic i włożyłem świeże ubranie.

Kiedy wszedłem do salonu, zobaczyłem przez okno Monikę. Szła uliczką do mojego podjazdu. W grubej kurtce, czapce naciągniętej prawie na oczy i pokrytej śniegiem wyglądała jak bałwan.

Westchnąłem i poszedłem otworzyć, układając w myślach przeprosiny. Naprawdę chciałem spróbować coś zmienić. Może jednak mamy przyszłość. Spróbowałem przypomnieć sobie nasze pierwsze spotkanie. Od razu poczuliśmy do siebie sympatię, a zauroczenie nadeszło ociężale i mozolnie. Kocham ją. Moją Monikę. Za to, że jest. Za to, że ględzi, że jest uroczo niezdarna i przy kości i za to, że tak wspaniale przypala co tylko położy na patelni. Kocham ją za jej szczery śmiech, pomimo że brzmi jak żabi rechot i kocham jej ciepłe dłonie i błysk w oku który ostatnio tak rzadko widuję. Chciałem sprawić, żebym widywał go częściej i na jej twarzy wyczytałem to samo postanowienie, kiedy stanęła naprzeciw mnie przy furtce. Ale kiedy weszła niespodziewanie poślizgnęła się na oblodzonej ścieżce i wylądowała na ziemi jak wielka, śnieżna kulka, która niezgrabnie stara się pozbierać na nogi.

Z niewiadomych powodów wydało mi się to najzabawniejszą rzeczą jaką w życiu widziałem i wybuchnąłem wariacki śmiechem. Idiotyzm tańczył radośnie we mnie i nade mną, tańczył wraz z wielkimi płatami śniegu spływającymi majestatycznie z nieba. Kiedy Monika wstała, w jej oczach dostrzegłem żal i chyba łzy. Chciałem przeprosić, wyjaśnić, ale nie potrafiłem wykrztusić słowa pomiędzy salwami śmiechu. Odeszła pospiesznym krokiem nie oglądając się za siebie.

Mnie dopiero po chwili udało się opanować.

Niebo miało jednostajnie szarą barwę, wszystko pokryte było nieskazitelnie białą pierzyną. A ulicą szła najpiękniejsza istota na ziemi. Miała cudne, złociste włosy, nawet z odległości mogłem orzec, że są miękkie jak jedwab. Skórę miała jasną, lekko zaróżowioną od chłodu, pojedyncze płatki topiły się jej na policzkach albo osiadały na czapce. Kiedy przechodziła koło mojego domu zatrzymała się na moment. Chłonąłem wzrokiem każdy szczegół jej twarzy. Nie wyobrażałem sobie nawet, że jakakolwiek kobieta może mieć idealnie, krystalicznie niebieskie oczy okolone tak długimi rzęsami. Że którakolwiek ma taki piękny uśmiech, tak pełne różowe wargi i równiutkie białe zęby.

- Nie zimno ci? - zapytała rozbawiona. Głos miała miękki jak atłas.

- Chyba trochę - wybąkałem uśmiechając się niewyraźnie.

Wtedy zaśmiała się, a brzmiało to jakby ktoś potrząsał tysiącem srebrzystych dzwonków. Od razu zrobiło mi się cieplej.

Pomachała mi i odeszła, a ja stałem, zastanawiając się czy było choć trochę prawdy w tym, co mi się przywidziało czy też przyśniło. Czy ten czarnooki facet miał chociaż trochę racji i czy naprawdę warto dla tego ryzykować? Dla złudzenia?

W pośpiechu narzuciłem płaszcz na ramiona i wybiegłem z domu.

Dogoniłem Monikę i przepraszałem ją przez jakieś pięć minut. Kiedy dała się udobruchać, poszliśmy do knajpy na kawę. Nawrzeszczała na mnie, bo zapomniałem portfela.

Trzy miesiące później pobraliśmy się. Dalej kłócimy się co najmniej raz w tygodniu. Czasem częściej. Wyprowadzałem się pięć razy. Gdybym miał policzyć ile nocy przespałem w garażu... To pewnie bym doliczył, ale wynik byłby chyba duży.

Często po pijaku wołałem Kota i Wiedźmę, proponowałem Dziadkowi Czasowi flaszkę. Nawet raz, jeden, jedyny raz, wrzasnąłem do tego czarnookiego, że miał rację. Że moim przeznaczeniem był złotowłosy anioł którego ujrzałem rankiem po tamtej pamiętnej nocy. Ale to powiedziałem tylko raz. A wzywałem ich wszystkich naprawdę często.

Nigdy więcej nie przyszli.

 

 Autor: Kiana
 Data publikacji: 2007-06-17
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Niezłe to jest!
Naprawdę mi sie podobało, niezły styl i ciekawe spojrzenie na nasze codzienne kłótnie. Jak masz coś jeszcze, to chętnie przeczytam. Jeśli też będzie takie dobre :)
Autor: Zappy


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 68 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 68 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć.

  - Ludwig Wittgenstein
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.