Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Koniec niewinności

Częstochowa, 2 listopad 1805 roku

 
Ulice Częstochowy tętniły życiem. Od wczesnych godzin porannych mniejsze i większe grupki wiernych wędrowały ścieżkami wiary w pogoni za czymś, co uważali za swój obowiązek moralny i katolicki. Żaden kościół i żaden cmentarz nie mógł być tego dnia pominięty. Był to rytuał tak stary, jak stara była wiara człowieka w coś, co w rzeczywistości przerastało jego najśmielsze wyobrażenia. Nic nie wskazywało na to, że sześciuset-letniemu miastu miało być dane odpocząć od codziennego tumultu i zgiełku. Przygotowania do wielkiej mszy w bazylice mniejszej na Jasnej Górze trwały od początku tygodnia. Zmarznięte drzewa ulicy Św. Barbary, która nawet heretyków prowadziła pod mury potężnego klasztoru, ozdobiono barwnymi dekoracjami z kwiatów i wstążek. Tędy miała przejść pielgrzymka tych, dla których przebywanie w sąsiedztwie cudownego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej było największym przeżyciem. I choć nawet przedstawiciele innej lub żadnej wiary oraz przybysze z zewnątrz odczuwali narastające napięcie w związku ze zbliżającą się procesją, były również dwie postaci, dla których owy dzień miał zupełnie zwykłe znaczenie.

Dwaj mężczyźni – blondyni o masywnej posturze – stali przed bramą wejściową do wolno stojącego budynku przy ul. Grunwaldzkiej. Z daleka obserwowali grupę młodych Polaków, którzy z zapalonymi świecami podążali przyległą ulicą Św. Kazimierza w kierunku Placu Przyklasztornego. Kamienne twarze strażników były znudzone i pełne pogardy, a w ich oczach kryła się przerażająca dzikość.

Nienawidzili Polaków i całej wiary katolickiej, której obrzędy i dogmaty były w ich mniemaniu jedynie potwierdzeniem wyższości ortodoksyjnej Rosji nad resztą Słowian. Dlaczego ktoś miałby wierzyć w dziewiczość jakiejkolwiek kobiety, tym bardziej Matki Boskiej? – pytali i natychmiast wybuchali śmiechem. Mieszkańców dawnej Polski cenili jedynie za dwie rzeczy: dobrą wódkę i dobre dziwki. Dobrymi dziwkami nie były jednak kobiety, które akt współżycia obrały jako swoją profesję, lecz Polki, które nie chciały i broniły się zaciekle podczas gwałtu. Już nie raz mogli tego zakosztować i nawet teraz, obserwując młode nastoletnie dziewczęta idące na mszę, oddawali się w wyobraźni owym makabrycznym praktykom.

Punktualnie o godzinie jedenastej z pobliskiej kamienicy położonej pośrodku ulicy Grunwaldzkiej wyłoniła się grupa pięciu podrostków, których twarze znane były każdemu stróżowi prawa w Częstochowie i jej okolicach. Była to banda szesnastoletniego Jakuba Barka, którego nazwisko wiązano z wieloma przypadkami rozboju, kradzieży i pobicia. Barków – jak członków gangu nazywali mieszkańcy miasta – cechowała wyjątkowa w owym czasie tolerancja, której przejawem była zupełna obojętność wobec tego, kto był lub miał zostać ofiarą ich kolejnego ataku. Pracowali na własny rachunek i na zlecenie, a w przypadku zleceniodawców nie interesowało ich nic poza kwotą, którą ci gotowi byli zapłacić za wykonanie zadania. Choć Jakub Barek był Polakiem i swoich rekrutował wyłącznie spośród rodaków, pojęcia solidarności i zrozumienia dla własnego narodu były mu raczej całkiem obce. I tak, zdarzało mu się coraz częściej pracować dla Moskali i Prusaków, naturalnie pod warunkiem, że wiązało się to z odpowiednim, a więc  hojnym wynagrodzeniem.

Ulica Grunwaldzka – zazwyczaj pełna drobnych handlarzy i ich klientów – była tego dnia opustoszała. Jakub Barek szedł z przodu, a za nim kroczyła w parach czwórka jego kompanów. Szli w szyku bojowym, co potwierdziłby każdy, kto choć raz widział ich podczas akcji. Dla wielu Częstochowian był to ostateczny znak do podjęcia walki lub usunięcia się z drogi. Po przejściu kilku metrów kamiennym chodnikiem banda wkroczyła na jezdnię dla zaprzężonych pojazdów. Zdawali się zmierzać w kierunku Placu Przyklasztornego śladem niektórych pielgrzymów.

Strażnicy stojący przy Grunwaldzkiej 10 byli zbyt bardzo pochłonięci myślową konsumpcją oddalających się młodych kobiet, aby w porę zauważyć nadciągających młodych mężczyzn. Dopiero, gdy pierwszy kamień roztrzaskał lewy łuk brwiowy jednego z nich, powrócili ze swoich zwierzęcych marzeń. Na szybką i zdecydowaną reakcję było wszakże już za późno. Barkowie zatrzymali się naprzeciw swoich ofiar, tworząc jednoliniowy pluton egzekucyjny z Jakubem Barkiem pośrodku. Uzbrojeni w specjalnie zaostrzone kamienie, które swoją wielkością pokrywały dłonie chłopców, rozpoczęli krwawą zabawę, do której zostali wynajęci.

Pierwszy kamień rzucił przywódca bandy. W ślad za nim poleciały pozostałe pociski, które przez kilka kolejnych sekund uderzały w ciała bezbronnych strażników lub roztrzaskiwały szklane okienka bramy wejściowej znajdującej się tuż za nimi. Zaskoczeni mężczyźni, po chwili zupełnej bezbronności, zaczęli odruchowo unosić na przemian lewe i prawe przedramiona, starając się ochronić czułe części ciała przed dotkliwym zderzeniem z błyskawicznie nadlatującymi kamieniami. W harmonii z dynamicznymi ruchami górnej części ciała poruszały się również nogi, których priorytetowym zadaniem było wszakże utrzymanie równowagi. W bezruchu pozostały jedynie usta ofiar, które poza odruchem wdychania i wydychania powietrza nie przepuszczały żadnego innego odgłosu.  

Barkowie – speszeni wytrzymałością i sprawnością fizyczną mężczyzn – nie czekali na ich kontratak. Gdy tylko wyczerpali zasób amunicji, ruszyli biegiem w stronę północnej części miasta. Ich bieg nie był jednak spodziewaną ucieczką zbrodniarzy, którzy za wszelką cenę chcieli umknąć przed szeroko rozumianym wymiarem sprawiedliwości. Swoją powolnością zapraszali do pościgu.

Rozsierdzeni i okaleczeni mężczyźni nie dali na siebie czekać. Kiedy minęło zaskoczenie i ustał pierwszy ból, z bronią w dłoniach ruszyli za młodzieńcami. Mordercy, którymi byli z natury, poczuli zew krwi. Chcieli zabić i nie było innej myśli, która w danym momencie zdołałaby dotrzeć do ich umysłów. Nie liczyły się także konsekwencje, które groziły im za opuszczenie swojego stanowiska i człowieka, którego ochroną mieli się zająć.

Kiedy cała grupa – ścigani i ścigający – znikła z pola widzenia w poszukiwaniu czegoś, co osoba niewierząca nazwałaby z pewnością swoim przeznaczeniem, budynek, z którego jeszcze kilka minut wcześniej wyłoniła się banda Jakuba Barka, opuściły dwie inne postaci. Dwaj mężczyźni – potężny brunet z charakterystycznym niewielkim wąsem oraz niższy blondyn z nieco dłuższymi  włosami – szli równym wojskowym krokiem, podążając trasą, którą przebyli Barkowie. Śpieszyli się. Obaj zatrzymali się przed wejściem do budynku nr 10. Rozglądając się wokół siebie, blondyn wyciągnął z prawej kieszeni płaszcza długi żelazny klucz, który był zazwyczaj w posiadaniu stróżów miejskich kamienic.  Klucz był owinięty w skrawek papieru, na którym widniały niechlujnie napisane słowa. Najwyraźniej były pisane w dużym pośpiechu. Blondyn spojrzał na nie przelotnie, jakby znał ich treść bardzo dobrze:

 

Częstochowa, Grunwaldzka 10, II piętro, mieszkanie nr 9, dwóch na straży, gwałciciele…  

 

Uśmiechnął się skromnie – a jego uśmiech był wyrazem zwycięstwa osiągniętego sprytem i chytrością. Po chwili ostrożnie wsunął klucz do metalowego zamka bramy i przekręcił go dwukrotnie. Drzwi wejściowe otworzyły się, wyzwalając przy tym charakterystyczny dla wielu starych budynków odgłos skrzypienia. Blondyn wszedł do kamienicy. Brunet, który dotychczas był pochłonięty czujną lustracją okolicy, rozejrzał się jeszcze raz wokoło, a następnie podążył za swoim towarzyszem.

Kamienica przy Grunwaldzkiej 10 była budynkiem czteropiętrowym z pięcioma mieszkaniami na każdej kondygnacji. Na drugie piętro, gdzie mieścił się lokal nr 9, prowadziły wąskie kamienno-drewniane schody znajdujące się na wprost wejścia. Kto wchodził po schodach, był przez chwilę widoczny dla obserwatorów z zewnątrz. Nie inaczej było i tym razem, gdy na pierwsze piętro wspinali się dwaj mężczyźni.

W połowie drogi brunet zatrzymał się raptownie. Odwrócił się i wzrokiem objął bramę wejściową oraz część ulicy, która była widoczna przez częściowo rozbite okienka. Naprzeciw kamienicy znajdowała się mała piekarnia z proporcjonalnie zbyt dużym szyldem, na którym widniał wyjątkowo niesmaczny napis: „Wilhelms Preußische Bäckerei”[1]. Był to jeden z owych tworów zaboru pruskiego, który nadto boleśnie i bezpośrednio wprowadzał nową rzeczywistość do życia codziennego Polaków. Na twarzy bruneta zakreśliło się skupienie, jak gdyby starał się coś dojrzeć lub dosłyszeć.

- Co się dzieje? – odezwał się szeptem blondyn z pierwszego piętra.

Jego głos był spokojny i stanowczy. Był wyrazem władzy. Nie było wątpliwości co do tego, kto dowodził a kto wykonywał.

- Zdawało mi się… - odrzekł także półgłosem brunet - że jesteśmy na czyimś widoku. Takie odczucie… może złudzenie.

- Nie mamy na to czasu. Barkowie nie za długo zabawią tamtych. Za mało im zapłaciliśmy. Sprawa…

Blondyn uwał na chwilę. Przez moment w jego źrenicach błysnął wyraz walki z własnymi wątpliwościami. 

- Sprawa musi być pewna. Zwiadowcy nigdy nas jeszcze nie zawiedli… Idziemy…

Ostatnie słowa były rozkazem.

Brunet nie wahał się już dłużej. Jeszcze raz rzucił okiem na przeciwległą piekarnię a następnie odwrócił się i ruszył biegiem na pierwsze piętro. Mężczyźni znikli w głębi kamienicy. Znikła jednak także pewność, z którą obaj wybrali się na tą misję. Intuicja była mocą, której nie można było do końca zlekceważyć. Rzadko wprowadzała w błąd. Tego dnia miało być podobnie.

Kiedy blondyn wchodził na drugie piętro a jego śladem kroczył brunet, drzwi od piekarni otworzyły się, wypuszczając na zewnątrz cztery ciemne postaci. Swoim wyglądem przypominały bardzo strażników ścigających teraz bandę Jakuba Barka. Mężczyźni – ubrani w długie szarawe płaszcze i skórzane wojskowe buty – ruszyli prosto do bramy kamienicy nr 10. Spod płaszczy wyciągnęli pistolety. Nie kryli się z tym, co za chwilę mieli uczynić. Tuż przed wejściem do budynku jeden z mężczyzn – wysoki rudowłosy – obrzucił wzrokiem północną część ulicy. Najwyraźniej oczekiwał na czyjeś przybycie. Nadaremnie.

Mieszkanie nr 9 mieściło się na prawo od kamiennych schodów. Wejścia do jego wnętrza chroniły drewniane drzwi, które z zewnątrz pokryte szarawą farbą tworzyły jedność z mało przyjemnymi ścianami kamienicy. Wyglądały raczej na mało stabilne. I faktycznie – nie były. Brunet nie pomylił się w swojej ocenie. Pierwsze uderzenie nogą nadłamało drewnianą konstrukcję wokół metalowego zamka i zaczepów łączących drzwi z framugą. Towarzyszący temu trzask świadczył o dużej sile uderzenia. Drugim ciosem dzieło zostało dokończone. Mocowania uległy pod natarciem napastnika. Mieszkanie nr 9 stanęło otworem.

Blondyn i brunet wtargnęli do niewielkiego pokoju wyglądającego na przebudowany korytarz mieszkalny. Był w kształcie prostokąta i prowadził do trzech innych pomieszczeń lokalu. Drzwi pokoju na wprost i po lewej stronie wejścia były szeroko otwarte. W jednych stała kobieta trzymająca na rękach kilkumiesięczne dziecko, w drugich pojawił się przysadzisty, niski mężczyzna z bronią wycelowaną w głowę innego, najwyraźniej starszego dziecka. Obaj napastnicy zamarli w bezruchu. Wyraz ich twarzy odkrywał całą prawdę. Nie spodziewali się takiego przyjęcia. Nie spodziewali się obecności kobiety i dzieci w mieszkaniu.

- Rzucić broń… natychmiast – burknął głośno mężczyzna zasłaniający się dzieckiem.

Jego oddech był ciężki. Sapał. Nerwowo strzelał oczami to na blondyna, to na bruneta. Wzrokiem świdrował  również wyłamane drzwi wejściowe.

- Jeśli się zbliżycie, zabiję syna a potem żonę i córkę … zabiję - wrzasnął jeszcze głośniej.

Jego krzyk obudził niemowlę śpiące na rękach matki. Dziecko wybuchło płaczem.

Napastnicy nie odezwali się. Blondyn stał naprzeciw mężczyzny. Prawą rękę miał wyprostowaną, a w dłoni trzymał pistolet, którego lufa wycelowana była w głowę ofiary. Po prawej stronie miał kobietę, po lewej drzwi wejściowe. Brunet celował w czoło kobiety. Stał bokiem do blondyna i tyłem do wejścia. Obaj mężczyźni byli skupieni. Ich oddech był spokojny. Nie robili tego po raz pierwszy.

- Kazałem wam rzucić broń – odezwał się ponownie mężczyzna.

Znowu łypnął na drzwi wejściowe. Do skaczącego wzroku dołączyło jeszcze nerwowe przenoszenie ciężaru ciała z jednej nogi na drugą. Mężczyzna pocił się wyraźnie. Co jakiś czas szarpał dziecko stojące przed nim, jak gdyby chciał mieć pewność, iż osłona mu nie ucieknie. Chłopak miał łzy w oczach. Nie wytrzymał stresu, o czym świadczyły mokre spodnie w kroczu i kałuża żółtawej wydzieliny pod nogami.

W kamienicy panował spokój. Ani trzask wyłamywanych drzwi, ani krzyki  mężczyzny, czy płacz dziecka nie wzbudziły zainteresowania jej mieszkańców. Nie był to przypadek. Drzwi do pozostałych dziewiętnastu lokali w budynku były zamknięte i miały tak pozostać do godzin popołudniowych. Dopiero o tej porze wracano z kościołów i cmentarzy.

- Mówiłeś, że zaraz tu będą – wtrąciła nagle kobieta, która nieudolnie i bezskutecznie próbowała uciszyć płaczące dziecko.

W jej głosie nie słychać było strachu czy rozpaczy, lecz mrożący chłód i rosnące zniecierpliwienie. Sprawiała wrażenie, jakby zachowanie męża i cała zaistniała sytuacja nie miały większego znaczenia i były tylko niepotrzebnym przerywnikiem od jakże poukładanej codzienności.

- Zamknij się, głupia dziwko – warknął mężczyzna, nie odrywając jednak oczu od napastników.

Nie mógł się oprzeć kolejnemu – tym razem nieco dłuższemu – zerknięciu na częściowo otwarte drzwi. Nie było to jednak bynajmniej spojrzenie kogoś poszukującego drogi ucieczki.

I potem stało się. Ciszę, która dotychczas towarzyszyła całemu zdarzeniu, przerwał nagle dźwięk tłuczonego szkła i skrzypnięcie otwieranej bramy na parterze kamienicy. Następnie donośnym echem odbiły się mocne, pośpieszne  kroki kilku osób, które najwyraźniej wkroczyły na schody i zmierzały ku górze. Sytuacja w mieszkaniu zaczęła się komplikować.

Mężczyzna, który dotychczas bojaźliwie krył się za plecami swojego syna, uśmiechnął się w sposób, w jaki czynią to ci, którzy są pewni swego zwycięstwa. Z jego oczu strzeliły iskry, które nie były jednak oznaką namiętności czy zapału. Były to iskry płonące w oczach mścicieli i złoczyńców pastwiących się nad losem swoich ofiar. Sprawa stała się jasna. Brunet spojrzał ukradkiem na blondyna, najwyraźniej szukając kontaktu wzrokowego lub porozumiewawczego gestu. Blondyn stał niewzruszony. Wyraz twarzy miał jednak daleki od niepewności i lęku. Co do jego determinacji nie można było mieć wątpliwości.

- Sierżancie – rzekł spokojnie – Dziewiątka jest wasza. Wychodzę.

I wnet odwrócił się bokiem do mężczyzny i tyłem do kobiety, by najwidoczniej wybiec z mieszkania.

W tej samej sekundzie na zmarszczonej twarzy ciężko dyszącego mężczyzny pojawiły się oznaki potężnego zaskoczenia. Zapewne nie spodziewał się takiego ruchu. Wyszczerzył zęby po raz kolejny. I nie zastanawiając się dłużej, wymierzył w wychodzącego blondyna. Padł strzał. Na wprost mężczyzny – bokiem do kobiety – stał teraz brunet, który obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, mówiąc językiem wojskowym z dwunastej na dziewiątą. W prawej wyprostowanej ręce trzymał pistolet. Nad jego lufą widać było dym. Wystrzelona kula trafiła mężczyznę w prawe przedramię i przeszła na wylot. Siła uderzenia odrzuciła go nieco do tyłu. Padł drugi strzał. Z gardła kobiety wydobył się przeraźliwy krzyk. Płacz niemowlęcia był już nie do wytrzymania. Mężczyzna zachwiał się, puszczając żakiet dziecka. Chłopiec upadł na podłogę. W tyle głowy miał wielką dziurę, z której sączyła się teraz gęsta ciemna krew. Wokół rany widać było spaleniznę charakterystyczną dla zbyt bliskiego kontaktu z prochem. W prawym bezwładnie wiszącym ręku mężczyzny znajdowała się broń, która jarzyła się jeszcze od wystrzału.

Blondyn wybiegł z mieszkania. W rękach trzymał dwa pistolety. Na klatce schodowej natknął się na dwie ciemne postaci, które właśnie pokonały ostatni stopień schodów. Mężczyźni biegli pod górę, co dawało im o wiele gorszą pozycję wyjściową. A takie błędy mściły się okropnie. Natychmiast padły dwa strzały. I podłoga na pierwszym piętrze zadrżała ponownie, tym razem jednak pod ciężarem dwóch upadających masywnych ciał. Człowiek, który w chwili starcia znajdował się na lewo od blondyna, leżał teraz na wznak z kulą pomiędzy oczami. Druga postać upadła na lewy bok. Z jej przedziurawionej piersi trysnęła krew. 

W mieszkaniu nr 9 zatrzymał się natomiast przez chwilę nieubłagany bieg czasu. Brunet znieruchomiał i stał w tym samym miejscu, z którego wystrzelił do mężczyzny. Jego prawa ręka – trzymająca pistolet – była cały czas uniesiona i wyprostowana. Z jego twarzy można było wyczytać rozpacz i gniew. Kilka metrów na prawo od bruneta klęczała matka chłopca. Nie płakała, lecz tuliła do siebie niemowlę. Przytulone dziecko uspokoiło się w końcu. Ojciec chłopca stał chwiejnie nad jego ciałem. Z uśmiechem wpatrywał się w bruneta. W jego oczach był obłęd.

- Zaraz przyjdą po ciebie – powiedział, gdy dotarły do niego strzały z korytarza.

Brunet oprzytomniał. Natychmiast ruszył szybkim i stanowczym krokiem w kierunku mężczyzny, wyciągając zza pasa drugi naładowany pistolet. Swoją stanowczością budził grozę i szacunek. Nie odzywając się ani słowem, podszedł do mężczyzny i przyłożył pistolet do jego czoła. Ten nie przestał się śmiać, choć nie był to już śmiech zwycięstwa. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem brunet zamknął powieki i nacisnął spust pistoletu. Mężczyznę odrzuciło do tyłu i z łomotem upadł na podłogę. Nie miał już twarzy. Wystrzał z dużej bliskości pozostawił ślady szybkiej egzekucji na twarzy bruneta. Krew i kawałki niezidentyfikowanej masy leżały wszędzie wokoło. 

Kilka metrów dalej blondyn usłyszał strzał i odgłos upadającego ciała. Odetchnął z ulgą. Był pewny, kto strzelił, a kto zginął. W oddali – w połowie drogi schodami na pierwsze piętro – słychać było odsiecz. Ciężko dysząc, zbliżali się kolejni strażnicy, którzy do tegoż momentu musieli strzec wejścia do budynku. Pod ich ciężarem skrzypiały drewniane stopnie schodów. Blondyn zrzucił z siebie płaszcz. Miał na sobie krótki skórzany żakiet, białe spodnie kawalerzysty i długie wojskowe buty. Wokół jego talii wisiał czarny pas oficerski z dwoma kabutami na pistolety i pochwą na szablę. Wyciągnął szablę oficerską, której błyszczące ostrze rozjaśniło przez chwilę szarość wnętrza budynku. Szybko, lecz spokojnie zaczął iść w kierunku schodów, przeskakując ciała zastrzelonych agentów. Sekundę później był już na szczycie schodów. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem pierwszego z dwóch wspinających się strażników. Mężczyzna – wysoki blondyn z brodą – trzymał pistolet w prawej ręce, a szablę w lewej. Gdy ujrzał blondyna, uniósł pistolet i strzelił. Niecelnie. Kula drasnęła lewe ramię blondyna, rozrywając kawałek żakietu. Ból był niewielki. Blondyn skrzywił się jedynie, jakby użądliła go pszczoła.

Kontratak był błyskawiczny. Gdy głowa mężczyzny znalazła się na wysokości pasa blondyna, ten wykonał szybki i dynamiczny ruch prawą nogą. Twardy wojskowy but trafił mężczyznę w lewy policzek. Efekt był natychmiastowy. Siła ciosu przechyliła mężczyznę na prawą stronę, rzucając go na barierkę schodów.  Drewniana konstrukcja  nie wytrzymała ciężaru potężnego ciała i mężczyzna runął z czterech metrów wysokości na podłogę parteru. Drugi napastnik – wysoki rudowłosy – zatrzymał się raptownie na schodach, gdy zrozumiał, co się właśnie zdarzyło. Znajdował się dziesięć stopni niżej od blondyna. Ich spojrzenia skrzyżowały się. W oczach rudowłosego zadomowiła się wątpliwość, która z każdą mijającą sekundą przeradzała się w niepokój. Mężczyzna rzucił broń na schody i ruszył biegiem na dół. Blondyn stał w lekkiej konsternacji, lecz po chwili odzyskał trzeźwość umysłu. Schylił się, sięgając lewą ręką do lewego buta, z którego wyciągnął niewielki nóź myśliwski. W kolejnym momencie ciszę świątecznego przedpołudnia zakłócił stłumiony krzyk rudowłosego. Mężczyzna uderzył w bramę wejściową kamienicy. Pod jego prawą łopatką tkwił nóż celnie rzucony przez blondyna. Resztkami sił rudowłosy wyjrzał przez rozbite okienko bramy. Nikogo jednak nie ujrzał. Po chwili jego oczy zamknęły się, a ciało osunęło na ziemię. Dwa metry dalej leżał wysoki blondyn z brodą, pod którym pojawiła się krwista plama o średnicy kilkunastu centymetrów. Mężczyzna miał roztrzaskaną głowę.

Blondyn patrzył przez chwilę na martwe ciała strażników. Nie można było oprzeć się wrażeniu, że kontemplował wynik swojej walki -  bez uśmiechu, lecz także bez odrazy. Następnie odwrócił się i ruszył w kierunku otwartych drzwi lokalu nr 9.

Gdy przekroczył próg, zatrzymał się raptownie. Nie spodziewał się widoku, który ujrzał. Pod drzwiami położonymi naprzeciw wejścia siedziała kobieta ze śpiącym niemowlęciem. Oczy miała zamknięte. Modląc się, kiwała się do przodu i do tyłu. Wyglądała jak w transie. W lewej części korytarza widać było dolną część ciała mężczyzny. Tułów i głowa leżały w sąsiadującym pokoju i były niewidoczne z perspektywy blondyna. Krew płynąca z pokoju świadczyła o wielkości śmiertelnej rany. Na zielonkawej ścianie widniały ponadto plamy krwi i części ludzkiego ciała. Nie był to przyjemny widok. W środku korytarza – bliżej lewej ściany – leżało ciało martwego chłopca. Było niewielkie w porównaniu z mężczyzną. Beżowa odzież dziecka była nasączona krwią płynącą z tyłu głowy. W czerwonej kałuży, tuż nad ciałem chłopca klęczał brunet. Był tyłem odwrócony do kobiety, jakby wstydził się jej spojrzeć w twarz. Choć głowę miał zwieszoną, można było dostrzec łzy płynące po policzkach. Płakał, lecz był to płacz cichy – najgorszy z możliwych.  

- Sierżancie – odezwał się cicho blondyn, podchodząc bliżej do bruneta. – Musimy iść. Za chwilę możemy mieć kolejnych gości.

Blondyn nie zwracał uwagi na kobietę, której fizyczna obecność nie była dla nich zagrożeniem. Wtulona w swoje jedyne już dziecko znajdowała się w całkowicie innym świecie.

- Sierżancie – powtórzył. – To rozkaz.

Brunet podniósł się powoli. Nie patrząc na nic i na nikogo, ruszył do drzwi wejściowych. Blondyn spojrzał jeszcze raz na martwego chłopca. Trudno było ocenić, jakie myśli krążyły mu w tym momencie po głowie. Twarz miał posępną. Nie było mowy o satysfakcji z tego, iż misja zakończyła się sukcesem. Po chwili poszedł śladem towarzysza, zostawiając kobietę w swojej rozpaczy Znowu nastała cisza.

O godzinie jedenastej trzydzieści trzy z wolno stojącej kamienicy nr 10 wyszło dwóch mężczyzn. Ulicę Grunwaldzką zastali w takim samym stanie, w jakim ją opuścili. Zdawało się, jakby cała Częstochowa, a w szczególności mieszkańcy tej części miasta uczestniczyli w mszy na Jasnej Górze. Mężczyźni rozejrzeli się spokojnie po okolicy. W ich oczach odbijało się niespokojne oczekiwanie. Nie pojawiły się jednak żadne nowe niespodzianki. Chwilę później ulica Grunwaldzka opustoszała. Obaj znikli w bramie tego samego budynku, z którego wyszli trzydzieści pięć minut wcześniej.

Dwie ulice dalej znajdował się niewielki kościół, do którego tylnej części przylegał skromny cmentarz. Groby pochowanych były otoczone grubym murem z ciosanego kamienia. Cmentarza nikt nie odwiedzał, bo bliscy pochowanych już dawno nie żyli. W jego południowej części stał kamienny grobowiec jednej z arystokratycznych rodzin Częstochowy. Ostatni przedstawiciel tego szlachetnego niegdyś rodu został powieszony przez biedotę miasta, gdy został zdemaskowany jako gwałciciel młodych kobiet z nizin społecznych.

Do wejścia grobowca prowadziły ośmiostopniowe schodki. Teraz leżały na nich nagie ciała dwóch mężczyzn. Byli to strażnicy, którzy pewni swego rzucili się w pogoń za bandą Barków. Doścignęli ich, lecz efekt starcia był odmienny od oczekiwanego. Mieli szybko powrócić na swoje stanowiska, lecz nie liczyli się z takim przebiegiem zdarzeń. Tak samo nie liczył się z tym ich rudowłosy dowódca. Ich oszpecone ciała miały być przestrogą dla wszystkich, którzy przekraczali nieprzekraczalne granice. Tak przynajmniej wynikało z napisu widniejącego na drewnianych drzwiach grobowca:

 

Strzeżcie się, kimkolwiek jesteście. Wasze czyny nie pozostaną bezkarne.

 

Słowa były napisane krwią. Jakub Barek rozpoczął własną grę. Nikt mu nie zapłacił za śmierć strażników.



[1] Pruska piekarnia Wilhelma.

 Autor: robertgabriel
 Data publikacji: 2008-01-09
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 168 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 168 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Jeżeli w zdaniu powstaje błąd drukarski i mimo to ma ono sens, to zdanie to nie zawierało żadnej myśli.

  - Karl Kraus
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.