Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Ariel

  Wszystko zaczęło się źle. Można by nawet rzec, że początek omal nie stał się końcem. Bo Maks Barski znów wlazł na przejście na czerwonym świetle. Gdyby kierowca białego opla drastycznie olewał kodeks drogowy lub genialna niemiecka technologia okazała się nie taka znowu genialna, chłopak przeniósłby się przedwcześnie w zaświaty, a gazety miałyby o czym pisać. Skończyło się mniej sensacyjnie – na wizgu opon i przerażającym ryku klaksonu. Maks sfrunął z obłoków wprost przed posiniałe z wściekłości oblicze fana niemieckiej myśli technicznej. Ów fan wygrażał mu pięścią i coś wrzeszczał. Zapewne nie były to błogosławieństwa.

  Maks wolał nie czekać na ciąg dalszy i przezornie się oddalić.

  „Cholera jasna! W końcu ktoś naprawdę mnie kiedyś przejedzie! Cudowne ukoronowanie cudownej egzystencji!”

  Należy tu nadmienić, że Maksowi włażenie pod pędzące samochody zdarzało się znacznie częściej niż innym śmiertelnikom.

  - Uważaj, dziecko! – zaczepiła go jakaś starsza dama ubrana w burdelowy róż. – Przed wejściem na jezdnię należy…

  „No, tej z pewnością rozjechanie nie grozi!” – pomyślał ze złością.

  Miał ochotę pokazać babie środkowy palec, ale pohamował pragnienia. W końcu to on był durniem proszącym się o przedwczesny zgon.

  Maks Barski należał do tych biednych istot, które bez przerwy zadzierają nos, by podziwiać gwiazdy, a nie dostrzegają gówna pod stopami. W rezultacie wlatują w nie po szyję, więc otoczenie, zamiast zachwytu, okazuje im lekceważenie. W najlepszym wypadku. Przekonywał się o tym smutnym fakcie na każdym niemal kroku. Rodzice ciągle patrzyli na niego z odrobiną niedowierzania, jak na dwugłowe cielę albo skrzydlatego psa. Od siedemnastu lat nie mogli przestać się dziwić, że coś takiego może być ich dziełem. Nauczyciele w szkole nazywali patentowanym leniem i wiecznie wyżywali się na nieszczęsnym marzycielu, jakby w klasie nie było innych nieuków. Jego starsza siostra przyznawała wielkodusznie, że brak inteligencji i ogólne umysłowe otępienie braciszka to jej sprawka, bo w dzieciństwie okładała go po głowie fletem marki „Musima”, na którym grała w szkolnym zespole. Ta wielkoduszność nie była jednakże okraszona poczuciem winy i Klaudia bezlitośnie nabijała się z jego potknięć.

  Trzeba przyznać, że nieraz odczuwał pokusę, by zrewanżować się siostrze. Niestety flet już dawno się gdzieś zapodział, więc owe pia desideria nigdy nie wyszły poza sferę marzeń.

  Życie Maksa stanowiło pasmo absurdu. Nikt nie miał na koncie tylu nieporozumień, głupich wpadek i awantur nie wiadomo o co. Niemal przyzwyczaił się do myśli, że zawsze będzie tym, którego przyłapują na paleniu papierosów w kiblu i zżynaniu na klasówce z matmy.

  Szanowny pan Barski, zapewne skutkiem interwencji sił nadprzyrodzonych, uczęszczał do liceum, a nie do szkoły specjalnej. Chociaż czasem miewał wrażenie, że już lepiej by pasował do tej drugiej. Jego ogólniak nie sprzyjał jednostkom przeciętnym i pozbawionym przebłysków geniuszu. Rozwścieczeni brakiem podwyżek nauczyciele z lubością wyładowywali frustrację na swoich podopiecznych, wróżąc im świetlaną przyszłość pod sklepem monopolowym. Równie sfrustrowani uczniowie z całych sił starali się niczego nie nauczyć, nie licząc palenia fajek w łazienkach i trąbienia taniego wina na szkolnych dyskotekach. Obie umiejętności Maks opanował jeszcze w pierwszej klasie, chociaż miał dość rozumu, by zbyt często ich nie ćwiczyć.

  Trzeba być sprawiedliwym i przyznać, że nie wszyscy nauczyciele uważali obywatela Barskiego za godnego politowania kretyna. O, na przykład polonistka, która ubzdurała sobie, że posiada on talent literacki. Wytrwale męczyła biedaka, aż wziął udział w konkursie młodych talentów pod tytułem „Książka, która wywarła wpływ na moje życie”.

  Upojony niespodziewaną nobilitacją popełnił dzieło, w którym dowiódł, ze markiz de Sade był niedocenionym pionierem wolności słowa i uczynku, wzbogacając je na dodatek licznymi cytatami z „Niedoli cnoty”. Zamiast dać nagrodę, wywalili Maksa z kółka literackiego, a polonistka gnębiła nieszczęśnika na każdej lekcji mowy ojczystej, tak że ledwo zdał do następnej klasy.

  Od tej pory Maks Barski nabrał przekonania, że krajowe placówki oświatowe stawiają sobie za cel produkcję bezmyślnych robotów, pokornie drepczących w kieracie pod tytułem „Bóg. Honor. Ojczyzna”.

  Szkoła była nie do zniesienia średnio od ósmej do trzeciej, dom – przez resztę doby. Panował tu system trzech B. Biedy, Brzydoty i Braku. Rodzice posiadali rolnicze włości, które jakoś nigdy nie przynosiły dochodu, a jeśli już zdarzył się cud, wysyłali forsę Klaudii, Idealnemu Dziecku Klanu Barskich, studiującemu prawo. Cóż. Cuda lubią do siebie lgnąć.

  Trzecim problemem (wszak liczba trzy wyraża doskonałość boską) były dla Maksa kobiety. A raczej ich brak. Stworzył sobie w głowie obraz Doskonałej Dziewczyny i ten cudowny konterfekt za cholerę nie chciał pasować do żadnej znanej mu niewiasty. No, może oprócz Moniki Kowalskiej z IIc, ale… Hm. Najwyraźniej on nie przystawał do jej konterfektów.

  I nie to, by przypominał jakieś skrzyżowanie trollicy z Józefem Oleksym. Wręcz przeciwnie. Wysoki, czarnowłosy i czarnooki, nadawałby się do roli młodego Retta Butlera, gdyby tylko przestał się garbić i łypać spode łba na wszystkich, którzy ośmielili się go zagadnąć. A Doskonałej jak nie było, tak nie było.  

  Szanowny pan Barski podążał na dworzec PKS w cudnym mieście Krasnystaw i rozmyślał.  Co to w ogóle ma być? Owo osławione, otrąbione życie? A gdzie wzniosłe porywy górnej i durnej młodości? Niezmącona radość niewinnego siedemnastolatka? Człowiek powinien gromadzić szczęśliwe chwile na wypadek smutnej starości. A co on, Maks, zgromadził? Nic, czyli kompletne gówno.

  - Maks! Głuchy jesteś, ćwoku?!

  Niespełniona nadzieja rodu Barskich przystanęła, rozejrzała się na boki i w końcu zlokalizowała źródło wrzasku, czyli Tomaszka Rosińskiego, swego najlepszego kumpla.

  - Czegoś zwiał z matmy? Parabola się o ciebie piekliła. Mówi, że jak jeszcze raz dasz nogę, to ci postawi lufę na koniec roku.

  - A co dostałem z kartkówki?

  - A jak myślisz? Chłopie, ona cię żywcem rozszarpie!

  - Kurr… - W zasadzie Maks starał się nie przeklinać, ale sytuacja aż prosiła się o grubsze słowo.

  - A pewnie. – Tomaszek błędnie uznał, że niewybredny epitet odnosi się bezpośrednio do szacownej matematyczki i z zapałem pokiwał głową. – Ale nie dlatego za tobą drałuję. Widzisz, mam dzisiaj randkę.

  Maks udał przejęcie. Z czystej grzeczności.

  - Z kim?

  - Jak to: z kim?! Z Agą! Tylko…

  - Co znowu? Mam być twoją przyzwoitką?

  - Zgłupiałeś?! Chodzi o to cholerne wypracowanie, no wiesz, „Konrad, zbuntowany dziad”, czy jakoś tak.

  - Tomaszku, królu złoty, ja mam z polskiego ledwo mierny. Czy ty aby wiesz, co robisz?

  - Pieprzysz. Halinka nie może ci zapomnieć tego hrabiego od cnoty…czy raczej niecnoty, tego…jak mu tam było…

  - To był markiz. – uściślił Maks z grobową miną. – No, dobra. Tylko żebyś nie miał potem pretensji.

  - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć! – Tomaszek natychmiast poweselał. – Wiesz, Aga…

  - Sorry, mam autobus – przerwał Maks. Nie miał zbyt dobrej opinii o Agnieszce, klasowej piękności i wyrafinowanej intelektualistce. Jeszcze nie zapomniał o incydencie sprzed paru miesięcy, kiedy to spisała od niego pracę domową z biologii, a stara Ameba, w nagrodę za dobre serce, postawiła mu lagę. Bo przecież najlepsza uczennica nie zniżyłaby się do ściągania od miernoty.

  A ta świątobliwa suka nawet go potem nie przeprosiła.

***

  Tej nocy Maks znów miał sen. Sen, który powtarzał się od lat i należał do jego najbardziej osobistych sekretów.

  Śniło mu się miasto w górach, takie, jakie widuje się jedynie w bajkach i filmach fantasy, będące architektonicznym nieporozumieniem najwyższych lotów. Dziwaczne skrzyżowanie średniowiecznego grodu, arabskich meczetów i hinduskich świątyń oblepionych powykręcanymi płaskorzeźbami. Dachy połyskujące srebrem, smukłe minarety i egzotyczne ogrody. A wszystko zatopione w gęstej, delikatnej mgiełce.

  W mniemaniu imć Barskiego ten osobliwy mix kulturowy wyglądał bardzo ładnie, chociaż niejeden esteta nazwałby go obrzydliwym kiczem.

  Maks lubił swój sen. Kroczył białymi ulicami i miał wrażenie, że senne miasto promieniuje ciepłem i bezpieczeństwem obcym światu śmierdzących bloków i kolejek w zatrudniaku. Błądził we mgle z mało dostojnie zadartą głową i rozdziawioną paszczęką. Spacer nieodmiennie kończył się wizytą na wzgórzu, gdzie wznosił się biały pałac z setkami tarasów, o oknach mieniących się tęczami witraży. Siadał na najniższym stopniu schodów prowadzących do rzeźbionej bramy i czekał na dziewczynę o brązowych oczach i lśniących, kasztanowych włosach. Zawsze, kiedy była w połowie drogi między bramą i jego skromną osobą, sen się urywał, miasto znikało, budzik dzwonił, a Maks Barski wstawał, by borykać się z kolejnym dniem swego życia – dniem wypełnionym zdarzeniami pospolitymi, nieprzyjemnymi, a czasem wręcz idiotycznymi.

  Nieraz zastanawiał się, czy to normalne, tyle razy śnić jeden i ten sam sen. Kiedyś namiętnie czytywał horrory i wiedział, że takie niewinne i błahe zdarzenia bywały zapowiedzią wielkich nieprzyjemności. Z drugiej strony - jedyną nieprzyjemnością, jaka regularnie przydarzała się Maksowi Barskiemu, była lufa z matmy. Smutne to, ale nawet nie umywało się do kłopotów, w jakie zwykli popadać bohaterowie powieści Stephena Kinga.

  Nigdy nie posunął się do tego, by zasięgnąć światłej porady szkolnego pedagoga, młodego człowieka w widoczny sposób znudzonego swoim zajęciem i traktującego uczniów jak uciążliwy dodatek do pensji. Zapewne zbyłby go idiotyczną gadką o „buzujących hormonach” i tak dalej. Maks nieraz słyszał ten kawałek. Nie cierpiał, kiedy traktowano go jak odmóżdżoną formę materii ożywionej. Jego zdaniem Freud miał kompletnie popieprzone w głowie.

  Jasne, Maks miewał fantazje. W końcu był przecież normalnym (ha!) facetem. Zawsze z przyjemnością gapił się na Alicję, koleżankę Klaudii, blondynkę w typie Pameli Anderson, która miała fantastyczny biust i piękne nogi. Miała też męża. Cóż, drobny defekt.

  Dziewczyna ze snu nie tylko nie posiadała gabarytów gwiazdy „Słonecznego patrolu”, ale nawet nie miała twarzy. Pamiętał tylko włosy i oczy. I nic poza tym.

***

  - Maks! Czy ty jesteś głuchy?!

  „Daj Boże” – pomyślał tępo. Był nieprzytomny z niewyspania, wściekły i spóźniony. Właśnie pakował do plecaka zeszyt z matmy i  gorączkowo szukał w głowie sposobu urwania się z lekcji, zanim Parabola go dopadnie. Niewydolność narządów słuchu była w tej chwili ostatnią rzeczą, którą mógłby się zmartwić.

  - Co?

  - Mówię, że nie ma forsy na Kraków.

  Przez chwilę gapił się na ojca baranim wzrokiem. Żałował, że nie ma czasu urządzić awantury, a po południu pewnie złość mu przejdzie. Ha! Trzeba ustalić priorytety. Najwyżej spóźni się na autobus.

  - Jasne. Pewnie Klauduni zabrakło na szmaty i malowidła? A może kolejną imprezę w akademiku? – zapytał zjadliwie.

  - Ona przynajmniej coś w życiu osiągnie. A ty? Nawet w gimnazjum miałeś same dwóje! Matka wstydzi się chodzić na twoje wywiadówki!

  Cóż, takiej argumentacji Maks nie mógł się oprzeć. Ojciec świetnie o tym wiedział.

  Wypadł z domu, zapominając o nadgryzionej kanapce i niedopitej kawie. Po drodze trzasnął wszystkimi drzwiami. Ani trochę mu nie ulżyło.

***

  W drugi poniedziałek maja cała IIb jechała na wycieczkę. Cała? O, nie. Maksymilian Barski, klasowa sierota, zostawał w Krasnymstawie. Wyżej wymieniony Maksymilian postanowił więc udać się na wagary, jako że wyjazd zaplanowano na godzinę trzynastą trzydzieści i lekcje miały się odbyć. Ale jak się okazało, nawet to nie zostało mu dane.  Kiedy już był w drzwiach, natknął się na Parabolę, która zagoniła go do pustej klasy i zorganizowała przymusową grę w sto pytań. Niczego się nie dowiedziała - pan Barski wykazał niezłomną postawę w obliczu wroga – więc wywaliła go w końcu za drzwi, mamrocąc coś o niedorozwoju umysłowym.

  Maks skurczył się do rozmiarów karalucha z internackiej stołówki. Do odjazdu autobusu miał sporo czasu, z którym nie było co zrobić. Zgarbiony i zrezygnowany, wlókł się w stronę dworca okrężną drogą. Podejrzewał, że wygląda dokładnie tak, jak się czuje – jak ostatnia łajza.

  „Życie jest wredne” – pomyślał odkrywczo. Ogarniał go powoli „syndrom zbuntowanego nastolatka”, o którym czytał w jakimś piśmie abonowanym przez mamę. Ów syndrom powinien objawić się co najmniej jednym czynem gwałtownym. Ot, dla przykładu, mógłby rozpieprzyć ten pomarańczowy śmietnik. Albo naurągać tamtej babci z pieskiem. Lub choćby napluć na chodnik. Miał ochotę zrobić wszystkie te rzeczy. Najlepiej jednocześnie. Powstrzymywała go jedynie myśl, że tym sposobem dopasuje się do stereotypu rodem z „Naj”. Maks nie cierpiał słowa „stereotyp”.

  Próbował odpłynąć w marzenia, ale jakoś nie mógł. Rzeczywistość skrzeczała, a syndrom nastolatka objawiał się gwałtowną nienawiścią do całego świata. Ulice Krasnegostawu były dziś szczególnie odrażające, a dworzec PKS szczelnie wypełniały roje rozwrzeszczanych, rzucających „kurwami” stereotypów.

  Kątem oka uchwycił błysk słońca w kasztanowych włosach. Kurczę, to przecież niemożliwe. Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają. A już na pewno nie jemu.

  Szła przez dworcowy plac, drobna, szczupła i…zwyczajna. Maks dokładnie widział jej profil, bynajmniej nie klasyczny, ozdobiony małym, zadartym nosem. Wiatr nawiał na ów nos pasmo włosów. Odgarnęła je niecierpliwym ruchem.

  Ni ładna, ni brzydka dziewczyna z małego miasteczka.

  „Maksiu, kwiecie jabłoni, szajba ci odbija”. – pomyślał. Ani chybi skutek lania fletem „Musima”.

  Długa chwila minęła, zanim zdał sobie sprawę, że jego sen zaraz zniknie za rogiem. Bez namysłu rzucił się w pogoń. Bez namysłu, bo gdyby pomyślał, może zdałby sobie sprawę, że za chwilę zrobi z siebie naczelnego głupka naszych czasów.

  Zdyszany niczym pies gończy dopadł skraju niewielkiego parku, wątpliwej ozdoby centrum miasta Krasnystaw. Nie ma jej! Nie, jest! Siedzi na ławce i spokojnie przegląda jakieś kolorowe pismo.

  Szczęściem lub nieszczęściem park w Krasnymstawie, czyli garstka anemicznych drzew, na których światła i kulturalna europejska młodzież wydrapała tysiące haseł w rodzaju „HUJ”, „KOCHAM KASIĘ”, czy po prostu „DUPA”, nie był miejscem, gdzie ktokolwiek mógłby się ukryć. Nawet gdyby bardzo chciał. Szanse Maksa na zrobienie z siebie kretyna rosły z sekundy na sekundę.

  Dziewczyna na chwilę oderwała wzrok od magazynu i mógł wreszcie przypatrzyć się jej twarzy. Nic specjalnego. Alicja była o niebo ładniejsza. Tylko te oczy…

  Wielkie brązowe oczy spoczęły na zmieszanym obliczu Maksa. Dziewczyna leciutko uniosła brwi.

  - Chciałeś czegoś? – spytała uprzejmie.

  - Ja... – Świadomość własnej głupoty walnęła Maksa jak taran. I co, do kurzej nędzy, ma teraz powiedzieć?! Że ją sobie wymyślił? Że mu się przyśniła? Weźmie go za wariata i nawet się zbytnio nie pomyli.

  Po raz pierwszy w życiu Maks pojął istotę dzieła pod tytułem „Ania z Zielonego Wzgórza”. Zawsze mu się wydawało, ze taka kretynka nie mogłaby chodzić po tym świecie. No i proszę. Sam przeczył swojej teorii.

  Dziewczyna patrzyła i milczała.

  - Ja…wziąłem cię za kogoś innego. – wydusił w końcu.

  - Nie szkodzi! – Wstała i podała mu rękę. – Jestem Ariel.

  - Maksymilian. W skrócie Maks.
Przez moment zastanawiał się, czy jej ojciec był pod wpływem, kiedy wybierał swojemu dziecku imię. Jego był.

***

  Tej nocy Maks nie śnił o niczym. Z jednej prostej przyczyny. W ogóle nie mógł zasnąć. Dziewczyna zyskała twarz i imię. Pal diabli, że w ogóle nie pasowała do jego wypieszczonego konterfektu Superkobiety.

  Dziw nad dziwy, ale łatwo nawiązali znajomość. Z reguły Maks traktował obcych z rezerwą i wolał milczeć, niż prowadzić głupawe pogaduszki o niczym. Tym razem rozgadał się jak jakiś  Demostenes. Rozmawiali o ulubionych książkach, muzyce i filmach. Maks obserwował szczupłe dłonie Ariel, a kiedy nie patrzyła, ukradkiem studiował jej twarz. Nie była ładna. Miała zbyt trójkątną buzię, zbyt mały nos, zbyt nieregularne rysy. Czoło nad prawą brwią znaczyła biała nitka blizny, no i nie posiadała, rzecz jasna, wspaniałego, silikonowego biustu Pameli.

  A mimo to był nią oczarowany. Może przez te oczy. Może miękkie, kasztanowe włosy. Może głos. A może był po prostu idiotą, na siłę szukającym niezwykłości tam, gdzie jej wcale nie było.

  Z drugiej strony…

  Ariel nie przypominała żadnej dziewczyny, jaką kiedykolwiek spotkał. W jej uśmiechu czaił się cień czegoś nieznanego, subtelnej tajemnicy, jak gdyby wiedziała coś, o czym inni nie maja pojęcia.

  - Spotkamy się jeszcze? – spytał, kiedy zaczęła się żegnać.

  - Chciałbyś? – Znów ten uśmiech, błysk porozumienia, nutka poufałości, której nie rozumiał. Bo przecież ta dziewczyna w zielonym golfie i dżinsach nie mogła być... Tamtą.

***

  Gdyby ktoś spytał Maksa, co działo się tego dnia na lekcjach, nie umiałby udzielić jasnej i klarownej odpowiedzi. Chyba pisał jakąś kartkówkę. Chyba ktoś go pytał o potop szwedzki. A może to była wojna z Turkami? Prawdopodobnie dostał kolejnego baniaka z chemii. Miał to gdzieś. On czekał na Ariel.

  - Maksiu, co z tobą? – zaniepokoił się Tomaszek, kiedy jego przyjaciel użył nadgryzionej drożdżówki w charakterze zakładki. – Śpisz, czy zupełnie ci odbiło?

  - Nic mi nie jest – odburknął i odkleił bułkę od nadętej facjaty hetmana Czarnieckiego. – Zamyśliłem się.

  - No to się odmyśl. I wywal wreszcie tę historię. Swoją drogą, co ci strzeliło do łba z tym potopem? Niezły występ, nawet jak na ciebie. Zresztą nieważne. Zajmij się lepiej matmą, bo Parabola ma głęboko gdzieś, że dopiero wróciliśmy z wycieczki. Zrobi kartkówkę albo nie nazywam się Rosiński. Wiesz, Agnieszka…

  Jakoś przetrwa nieszczęsną matmę, a potem zobaczy się z Ariel.

***
 
  Siedziała na tej samej ławce w Central Parku miasta Krasnystaw. Miała na sobie białą koszulkę i dziwaczne pomarańczowe rybaczki z frędzlami, które w innych okolicznościach skwitowałby wzruszeniem ramion. Teraz pomyślał, że są bardzo oryginalne.

  - Cześć, Maks! – Uśmiechnęła się i zamknęła książkę. Ho! Ho! „Solaris”! Maks nigdy nie potrafił przełknąć niczego, co choćby ocierało się o fizykę i matematykę. Nawet jeśli wyszło spod pióra mistrza.

  Poszli na spacer za miasto, na tak zwane „łąki”. „Łąki” służyły kolejnym pokoleniom krasnostawskich licealistów do podnoszenia sprawności fizycznej, jeśli nauczycielom w – fu akurat zachciało się wygonić stado nastolatków poza mury szkoły. Na „łąkach” świetnie też smakowało wino marki „Vino”. Maks wiedział coś o tych sprawach.

  Na szczęście tego popołudnia nie było tu żywej duszy.

  Spędzili ze sobą cudowne dwie godziny. Siedzieli na trawie i rozmawiali. Obserwowali fantastyczne kształty nielicznych chmur przepływających po niebie. Słuchali jazgotu ptaków gnieżdżących się w kępie drzew na skraju boiska i próbowali zgadywać, do jakiego należą gatunku. Maks, dziecię wsi polskiej, nie trafił ani razu. Ariel rozpoznała wszystkie.

  - Jesteś ornitologiem czy co?

  - Lubię ptaki. Są…jak czysta radość.

  Maks miał ochotę spytać, cóż takiego radosnego jest w krakaniu wrony, ale bardzo rozsądnie zmilczał. Dla niego ptak był…No, po prostu był. Latał. Ćwierkał. Czasem nasrał na chodnik. Rzeczywiście. Czysta radość.

  Ariel obserwowała go z dziwnym błyskiem w oczach.

  - Hm. – Odchrząknął, rozpaczliwie starając się odsunąć sprzed oczu wizję obsranego chodnika. – No… cóż, ja też je lubię…

  - Wiesz co? – Pospiesznie zmienił temat. – Nie mam pojęcia, jak się nazywasz.

  - Doprawdy? Ja też żyję w niewiedzy, jeśli idzie o twoje dane personalne.

   Wybuchnęła śmiechem na widok jego miny.
 – A widzisz? Wszyscy ulegamy głupiej modzie!

  - Sorry! – Zerwał się i wykonał dworski ukłon rodem z „Trzech muszkieterów”. To znaczy chciał wykonać. Niezupełnie mu wyszło.

  - Maksymilian Barski, do usług…

  Ariel milczała i przez chwilę myślał, że nic mu nie powie.

  - Nie będziesz się zbijał? – spytała w końcu.

  - No, co ty? Nazwisko święta rzecz!

  - Nazywam się Ariel Nowak. Kretyńskie, prawda? We wszystkich urzędach ludzie myślą, ze jestem facetem. W ostatniej szkole wpisali mnie do sekcji piłki nożnej, zanim okazało się, że noszę spódniczkę i szpilki.

  - A nosisz?

  - Nie! – Skrzywiła się pociesznie. – Co nie zmienia faktu, że nie cierpię futbolu.

  - A teraz? Do której z naszych cudownych placówek uczęszczasz?

  - Do żadnej. Tylko chwilowo! – dodała, widząc że Maksowi grozi nieodwracalny wytrzeszcz oczu. – Niedawno się przeprowadziłam i minie trochę czasu, zanim to wszystko jakoś uładzę. A ty? Jak tam matematyka?

  Maks wybąkał coś o poprawie sprawdzianu i poczuł się jak baran. Dziewczyna pomyśli w końcu, że ma do czynienia z kompletnym matołem. Nie wolno do tego dopuścić. Trzeba matmę poprawić, choćby za cenę podlizywania się Paraboli przez następne tysiąc lat.

  - Nie martw się. – Ariel wyciągnęła się na trawie. – W końcu nauczyciel też człowiek. Krzyczy. Pomstuje. A jak okażesz skruchę, stawia ci dopuszczający.

  Akurat. Jej łatwo mówić. Człowiek! Belfer to nie żaden człowiek, to przyodziany w zbroję cnoty i obowiązku cyborg. A już na pewno nie dopuszcza do siebie tak niskiego uczucia, jak litość dla uczniów.

  Po powrocie do domu Maks uświadomił sobie, że jego wiedza o sekretach Ariel nadal wynosi zero. Natomiast jej o nim…Boże ratuj! Powinien raczej skupić się na zadawaniu pytań i słuchaniu odpowiedzi, zamiast z cielęcym zachwytem gapić się na jej twarz.

***

  Tej nocy, jakby dla równowagi, Maksa dręczyły koszmary. Kompletnie niedorzeczne majaki, zdarzające się od czasu do czasu najtwardszym nawet realistom.

  Maks wyłaził z głębokiej studni po spróchniałej drabinie. Wiedział, że jeden nieostrożny ruch spowoduje nieodwracalny rozpad zabytku. Wiedział też, że w wodzie czai się Coś, co jak wszystkie podobne Cosie tylko czyha na okazję. Rzecz jasna, nie do rozmowy.

  Maks wyłaził, drabina trzeszczała, a woda u jego stóp bulgotała złowieszczo. Co dziwniejsze, im szybciej się wspinał, tym ruchliwa ciecz była bliżej i przelewała się głośniej. Jeszcze moment a wredne, mordercze Coś chwyci go i wciągnie w głębinę…Zaraz zaryczy…

  Zaryczało. Był to budzik.

***

  Mocne wrażenia z ostatniej nocy sprawiły, że Maks patrzył na świat niechętnie i podejrzliwie. Do czego to doszło?! Nawet we śnie człowiek jest zagrożony, zaszczuty, przyparty do muru! Bez przerwy musi biegać i skakać, żeby Coś nie odgryzło mu nogi!

  Nawet widok Ariel nie rozproszył do końca ponurego nastroju. Jego Niezwykła Dziewczyna wyglądała przecież tak zwyczajnie…By nie powiedzieć, pospolicie. Nie mógł dziś uwierzyć, że ich spotkanie było czymś więcej niż głupim przypadkiem.

  „Jasne. Znak z nieba. Niedługo zamienię się w babkę Reginę, będę co dzień nasłuchiwał, czy przypadkiem nie trąbią na Sąd Ostateczny i czytywał do poduszki proroctwa Michaldy”. – pomyślał ze złością.

  - Cześć. – Ariel wstała z ławki i podniosła plecak.

  - Cześć. – Wystarczyło jedno spojrzenie w te brązowe oczy, by resztki złego humoru zdematerializowały się jak forsa z budżetu państwa polskiego.

  - Idziemy tam, gdzie poprzednio?

  Krasnystaw nie posiada zbyt wielu miejsc, gdzie zakochani bądź ci, którzy się za takich uważają, mogliby bez przeszkód kontemplować walory swoich wybranków. Maks pomyślał, że łąki to i tak lepszy pomysł niż krzaki nad Wieprzem czy stadion MOSiR. A w kinie grali tylko „Underworld coś tam”. Prześniwszy koszmar z Cosiem w roli głównej, nie miał ochoty na kolejną dawkę chlustającej krwi i fruwających bebechów.

  - Idziemy. Mam trzy godziny do przedostatniego autobusu.

  - Przedostatniego?

  - Ostatni odjeżdża o wpół do ósmej wieczór. Obiecałem w domu, że stawię się przed dobranocką.

  - Martwią się o ciebie? – spytała domyślnie.

  - Akurat. Chcą, żebym harował w polu, zamiast włóczyć się po mieście. Wiesz, praca uszlachetnia i takie tam. – Maks odruchowo wyjął plecak z rąk dziewczyny. Ariel spojrzała pytająco.

  - Głupio się czuję, jak kobieta coś niesie – wyjaśnił. – Klaudia mnie tak wytresowała. Zawsze z rozkoszą wręcza mi swoje graty. Nie martw się, przy jej tobołach twój plecaczek to fraszka.

  - Skoro tak mówisz...

  - Ariel... – zaczął, gdy tylko rozsiedli się pod drzewem na jego wysłużonej kurtce – Opowiedz o sobie coś więcej.

  - Znowu?! – Wytrzeszczyła oczy. – Przecież wczoraj...

  - Wczoraj dowiedziałem się raptem, jak masz na nazwisko. To chyba dość niewiele, nie sądzisz?

  - A co chciałbyś wiedzieć? Nie uważam się za jakąś fascynującą osobowość.

  - A ja uważam coś wręcz przeciwnego. – Maks postawił na szczerość. Ukrywanie prawdy nic by nie dało, jego zachowanie mówiło samo za siebie. – Na przykład jestem bardzo ciekaw, gdzie mieszkasz.

  - A co, chcesz mi śpiewać serenady pod oknem?

  - Bardzo wątpię, by mój śpiew cię uradował. Nie zamierzam urządzać koncertów, chcę tylko...

  - Słuchaj, Maks, po prostu posiedźmy tu i porozmawiajmy o rzeczach przyjemnych, dobrze?

  Maksa lekko zatkało.  Na litość boską, a tej co? Boi się, ze zechce u niej zamieszkać?! Adres nie jest chyba wstrząsającą tajemnicą?

  - Dobrze – wybąkał z głupią miną. W końcu co on tam wie. Nie chce, jej sprawa.

  - Ej, nie dąsaj się. Kiedyś ci wszystko wyjaśnię.

  Tylko kiedy? Na łożu śmierci?

  - O czym chcesz rozmawiać? – spytał po dłuższej chwili milczenia.

  - Nie wiem, wymyśl coś.

  Jasne. Tylko co.

  - Eee...Czytałaś ostatnio coś ciekawego?

  Ariel uśmiechnęła się leciutko.

  - Tak, „Boską Komedię”.

  „No, to chyba pomyliłaś adres” – pomyślał w panice. Tytuł, owszem, znał, pamiętał nawet cytat „Porzućcie wszelką nadzieję”, ale na tym jego wiedza się kończyła, niestety.

  - I co? – zapytał, w swoim mniemaniu bardzo dyplomatycznie.

  - I nic. Podobała mi się wizja piekielnych otchłani. Bardzo sugestywna i chyba najłatwiejsza do przełknięcia. Tylko te wycieczki osobiste...Każdy chętnie posłałby swoich wrogów na herbatkę do Lucyfera, co nie znaczy, że zaraz się tam znajdą, prawda?

  - Hm...Ale pomarzyć wolno – mruknął  Maks, przypominając sobie Parabolę i jej wieczne zrzędzenie.

  - Najmniej podobał mi się „Raj” – kontynuowała Ariel, udając że nie dostrzega głupich min swego rozmówcy. – Być może dlatego, że niewiele zrozumiałam.

  „No, ja z pewnością zrozumiałbym jeszcze mniej” – pomyślał Maks. – „Ale wybrałem temat. Kto przy zdrowych zmysłach czytuje coś takiego? A Harry Potter co, zły?”

  - Mam zupełnie inną wizję raju. – Uśmiechnęła się szelmowsko. – A ty? Co powiesz na małe zawody? Kto wymyśli lepszą wersję „Boskiej Komedii”?

  Maks może by i coś wymyślił, cóż, kiedy przed oczami stanęło mu Śródziemie Tolkiena. To byłby dopiero raj!

  Nie zwlekając, podzielił się z dziewczyną swoją głęboką refleksją. Głównie po to, by udowodnić, że hasło „czytaj dla przyjemności” nie jest mu zupełnie obce.

  - Ach tak, czytałam – Ariel potrząsnęła głową. – Ale nie nazwałabym tego rajem. Człowieku, przecież oni tam kotłowali się jak w garnku – czarni, biali, a w finale najlepsi i tak wzięli nogi za pas.

  Maks nie mógł się nie roześmiać.

  - No dobra, w takim razie ty pierwsza. Ja najwyżej coś potem dorzucę

  - Ech, wieczne marzenie o raju – zaczęła Ariel natchnionym głosem, przymykając oczy. – Cudowne światy, o których śmiertelnicy śnią po nocach, osobliwie, gdy jest im źle. Kiedy wszystko idzie po naszej myśli, jakoś nam się nie chce dumać o wieczności, zauważyłeś? – zapytała, wypadając na chwilę z roli Kasandry.

  - Jakoś nie – zaskrzeczał ponuro. Nie pamiętał, by kiedykolwiek wszystko szło po jego myśli.

  - Aha. – Ariel nie podjęła tematu. – No więc ludzie wymyślają niestworzone historie o wiecznym życiu, a nie potrafią sobie poradzić z tą króciutką chwilą, która została im dana. Osobliwa ironia, nie? Umieją świetnie wszystko zepsuć, a potem załamują ręce i narzekają na fatalną konstrukcję wszechświata.
Maks bawił się zamkiem taniego plecaka z brezentu i milczał. Czuł się jakoś dziwnie. Po co Ariel zaczęła tę głupią zabawę? Wygłaszała te bzdury ze ściągniętymi brwiami, w dodatku śmiertelnie poważnym tonem. Jakby...Jakby chciała go przed czymś ostrzec. Idiotyczne.

  - Ciągle tylko czegoś chcą. Więcej tego, więcej tamtego, a kiedy przedmiot westchnień wpada im w ręce, okazuje się, że tak naprawdę chodziło o coś zupełnie innego. Cóż więc robić? Ano, wymyślić sobie raj i zamykać się w nim, kiedy życie staje się nie do zniesienia. Nie wiedzą tylko, że dla istot obdarzonych ich sposobem myślenia raj szybko stałby się najgorszym z piekieł.

  - Ej, teraz to już przegięłaś! – nie wytrzymał Maks. Mimo że nie był najgorliwszym z katolików, jego poglądy na piekło i raj mieściły się w średniej krajowej.
Ariel spojrzała na niego z uśmiechem.

  - A tak. Wszystko opiera się na jednej prostej zasadzie. Że ludzie po śmierci całkowicie się zmienią. Że będą dobrzy, sprawiedliwi i tak dalej. Tylko jaki to by miało sens? Nasze ułomności są częścią nas w takim samym stopniu, jak nasze zalety. Bez nich po prostu nie bylibyśmy sobą. A gdyby tak normalny, przeciętny śmiertelnik został zamknięty w miejscu, gdzie wszystko co bliskie, jest jednocześnie zakazane? Jakby się tam czuł? Chyba niespecjalnie dobrze. Wolałby raczej zachować to, co miłe choć grzeszne, a zostawić za sobą wszelkie przykrości. Może to właśnie jest definicja prawdziwego ludzkiego raju?

  - Dość krótka i jasna. – stwierdził Maks, ostrożnie obejmując ją ramieniem. Nie odsunęła się.

  - Inaczej mówiąc, oklepana. – Uśmiechnęła się szeroko. – I płytka. Ale cholernie prawdziwa. Zawsze uważałam, że raj Mahometa jest o niebo atrakcyjniejszy niż katolickie zaświaty. Rzecz jasna pod warunkiem, że jest się facetem.

  - Wszystko to bardzo pięknie, ale gdzie TWOJA wizja raju? – Jej włosy przyjemnie pachniały dobrym szamponem i wiatrem.

  - To właśnie jest moja wizja raju. Ale wymyślmy coś jeszcze. Cóż, ochrzcijmy go, przykładowo, Shangri La. Zawsze lubiłam tę nazwę. Brzmi tak egzotycznie. No więc - ludzie pchają się do krainy szczęśliwości, ale nie myślą o tym, że ona ma już mieszkańców.

  - Jak to nie myślą? A aniołowie?
 
  - Aniołowie! – prychnęła, opierając na moment głowę o jego ramię. Maks wstrzymał oddech. – Co właściwie masz na myśli, mówiąc o aniołach? Zwiewne złotowłose istotki w bieli, czy te inne, z czarnymi skrzydełkami? Jakież to podobne do ludzi - rozgraniczyć, poukładać w odpowiednich szufladkach, przykleić nalepki i gotowe. Góra - niebo. Dół – piekło. Co dobrego – my. Co złego – diabeł. Obawiam się, że w rzeczywistości to wcale nie jest takie proste.
Maks wolną ręką podrapał się po nosie. Ta rozmowa powoli stawała się idiotyczna. Albo był cofnięty w rozwoju, albo Ariel była kiepskim wykładowcą, bo nie do końca chwytał, o co jej chodzi.

  - Tamci...No cóż, różnią się trochę od ludzi. Choćby tym, że są nieśmiertelni. Żadna istota, nad którą wisi widmo kostuchy, nigdy chyba do końca nie pojmie znaczenia tego słowa. W granicach Shangri La trwa niekończące się lato i brak mitów szczęśliwego jutra, bo żadnego „jutra” nie ma. U nich zawsze panuje „dziś”. Ale jest coś, co dzielą z ludźmi.

  - Co? – zapytał Maks obojętnie. Właśnie nawijał sobie na palce pasma kasztanowych włosów i ta czynność pochłaniała niemal całą jego uwagę.

  - Ciekawość.
 
  - No proszę. Wścibskie anioły. Bardzo nieładnie.
Uśmiechnęła się.

  - Dano im możliwość podglądania innych światów. Sami nie znają cierpienia, śmierci i bólu, więc w ten sposób próbują się czegoś o nich dowiedzieć. A jeśli bardzo chcą, mogą nawet zejść między ludzi. Chociaż wiele tym ryzykują.
Maks wybuchnął śmiechem.  

  - No, to wszystko jasne. Jakby który pobył dwa dni w Krasnymstawie, wyleczyłby się z niezdrowej ciekawości raz i na zawsze.

  - Nabijasz się ze mnie.

  - Ależ skąd! Usiłuję tylko spojrzeć na sprawę realistycznie.

  - To chyba twój główny problem – mruknęła. – Jak już mówiłam, taki skok w ludzki świat jest związany z poważnym ryzykiem.

  - Jakim?

  - Że powrót będzie niemożliwy.

  - Albo że zetknięcie z naszym światem będzie takim szokiem, że ze strachu wyciągną kopyta. Uważam tę wersję za najbardziej prawdopodobną. Tego, co się tutaj dzieje, nie zniósłby nawet najbardziej nieaniołowaty anioł. Przykro mi to mówić, ale twoja opowieść mocno zalatuje nonsensem.

  - Tak myślisz? O kurczę, ale mi nogi zdrętwiały! – Dziewczyna spojrzała na zegarek – Jasna cholera, trzecia!

  Maks poderwał się, jakby nagle odkrył, że siedzi na jeżu.

  - O żesz...Mój autobus!

  - Zdążysz?

  - Muszę!


***
  Coś się zmieniło. Białe miasto w tumanie mgły nadal wydawało się senne i bezpieczne, ale coś się zmieniło. Zupełnie jakby nagle przestał być mile widzianym gościem, a stał intruzem, w dodatku z tych, którzy mają coś na sumieniu.

  Po raz pierwszy nie mógł odnaleźć białego pałacu. Sam nie wiedział, czy to dobrze czy źle. W końcu przycupnął na ławce w jednym z ogrodów i zapatrzył bezmyślnie w fontannę, przedstawiającą kuso odzianą dziewczynę dzierżącą przechylony dzban. Woda z dzbana wlewała się do niewielkiej sadzawki, wydając jednostajny, uspokajający ciurkot.

  - Widzisz? To Czas zamknięty w kamiennym kręgu.

  Jak to często bywa we śnie, Maks ani się nie przestraszył, ani nawet zbytnio nie zdziwił.

  Zniknęły obszarpane dżinsy i sprana koszulka, plecaczek i brązowa szminka. Ale i tak stała przed nim Ariel, jego Ariel w powiewnej czarnej sukni i srebrnym diademie.

  - Ariel...

  - Aniraile.

  - To chyba niemożliwe – bąknął. Nawet we śnie nie potrafił do końca zagłuszyć pragmatycznej strony swojej natury.

  - Wszystko jest możliwe, jeśli się bardzo chce.

  Jasne, słyszał to już. I to niejeden raz. Dlaczego więc nie było możliwe, by Maks Barski miał piątkę z matematyki? By nie cierpiał na kompleks starszej siostry i posiadał milion dolarów na koncie? No, dlaczego?

  - Och, nie mówię o głupstwach w rodzaju piątek z matematyki! A już na pewno nie o pieniądzach! – W jej głosie wyczuł tłumioną irytację. – Jesteście niewyobrażalnymi głupcami, którzy trwonią bezcenny dar na uganianiu się za złudzeniem. Co byś zrobił z tym milionem? Kupił sobie szczęście? Na to trzeba zapracować, a nieraz słono zapłacić – i to czymś więcej niż farbowanym papierkiem.

  - A ty? Masz swój Perfect World. Po co plączesz się po takim miejscu jak Krasnystaw?

  - Przecież wiesz.

  Nie, nie wiedział. Wszystkie wyjaśnienia, które przychodziły mu do głowy, były głupie i nie trzymały się kupy.

  - Brakuje wam tu wrażeń, prawda? Nie ma co liczyć na atrakcje w postaci wojen, chorób czy choćby jedynek z matmy?

  Dziewczyna wzruszyła ramionami.

  - Wystarczy przez chwilę popatrzeć na wasze wyczyny, żeby raz na zawsze wyleczyć się z nadmiernej skłonności do przygód. Nawet ty nic nie rozumiesz. Widać jest to cecha wspólna wszystkim ludziom. Ślizgacie się po powierzchni i znakomicie sobie radzicie z niedostrzeganiem rzeczy istotnych.

  Maks poczuł, że ma dość. Dość tego głupiego snu, dosyć idiotycznych zagadek, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi, dosyć pokrętnej filozofii zmuszającej go do wygadywania bredni. Czego ona od niego chce? Doskonałości? Nie był ideałem, tylko zwyczajnym siedemnastolatkiem, który nawet w sennych marzeniach martwił się jedynkami z matmy.

  - Mogę ci zadać jedno pytanie?

  Dziwne, dopiero teraz dostrzegł, że słowo „czerń” nie oddaje w pełni koloru jej szaty – jakby w jednej sekundzie ktoś dolewał do tkaniny białej farby, by w następnej ją usunąć, dzięki czemu mieniła się wszystkimi odcieniami szarości, przechodząc chwilami w brudną biel, momentami zyskując odcień hebanu.

  - Wyobraź sobie, że ktoś bardzo ci drogi nagle znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Posiadasz dość mocy, by odwrócić los, ale wtedy on straci coś cennego, czego bardzo by nie chciał stracić. Co zrobisz?

  Maks przez chwilę tępo gapił się na fontannę. Odnosił nieprzyjemne wrażenie, że to, co teraz powie, jest bardzo ważne. Może najważniejsze ze wszystkiego, co kiedykolwiek miał okazję powiedzieć.

  - Nno...Nie wiem...Najważniejsze jest chyba, żeby ten ktoś żył, prawda? Nic nie może być cenniejsze od życia... – powiedział w końcu niepewnie.

  - Chyba masz rację. Życie nie ma sobie równych. No, rozchmurz się. To był tylko głupi żart.

  Następnego ranka po raz pierwszy od wielu lat Maks z radością powitał dźwięk budzika, który przywracał go realnemu światu. A kiedy pakował do plecaka wymiętolony zeszyt do matematyki, miał wrażenie, że śniło mu się coś niemiłego, ale nie mógł sobie przypomnieć szczegółów.

***

  - O rany, chłopie, co z tobą? Nie chcesz iść na piwko? Krzysiek pójdzie z nami, ma już dowód, nie będzie problemu z zaopatrzeniem.

  - Jestem umówiony.

  - Znów ta pannica o komercyjnym imieniu? Co ty w niej widzisz? Nie obraź się, ale piękna to ona nie jest. I jakaś taka...Ani be, ani me, jakby się czegoś bała.

  - Odczep się od Ariel. Czy powiedziałem choć słóweczko, jak twoja donna zrobiła cię w bambuko? Maleńkie „a nie mó...”

  - Odpuść! – Tomaszek skrzywił się boleśnie. – No chodź, postawię ci kufelek!

  - Mam wujka alkoholika. Jak na niego patrzę, to mi się odechciewa nawet wody święconej. Poza tym, jak już mówiłem, jestem zajęty.

  - Raczej walnięty. No to leć, Romeo! Pozdrów swoją Julię w pomarańczowych rybaczkach. Tylko nie zapomnij się tak jak ostatnio, bo Maciek pojechał do Lublina i nie byłoby komu cię odwieźć. Drałowałbyś do domu własną dwójką.

  - Wezmę to pod rozwagę – wycedził przez zaciśnięte zęby. Czasami miał wielką ochotę sklepać Tomaszkowi piegowatą fizys.

  - Czekaj, co z anglikiem?

  Maks, który zbierał się właśnie do skoku przez płot okalający włości Liceum Ogólnokształcącego nr I, zamarł w bezruchu.

  - Zlituj się i zrób mi ściągę. W końcu dostałeś cholerną piątkę z cholernego wypracowania.

  - No, dobra. Znaj pańską łaskę. – Tomaszek uśmiechnął się, prezentując przy tym wyszczerbioną jedynkę, ofiarę jego sportowych ambicji. – Ej, a może przyprowadzisz ją potem do knajpy? Jak ta twoja Dosia czy Bryza wychyli parę głębszych, od razu jej odda. Kto wie, może nawet przemówi ludzkim głosem?

  - Tomciu...

  - Mhm?

  - Spadaj na bambus.

  Jako że w Krasnymstawie bambusy nie występują, Tomaszek po prostu sobie poszedł.

***

  - Ariel, chodźmy do „Perły”. Te łąki stoją mi już kością w gardle. Posiedzimy, pogadamy z chłopakami, będzie fajnie!

  - Jak komu – mruknęła. – Wybacz, ale trochę głupio się między wami czułam. Nie jestem w temacie, jeśli chodzi o waszą szkołę i wyczyny polskiej reprezentacji piłki nożnej. Które, nawiasem mówiąc, są żałosne.

  No tak. Maks nie miał zbyt wielu znajomych czytujących Dantego i rozmyślających nad sensem życia.

  - Piękną mamy wiosnę w tym roku. – Dziewczyna z lubością wystawiła twarz do słońca.

  - Hej, a co...

  - Nie dzisiaj. – Spojrzała na niego spod rzęs. – Dziś jesteś tylko mój.

  Maksowi momentalnie zabrakło argumentów.

  - To co? Drzewko i ptaszęta?

  - Nie. Moje mieszkanie.

***

  To była zwyczajna, ciasna kawalerka. Maks, który podświadomie nastawił się na spotkanie z rodzinką Ariel i żenujący wywiad środowiskowy, doznał miłego rozczarowania.

  - Mieszkasz SAMA? – zapytał z niedowierzaniem, gdy wprowadziła go do spartańsko urządzonego pokoju. – Zupełnie sama?

  - Zupełnie i całkowicie. – Wskazała mu fotel i poszła do kuchni zrobić herbatę.

  Chłopak wykorzystał chwilową przerwę w rozmowie, by dokładnie się rozejrzeć. Między Bogiem a prawdą, nie było tu wiele do oglądania. Szafa, tapczan, stół i dwa fotele. Żadnych skórzanych kanap i aksamitnych zasłon, nie mówiąc o sprzęcie elektronicznym nowej generacji.

  - Nie masz telewizora?

  Dziewczyna wyjrzała z kuchni.

  - A co w tym takiego dziwnego?

  - No wiesz? Telewizja to podstawa naszej cywilizacji! Zastępuje lekturę, dostarcza rozrywki i eliminuje potrzebę komunikacji z bliźnimi. Lepszy od telewizora jest jedynie Internet, który eliminuje wszelkie potrzeby.

  - Aha. No, ja nie mam telewizora, o Internecie nie wspominając, i lubię komunikację z bliźnimi. Nie wszystkimi, rzecz jasna, ale i tak nie narzekam. Masz swoją herbatkę.

  - A twoi rodzice?

  - Są daleko stąd.

  - To znaczy gdzie?

  - W tej chwili? A kto to może wiedzieć? Włóczą się po świecie w poszukiwaniu rozrywek. Widzisz, są dość zamożni i przez to kompletnie stuknięci.

  - I nie mają dla ciebie czasu?

  - Można to tak ująć. Ale mnie to nie przeszkadza. Nie czuję się zaniedbana. Czasem człowiek potrzebuje odrobiny swobody, nieprawdaż?

  Maks milczał. Choćby nie wiedzieć jak potrzebował swobody, nikogo by to nie obeszło. A gdyby nawet, rodzinne zasoby finansowe pozwoliłyby mu co najwyżej na swobodne fiknięcie koziołka. Gdyby, naturalnie, znalazł odpowiednie miejsce, wolne od wścibskich sąsiadów i krowich placków.

  - No chyba – wydusił w końcu.

  Żeby ukryć zakłopotanie, sięgnął po kubek z herbatą. Miała dziwny smak. Nigdy czegoś podobnego nie pił.

  - Co to jest?

  - Nie smakuje ci? Ziołowa, prosto z „Alberta”. Niestety akurat nie mam nic innego.

  - Nie, nie, jest całkiem w porządku.

  Nawet bardzo. Napój przyjemnie rozgrzewał wnętrzności. Maks uczuł nieprzepartą senność, połączoną z uczuciem niezmąconego spokoju. Jakby tonął w gęstym, pachnącym ziołami kleju. Idiotyczne.

  - Nie zasypiaj! – Twarz Ariel, uśmiechnięta, rozluźniona.

  - Nie zasypiam...

***

  - Maks, twoja frekwencja jest tragiczna. Grozi ci jedynka z matematyki, a reszta też nie wygląda rewelacyjnie. W zeszłym tygodniu znów napyskowałeś księdzu proboszczowi, a ja wciąż czekam, aż objawisz chęć poprawy kartkówki ze słówek. Co się z tobą dzieje? Wstąpiłeś do jakiejś sekty czy co?

  Pan Adam Piłkowski, zwany przez uczniów Ping-Pongiem, z bolesnym wyrzutem spojrzał na swoją wielką dydaktyczną porażkę, gapiącą się w ścianę z tępym wyrazem twarzy. Czemu, och czemu ten matoł musiał uczęszczać akurat do jego klasy i psuć mu opinię najlepszego wychowawcy w szkole? Piłkowski w ogóle nie rozumiał tego przypadku. Dzielił uczniów na reformowalnych i takich, którzy wcześniej czy później skończą pod mostem. Barski nie dawał się przypisać do żadnej z owych kategorii, był jakimś absurdalnym wybrykiem polskiego systemu edukacji.

  Czasami Piłkowski odnosił wrażenie, że w Maksie tkwi coś szczególnego, co wymaga tylko niewielkiej zachęty, by wydostać się na powierzchnię. Że jest jak tama usiłująca powstrzymać napór olbrzymiej fali. Co by to mogła być za fala, wychowawca nie miał pojęcia, nie przeszkadzało mu to jednak w próbach wydobycia chłopaka z jego skorupy. Próby kończyły się zawsze tak samo. Kompletną klapą.

  Czasami jednak dochodził do wniosku, że Barski jest po prostu nienormalny i właśnie dziś nastąpił jeden z tych wspaniałych dni.

  - Maks, ja naprawdę ostrzegam ostatni raz. Dzwoniłem do twoich rodziców. Niestety nikt nie odbierał.

  „Jakby odebrał i tak by to olał” – pomyślał Maks obojętnie. Życie to by mu, owszem, zatruli, ale do szkoły by się nie pofatygowali. Jak zwykle.

  - Profesor Jezierska przepyta cię jeszcze jeden, ostatni raz. Jeśli się nie nauczysz...

  Chłopak poczuł przypływ zniechęcenia. Parabola może go sobie maglować do usranej śmierci, tylko co to da? Czy to naprawdę jego wina, że nienawidzi matematyki? Że jej nie rozumie i nawet już nie chce zrozumieć?

  - Dobrze – burknął na odczepnego.

  - Maks, dzisiaj jest dwudziesty piąty maja. Bierz się do roboty, dobrze ci radzę. I przestań uciekać z lekcji. To nie jest rozwiązanie.

  „Wiem. Rozwiązaniem byłby odlot na Plutona” – pomyślał z odrazą.

  - Możesz już iść.

  Kiedy tylko chłopak zamknął za sobą drzwi, Piłkowski natychmiast o nim zapomniał. Powrócił do obmyślania odpowiednich łgarstw na wypadek, gdyby żona znowu wypytywała o ten weekend w Łodzi. Przecież nie mógł się przyznać, że zamiast świętować urodziny siostry, podrywał jej najlepszą przyjaciółkę. I czym to podrywanie się zakończyło.

***

  - Maks, muszę ci to wreszcie powiedzieć.

  Znów leniuchowali pod drzewem, ciesząc się urokiem słonecznego popołudnia. Ariel opierała się plecami o gruby pień, Maks leżał w trawie z głową na jej kolanach i streszczał swoją rozmowę z Ping-Pongiem.

  - Co?

  Strzepnęła z rękawa niewidzialny pyłek. Była zakłopotana i smutna.

  - Wyjeżdżam.

  - Tak? Na długo? Cholera, to rzeczywiście nie jest najlepsza wiadomość. Ale będę miał czas na matmę. Zanim wrócisz, może nawet się poprawię. Kto wie, podobno cuda się zdarzają. 
Wyszczerzył zęby. Nie odwzajemniła uśmiechu.

  - Maks...ja...

  - No co?

  - Wyjeżdżam na zawsze.

  Przez długi moment w milczeniu trawił rewelację.

  - Ariel – powiedział w końcu zwodniczo spokojnym głosem. – Kim ty w ogóle jesteś? Moim zdaniem nadszedł czas wynurzeń.

  Zagryzła wargi.

  - Widzisz, moi rodzice mieli zamiar się rozwieść. Mama pochodzi stąd, choć gdybym ci nie powiedziała, to po jej wyglądzie nigdy byś się tego nie domyślił. Wiesz, pozuje na światową damę. – Uśmiechnęła się blado, ale natychmiast znów spoważniała. – Chciała się tu przeprowadzić, przynajmniej na jakiś czas. A ja, oczywiście, z nią. Tylko że najwidoczniej zmieniła zdanie. Wraca do ojca. A ja do domu.

  - To znaczy gdzie? Na Księżyc?

  - Prawie.

  Prawie. To znaczy, że ma się odpieprzyć.

  - Powiedz to wprost. Powiedz: odwal się i wracaj na swoją wiochę, gdzie twoje miejsce. – Nie krzyczał. Jeszcze nie.

  Powoli ogarniała go wściekłość, paląca ogniem złość wszystkich odrzuconych. Dobrze mu tak! Jako osioł i patentowany kretyn zasługuje na nauczkę.

  A gdzieś tam w środku, obok gniewu i upokorzenia, budził się strach. Co mu zostanie, gdy zabraknie tych cudownych popołudniowych godzin i dziewczyny, która przez chwilę trzymała w ryzach dojmującą pustkę i brzydotę życia?

  - Maks, przecież wiesz, że to nie tak, przecież...

  - Akurat! Skoro to nie tak, daj mi swój adres! Numer telefonu! Cokolwiek!

  - To nie miałoby...Maks!

  Chłopak chwycił plecak i po prostu uciekł. Wiedział, że jest śmieszny. Co tam, siedemnaście lat to nie tak znowu wiele. Za mało, by zachowywać się dorośle i z godnością. A jeśli nawet nie, to i tak miał to gdzieś. Gnał jak jeleń i przeklinał. Ariel. Siebie. Chmury na niebie i trawę pod stopami.

  Życie to gówno i szarzyzna. Gówno i szarzyzna, a pomiędzy nimi nic, tylko ponury chichot demonów wyśmiewających ludzkie złudzenia.

***

  Dzień dwunasty czerwca przyniósł pomyślne rozwiązanie problemu matematyki i Paraboli. Profesor Jezierska wielkodusznie obiecała mu dopuszczający. Bynajmniej nie dlatego, że nagle błysnął wiedzą. Raczej z powodu jego wyglądu i zachowania. Od ponad dwóch tygodni sprawiał wrażenie konającego z rozpaczy. Nauczycielka doszła do wniosku, że to ona doprowadziła chłopaka do owego błogostanu. No i ugryzło ją sumienie.

  Maks nie cieszył się. Miał w dupie matematykę. Z całą resztą świata, na którą też znalazło się tam trochę miejsca. Zrobił się jeszcze bardziej ponury niż zazwyczaj, a na przerwach siedział w kącie, czytając „Germinal”. Miłość sprowadzona do biologii. Kobieta źródłem zaspokojenia popędu. Pięknie. To jest to.

  Profesor Piłkowski utwierdził się w mniemaniu, że Barski należy do jakiejś sekty, kiedy ten pokłócił się z księdzem o dziewictwo Maryi. Zatrzymał go po lekcjach i przeprowadził śledztwo, które nie dało żadnych rezultatów poza obopólnym przekonaniem, że przeciwna strona jest debilem.

  „To wszystko robi się nie do zniesienia” – myślał Maks, wlokąc się w końcu na dworzec. Na domiar złego zaczął padać deszcz, a on nie miał kurtki. Koszulka z napisem „The Doors” i natchnioną podobizną Jima Morrisona bardzo szybko nasiąkła wodą. Było mu zimno. Cała nędza i smutek egzystencji zdawały się skraplać, osiadać wilgocią na włosach i ubraniu.

  „Ciekawe, co ona robi? Pewnie już dawno wyjechała”.

  Natychmiast odsunął od siebie tę myśl. Na rozpamiętywanie znajomości z Ariel zamierzał sobie pozwolić dopiero w wakacje. Wtedy będzie się mógł rozsypać bez ryzyka, że nie zda do następnej klasy.

  Lunęło mocniej. Maks przystanął pod drzewem, gdzie zgromadziła się już spora grupka takich jak on – przemoczonych i wściekłych przypadkowych przechodniów.

  Kasztanowiec, choć bez wątpienia ładny, nie dawał dostatecznej ochrony i Maksowi kapało na głowę. W dodatku z tego miejsca roztaczał się wspaniały widok na przyszpitalną kostnicę, przed którą gromadził się tłumek czarno odzianych ludzi.

  Kiedy kolejny raz przejeżdżający samochód ochlapał mu spodnie brudną wodą z ulicy, postanowił machnąć ręką na deszcz i iść dalej. Ostatecznie coś, co i tak jest mokre, bardziej już nie przemoknie.

  Ryk opon w ogóle go nie wzruszył. Och, słyszał takie historie w radiu, oglądał w telewizji, czytywał ich opisy w gazetach. I nigdy, ani razu nie pomyślał, że jego, Maksa Barskiego, też mogłoby coś takiego spotkać. Był zbyt młody i zdrowy, by słowo „śmierć” miało dlań głębsze znaczenie, nie było abstrakcją dotykającą zawsze obcych ludzi o obcych nazwiskach.

  Nawet nie zdążył porządnie się zdziwić.

***

  Zamieszanie, które wybuchło zaraz po tym, jak czerwony polonez wjechał na chodnik i walnął w drzewo rosnące na środku schludnie przyciętego trawniczka, można by porównać do obrad polskiego sejmu, w chwili gdy pada tam magiczne słowo „aborcja”.

  Ludzie biegali w kółko, wrzeszcząc i klnąc, a sprawca bałaganu szczękał zębami i bełkotał coś zupełnie od rzeczy. Częściowo był to z pewnością skutek szoku, częściowo – a może przede wszystkim – rezultat spożycia sporej ilości wody ognistej, której woń buchała mu z ust przy każdym wypowiadanym słowie.

  Wszyscy gapili się na niego jak na zjawę nie z tego świata. Niektórzy wstawali z trawy i bardziej byli wściekli, że się usmarowali błotem, niż wystraszeni wypadkiem. Tłum spod kostnicy uznał widocznie, że świeży nieboszczyk jest o niebo atrakcyjniejszy od takiego, który jakiś czas wyleżał się na marach, i w żwawych podskokach gnał na miejsce zdarzenia. Na posterunku pozostały jedynie trzy osoby – prawdopodobnie najbliższa rodzina zmarłego.

  - Nikomu nic się nie stało? Jakby co, szpital za rogiem!

  - No, a kostnica jeszcze bliżej!

  Jakaś starsza dama pochylała się nad Maksem.

  - O Boże, ten chłopak rozbił chyba głowę...

  Maks miał najmniej szczęścia. Jak zwykle. I gdybyż jeszcze został porządnie przejechany! Ale gdzie tam...

  Odskakując z trasy rozpędzonego auta, potknął się i upadł, z całej siły uderzając skronią o krawężnik.

  - Zabiłem człowieka! – jęknął rozdzierająco kierowca poloneza. Złapał za rękę wytwornego pana w garniturze i zwymiotował na jego nienagannie wyglansowane buty.

  - Podnieście go! – wrzasnęła jakaś kobieta.

  - Ba, a jak go to dobije?!

  - Niech ktoś leci do szpitala!

  - Ktoś już pobiegł...

  Tłumek gapiów rósł, ale nikt nie próbował udzielić rannemu pomocy. Być może nikt się na tym nie znał. Być może żadna pomoc nie była już potrzebna... Oczekiwano odsieczy ze szpitala i nie robiono nic.

  Przez to bierne ludzkie stado przeciskała się szczupła dziewczyna o długich, kasztanowych włosach.

  - Przepraszam! – Bez ceremonii odepchnęła grubą paniusię z obrzydliwą fryzurą do złudzenia przypominającą wronie gniazdo.

  - Gdzie się pchasz, gówniaro?! – warknęła w odpowiedzi miłośniczka darmowych igrzysk.

  - Znasz się na udzielaniu pierwszej pomocy? – Elegancki pan w garniturze, zajęty dotąd czyszczeniem sprofanowanego obuwia chusteczką higieniczną, zastąpił jej drogę.

  - Nie, przyszłam popatrzeć, a potem kopnąć! – syknęła smarkula.

  Tłum zafalował.

  - Zostaw, zaraz tu będą lekarze!

  „Obawiam się, że niezbyt wiele by to dało” – pomyślała Ariel.

***

   Maks znów błąkał się po sennym mieście. Tyle że tym razem nikt nie pośpieszył mu na spotkanie. Bo niby tu był, ale nie powinien być. Może dlatego odnosił wrażenie, że jego ciało zostało gdzieś daleko, a duch wałęsa się samopas, włażąc w miejsca zupełnie nieodpowiednie.

  Gdzieś tutaj toczy się dyskusja. Wiedział o tym, chociaż nie słyszał nawet najlżejszego szmeru. Co ważniejsze, dyskusja ta może mieć wpływ na jego przyszłość. Skoro tak, nie od rzeczy byłoby podsłuchać co nieco.

  Przepływał ulicami, jakby był powietrzem. To go podniosło na duchu. Ha, skoro nie ma ciała, nikt nie jest w stanie wykopać go za drzwi!

  Ucieszony swoim arcyinteligentnym spostrzeżeniem, śmiało skierował się w stronę białego pałacu. Skoro tyle razy o nim śnił, to z pewnością budowla ma kluczowe znaczenie.

  Tym razem nie spotkał dziewczyny o brązowych oczach. Zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Ona gdzieś tu jest, ale w tej chwili ani jej w głowie goście z innego świata. Nie miał pojęcia, skąd się bierze owa pewność. Po prostu wiedział.

  Brama uchyliła się sama, zapraszając do środka. Maks mijał długie korytarze, przekraczał opustoszałe sale o bajecznym wprost wystroju, aż wpłynął do wielkiej komnaty tonącej w czerni i srebrze, gdzie na rzeźbionych krzesłach siedziały setki milczących postaci. Ariel też tam była. Jako jedyna stała na środku, ubrana w zieloną bluzę i sprane dżinsy, wprost nieprzyzwoicie kłócące się z dostojnym przepychem otoczenia.

  - Wszyscy posiadamy wolną wolę – mówiła właśnie do zgromadzonych. – Nie możecie mi tego zabronić.

  - Nie mamy takiego zamiaru – oświadczył sucho jeden z mężczyzn. – Zrobisz to, co uważasz za słuszne. Ale to dosyć dziwne. Los śmiertelników nigdy cię zbytnio nie wzruszał, aż do chwili, kiedy zobaczyłaś jego. Patrzyłaś jak rośnie, śledziłaś jego losy, traktowałaś jak kogoś wyjątkowego. Pozwoliliśmy nawet, byś pokazała mu Miasto, opowiedziała o naszym świecie. I co? Nie uwierzył! Błagał o cud, a kiedy cud się spełnił, nie potrafił go dostrzec. Swoją ślepotę nazwał mądrością, a marzenie – głupotą. Co w nim takiego jest, czego inni nie mają? Nic, Aniraile! To taki sam człowiek, jakich wielu snuje się po Ziemi! Ani lepszy, ani gorszy. Miliony z nich umierają przedwcześnie. Większość kończy życie z powodu okrucieństwa, głupoty bądź lekkomyślności swoich bliźnich. Albo własnej. Zrobisz, co zechcesz, ale czy warto? Oni nie są w stanie zrozumieć, jak wielkim darem jest życie i trwonią je na głupstwa. Nie umieją go szanować. Nie umieją się nim cieszyć. Potrafią jedynie być nieszczęśliwi. Twój śmiertelnik nie będzie ci wdzięczny. Prędzej cię znienawidzi, bo jak oni wszyscy wyobraża sobie, że cud to prezent, który  nic nie kosztuje.

  Ariel założyła za ucho niesforny kosmyk włosów, po czym zdecydowanie uniosła podbródek.

  - Może i jest, jak mówisz. Z pewnością mój uczynek przyniesie mu sporo cierpienia. Ale ja chcę, żeby żył. Nieważne, jakim kosztem.

  - Och, cena jest wysoka. I zapłacicie ją. Ty – wygnaniem. On...

  - Będzie żył – dokończyła twardo. – Ja tak chcę. A co ważniejsze, on tak chce.

***

  - Nic mi nie jest! Naprawdę! – Maks ze złością wyrywał się z objęć sanitariuszy, którzy przemocą wpychali go do karetki.

  - Możesz mieć wstrząs mózgu, musimy zatrzymać cię na obserwację!

  Zirytowany lekarz nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Pacjent, który wedle relacji świadków kwalifikował się niemal do kostnicy, nie tylko wstał o własnych siłach, ale okazywał wyraźną chęć dania nogi z miejsca zdarzenia.

  - Nie chcę! Naprawdę nie ma pan nic lepszego do roboty? Zostawcie mnie w spokoju! Przez wasze głupie pomysły spóźnię się na autobus!

  Maks w końcu wyrwał się sanitariuszom i wywlókł spod kół poloneza swój plecak. A raczej placek.

  - To cud! Przecież on wyglądał jak trup! Dałabym sobie rękę uciąć, że rozwalił głowę o ten krawężnik! Widziałam krew! – Właścicielka wroniego gniazda darła się, jakby wszyscy dookoła cierpieli na nieuleczalną głuchotę. – Cud, mówię wam!

  - Jaki tam cud! Tu, paniusiu, jest Krasnystaw, nie Częstochowa! Coś się szanownej pani po..., to znaczy, przywidziało. Chłopaka na chwilę zamroczyło. To się zdarza. Ja sam...

  - Lepiej chodźmy stąd, zanim przyjadą misiaczki. Nie mam zamiaru odpowiadać na milion durnych pytań. Bo w ten pani cud to oni raczej nie uwierzą.

  Maks także nie był specjalnie skłonny opowiadać niebieskim o nadprzyrodzonych zjawiskach. Kto jak kto, ale przedstawiciele porządku publicznego na cudach się nie znają, a na żartach jeszcze mniej.

  - Hej! – wrzasnął za nim lekarz, ale ofiara domniemanego cudu gnała chodnikiem niczym folblut na służewieckim torze i zupełnie nie wyglądała na chorą.

  Doktor wzruszył ramionami. Jak gówniarza coś zaboli, to sam przyjdzie. Nie trzeba go będzie prosić.

***

  - Klaudia, co się dzieje z Maksem?

  Klaudia Barska, cudowne dziecko i nadzieja rodziny, drgnęła i spojrzała na matkę ze zdumieniem. Siedziała właśnie przy kuchennym stole, paliła papierosa za papierosem i bezmyślnie gapiła się w okno. Wcale nie sprawiała wrażenia szczęśliwej, chociaż letnia sesja poszła jej świetnie i mogła swobodnie planować wakacyjne rozrywki.

  - A co ma się dziać?

  - No... Nie je, nie śpi i zachowuje się jak obłąkany. Naprawdę nic nie zauważyłaś?

  - Szczerze? Nie. Zapominasz jednak, że to chłopię zawsze było nieco stuknięte. A teraz przechodzi okres, którego nie cierpię – głupawego, wiecznie obrażonego szczeniaka. Poczekaj ze dwa lata, to samo mu przejdzie.

  - No wiesz? Może z nim porozmawiaj albo co...

  Klaudia uniosła brwi.

  - Boże święty, mamo! Naprawdę myślisz, że mi się wyspowiada? Wyślij go z tym do proboszcza! Ręczę, że skutek będzie ten sam. Żaden.

  - Szczerze mówiąc, nie mam innego pomysłu! Ojciec wrzeszczy, ja proszę, a po nim wszystko spływa.

  - No... dobra. Ale szkoda fatygi.

  Irena Barska uważnie popatrzyła na córkę. Jaka ona chuda... I też jakaś nieswoja. Jakby się czymś gryzła. Oszaleć można z tymi bachorami!

***

  - Maks, czy ciebie już do cna popieprzyło? Okres burzy i naporu to ty sobie przechodź gdzie indziej, nie w domu, bo mama dostanie rozstroju nerwowego!

  Maks siedział na parapecie i też gapił się w okno. Słysząc odgłos otwieranych drzwi, szybko schował ręce za siebie.

  - Palisz? Dziecko, jak ojciec cię nakryje...

  - Ciebie nakrył i jakoś żyjesz.

  - Taa, jak miałam dwadzieścia dwa lata. Słuchaj, mama mnie przysłała. – Klaudia zepchnęła na podłogę stertę ubrań zalegających fotel i usiadła. – Mam na ciebie wpłynąć.

  - Niby jak? – Maks ponownie odpalił papierosa i zaciągnął się. – Jakby co, będzie na ciebie.

  - Nie mam pojęcia jak. Może by tak po prostu? Co ci dolega, braciszku?

  - A tobie?

  Spojrzeli sobie w oczy.

  - Ty pierwszy.

  Zawahał się. To wszystko było tak niesamowite, że aż śmieszne.

  - Pomyślisz, że zwariowałem.

  - Ja już w ogóle nie myślę. No, wal. W porównaniu z moimi, twoje rewelacje są niczym, zapewniam.

  Opowiedział. Nie wszystko, ale i tak wystarczyło.

  - Kurczę... Daj fajkę. – Klaudia odpaliła papierosa i zamyśliła się.

  - Właściwie... – zaczęła po chwili. – Powiem ci coś, braciszku. Nie obraź się, ale cała ta twoja metafizyka nadaje się do wsadzenia psu pod ogon. Coś ci się śniło, coś wydawało, nabiłeś sobie guza, a rezultat tego taki, że siedzisz tutaj, zatruwasz płuca i jesteś nieszczęśliwy. Ja mam to i bez metafizyki.

  Maks z przerażeniem dostrzegł łzy w jej oczach. Klaudia była największą optymistką, jaką znał. Należała do tych rzadkich osób, które zawsze starają się śmiać z własnej głupoty, a z innych nabijają się jedynie wtedy, gdy naprawdę na to zasłużą.

  - Obiecaj, że nikomu nie powiesz. Sama to zrobię. Jak będę pewna.

  - Pewna czego? – wykrztusił.

  - Braciszku...ja... – Klaudia wzięła głęboki  oddech. – Mam w piersi guza wielkości czereśni. Jesteś dużym chłopczykiem, sam się domyśl, co to znaczy.

  Maks próbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wiedział, że powinien ją objąć, pocieszyć, a zamiast tego siedział na parapecie, otoczony kwitnącymi niecierpkami,  i  nie potrafił się ruszyć.

  - Czekam na wyniki. Nie mam pojęcia, czy jest łagodny czy złośliwy, ale odkąd wiem, cały czas mam wrażenie, że coś żre mnie od środka. Maks, ja nie chcę umierać. Boję się śmierci... Cholera, miałam tyle planów, a teraz wszystko sprowadza się do pytania, czy i w jakim stanie dożyję następnych urodzin.

  Wargi jej zadrżały, łzy pociekły po policzkach. Chłopak raptem odzyskał zdolność ruchu. Jednym susem znalazł się przy siostrze, miażdżąc ją w uścisku, jakby tym sposobem chciał odgonić wszelkie zło.

  - Będzie dobrze, siostrzyczko – wydusił przez ściśnięte gardło. – Musi być...

  Ale w głębi duszy sam w to nie wierzył, a po głowie zaczęły tłuc się słowa jednej z ulubionych piosenek Klaudii, kawałka, którego ostatnio słuchała na okrągło. Podejrzewał nawet, że jego siostrzyczka też się w kimś pechowo zabujała, ale teraz romantyczny tekst nabierał innego, złowieszczego znaczenia...
 
  „But I fear
  I have nothing to give
  I have so much to lose
  here in this lonely place
  tangled up in our embrace
  there’s nothing I’d like
  better than to fall”.

 Autor: Carlin Leander
 Data publikacji: 2008-01-21
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 O-ho-hoo...
Nom.
Błyszczy.

Pytanie, czy to jest jedno z tych nielicznych rewelacyjnych opowiadań, jakie gości serwis, czy też rośnie ogólny poziom publikacji, hm?

Muszę się z tym cudem przespać :)
Autor: Whitefire
 Uzasadnienie przyznania dwóch kałamarzy
Opowiadanie w moim mniemaniu niezwykłe. Nie pozbawione pewnych wad, ale mimo wszystko niezwykłe. Jest w nim coś, co urzeka.

Błyskotliwy język i styl, logiczna, mądra fabuła i to "coś", co każe po skończonej lekturze usiąść jeszcze przez chwilę i zadumać się nad życiem.

Rewelacja.

Z drugiej strony, bardzo młodzieżowe to dziełko. Może trochę za bardzo, bo podejście do życia i jego problemów jest jakby ograniczone do tej grupy wiekowej. Trochę szkoda, bo sens można by z niego wydobyć odrobinę szerszy. Trafiło tu też za dużo wulgaryzmów.

Można też zastanowić się nad oryginalnością. "Anielski" pierwiastek można w końcu znaleźć w sztuce dość często. Przychodzą na myśl "Tam, gdzie spadają anioły" Terakowskiej i "Miasto Aniołów" (film z Cagem i Meg Ryan). W rodzimej fantastyce też by się to i owo znalazło. Po Internecie znaleźć można jeszcze więcej. Niektórzy mówią nawet o nowym gatunku literackim. Jeśli tak, to "Ariel" trafia w samo sedno tego gatunku, a przy tym jest dość oryginalny, żeby się jego anielskością raczej zachwycać, niż martwić.

Coś jeszcze? Może lekko ścięta końcówka. No i szkoda, że akurat taki proszek wymyślili...

Ale czepiam się, a tymczasem prawda jest taka, że po "Arielu" trafiło mi w ręce kilka opowiadań opublikowanych w gazetach czy książkach - i wiecie co? Jakoś nie wydają mi się lepsze...

Dlatego: dwa kałamarze.

Polecam gorąco.
Autor: Whitefire
 Bez komentarza
Co czułem po przeczytaniu: smutek i lęk. Może dlatego, że w gimnazjum też byłem łajza, ale żadnej Ariel nie spotkałem. Tak czy inaczej jestem szczęśliwy, że przeczytałem to opowiadanie.
Autor: Grzegorz
 Hm.
Tajemnicza (?!) Carlin Leander pragnie serdecznie podziękować nie mniej tajemniczemu Whitefire za pracę włożoną w korektę powyższego opowiadania oraz wszelkie uwagi, które przydadzą się z pewnością w przyszłości ;)
Cieszę się, że "Ariel" dostał dwa kałamarze, bo to jedno z moich ukochanych dzieci.
Autor: Carlin Leander
 Piękne
Po prostu piękne. I do tego polska szkoła żywcem zdjęta. Wielkie dzięki za to opowiadanko. Cieszę się bardzo, że mogłam przeczytać.
Autor: Bajka
 Dzieki
Kiedy przeczytalem rozwazania Ariel na temat pieniedzy i w ogole wartosci w zyciu czlowieka... oniemialem na chwile. Slyszalem to juz tyle razy, ale jeszcze nigdy nie zrobilo na mnie takiego wrazenia. Po prostu okazalo sie autentyczne, pewnie za sprawa literackiego kontekstu. Oto jest nieudacznik zyciowy, winiacy za swoje niepowodzenia wszystkich oprocz siebie, a tu nagle ktos pokazuje mu, z oslepiajaca jasnoscia nieublaganej logiki, ze jego zmartwienia to tak naprawde nieistotne szczegoly.

A co z nami? Za czym my sie uganiamy w zyciu? Musze o tym pomyslec...
Autor: ~Falsafa Data: 16:10 5.05.08
 ...
Brak słów.
Niesamowite!
Autor: ~Nenya Data: 12:43 11.11.09
 Wspaniałe
Nawet nie przypuszczałam że znajdę tutaj tak piękne opowiadanie. Dziękuję.
Autor: kero Data: 18:51 28.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 132 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 132 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

A z wierszy napisanych chyba ten nie umrze, co nie bał się stać prawdą lub stał się muzyką.

  - ks. Jan Twardowski
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.