Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 W drodze do Akademii

Kilka słów tytułem wstępu. To co znajdziecie poniżej jest częścią większego dzieła, które stopniowo staram się tworzyć. Niemniej chciałbym już teraz dowiedzieć się, jakie są wady mojego dzieła, aby czym szybciej je usunąć i tu liczę na waszą pomoc. Oczekuje krytycznych komentarzy, bo właśnie te, nie owijające nic w bawełnę, są dla mnie najbardziej wartościowe. Unikając jednego zarzutu, zamieszczę krótką informację odnośnie jednego z rozdziałów. Podczas lektury może wydać się wam, że opowieść przedstawiona w rozdziale „Opowieść Blizbora” jest naiwna i mało prawdopodobna. Otóż miała ona taka być, gdyż będzie to mieć pewne konsekwencje później. A teraz czekam na brutalne wskazanie mi, jako początkującemu autorowi, moich błędów!

 

W drodze do Akademii

 

Rozdział 1

Pod tańczącym satyrem”

 

-Nie ma lepszej oberży niż „Pod tańczącym satyrem”- powiedział młody człowiek z nieukrywaną pewnością siebie do o głowę niższego kolegi.

Obaj byli zwykłymi kupcami, którzy po ciężkiej pracy w swych przybytkach szli na zasłużony odpoczynek. W najbliższej okolicy nie było lepszego miejsca na nabranie sił i posłuchanie wieści z różnych krańców świata niż u starego pana Silimira, który prowadził tu interes od wielu lat. Oberża była położona nieopodal miasta przy głównym trakcie i dzięki temu miała zapewnione olbrzymie zyski. Wielu podróżnych znajdywało tu gościnę. Niejednokrotnie bywali tu groźni przestępcy i mordercy, przez co pan Silimir narobił sobie wrogów wśród władz miasta i w pobliskim zakonie paladynów. Każdy jednak mógł czuć się tu bezpiecznie gdyż karczma, która równocześnie pełniła rolę domu właściciela, strzeżona była przez elitarny oddział. Mężczyźni już dawno minęli pobliskie pola i powoli zaczął ukazywać się im cel podróży - trzypiętrowy i przepięknie zdobiony dom z typowym dachem dwuspadowym. Miał rzadko spotykane okrągłe okna ze złotymi wykończeniami i zielono-czarne dachówki położone tak, że układały się w postać satyra. Karczma była zrobiona z trudno dostępnego i bardzo drogiego Dębu Złocistego, który był wysoko ceniony za niespotykaną wytrzymałość. Ganek był wyłożony płaskimi głazami wbitymi w ziemię, dzięki czemu wejście do gospody w czasie deszczu nie groziło ochlapaniem się błotem. Już z daleka było widać szyld, na którym widniał tańczący satyr ściskający w jednej dłoni kufel, a w drugiej bochenek chleba.

 

Radosne śmiechy, krzyki i gwar rozmów niosły się na całą okolicę. W przybudówce, przed wejściem do budynku, siedział na krześle strażnik Spycimir, człowiek o szerokich barach i złowrogim, przeszywającym spojrzeniu. Pełnił on rolę wykidajły wchodzących gości. Jednak przede wszystkim miał ostrzegać o nadchodzących paladynach. Przy pasie miał pochwę z jednoręcznym, srebrnym mieczem. Stary, ale wciąż groźny Spycimir uśmiechnął się na widok dwóch kupców, którzy byli tu stałymi klientami. Wpuścił ich do środka bez żadnych przeszkód. Już od wejścia w ich nozdrza uderzył tak dobrze znany im zapach. Woń świeżo wypieczonego chleba, najlepszego piwa miodowego w prowincji i słynnego fajkowego ziela, które sprowadzane było z dalekiej północy, wprawiała wszystkich gości w dobry humor i pobudzała ich zmysły.

 

Przybytek miał wspaniałą drewnianą podłogę, na której, o dziwo, nie było tak często spotykanych w karczmach źdźbeł siana i słomy. Stały tam liczne ławy i drewniane stoły, które często uginały się pod ciężarem zamówionych dań. Światło, oprócz promieni słonecznych, dawały głównie świeczniki i ogień w palenisku. W środku goście zabawiani byli przez kuglarzy i połykaczy ognia. Natomiast nie sposób było znaleźć tu żebraków, bowiem Spycimir skutecznie blokował ich napływ i oduczył zbliżania się do gospody. Rozpustne dziewki bawiły gości tańcem brzucha w rytm muzyki granej na djembe, lirze i lutni. To właśnie one cieszyły się największym zainteresowaniem klienteli, a napiwki dostawały niebotyczne. Na stołach widać było typowe dla tego przybytku potrawy, a więc pieczone mięsiwa, żeberka, drób, kiełbasy. Wszędzie stały półmiski z wodą i plastrem cytryny, w których co kulturalniejszy gość mył ręce, ale większość ograniczała się do wytarcia ich o ubranie. Jak zwykle oberża była wypełniona po brzegi gośćmi, lecz nie tylko bogatymi, ale również wywodzącymi się z klasy średniej i chłopstwa, pod warunkiem, że mieli wystarczająco ciężką sakiewkę. Minęło trochę czasu nim dopchali się do lady i zamówili po dwa kufle miodu pitnego u nowego pomocnika karczmarza, którym był wysoki elf o bystrych czarnych oczach i smukłej sylwetce. Miał on niemal dziewczęce rysy twarzy i długie, białe włosy, więc niektórym gościom zdarzało się brać go za dziewkę. Cieszył się dużym zainteresowaniem płci przeciwnej i nawet teraz otaczał go wianuszek zgrabnych dziewcząt.

Młodzi, ale zmęczeni mężczyźni w końcu otrzymali zamówione kufle z krasnoludzkim alkoholem. Spostrzegli wysoką postać samotnie siedzącą przy stole, która powoli paliła fajkę od czasu do czasu przerywając na łyk dobrego, zimnego piwa. Nosiła fioletową tunikę z kapturem, przez co w żaden sposób nie dało się określić kim była i ile mogła mieć lat. Jednakże szerokie bary i wysoki wzrost świadczyły, że nie mogła być kobietą. Biła od niej trudna do określenia groza. Od czasu do czasu jego głowa niezauważalnie obracała się w kierunku drzwi. Uwagę większości przyciągało dwóch gości siedzących w rogu karczmy, nieopodal wejścia. Bowiem niewielu spośród obecnych miało okazję widzieć demony. Siedzący przodem do karczmarza miał metr osiemdziesiąt wzrostu i prawie ludzką postać. Rysy twarzy miał toporne, ale oczy diametralnie zmieniały jego oblicze. Z oczodołów ziała czerń. Były ohydnie puste, a długotrwałe wpatrywanie się w nie wywoływało strach, chęć rzucenia się do ucieczki i odbiegnięcia jak najdalej od niego, od ogarniającej zewsząd ciemności.

 

Zajęty był konwersacją z towarzyszem, który wyglądał na przedstawiciela swojego gatunku w pełnej okazałości. Jego czerwone oczy bez źrenic oraz baranie rogi tego samego koloru niesamowicie kontrastowały z czarną jak smoła skórą. Jednak szczególną uwagę zwracały trzy pary rąk. Jego twarz zdawał się wykrzywiać ciągły wyraz wściekłości i nienawiści. Pośród wszystkich tam obecnych tylko jeden osobnik był widziany z każdego miejsca. Człowiek, który musiał w gospodzie być ciągle zgarbiony, bo inaczej mógłby zahaczyć głową o strop. Wysoki na dwa i pół metra, a w barach szeroki jak szafa. Ręce miał jak młoty i mawiano, że uderzeniem pięści był wstanie ogłuszyć buchorożca, co ponoć wiele lat temu uczynił na jednym z turniejów. Włosy długie i jasne w pewnym momencie łączyły się niezauważalnie z bujną brodą. Jego wygląd dopełniał zaczepny napis na jego ramieniu: „Glomkl”, co znaczy w języku smoków „Krasnal”. Nawet zimne i dziwnie błękitne oczy nie zdawały się być straszne, gdy spojrzało się na ogromne, i złote młoty bojowe, które były tak ciężkie, że nawet dwóch mężczyzn nie dałaby rady ich unieść, choć o centymetr nad ziemię. Jednak ich właściciel posługiwał się nimi mistrzowsko i były one dla niego lekkie jak piórka. Z jego twarzy nigdy nie znikał ani uśmiech ani rumieńce z policzków, co zapewne związane było z nadużywaniem przez niego alkoholu. Również teraz, siedząc na dwóch ławach, w rękach ściskał kurczowo baryłkę mocnego trunku, którego już szklanka zwalała z nóg zwykłego śmiertelnika, ale nie dało się ukryć, że on wyraźnie wyrastał ponad normę. Ubrany był w swego rodzaju habit wykonany ze skóry białego tygrysa.

Na pewno uwagę zwracała również, siedząca Glomklowi na ramieniu, gadająca ludzka czaszka z jaskrawo zielonymi i kolistymi klejnotami w oczodołach, którą otaczała ledwo widoczna również zielona mgiełka. Oprócz tego, co zostało wspomniane, nie można było bliżej jej określić. Toczyła zażartą rozmowę z wielkoludem, a po częstym zerkaniu olbrzyma na beczułkę można było się domyśleć, że mowa była właśnie o niej, ale zapewne i o uzależnieniu od picia.

 

Nikt, oprócz tajemniczego dżinna w fioletowej szacie nie zauważył osoby, która wślizgnęła się do środka gospody. Nowy gość był średniego wzrostu, a włosy miał zabarwione na czerwono i krótko przycięte. Ubrany był czarną koszulę i spodnie ze skóry smoka, a więc praktycznie lekką zbroję. Zwracać uwagę mogła maska, która była w tym samym kolorze, co jego szata i zasłaniała całą twarz do tego stopnia, że nawet oczu nie było widać. Przy pasie kołysał mu się bogato zdobiony miecz. Musiał go wykonać wyśmienity kowal, bo widać było jego kunszt objawiający się w wykończeniach, zdobieniach i gładkości ostrza. Obcy skierował się ku dżinowi w fiolecie. Minął ławkę, na której leżał potwornie pijany drow z twarzą zasłoniętą dłonią. Cechowała go niezwykła uroda i rysy twarzy tak doskonałe i wspaniałe jakby zostały wyrzeźbione. Był stosunkowo wysoki i mocno zbudowany. Miał brokatową koszulę i spodnie, które mieniły się różnymi odcieniami zieleni. Czarny skórzany pas posiadał szesnaście kieszonek, a w każdej po dwa noże do rzucania. Czarna kamizelka bez rękawów ze skóry wywerny miała na piersiach specjalne otwory na kerambity - noże o głowni w kształcie zakrzywionego pazura. Nowy gość stanął nad dżinem. Wiedział, z kim ma do czynienia. Znał jego imię, a brzmiało ono Zeus. Zmierzył go wzrokiem. W zasięgu ręki Zeusa, pod ścianą, dostrzegł No-Dachi o długości dwóch metrów. Odezwał się do dżinna dosyć głośno, aby w panującym harmiderze można było usłyszeć jego słowa. Głos miał bardzo spokojny i pewny.
-Witaj cholerny palaczu! To świństwo Cię kiedyś zabije –rzekł spoglądając na fajkę.
Dżin spojrzał na zagadującego do niego osobnika w masce i równie głośno odrzekł:
-Tja…już słyszałemze sto razy twoją teorie, jakoby miał zginąć nie od ostrza, lecz pieprzonej fajki, ale jak widzisz dziecino, nie robi to na mnie specjalnego wrażenia…
Każdy, kto by ich obserwował wziąłby ich za przyjaciół i tak właśnie miało być. Jednak oni spotkali się pierwszy raz. Padło hasło i odpowiedź. Nowy gość usiadł naprzeciwko dżinna. Dłonie położył na stole i splótł palce obu rąk. Nagle dziwnie się wyprostował jakby coś go ukuło. Przez jego głowę przebiegło wspomnienie zapitego mrocznego elfa leżącego tuż za nim. Zeus nachylił się i mówił tak cicho, że tylko jego rozmówca mógł to słyszeć. Ton głosu był zimny, beznamiętny i oschły. Można było odnieść wrażenie, że już wiele razy wypowiadał te słowa różnym klientom.

-Tuż za tobą siedzi mój przyjaciel. – Lekko uniósł głowę i wskazał, gdzie dokładnie znajduje się jego towarzysz -Blizbor jest mistrzem w posługiwaniu się bronią krótką…-na chwilę przerwał, aby wzmocnić wrażenie następnych słów-…i nim ktokolwiek zdąży zareagować twój kręgosłup zostanie przerwany…-krótkie milczenie-…a rana na tyle głęboka, że szansa na wyzdrowienie będzie minimalna, choć moim zdaniem lepiej już umrzeć niż być sparaliżowanym do końca życia. –uśmiechnął się szyderczo- Nie warto, więc kombinować ani próbować jakiś numerów. Ja zadaje pytania, a ty na nie odpowiadasz. Jeżeli się zawahasz zginiesz, a w tym tłumie nikt nie zwróci na ciebie uwagi. Zobaczą tylko człowieka, którego głowa spoczywa na stole. Uznają, że się spiłeś albo śpisz. My znikniemy zanim ktokolwiek zauważy rosnącą czerwoną plamę na twoich plecach. Zrozumiałeś?

Zmierzył wzrokiem Zeusa, przywódcę niewielkiej grupy najemników znanych jako Czen-dor.

Ścigani przez Paladynów, organizację Magrage i setki łowców głów pozostawali nieuchwytni. Zajmowali czołowe miejsca na czarnych listach niemal wszystkich państw i wielu organizacji. Budzili strach, ale i szacunek. Od setek lat byli grupą najlepszych fachowców w swoich dziedzinach i żaden z nich dotąd nie przegrał w pojedynku, a wielu było na tyle głupich, żeby rzucić im wyzwanie. Wszystko to nie przeszkadzało wielu królom korzystać z ich usług i równocześnie próbować złapać. Wielu było chętnych do wynajęcia ich, bo nigdy nie ponieśli porażki. Przynajmniej oficjalnie, bo w rzeczywistości raz zawiedli na całej linii, ale o tym wiedzieli tylko i wyłącznie terminatorzy…

-Tak, Zeusie, bo czy mam inne wyjście? – odparł człowiek w masce. Bez strachu, ale z leciutko odczuwalną drwiną.

- Mów…co mamy dla ciebie zrobić? –szepnął, a w jego głosie dało odczuć się zainteresowanie. Wpatrywał się teraz w klienta i czekał. Przyszły pracodawca, Ersagon na chwile opuścił głowę i zapatrzył się w stół. Wyglądało to jakby nie wytrzymał spojrzenia dżinna, ale nie była to prawda. Milczał i zastanawiał się jak zacząć. Zaczął mówić bardzo spokojnie i w taki sposób, jakby namyślał się nad każdym wypowiedzianym słowem:

- Potrzebuje ludzi do odeskortowania pewnego osobnika, ale zastrzegam sobie, że pozostanie on anonimowy. Ma zostać odeskortowany do… - zamilkł. Wiedział, że to najtrudniejszy moment rozmowy - …Akademii…

-Akademii? Tej Akademii?! – wydusił z siebie dżin, wyraźnie niedowierzając.
-Właśnie. –odparł Ersagon.

-To jest kawał drogi… wiele dni… wymaga przejścia przez najniebezpieczniejszy szlak górski świata! Przez szlak Szalonych Głupców! Do tego Akademia leży na wyspie, więc dochodzi podróż morzem i ogromne ryzyko ataku piratów! Skoro potrzebujesz nas to zapewne dojdzie do tego solidny pościg…kto was goni? –dokończył z wyraźną obawa, ale i zaciekawieniem.
-Pewnie nie będzie to dla was zachętą, ale Zakon Feniksa i…

-Nasi ulubieni paladyni…- przerwał dżin- …postawili sobie za punkt honoru, że nas dorwą, ale marnie im idzie. Za to my puściliśmy parę ich placówek z dymem… -uświadomił sobie, że odchodzi od tematu i za dużo mówi-…i kto jeszcze?

-Możliwe…jednak nie jest to pewne…- mówił ostrożnie licząc na to, że przywódca Czen-dor może nie będzie się dopytywać. Niestety mylił się.

-KTO?

-Magrage. –odparł i spuścił głowę. Spodziewał się, że rozmowa zostanie przerwana natychmiast po takim oświadczeniu.

-Chyba sobie żartujesz…ścigają was dwie najpotężniejsze organizacje…-mówił podniesionym i oburzonym tonem-...i myślisz, że my jako ich pupilki wpakujemy się w to?! –zakończył niemal krzycząc.

-Sądziłem…-zaczął ostrożnie Ersagon.

-I miałeś rację…-znów wpadł mu w zdanie Zeus-… ale cena będzie bardzo wysoka. Natomiast będzie mała zniżka, bo ta akcja będzie okazją do kolejnego przyłożenia i złociutkim, i tym magom z wielgachnym ego. Ile proponujesz?

-Zapłata będzie dopiero po zakończeniu…

-O nie kolego! –przerwał mu najemnik- Zachowujmy się jak profesjonaliści…połowa będzie

teraz.
-Odmawiam. –Spokojnie odrzekł człowiek, jakby w ogóle go to nie interesowało.

-W takim razie nie mamy, o czym rozmawiać –odparł dżin, sięgnął po kufel i zaczął pić.

-Proponuję dziesięć milionów dla każdego z was…-przerwał ciszę, nie zmieniając tonu głosu.

Niebieskoskóry o mało się nie zakrztusił. Część piwa wytrysnęła mu z ust. Przyszły pracodawca nie zwrócił na to uwagi, a przynajmniej udał, że tego nie widział. Kontynuował:
-Każdy, który przeżyje, dostanie część tego, który ewentualnie zginie.
-Szczodry jesteś…pytanie tylko czy masz taką sumę?
-zapytał, a jego głos przybrał nieprzyjemny, ostry ton.

Człowiek w masce sięgnął do kieszeni. Wyciągnął tubę na pergaminy i położył ją na stole. Zeus sięgnął po nią i podniósł. Była lekka. Zajrzał do środka. Sam nie był pewien, co tam zobaczy. Wewnątrz była kartka, a na niej rysunek. Przedstawiał tarczę z czarnym krzyżem na białym tle. W prawym górnym rogu widniały dwa czarne skrzyżowane miecze. Natomiast na dole, po skosie, waga. Spojrzał na podpis i niebieską pieczęć. Zbyt dobrze znał to, co zobaczył na pergaminie, aby mieć wątpliwości do jej prawdziwości. Spojrzał na właściciela koperty, a potem na kartkę. Po trzecim razie schował ją do kieszeni. Był pod wrażeniem tego, co ujrzał. Starał się mówić spokojnie, ale jego głos zdradzał ekscytację.

-Dobrze…-wyraźnie zamyślił się-…potwierdziłeś swoją wypłacalność, ale ja żądam jedenastu milionów sztuk złota dla każdego plus ewentualne koszty dodatkowe…-przerwał i zaczekał na odpowiedź. Niepokojące milczenie przedłużało się. Głos klienta był zbawieniem dla jego uszu, bowiem nic bardziej go nie irytowało niż cisza u rozmówcy.

-Zgoda.-odparł po chwili- Jednakże oprócz mnie i przesyłki…-przerwał, aby się zastanowić-…pójdą jeszcze z nami dwaj moi ludzie, bowiem musze mieć, choć niewielkie zabezpieczenie w razie waszej zdrady…

Najemnik zacisnął dłoń na kuflu z taka siłą, że ten dosłownie eksplodował. Resztka piwa roztrysnęła się, a kawałki szkła zostały w jego dłoni. Ersagon poczuł jak serce podeszło mu do gardła. Wiedział, że ma przed sobą bardzo niebezpiecznego wojownika.
-Obrażasz nas przyjacielu! -powiedział tak zimno i nieczule, że czerwonowłosego przeszły dreszcze po plecach- Jak śmiesz sugerować, że śmielibyśmy was wykiwać! –syknął tak, że Ersagon chciał odbiegnąć od niego jak najdalej. Opanował się w ostatniej chwili, ale wciąż był przerażony.

-Jestem profesjonalistą i musze być gotowy na wszystko. -starał się spokojnie odpowiedzieć i to tak, aby go bardziej nie rozdrażnić, ale osiągnąć swój cel.
-Dobrze…niech ci będzie! -odparł wciąż wściekły Zeus - Spotykamy się na skrzyżowaniu traktów jutro o czwartej rano. –kontynuował już spokojnym tonem- Będzie już widno, a ruch niewielki. Mam nadzieje, że jesteście zaopatrzeni w jedzenie, wodę i ciepłe ubrania? Bo ja nie mam zamiaru was niańczyć. Co najwyżej mogę chronić przesyłkę, ale twoi ochroniarze gówno mnie obchodzą. Uciesze się, jeżeli ktoś ich poharata. Ja jestem przywódcą.-powiedział powoli i ostrzejszym tonem- Nie waż się komentować moich decyzji. I ty i twoi ludzie macie być całkowicie posłuszni! -to mówiąc znów podniósł głos- Uprzedź ich, bo jak będą mieć problemy to ja je szybko rozwiąże…jednym cięciem.-rzekł z satysfakcją- Zrozumieliśmy się?
-Oczywiście. –odparł człowiek radosnym tonem, bo wiedział, że wykonał kawał dobrej roboty. Spodziewał się, że będzie musiał więcej zapłacić. Jednak równocześnie pamiętał o kosztach dodatkowych, które zapewne podniosą ostateczną zapłatę. Uścisnęli dłonie. Ersagon powoli wstał i odszedł. Spojrzał na Blizbora. Nóż był już na swoim miejscu, choć od zakończenia rozmowy nie minęło jeszcze nawet pięć sekund. Nie dostrzegł jego ruchu, a może po prostu za bardzo był zajęty negocjacjami. Powolutku ruszył do wyjścia. W karczmie panował taki harmider, że nikt nie usłyszał zgrzytu otwieranych drzwi.



Rozdział 2
„Na rozstaju traktów”

Słońce powoli wznosiło się ponad horyzont, a ponieważ dzień zapowiadał się pogodnie to na przecięciu dwóch ważnych traktów było już jasno. Panowała przyjemna cisza, a wiatr ledwie powiewał w związku z tym liście niemal nie szeleściły, a ryki jeleni były przytłumione. Od czasu do czasu było słychać rżenie koni. W końcu rozległ się stukot kopyt. Ajaks Wielki, który wciąż wspominał wczorajszą noc za ladą, od razu wychwycił ten odgłos. Jeźdźców było czterech, a więc prawdopodobnie nadjeżdżał pracodawca z obstawą i przesyłką. Mimo to przygotował broń, a jedno rozejrzenie się na boki pozwoliło mu upewnić się, że reszta zrobiła to samo. Obserwowali zakręt na drodze i czekali aż wyłonią się zza niego postacie na wierzchowcach. W końcu pojawili się. Wzrok wszystkich Czen-dor’ów zatrzymał się na ochroniarzu po lewej. Wysoki na dwa metry o ciemnozielonej skórze. Barczysty. Miał czarne oczy i włosy. Był niezwykle przystojny. Nosił przepiękną zbroję z łusek czarnego smoka. Na pasku zawieszonym na szyi, przechodzącym przez ramię miał przewieszony słynny szmaragdowy łuk, który strzelał magicznymi ognistymi pociskami i zadawał niegojące się w żaden sposób rany. Przy pasie, w bogato zdobionej pochwie, znajdował się miecz o identycznej właściwości. Był to jeden z książąt drowów, który zajmował drugie miejsce w kolejce do tronu, a zwał się Lacaponus. Był jednym z najpotężniejszych wojowników, który zrezygnował z szansy na zostanie królem, a także dołączenia do Czen-dor. Drugi z ochroniarzy, potężnie zbudowany krasnolud, miał ciemnobrązowe włosy, które bardzo kontrastowały z bladą karnacją i jasną brodą. Zakuty był oczywiście w zbroję własnej roboty, a był kowalem bardzo wysokiej klasy. Na pewno dziwić mogło, że jechał na koniu, ale z racji zostania najemnikiem zmobilizował się do nauczenia tej sztuki, choć dalej tego nienawidził. Był niebezpiecznym wojownikiem, który używał rodowego, niezniszczalnego młota zwanego Pocałunkiem Sztormu. Krasnolud nazywał się Drożko i był najsłynniejszym najemnikiem we wschodnich prowincjach. Widok ochroniarzy zaniepokoił Zeusa. Ersagon wynajął elitę i pewnie wszystkim dał propozycję nie do odrzucenia. Jeżeli się ktoś decyduje na takich najemników to znaczy to, że Magrage i Paladyni musieli wysłać swoich najlepszych łowców. Z tyłu jechała postać w brązowym habicie i masce. Nie miała broni, co mogło oznaczać, że albo nie umie walczyć albo istnieje ryzyko, że może zaatakować. Więzień? Świadek czegoś? Zeus nie miał pojęcia, kim może być tajemnicza persona. Najważniejsze jednak było to, że przybyli chwile wcześniej, a patrząc na ich plecaki i worki byli dobrze przygotowani do drogi. Zapewne jechali z daleka. Drożko nie zapuszczał się na południe, a więc musieli przybyć tutaj ze wschodu. Zatrzymali się tuż przed nimi. Ersagon spojrzał najpierw na Zeusa, a potem jego wzrok prześlizgnął się po wszystkich. Rozpoznał sześciorękiego Gothmogusa, bezokiego demona Midgardona, wielkoluda Elephantora, a na nim demilisza Zulla. Po prawej stał elf z łukiem zwany Ajaksem Wielkim i już poznany wczoraj przez niego Blizbor.
-Witajcie! –rzekł i spojrzał na swoich ochroniarzach- Chyba nie musze wam ich przedstawiać, bo z Lacaponusem już pracowaliście, a Drożko…znacie go…
-Znamy…-odparł z nutą goryczy Ajaks.
-Ach…witaj Wpadający-w-poślizg! –odparł szyderczo krasnolud.
Na twarzy wszystkich najemników oprócz samego zainteresowanego pojawił się uśmiech na wspomnienie nieprzyjemnej wpadki Ajaksa.
-Zamknij się kurduplu!- warknął Ajaks.
-Panowie! Pohamujcie się. Czeka nas długa droga i takie spory nie są potrzebne! –spokojnie powiedział Zeus. Wiedział, że ci dwoje od dawna za sobą, delikatnie mówiąc, nie przepadają, ale wciąż miał nadzieje, że jako profesjonaliści zapomną czy też raczej odsuną na później swój spór. Obaj odwrócili głowy obrażeni jak skarcone i nieznośne dzieciaki, ale uspokoili się, a to było najważniejsze.
-O czym nie wiemy? -powiedział wyraźnie podenerwowany Gothmogus. Jego wzrok zdawał się wdzierać w dusze pracodawcy.
-Nie rozumiem.-rzekła postać w masce
-Wynająłeś ekipę…najlepszych najemników, a złota zdajesz się mieć w bród. Bardzo zależy wam na tym osobniku…-to mówiąc wskazał zamaskowaną postać-…wszystko to prowadzi do wniosku, że jest coś, o czym nam nie powiedziałeś…
Ersagon spojrzał na demona. Zdawało mu się, że jest wściekły, ale nigdy nie był w stanie odczytać z wyrazu twarzy uczuć demonów i tak było i tym razem. Nabrał powietrza i powoli je wypuścił. Zdawał sobie sprawę, że za chwile może być niebezpiecznie, ale mając ochroniarzy czuł się, choć częściowo bezpieczny. Spojrzał na dżina, bo to w końcu on był przywódcą i do niego powinien skierować swoje słowa. Zaczął powoli mówić, przy czym cały czas dążył do zachowania kontaktu wzrokowego z dżinem, a nie było to specjalnie trudne. Najwyraźniej Zeusowi odpowiadało takie zachowanie. Obaj wiedzieli, że kłamcy wpatrują się w ziemię i tylko prawdomówcy spoglądają twardo na rozmówce. Przynajmniej w teorii…
-Powiedziałem wam całą prawdę. Natomiast…-przerwał. Zastanawiał się jak najlepiej to wyrazić. Kątem oka widział, że wszyscy Czen-dor’owie są wyraźnie podenerwowani. Wiedział, że za chwile mogą dosłownie eksplodować-…nie byłem…nie wspomniałem o pewnym szczególe…-napięcie wyraźnie wzrastało. Poczuł, jakby nagle całe powietrze przepadło, zrobiło mu się duszno. Czuł krople potu spływające mu po plecach i mrowienie w karku. Gdyby nie trzymał lejc to trzęsłyby mu się ręce, ale teraz jakoś nad nimi panował. Wiedział, że nie może tego odwlekać w nieskończoność, ale chciał jak najdłużej opóźniać moment ujawnienia całej prawdy albo raczej prawie całej prawdy.
-Słuchamy! –ponaglił go wyraźnie zniecierpliwiony Midgardon, który miał przeczucie, że zaraz rozpoczną się poważne kłopoty. Jednak teraz chciał się dowiedzieć, w co się wpakowali i z czym lub z kim mają mieć do czynienia.
Ersagon wziął kolejny oddech i najwyraźniej już opanowany rzekł:
-Wspomniałem, że ścigają nas Paladyni Feniksa i Magrage…
-Dokładnie. -przerwał mu dżin.
-…ale…to nie do końca prawda…-wyszeptał tak cicho, że wszyscy musieli wytężyć słuch, aby usłyszeć słowa pracodawcy.
-Do jasnej cholery! Powiedz to wreszcie, bo inaczej rodzona matka cię nie pozna! Ale już! –wydarł się Ajaks, którego cierpliwość już uleciała i raczej nie miała zamiaru wrócić.
-Ścigają nas Ogniści Gwardziści i Cienie…-wydusił z siebie.
Zapanowała cisza. Jakby cały świat wokół przestał istnieć. Ersagon jakby skurczył się i czekał na śmierć. Czen-dor’owie byli w szoku, na pewno nie tego się spodziewali. Zeus rozejrzał się po towarzyszach. W ułamku sekundy podjęta została decyzja, choć nie padły żadne słowa. Znali się zbyt dobrze.
-Ersagonie…ścigają nas elitarne oddziały dwóch najpotężniejszych organizacji na świecie? –zapytał wciąż niedowierzając niebieskoskóry.
-Eee…nie do końca, bo jest jeszcze Zakon Nekrom…-pod siłą i grozą spojrzenia dżinna porzucił wcześniejszą myśl i ograniczył się do krótkiego-…tak! –opuścił głowę i bacznie zaczął się przyglądać grzywie wierzchowca.
-Krótka rozgrywka…pytanie i odpowiedź…jasne? –zapytał Zeus, a jego oczy zabłysły złowrogo.
Pracodawca pokiwał głową, a wyglądał jak skazaniec pogodzony ze swoim losem.
-Czy ktoś jeszcze może się pojawić? –zapytał wyraźniej zdenerwowany dżin.
-Tak. –odparł niechętnie.
-Kto?! –dociekał.
-Każdy, kto się o nim dowie…-spojrzał na człowieka za sobą.
-Kim on jest? –zapytał teraz już spokojny, ale dręczony ciekawością dżin.
-Nie mogę… -zaczął Ersagon.
-Dobrze…-przerwał mu-…czy może nas zaatakować? –zapytał, a w jego głosie dało się odczuć lęk.
-Nie. –rzekł pewnie pracodawca.
-Świetnie…potrójna stawka. –zakończył dżin i czekał na akceptację. Nie spodziewał się odmowy i nie doszło do niej. Ersagon nagle odżył. Uśmiechnął się, a na jego twarzy zawitał wyraz olbrzymiej ulgi. Jakby wielki kamień, albo nawet głaz, spadł mu z serca.
-Te same warunki, ale wasza stawka. –odpowiedział.
-Straciliśmy dość czasu. Człowiek-towar jedzie w środku. Na lewo Lacaponus i Midgardon, a z prawej Drożko i Aj…lepiej nie…i Gothmogus. Na tyłach Glomkl i Zull. Z przodu ja, Ersagon i Ajaks. Blizbor pojedzie przodem, bo to jeden z najlepszych zwiadowców na świecie. Ruszaj przyjacielu, a my ruszymy za chwilę.
Blizbor obrócił konia i truchtem ruszył na południe. Spod kopyt rumaka żwir leciał na boki, a już po chwili wzniósł się kurz. Wszyscy zajęli wyznaczone pozycje. Parę minut po tym jak Mistrz Krótkiego Ostrza zniknął im z oczu – ruszyli. Jechali w zbitej grupie, aby uniemożliwić ewentualnemu napastnikowi zabicie przesyłki z łuku czy kuszy. Nie odzywali się. Teraz nie było na to czasu. Bacznie obserwowali otoczenie. Nie spieszyli się, aby nie zwrócić uwagi, ale wiedzieli też, że nie mogą przesadzić. Pościg trwał, ale wróg szukał czterech osób, a nie dziesięciu. Ciszę przerwał dżin. Obrócił głowę w bok i zaczął powoli mówić:
-Jeszcze dwie sprawy…-westchnął-…po pierwsze odpoczynek będzie dopiero wieczorem…-po chwili namysłu dodał-…i to późnym…jasne? –zapytał. Jego wzrok prześlizgnął się po wszystkich. Było to jedno z tych pytań, na które nie należy odpowiadać i wszyscy to zrozumieli, o czym świadczyło powszechne milczenie.-…świetnie…-odparł wyraźnie zadowolony-…natomiast druga sprawa tyczy się przesyłki, bo jakoś musimy się do ciebie zwracać, nawet jeżeli nie będziesz odpowiadać…-zamilkł. Przygryzł dolną wargę i zastanawiał się-…ech…powiedzmy Egzanda…może być Ersagonie? –to mówiąc spojrzał na pracodawcę, a ten tylko potaknął.-…postanowione. To tyle.-zakończył. Obrócił się i znów ogarnął ich leśny harmider. Ptaki już się pobudziły i dawały o sobie znać. Grały piękny koncert, a swoje dorzucił jeszcze wiatr, który narastał na sile i powodował szelest liści. Wczoraj Czen-dor’owie postanowili jechać głównym traktem, gdyż pościg będzie szukał ich na bocznych ścieżkach. Natomiast jutro mieli pojechać już bardzo rzadko uczęszczanym traktem, o którego istnieniu wiele osób nie zdawało sobie sprawy. Pościg, jeżeli ruszy głównym traktem pojedzie dalej i nie domyśli się, że zmieniono drogę. Przynajmniej taki był teoretyczny plan, ale wróg nie był głupi, więc w praktyce mogło być różnie. Zwłaszcza, że mogą się rozdzielić. Nagle rozległ się huk. Ptaki w popłochu wzbiły się w powietrze. Daleko przed nimi, ponad wierzchołkami drzew, na kilka sekund zabłysło żółte światło.

 



Rozdział 3
„Pytania bez odpowiedzi”

Mężczyzna w zielono-czarnym ubraniu biegł przed siebie z wręcz niebywałą prędkością, jakby smagany był biczami poganiaczy niewolników. Potwornie dyszał i po chwili zatrzymał się przy jednym z dębów. Nie mógł złapać tchu. Na jego twarzy widniał wyraz przerażenia. Na ubraniu wyraźnie widoczne były czerwone plamy, ale nie powiększały się, więc zapewne to nie on był ranny. Oparł się jedną ręką o drzewo, żeby nie upaść. Dawno nie zmęczył się tak bardzo, jak dziś. Czuł rozpierający ból w piersiach, ale najbardziej dotkliwy był ten w kostce po niedawnym upadku. Strach powoli ustępował, ale przez to obolała noga niemiłosiernie dawała o sobie znać. Usłyszał szelest. Poczuł jak serce podchodzi mu do gardła. Jeszcze nigdy się tak nie bał, a widział naprawdę wiele. Ktoś się zbliżał. Ale kto? Te oczy…one były najgorsze…nie…głos i wyraz twarzy były straszniejsze. Mimo, że był doskonałym łowcą nie udało mu się zatrzeć śladów, ale nie miał też na to zbyt wiele czasu. Powoli pokuśtykał przed siebie. Usłyszał trzask pękających gałęzi. Błyskawicznie obrócił się i rzucił sztylet w stronę skąd dobiegł do niego odgłos. Przeraźliwy jęk, jaki dotarł do jego uszu oznaczał, że pościg się zmniejszył. Wiedział, że to nie postać w dziwnym hełmie. Zdawał sobie sprawę, że tamten był potężny i nie dałby się tak łatwo zabić. Nie był pewny czy warto sprawdzić, kogo trafił. Nie mogę stracić ani chwili, bo mnie dopadną – pomyślał. Nagle tuż przed nim, zza krzaków wyskoczył stosunkowo stary wojownik o szerokich barach i spojrzeniu, które zdawało się przeszywać umysł i dusze na wylot. Przeciwnik dobył miecz i ciął poziomo. Tylko dzięki szybkiemu cofnięciu się mężczyzna uniknął śmiertelnego ciosu. Potknął się jednak o korzeń. Nie utrzymał równowagi i przewrócił się. Jego wróg wziął ponowny zamach i zaatakował tnąc pionowo w dół. Promienie słoneczne odbiły się w skrzyżowanych ostrzach dwóch noży, o głowniach w kształcie zakrzywionego pazura, a mieczem przeciwnika. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt tarcia o siebie metalowych kling. Jednak nożownik, mimo iż jego sytuacja była tragiczna, był wyjątkowo opanowany. Z całej siły wyprowadził zdrową nogą cios w kolano przeciwnika, a ten spóźnił się kilka sekund z unikiem. Rozległ się nieprzyjemny chrupot. Cios był skuteczny i co najważniejsze przyćmił na chwile zmysły mieczownika. Uciekinier wykorzystał ten moment i opuścił jeden ze sztyletów. Cały ciężar blokowania miecza spoczął na jego drugiej ręce. Dał się słyszeć dziwny dźwięk, jakby ktoś rozdzierał kawałek materiału na pół. Szybkie kopnięcie przez postać leżącą na podłożu sprawiło, że stary wojownik upadł na ziemię. Dopiero po chwili wróg zorientował się, że jego brzuch został poziomo i głęboko rozcięty. Wnętrzności zaczęły wypadać na zewnątrz. Cała sytuacja wydała się zwycięzcy komiczna. Miecznik leżał na ziemi i usilnie próbował wsadzić sobie jelita do środka, ale te cały czas uparcie wysuwały się z niego. Kałuża krwi powiększała się. Nożownik patrzył na przeciwnika i zastanawiał się, dla kogo mógł on pracować. Wiedział, że jest już za późno, aby zapytać o to wroga, bo jego żywot dobiegał końca. Oprzytomniał. Kostka po kolejnym upadku bolała mocniej, ale nie było czasu na jej usztywnienie. Wybuch na pewno był widoczny, a więc on swoje zrobił, a teraz musiał zadbać o siebie. Dziwny szum. Piekący ból. Siła uderzenia wywróciła go na ziemię…

            Panująca w lesie cisza nagle została brutalnie przerwana przez dziewięciu jeźdźców, których wierzchowce przemknęły w poprzek kamienistej drogi pozostawiając za sobą tylko pył. Stukot kopyt spłoszył ptaki. Rumaki dostały ślinotoku, ale najważniejsze było teraz przebycie najbliższych kilkuset metrów. Ku radości Zeusa zarówno Egzanda jak i krasnolud nie opóźniali ucieczki. Na razie nie miał czasu na zastanowienie się, co dokładnie się stało. Wiedział jedno. Padł ostrzegawczy sygnał, a to oznacza przejście na plan „b”. Jako Czen-dor’owie zawczasu przygotowali aż cztery trasy, którymi mogli dotrzeć do szlaku „Szalonych Głupców”, bo ten jeden punkt podróży był nie do ominięcia. Wiedzieli o tym oni, ich pracodawca i na pewno ścigający wrogowie. Zastanawiał się, jaki los spotkał Blizbora, ale już po chwili zaprzestał roztrząsania tej kwestii. Teraz musiał być opanowany i trzeźwo myślący. Nie mógł zrozumieć tylko jednego. Dlaczego zaatakowali? Czemu zdradzili się? To było bezsensu chyba, że…Pociągnął za lejce i jego koń gwałtownie zahamował. Omal nie doprowadził do tego, że wszyscy powpadaliby na siebie.
-Co ty do jasnej cholery wyprawiasz!- wydarł się Midgardon. Pustka jego oczu zdała się być potworniejsza niż zwykle.
-Dlaczego zaatakowali? -zapytał dżin, ale zabrzmiało to jakby pytał sam siebie.
Zapanowała cisza. Wszyscy wzajemnie popatrzyli na siebie, jakby mieli odpowiedź znaleźć na twarzach współtowarzyszy.
-Bo…-zaczął niepewnie Drożko-…pewnie…-wzruszył ramionami. Był wyraźnie wściekły, że nie znał odpowiedzi na to pytanie.
-Szlag by to trafił! To nie ma sensu. –powiedział Ajaks i w ten sposób wyraził na głos myśl większości najemników.
-Może chcieli abyśmy zmienili drogę. -zauważył Gothmogus i wyraźnie czekał na potwierdzenie swoich słów przez innych.
-Wracamy? –zapytał Elephantor, ale sam w to nie wierzył.
-Ale Blizbor uznał, że zmieniliśmy trasę…rozejdziemy się-wymamrotał ponuro Zull.
-Jedźmy…lepiej nie stać tu za długo.-rzekł powoli Lacaponus.
-Jedziemy. Zachowajmy szczególną uwagę, bo coś mi tu nie gra…i nie wiem, czego się spodziewać. Możliwe, że zastawiono na nas pułapkę. Jednak całe to zajście nie pasuje mi do stylu ani Magrage, a już tym bardziej paladynów.
Ruszyli. Wszyscy byli podenerwowani. Nie tym, że zaatakowano ich czy szykowano zasadzkę, ale tym, że nie rozumieli całej tej sytuacji. Zeus po cichu liczył, że spotkają Blizbora i ten im wszystko wyjaśni. Jednak zdawał sobie sprawę, że może on już nie żyć. Widząc wyraz twarzy swoich towarzyszy zrozumiał, że i oni myślą podobnie. Najprawdopodobniej stracili nie tylko towarzysza broni, ale także dobrego i zaufanego przyjaciela.

            Zrobiło się szaro, gdy Zeus, ku radości wszystkich, dał znak do postoju. Zajęło im trochę czasu znalezienie odpowiedniego miejsca, ale wreszcie się udało. Była to niewielka polanka, osłonięta przez gęsty mur krzaków, który siedzące tam osoby czynił zupełnie niewidocznymi. Było to miejsce idealne – położone z dala od drogi, nieopodal strumyka. Midgardon zabrał konie do wodopoju. Egzanda i Ersagon po odebraniu swoich plecaków usiedli na środku polany. Ajaks wziąwszy bukłaki ruszył w ślad za sześciorękim, aby uzupełnić zapasy. Elephantor wraz z Zullem udał się na poszukiwanie drewna do ogniska.
-Idę zrobić mały obchód.-powiedział Drożko.
-Dobry pomysł! –odparł Zeus, ale krasnolud zdążył już zniknąć w krzakach i nie usłyszał jego słów.
Ersagon otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się.
-Słucham. –rzekł ponuro Lacaponus. Widząc, że pracodawca wciąż milczy powtórzył, ale już lekko zdenerwowany- Słucham! –wbił spojrzenie w człowieka w masce.
-Czy jesteśmy tu bezpieczni? –wyrzucił z siebie Ersagon , a jego wzrok przesunął się po twarzach najemników.
-Być może…-zaczął dżin-…ale to nie twoje zmartwienie. –dokończył zimno.
Czerwonowłosy zrozumiał, że to zła chwila na rozmowę, a tym bardziej na pytania. Miał rację. Wszyscy dobrze wiedzieli, że kłopoty zaczęły się stanowczo za szybko, ale jak mawiał Blizbor o swoim zawodzie:
-Spokój w tym zawodzie nie istnieje. Jest to całkowicie abstrakcyjne pojęcie. Jeśli decydujesz się zostać najemnikiem rezygnujesz z wygód i spokoju. Od tego momentu musisz zawsze być czujny i pogodzić się, że śmierć przyjdzie wtedy, gdy najmniej będziesz się tego spodziewać. My nie kochamy, nie lubimy, nie marzymy, ale zabijamy, kradniemy i robimy swoje. W naszym fachu przyjaźń jako taka istnieć nie może, choć to trudne. Nie możesz ufać, bo jesteśmy mordercami, którzy mogą wbić ci nóż w plecy w każdym momencie. Honor to u nas pojęcie względne, ale liczy się wykonanie zadania, więc nie wahamy się wykorzystać wszystkich możliwych sposobów. Możemy poświęcić ciebie jak i całą wioskę. Litość to słabość, a bezwzględność to upragniony dar. Nie boimy się umierać, bo my tańczymy ze śmiercią…tylko, że jedni znają kroki w tym tańcu, a inni nie i właśnie ci się pomylą i przewrócą. Nie możemy być dumni i pewni siebie, bo to zły krok. Przewrócisz się, a Pani Śmierci cię nadepnie. Emerytura? Nie liczcie na to, bo większość z nas do niej nie dotrwa. W końcu pomylicie kroki. Ta praca jest jak narkotyk. Uzależnia od adrenaliny i im dużej w tym siedzisz tym pewniej nie zrezygnujesz z niej, więc wybierasz śmierć…pozostaje pytanie tylko gdzie, kiedy i jak zakończysz swój żywot… najemnicy… to samobójcy.
Zeus dobrze pamiętał te słowa, które padły podczas zjazdu najemników. Swego rodzaju turnieju, gdzie każda grupa udowadniała, że to oni są najlepsi. Przypomniał sobie ciszę, jaka panowała, gdy Blizbor mówił. On był weteranem. Nawet, jeśli był słabszy od innych to szacunek budziło jego doświadczenie. Przeżył wiele pokoleń najemników, które zwały go teraz Dziaduniem. Teraz najpewniej zginął. Pomylił kroki. Zeus poczuł ból w sercu. Wziął głęboki oddech. Tylko on wiedział, kim tak naprawdę był Blizbor…

            Drożko oparł młot o ramię, gdyż tak było mu wygodniej go nieść. Mógł go zawiesić na plecach, ale uznał, że jest na terenie wroga, więc lepiej mieć młot pod ręką. Mrok rozwinął już czarne skrzydła i panowała zupełna ciemność. Jednak dla krasnoluda nie stanowiło to większego problemu, ponieważ wiele lat spędził pod ziemią, gdzie było jeszcze gorzej. Lata pracy w obecnym zawodzie nauczyły go wyłapywać odgłosy, które nie pasowały do leśnej ciszy. Jednakże ta noc była spokojna. Widział jak tuż koło niego nietoperz w locie pochwycił jakiegoś owada. Słyszał pohukiwanie sów, które zapewne rozpoczynały właśnie polowania na myszy. Niebo było zachmurzone i złowrogie. Drożko nie mógł dostrzec księżyca, a już tym bardziej gwiazd. Nagle zobaczył jak coś przemknęło między drzewami. Poczuł pod zbroją przyjemne ciepło. Wyciągnął błyskawicznie naszyjnik. Okrągła biała kula na metalowym łańcuszku świeciła się na niebiesko. Od razu schował ją z powrotem pod ubranie. Wyciągnął młot przed siebie.
-Wypierdki goblinów…grr…nienawidzę tych mutantów.- powiedział cicho do siebie.
Ostrożnie wyciągnął swój róg. Głośny dźwięk rozległ się po całej okolicy. Zobaczył żółte ślepia. Wpatrywały się w niego. Odgłos, który do złudzenia przypominał głośne oblizywanie się. Nagle w jego stronę wyskoczył mały, zdeformowany człowiek o wstrętnie wypaczonej twarzy. Ghoul wyciągnął przed siebie długie i ostre pazury, jakby chciał nimi wbić się jak włócznią w ciało krasnoluda. Drożko błyskawicznie ruszył w jego stronę. Minął go z lewej strony, gdy stwór był jeszcze w powietrzu. Ghoul próbował go sięgnąć ręką, ale nie zdążył. Potężne uderzenie trafiło go w środek kręgosłupa. Bestia bezwładnie opadła na ziemię. Szelest. Krasnolud zdążył w ostatniej chwili odwrócić się i z zamachu uderzyć napastnika w policzek. Uderzenie było tak silne, że bestię odrzuciło w bok. Jeszcze przez chwile jego ciało po stracie połowy twarzy wiło się w konwulsjach. Rozejrzał się i stwierdził, że to wszystkie mutanty. Pobiegł w kierunku obozu, bo wiedział, że te stwory zwykły atakować w większych grupach. Jednak zwykle spotyka się je przy cmentarzach lub pobojowiskach. Co robiły tutaj? Kolejna zagadka. Już druga, na którą nie był wstanie znaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi, co coraz bardziej doprowadzało go do szału.

            Spoglądał na konie, które łapczywie piły wodę. Zasłużyły sobie na nią. Dziś zmuszono je do potwornego wysiłku. Ajaks napełnił już bukłaki i podszedł do Gothmogusa, niosąc je w rękach. Rzucił naczynia z wodą na ziemię i zaczął:
-Myślisz, że Dziadunio…-zawahał się-…że on nie żyje?
Przez chwile zdawało się, że demon nie usłyszał jego słów.
-Sądzę…-zaczął, ale przerwał. Wyraźnie się zamyślił-…nie wiem. Rzucił zaklęcie ostrzegawcze…to, które rzucamy, gdy mówimy: ”Jestem trupem!”…był zbyt doświadczony, żeby niepotrzebnie siać panikę...
-Racja…-
wymamrotał-…musimy uznać go za martwego.-zakończył Ajaks
-Właśnie. –podsumował ponuro demon.
Nagle zaniepokoił się. Spojrzał na konie i zobaczył to, czego się spodziewał. Wierzchowce nie tylko nie piły, ale wyraźnie nasłuchiwały.
-Cholera! –wydarł się elf.
Nim Gothmogus zdążył się odwrócić Ajaks już trzymał łuk i puszczał strzały jedną za drugą. Demon obrócił się i do razu zrozumiał sytuacje. Każdą ze swych rąk dobył srebrny miecz, które żarzyły się, a w każdym razie otaczała je czerwono-żółta poświata. Można było przysiąc, że to płomienie, jednak ubranie demona nie zapaliło się mimo styczności z tajemniczą łuną. Nosił je na plecach zawiązane w swego rodzaju gwiazdę.

W ich stronę ruszyło ponad dwadzieścia bestii.
-Zleciały się chyba z całej okolicy! –syknął Gothmogus.
Strzały siały spustoszenie wśród mutantów. Demon wysunął się przed elfa. Zaczął szybko wymachiwać mieczami wokół siebie. Osoba, która patrzyłaby teraz na niego z boku zauważyłaby otaczającą go czerwono-żółtą poświatę czy też chmurę. Następnie zauważyłaby, że ilekroć któryś z ghouli rzucał się w tę chmurę, tylekroć się odbijał, zupełnie jakby demona otaczało jakieś pole siłowe. Jednak mutanty z tego zderzenia wychodziły pozbawione rąk, nóg, głów lub w dwóch częściach. Owe zjawisko, które tylko Gothmogus był wstanie wykonać, zwano Kulą Śmierci. Potwory, które wahały się zaatakować lub próbowały uciekać ginęły dzięki wyśmienicie wycelowanym bełtom. Potworny jazgot. Ajaks błyskawicznie obrócił się i zobaczył jak kilkanaście bestii powaliło wierzchowce. Elf przeklął siebie za swą głupotę. Strzał za strzałem powalał zabójców koni. Gothmogus zakończył swoją rzeź. Demon kiwnął głową elfowi i pobiegł do obozu. Drugi z najemników dobywszy miecz ruszył ku rumakom, aby skrócić ich cierpienie. Nie wahał się ani chwili i poderżnął gardło najbliżej leżącego konia. Potem powtórzył to przy następnych rumakach. Usłyszał dziwne chrobotanie za sobą. Uniósł głowę w górę w chwili, gdy coś na niego spadło i przewróciło. Uderzył się w głowę. Wszystko zawirowało i nie wiedział, co się dzieje. Poczuł jak coś ostrego wbija się mu w ramię. Straszny smród. Jakaś galaretowata ciecz spływała czy raczej ześlizgiwała się mu po gardle. Zamknął oczy i przekręcił głowę na bok. Poczuł chłód na karku. Oprzytomniał. Wyciągną sztylet zza pasa i na oślep pchnął napastnika. Poczuł rwący ból, gdy ostre jak brzytwa pazury przesunęły się po jego klatce piersiowej zostawiając głębokie rany. Usiadł. Wyglądało to bardzo źle. Rozerwał koszule. Zdjął marynarkę i porwał ją na pasy, którymi następnie owinął się tworząc prowizoryczny opatrunek. Podniósł się. Spojrzał na zwłoki ghoula ze sztyletem w piersi. Wyciągnął go. Z całej siły kopnął martwego mutanta. Opanował się i możliwie najszybciej ruszył ku obozowi. Kiedy dotarł do miejsca, gdzie ten jeszcze niedawno się mieścił, był zdziwiony. Część krzaków była spopielona. Wokół było z trzydzieści ciał mutantów. Wszyscy najemnicy byli już na miejscu.
-Ze…uyyeech! -wyjęczał.
Zabrakło mu sił. Stracił przytomność. Bezwładnie ciało upadło na ziemię. Zeus w ułamku sekundy zjawił się koło niego. Delikatnie obrócił go na plecy, a potem uniósł głowę. Wyciągnął małą buteleczkę i odkręcił ją. Zdjął opatrunek. Polał rany miksturą. Krwiste nacięcia zaczęły się powoli zabliźniać, aby po chwili zniknąć zupełnie. Elephantor podszedł i uniósł go. Przeniósł go bliżej rozpalonego już ogniska. Zull kazał narysować okrąg, w którym znaleźli się wszyscy. Zaczął coś mruczeć, a jego oczy lśniły dziwnym zielonym blaskiem mocniej niż zwykle. Koło rozbłysło na zielono. Teraz nikt bez jego zgody nie mógł przekroczyć wyrytej w ziemi linii chyba, że byłby bardziej uzdolniony w telekinezie od demilisza, a to było raczej niemożliwe, a przynajmniej bardzo trudne. Niestety magiczny pierścień ochronny poważnie nadwerężył siły Nieumarłego, co oznaczało, że przez najbliższe kilka dni jego moc będzie znikoma. Jednak wszyscy wiedzieli, że było to konieczne. W razie czego, będą musieli obyć się bez niego. Zull lewitował teraz nad ogniskiem i nic do niego nie docierało. Cały umysł miał zajęty zaklęciem. Usłyszeli jak coś przedziera się przez krzaki.
-Nie! To jakiś koszmar! W jakie bagno wleźliśmy?! -z niedowierzaniem wymamrotał Midgardon.
-Marudzisz jak małe dziecko! –syknął Drożko.
- Zamknij pysk suczysynu.- odparł demon.
- Przymknijcie się! -wściekł się Zeus.
Obaj zamilkli. Hałas stawał się coraz głośniejszy. Lacaponus napiął cięciwę, a reszta przygotowała swój oręż. Szelest i szum rósł na sile. Ścisnęli mocniej bronie. Egzanda i Ersagon cofnęli się możliwie najdalej. Rosło podniecenie. Słyszeli już kroki. Ktoś nadchodził. Słyszeli jak stękał i jęczał. Byli pewni, ze to pojedyncza sztuka, kimkolwiek była. Zeus pomyślał, że to ten sam, który nasłał ghoule i zaatakował Blizbora. Zza krzaków wyskoczył drow. Wpadł na niewidzialną ścianę i upadł nieprzytomny. Nikt się nie ruszył. Nikt nic nie powiedział. Stali i tylko patrzyli się na niego.
-Czy…czy to…-wymamrotał Lacaponus.
-Niemożliwe! -krzyknął Midgardon.
-Blizbor. –rzekł Zeus.
-Dzia-du-nio! -wysylabizował Gothmogus.
Dżin wciągnął go do okręgu po uzyskaniu zgody demilisza. Doustnie podał mu Łzy Feniksa, a potem polał ranę na plecach i brzuchu. Unieruchomił kostkę. Cała drużyna była znów w komplecie, ale nie wiedzieli jednego…

            Stał nieopodal obozu. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, złowrogi uśmiech. Zimne i groźne oczy od początku bacznie obserwowały całe zajście. Uzyskał odpowiedzi. Znał ich słabe punkty i wiedział, jak może je wykorzystać. Musiał przejąć przesyłkę.

- Nie zatrzymają mnie. Nikt nie da mi rady. – pomyślał. Oblizał językiem zęby – Bójcie się, bo ani Paladyni ani Magrage ani Czen-dor ani Ersagon nie powstrzymają mnie, Diolda zwanego Krabem!

Zaczął się śmiać. Złowrogi i powodujący dreszcze głos rozległ się w całej okolicy. Zauważył, że najemnicy rozejrzeli się wyraźnie czymś zaniepokojeni.

Może mnie usłyszeli? Do zobaczenia Czen-dor’owie. Spotkamy się podczas bitewnego szału…i waszej śmierci! Muahahahaha!. Mrok ogarnął jego postać. Rozpłynął się w ciemności…

 



Rozdział 4
„Opowieść Blizbora”


            Była późna noc, gdy Blizbor odzyskał przytomność. Zeus przebadał go i obwieścił:
-Jest dobrze! -powiedział wesoło- Witamy z powrotem wśród żywych! -dodał i uśmiechnął się radośnie.
-Możesz mówić? –zapytał natychmiast Gothmogus.
-Wody! –wyjęczał drow.
Lacaponus podszedł do niego. Dziadunio wyrwał mu bukłak i zaczął łapczywie pić. Zakrztusił się. Zeus poklepał go po plecach. Przeszło mu, choć zdążył zrobić się cały czerwony na twarzy. Położył się. Wziął głęboki oddech i zaczął:
-Rozstaliśmy się, a ja ruszyłem przed siebie wyznaczoną wcześniej trasą. Był zwykły dzień…szkoda, że takim nie pozostał…-powiedział smutno i zamyślił się. Po chwili kontynuował-…i na trakcie panowała zupełna pustka…-westchnął-…przynajmniej do czasu…
-Nie musisz…-
wtrącił Zeus.
-Chce. Około południa nieopodal rozwidlenia dróg…zaczęło się…-powiedział wyraźnie ciszej.

            Jechałem spokojnie wcześniej wyznaczoną trasą. Byłem czujny, bo bandytów łasych na skarby podróżnych nie brakuje. Zwłaszcza w rejonie, gdzie poza miastem coś takiego jak władza nie istnieje. Tamtejsze wojsko unika jak ognia opuszczania koszar, a Paladyni tylko od czasu do czasu decydują się coś zrobić i to tylko po to, aby nie zamknięto ich placówki i dalej wypłacano wynagrodzenia. Słyszałem typowe odgłosy lasu. Drzewa przyjemnie skrzypiały, dzięki dość silnemu wiatrowi. Nikogo nie spotkałem, ale było jeszcze stosunkowo wcześnie. Musiałem być czujny, ale było to trudne. Całkowity brak ruchu, spokój i niemal nie zmieniający się krajobraz działały bardzo uspokajająco. Lata w tym zawodzie nauczyły mnie, jak radzić sobie ze znużeniem. Co jakiś czas zamykałem na sekundę oczy i opisywałem sobie, co widziałem przed zmrużeniem powiek. Ćwiczyłem pamięć i koncentracje. Jednak nawet ta zabawa nie mogła trwać zbyt długo, bo to groziło możliwością niezauważenia realnego zagrożenia. Nagle kątem oka dostrzegłem, że nadlatywało coś czerwonego. Uderzyło w ziemię. Wielki huk. Początkowo nie wiedziałem, co się dzieje. Szybko jednak zrozumiałem, co zaszło. Zaatakowano mnie! Zauważyłem trzy cienie we wzbitym w powietrze kurzu i dymie, który wzniósł się po wybuchu. Szybko wyciągnąłem noże i rzuciłem. Postacie zakołysały się i upadły. Po wybuchu nic nie słyszałem. Coś dzwoniło w mojej głowie. Wszystko było takie przyciszone. Nagle w piaskowej zamieci zobaczyłem oczy. Identyczne do tych, które miał Midgardon. Myślałem przez chwile, że to on. Oprzytomniałem. Midgardon był daleko w tyle. Poczułem potężne wibracje mocy. Mój przeciwnik był bardzo potężny. Nosił strojną szatę o głębokim morskim odcieniu zielonej patyny, a na piersiach miał czerwonego kraba, a przynajmniej tak mi się zdawało. Jednak najdziwniejszy był hełm o tym samym kolorze i części twarzowej o kształcie kraba, który trzymał w szczypcach oczy jego właściciela. Poczułem straszny ból głowy i strach. Bałem się. Spojrzałem w jego oczy. Nie wytrzymałem. Rzuciłem się do ucieczki w leśną gęstwinę. Widziałem kątem oka, że owy potężny czarownik został w tyle, ale za mną pobiegła piątka wojowników. Biegłem ile tylko miałem sił w nogach. Musiałem was ostrzec. W ciągu ułamka sekundy podjąłem decyzję, jaki sygnał będzie najwłaściwszy. Moje szanse były minimalne. Obróciłem się i rzuciłem zaklęcie. Żółta kula uderzyła w ziemię tuż przed dwoma ścigającymi mnie bandytami. Słup światła wzbił się w górę, a był tak gorący, że ziemia w pobliżu zamieniła się w szkło. Dwaj mężczyźni nawet nie zdążyli pomyśleć, co się stało, a już zginęli. Wykonałem swoją część zadania. Biegłem. Gałązki chłostały moją twarz. Trawa była śliska, a ziemia bagnista. Mimo, że wczoraj nie padał deszcz. Być może wcześniej przeszły tędy jakieś nawałnice i woda nie została jeszcze wchłonięta przez grunt –pomyślałem. Musiałem uważać, żeby się nie przewrócić. Słyszałem tupot tuż za sobą. A właściwie chlust, gdy przeciwnik wpadał w błoto i rozbryzgiwał je na boki. Zbliżał się, był szybszy. Poślizgnąłem się. Tak uważałem, a mimo to upadłem. Nie wiedziałem jednego…to mnie uratowało. Noże przeleciał tuż nad moją głową. Poczułem potworny ból w kostce. Obróciłem się i rzuciłem sztylety, które zderzyły się w powietrzu z nożami wyrzuconymi przed chwilą przez przeciwnika. Został mi tylko jeden sztylet. Wróg sięgnął po miecz, który spoczywał w pochwie, ale doskoczyłem do niego zanim zdążył dotknąć rękojeści. Krótkim cieciem poderżnąłem mu gardło. Siknęła krew. Oblała moje ubranie i twarz. Dłońmi przetarłem oczy. Otrząsnąłem ręce z krwi, ale te nadal pozostały wybrudzone czerwoną mazią. Rzuciłem się do ucieczki. Biegłem najszybciej jak tylko mogłem. Czułem jak powoli ogarnia mnie zmęczenie. Coraz trudniej było mi złapać oddech. Powtarzałem sobie: „Biegnij! Biegnij! Jeszcze trochę! Uda się!”. Miałem zadyszkę. Zrobiło mi się strasznie duszno i czułem jakby coś boleśnie rozpychało mi płuca. Musiałem na chwilę zatrzymać się, żeby złapać oddech. Stanąłem. Poczułem się taki słaby. Zakręciło mi się w głowie. Podparłem się o drzewo. Został na nim krwawy ślad. Krwisty odcisk mojej dłoni. Zastanawiałem się czy to już mój czas? Czy pomyliłem kroki? Kilka na pewno, ale czy Pani Śmierci mnie nadepnie? Czułem się fatalnie. Usłyszałem dziwny szelest. Ktoś złamał gałązki leżące na ziemi. Obróciłem się i rzuciłem swój ostatni sztylet. Wiedziałem, że jeżeli spudłuję będzie po mnie. Pozbyłem się najbardziej zabójczej broni, jaką miałem. Jęk obcego był dla mnie błogosławieństwem. Ruszyłem przed siebie, a każdy krok sprawiał mi coraz większą trudność. Plątały mi się nogi. Ból w kostce był nie do zniesienia. Myślałem, że płuca mi zaraz eksplodują. Pękała mi głowa. Piekły oczy po kąpieli w krwi. Parzyła krtań. Czułem ukłucia w każdym mięśniu. Szelest liści. Obróciłem się. Poznałem tego człowieka. Był to Spycimir z gospody. Zaatakował. Nie miałem żadnych szans na wyciągnięcie noży, więc cofnąłem się. Coś tam leżało i ja o to oczywiście musiałem zahaczyć. Nim upadłem udało mi się jednak dobyć kerambity, niewątpliwie był to cud. Bronie zderzyły się. Doszło do zwarcia. Czułem, ze opuszczają mnie siły. Widziałem jak ostrze miecza zbliżało się do mojej głowy. Bałem się. Miecz już prawie dotykał mojego czoła Oprzytomniałem i kopnąłem wroga w kolano. Cięcie i znów kopnięcie w to samo miejsce. Spycimir zwalił się na ziemię. Długo leżałem i ciężko dyszałem. Wstałem. Spojrzałem na wroga. Wypadała z niego zawartość jego brzucha. On wpychał jelita do środka, ale wnętrzności znowu wypadały. I tak na okrągło. Zacząłem się śmiać. Nie wiem, czemu ale strasznie mnie to rozbawiło. Być może był to rodzaj odreagowania. Wiedziałem, że muszę uciekać. Włożyłem miecze do otworów w kamizelce. Zostawiłem selekcjonera w agonii i możliwie najszybciej ruszyłem przed siebie. Dziwny szum. Piekący ból. Siła uderzenia wywróciła mnie na ziemię. Uderzyłem z taką siłą, że złamałem sobie nos. Obróciłem się i dobyłem noży. Zaatakował mnie czerwonoskóry demon o złotych bez źrenicowych oczach. Był muskularny i wysoki. Miał rogi jak koziorożec. Były niebieskie jak głębia oceanu. Wyglądał co najmniej dziwnie. Tak duża gama kolorów sprawiała, że zdawał się być kuglarzem, a nie wojownikiem. Ubrany był w czarny habit jak jakiś kapłan. Miał Sejmitary. Zaczął nimi wywijać. Spóźniłem się, ze sparowaniem ciosu i miecz przeciął mi ramię. Ostry ból. Rozpocząłem walkę taktyką orła. Błyskawicznie wyprowadziłem pionowe cięcie. Przeciwnik stracił rezon. Ostrze przecięło skórę od pępka aż po piersi, ale niestety nie tak głęboko jak oczekiwałem. Byłem pewny, że już po nim. Pomyliłem się. Szybkim ciosem przebił moje ramię, a zaraz potem nim zdążyłem zareagować odskoczył i z półobrotu uderzył mnie w twarz. Wyrzuciło mnie na jakieś dwa metry w tył i trochę w górę. Uderzyłem o drzewo. Piekący, mocny ból. Myślałem, że złamał mi kręgosłup. Ten cios sprawił, że przez chwile kręciło mi się w głowie. Opadłem na ziemię. Noże wypadły z rąk. Demon podszedł do mnie. Złapał za włosy i podniósł. Strasznie to bolało. Wciąż nie do końca wiedziałem, co się dzieje. Przyłożył miecz do mojego brzucha. Byłem martwy. Nagle coś mnie oślepiło. Słoneczne promienie w czymś się odbiły. Już wiedziałem, co to było. Nie miałem czasu. Przeciwnik miał przy pasie sztylet. Błyskawicznie wyciągnąłem go i wbiłem mu w bok. On jednak zdążył zanurzyć czubek Scimitara w moim brzuchu.
-To był paraliżujący ból…-skrzywił się na samo wspomnienie-…upadłem na kolana. Zemdlałem.-westchnął- Kiedy się ocknąłem było już ciemno. Demon leżał obok mnie martwy. Uciekłem stamtąd jakimś cudem. Usłyszałem dźwięk rogu, a potem szedłem tam… -uśmiechnął się wesoło -…gdzie najwięcej było trupów… i oto jestem – zakończył i wzruszył ramionami.
Zapanowała cisza. Wszyscy byli pod wrażeniem opowiadania Blizbora. Zeus siedział z tyłu i był w ponurym nastroju. Coś go gnębiło, ale nie miał zamiaru powiedzieć, co dokładnie. Najpierw musiał być zupełnie pewny, ale sprawdzenie swoich domysłów nie wydawało mu się rzeczą bardzo trudną, co najwyżej kłopotliwą i odrobinę ryzykowną.

            Midgardon stał najdalej od Blizbora. Kucnął i podniósł kamień. Zaczął go podrzucać i łapać. Jego oczy stały się niezwykle puste, zdawało się, że wciągają wszystko jak czarne dziury. Był zdenerwowany. Wyrzucił kamień w leśną gęstwinę, jakby w ten sposób chciał pozbyć się jakiegoś problemu, który go dręczył. Można by przysiąc, że się martwi, ale on nigdy się niczym bardziej nie przejmował, niezwykły był jego smutek po stracie Blizbora. Teraz jednak był przygnębiony i zamyślony. Gothmogus znał go i zdawał sobie sprawę, że zarówno Midgardon jak i Zeus zdali sobie sprawę z czegoś, o czym nie wiedziała reszta. Niestety padło na osoby tajemnicze i nieskore do zwierzeń. Oznaczało to, że nieprędko powiedzą, w czym sprawa, a raczej najpierw omówią to między sobą. Był tego pewien zwłaszcza po tym jak spojrzeli na siebie. To było dla obu potwierdzenie. Zrozumieli, że to nie przypadek. Odwrócili głowy, aby nikt nie zdążył tego zauważyć i sądzili, że udało im się. Pomylili się. Gothmogus wiedział, że coś jest nie tak i postanowił dowiedzieć się, w czym rzecz. Nie miał zamiaru pozwolić na to, aby coś przed nim ukrywali.

 



Rozdział V

„Przebudzenie”

 

Tylko woda powoli kapiąca z sufitu i tworząca małe kałuże zakłócała panującą w pomieszczeniu ciszę. Światło tu niemal nie docierało, jedynie przez wąskie szczeliny w suficie wpadały pojedyncze promienie słoneczne. Od wielu lat, jeśli nie stuleci, nikt tu nie był. Świadczyły o tym nienaruszone warstwy kurzu, które zakryły potwornie spękaną podłogę i uczyniły ją doskonale równą oraz pajęcze sieci, które całkowicie zasłoniły ściany i sufit. Panowała tu ogromna wilgoć i gdyby ktoś tu wszedł niewątpliwie zrobiłoby mu się strasznie duszno, zwłaszcza, że do jego nozdrzy dotarłby okropny smród stęchlizny. Gdyby jednak zniósł te nieprzyjemne doświadczenia i chwile rozejrzał się, to zauważyłby, iż nie ma tu niczego więcej ponad siedem trumien, znajdujących się na środku pomieszczenia, ułożonych w krąg.

 

Nagle do pomieszczenia wpadł lekki wiaterek, który zdawał się szeptać jakieś słowa. Okrążył kilkakrotnie trumienny krąg, a potem przez szczeliny wleciał do każdej z nich. Nie upłynęło wiele czasu, gdy, dotąd niczym niezmąconą ciszę przerwał okrutny, piszczący zgrzyt. Trumny powoli otworzyły się. Uniosło się i usiadło w nich siedem postaci, wszystkie były w habitach z kapturem. Tak czarnych, że byli niemal niewidoczni, a ich stroje zdawały się pochłaniać światło, jak czarna dziura, zasysać je do środka. Ich sylwetka była humanoidalna, o czym świadczyło ich ubranie. Sięgnęli dłońmi do boków trumny i wyraźnie było widać, że ścisnęli coś, co znajdowało się w jej wnętrzu – położone wzdłuż ciał mrocznych kapłanów. Powoli i równocześnie unieśli daikatany - każdy miał dwie. Skrzyżowali je w powietrzu ze sobą., po czym wsunęli do specjalnych otworów na plecach. Powoli wyszli z trumien. Sześciu z nich klęknęło przed siódmym, który nie odróżniał się od pozostałych niczym, a przynajmniej najlepszy obserwator nic wyróżniającego się by nie zauważył. Twarze kapłanów zasłaniały czarne maski, które uniemożliwiały rozróżnienie. Siódmy z nich dał gest ręką i pozostali podnieśli się. Wszyscy wyciągnęli jedną z katan i skierowali ją od siebie, po skosie ku górze, tak, że wszystkie stykały się ostrzami. Cicho zanucili pieśń, która zmroziłaby krew w żyłach największego bohatera. Ciała oraz katany rozświetliło na kilka chwil jaskrawe zielone światło. Broń wróciła na swoje miejsce na plecach. Arcykapłan ruszył przodem ku schodom, za nim poszli następni. Zdawali się iść w jakiejś kolejności, choć mógł to być tylko przypadek. Powoli wspięli się po stopniach, które przeraźliwie skrzypiały. Dotarli do drzwi. Kapłan nacisnął na klamkę. Zgrzyt. Drzwi uchyliły się, a do środka wpadł powiew świeżego powietrza i snop słonecznego światła. Wyszli. Zdawało się, że światło powinno było być dla nich groźne, ale to mylne wrażenie. Znajdowali się na bagnach. Panowała potworna wilgoć, a mgła była tak gęsta, że gdy wyciągnęło się rękę przed siebie to nie było widać palców. Jednak oni zdawali się świetnie widzieć w tych niesprzyjających warunkach. Zagwizdali. Słychać było chlust rozchlapywanej wody, czy raczej błota. Przed nimi stanęło siedem czarnych wierzchowców, które od koni różniły czerwone, bez źrenicowe oczy i szponiaste łapy zamiast kopyt. Dosiedli ich. Wiedzieli, co mają zrobić, ale arcykapłan przemówił:

-Nasz Pan wezwał nas do pomocy. Obudził całą Loże Szyderców, nie tylko nas. Jak wiecie ostatni raz, nasz pan…Szatan…zrobił to w dniu, gdy omal sam nie zginął z rąk aniołów… –wyraźnie jego głos zadrżał na wspomnienie tamtych wydarzeń-… i gdy my, Loża, doprowadziliśmy do upadku aniołów! -powiedział tym razem z dumą i radością. - Teraz nadchodzi ostateczne starcie…-rzekł cicho i zamyślił się na chwilę. Potem kontynuował:

- Świat pogrąży się w krwawej wojnie, lecz Loża musi dopaść jedyną osobę, która jest w stanie pokrzyżować plan – szepnął z obawą - Ścigają ją najpradawniejsi wojownicy, którzy pamiętają początek tego świata, a zarazem najbardziej bezwzględni. My również ruszamy, aby ją zabić lub skazić złem, co jest nadrzędnym celem. Zabijemy ją tylko, gdy to się nie uda. Mamy wielu sojuszników… - spojrzał ku niebu i rzekł - Szatanie! Ja, Lunord, Pan i Bóg wampirów przyrzekam, że wykonam zlecenie! Ku chwale Szatana i Loży Szyderców! –krzyczał z dumą i uwielbieniem dla swego pana. Spiął konia i ruszył galopem ku celowi.

W tym samym czasie obudzili się inni słudzy Szatana - najgorsze i najpotężniejsze bestie tego świata, których nienawiść, zło i okrucieństwo nie zna granic. Wszystko po to, aby dorwać jedną osobę, a potem pomóc Szatanowi w doprowadzeniu do upadku tego świata, który był już bardzo bliski… niemal na wyciągnięcie ręki. Nadszedł bowiem, zapowiadany przez jasnowidzów, początek… Początek Zmierzchu Świata!

 

 

 

Rozdział VI

„Magiczny Krąg – Ukaranie Estery ”

 

            Już od dobrych kilku godzin siedział nad stertą dokumentów dotyczących wewnętrznych spraw Gildii i różnych operacji. Jego gabinet nie był duży, choć wydawałoby się, że taki powinien być. Na podłodze leżał wspaniały miękki dywan z futra białego tygrysa. Ogromne, drewniane biurko z licznymi szufladami stało w centrum pomieszczenia. Oprócz wspomnianych raportów ogromny blat zasłaniały zwoje nowych, nie zapisanych pergaminów, kałamarz i kilka gryfich piór w metalowym kubku, parę książek i notesów. Na rogu stał bogato zdobiony złoty świecznik. Przez uchylone okno wpadał mroźny wiaterek, ale jaki mógłby być, skoro siedziba Gildii znajdowała się w najwyższej partii gór, gdzie większość śmiertelników nawet nie była stanie dotrzeć. Ertahlion przeczytał kolejny raport, podpisał go i odłożył na bok. Rozejrzał się po swoim gabinecie. Ściany nie były widoczne, gdyż zasłaniały je regały z licznymi księgami, w których spisane były raporty, prawo Gildii i masa innych informacji, które mogły być potrzebne mistrzowi tej placówki. Jedynie stojąca w kącie szafa zawierała co innego i była zabezpieczona zarówno magią jak i tradycyjnymi metodami. Jedynie garstka osób wiedziała co tam jest. Reszta pełnoprawnych magów nie znała jej zawartości, ale miała dość rozumu, aby oto nie pytać. Erthalion sięgnął po złoty kielich z winem i podszedł do okna. Rozpościerał się stąd widok na północną część gór. Gruba warstwa śniegu przykryła zarówno szczyty jak i drzewa. Rozciągała się tam biała pustynia, która zdawała się nie mieć końca. Siedziba Gildii Magów z Sforahdan mieściła się u podnóża, a raczej trochę ponad nim, najwyższego szczytu – góry Sforahdan. Erthalion mógł stąd widzieć całą okolicę na przestrzeni wielu kilometrów. Upił łyk wina, które pochodziło z najlepszej winiarni w prowincji. Było wybornie słodkie i posiadało niezwykły aromat, co czyniło je niezwykle drogim. Mistrz zamyślił się. Wiedział, że zbliżają się ciężkie dni, ale już dawno rozpoczął razem z Serafinem przygotowania. Wspominając jego osobę spojrzał na prawo. Nie zobaczył nic szczególnego, ale wiedział, że gdzieś tam daleko mieści się Akademia i zapewne Serafin pracuje równie ciężko jak on. Już wiele razy zastanawiał się czy jest wystarczająco silny. Za każdym razem dochodził do innych wniosków.

- Czy jestem wstanie pokonać członków Loży? Prawda… jestem jednym z najpotężniejszych z dżinów i pośród mistrzów organizacji Gildia Magów… pozostali mistrzowie się mnie boją i choć istnieje rada, to to co powiem i rozkaże uważają za prawdę oczywistą… ech… Sam Szatan złożył mi propozycje dołączenia do Loży… ale wtedy byłem inny… byłem… hmm… taki jak oni… Bezlitosny i zły… Zmieniłeś się Ert… oj zmieniłeś… Ale czy na pewno? Czy zło nie przyciągnie Cię znowu? Nie! Nie mam prawa tak myśleć! Na moich barkach i kilku innych osób spoczywa los tego świata… Wahanie się to słabość… Boje się… i to bardzo, ale nie mogę tego okazać. Jeśli ja będę się bać to mój strach udzieli się innym, a to początek końca… Wszystko układa się zgodnie z…

Rozległ się huk i do pomieszczenia wpadła młoda kobieta z tubą. Dyszała potwornie. Młoda wiedźma o bujnych czarnych włosach ledwo stała, a jej policzki były zaczerwienione. Nie mogła złapać oddechu i nic powiedzieć. Za nią stał jeden z strażników. Odprawiłem go ruchem ręki. Zamknął drzwi i stanął na straży. Wiedźma wyciągnęła dłoń z tubą ku mnie.

 

Odebrałem ją i usiadłem na swoim krześle. Spojrzałem na wiedźmę, ale uznałem, że nie jest godna, aby siedzieć przy mnie. Nie pozwoliłem jej usiąść, więc stała i walczyła ze zmęczeniem. Była nawet ładna, choć nie w moim guście. Zresztą główną cechą wiedźm jest to, że są piękne.

 

Erthalion uwielbiał opowieści o tym jakie to wiedźmy są szkaradne i obrzydliwe, bo zawsze fascynowała go zdolność niektórych osobników do stwarzanie nieprawdopodobnych historii. Zwłaszcza, gdy mógł zadawać im pytania, które w mig pokazywały, że zmyślają, a oni mimo to usiłowali opowiadać dalej i tłumaczyć się. Żałosne. Spojrzał na tubę. Wiedział albo raczej spodziewał się złych wieści. Estera, która była właściwie jego odpowiednikiem, tyle że wśród wiedźm, miała nie nawiązywać kontaktu bez potrzeby. Co się mogło stać? Jeżeli chodzi o Natchnione to gorzko tego pożałuje… One są niezbędne… Spojrzał na sufit. Boże… tylko nie to, błagam Cię!

Otworzył tubę i zaczął czytać. Jego niebieska twarz robiła się purpurowa. Oczy zaczęły błyszczeć złowrogo, płonął w nich gniew.

- Jasna cholera! – wrzasnął i podniósł się z takim impetem, że przewrócił biurko. Nagły wybuch złości spowodował, że niebo się zachmurzyło. Niemal natychmiast stało się ponure, czarne. Zaczął padać deszcz, a pioruny zaczęły dawać o sobie znać rozświetlając niebo. W ułamku sekundy do środka wpadło trzech magów w niebieskich habitach i jeden w czerwonym.

Siodłać konie! Przygotujcie się na wyprawę! Czeka was długa misja! Szybko!

Nie zadawali pytań tylko zniknęli za drzwiami jeszcze szybciej niż zjawili się w gabinecie. Burza rozszalała się na dobre.

Nani! Zabierz mi stad tą wiedźmę…

Strażnik wszedł do środka, złapał dziewczynę za ramię i wyprowadził z gabinetu. Erthalion spojrzał przez okno na dwór.

–Zapłacisz mi za to Estero… zapłacisz wysoką cenę za porażkę… Twa misja była tak ważna… Boże! Dlaczego?! Nie rozumiem… Chcesz zwycięstwa Szatana? Czemu nie powiesz mi co robić… Szatan doradza swym sługom, a ty milczysz… milczysz i teraz…

Erthalion opuścił gabinet. Kilka chwil później pięciu jeźdźców opuściło Gildie Magów. Pędzili na złamanie karku, jakby od tego zależało ich życie,  i tak było w istocie. Erthalion telepatycznie przekazał im co się stało i jakie są ich zadania. Jeźdźcy skręcili na rozstaju dróg w prawo, a Wielki Mistrz Erthalion pojechał prosto. Nie czuł zimna, bo rozpierała go nienawiść i gniew. Burza szła za nim. Przemókł całkowicie nim zbliżył się do osady wiedźm. Wioska była dosyć duża, bo mieszkało tu ponad dwieście osób. Domki wyglądały raczej na skromne i ubogie, ale w każdym mieszkało pięć lokatorek. Tylko kilka budynków było większych i mieściły się tam sale wykładowe. Wiedźmy stały na progu swych domów. Na spotkanie wyszły mu trzy kobiety. Z trudem przebrnęły przez śnieżne połacie. Erthalion zatrzymał się kawałek od nich, zsiadł z konia i podszedł do nich. Nie widział ich twarzy, ale wiedział, że stoją przed nim Alana, Kastrata i ich przywódczyni Estera.

-Mistrzu Erthalionie bądź pozdro… - zaczęła mówić Estera, lecz mocne uderzenie w policzek nie tylko nie pozwoliło jej skończyć, ale również przewróciło na ziemię. Pozostałe dwie wiedźmy nawet nie drgnęły. Walka z Śnieżnym Królem, jak go zwano, było ostatnia rzeczą jakiej chciały doświadczyć.

-Ty suko… Ty pieprzona suko! Jak mogłaś pozwolić im uciec! Czy zdajesz sobie sprawę, co zrobiłaś?! –krzyczał Mistrz, a jego głos był tak ponury, że musiał budzić lęk. Estera podniosła się i rzekła:

-Erthalionie! Wybacz, lecz zawiodły mnie moje strażniczki. One się przestraszyły i uciekły wysłałam pościg, ale… - mówiła drżącym i smutnym głosem. Ręce jej drżały. Bała się, ale nie było w tym nic dziwnego. Nawet tak potężna wiedźma, jak Estera, miała prawo bać się Erthaliona.

- One uciekły tydzień temu! A ty powiedziałaś dopiero teraz! – wrzasnął mistrz, a jego błękitne oczy nabrały czerwonej poświaty.

- Sądziłam, że sobie poradzę… - tłumaczyła się cicho Estera

- Wysłałem za nimi pościg. Lepszy od twojego. Znajdą je, ale ty Estero… ty zapłacisz za swój błąd. Ja, Erthalion… - zaczął mówić powoli i dumnie.

- Błagam nie! – prosiła Estera

- …nakazuję Ci Opuścić ciało tej kobiety…- mówił powoli mimo błagań Estery - SECOMENSEMPER! – zakończył formułkę.

Niebieskie światło uderzyło w przywódczynie wiedźm. Estera zapłonęła niebieskim ogniem. Walczyła, jednakże Śnieżny Król był potężniejszy. Ogień zmienił kolor na jaskrawozielony, a wiedźma utraciła swoją moc. Jej bezwładne ciało opadło na ziemię. Erthalion obrócił się i wrócił do konia. Nikt go nie zatrzymał. Spodziewał się ataku, ale nie doszło do niego. Zawsze uważał wieźmy za niewiele warte. Dziś to się potwierdziło. Nie miały odwagi bronić przywódczyni, wolały obserwować, a przecież ich wspólny atak mógłby sprawić, że przegrałbym. Niemniej Natchnione były wiedźmami, a ich znaczenie nie miało granic. Sam w to nie chciał na początku uwierzyć. Wiedźmy miałyby odegrać tak ważną rolę… A jednak... Gdy ujrzał moc rytuału Natchnionych zrozumiał, że bardzo się mylił. Ostatecznie zawsze znajdą się jakieś wyjątki.

 

Wysłał swych najlepszych ludzi… znajdą je, nim nadejdzie eskorta z osobą, która jest nadzieją tego świata. Jeśli się tak nie stanie… nie… musi tak być… muszę w to wierzyć. Dosiadł konia, obrócił się i spojrzał na budynek, gdzie mieściła się biblioteka.

- Nie zasługujecie na tą wiedze… - szepnął cicho i smutno do siebie

Potężny ognisty pocisk pomknął z zaskakującą szybkością. Kilkanaście wiedźm, jakby się ocknęło i usiłowało zmienić jego tor swoimi zaklęciami. Jednakże, gdy tylko uderzały one w pocisk mistrza, ten rósł na sile. Chwilę później rozległ się huk, a fala uderzeniowa zniszczyła zarówno bibliotekę jak i pobliskie budynki . Erthalion tego nie widział. Po wymówieniu zaklęcia popędził galopem do Gildii. Wiedział, że wiedźmy zapragną zemsty. Nigdy im nie ufał, a teraz zdobył kolejny powód, aby nie ufać im dalej. Sytuacja była zła. Zastanawiał się czy wiedźmy zaatakują Gildię, ale wątpił w to. Czy przyłączą się do Szatana? Zapewne, ale to podejrzewał już dawno. Teraz miał zamiar możliwie szybko zabezpieczyć Gildię, co było banalne, gdyż chroniły ją starożytne zaklęcia i obeliksy, które raziły piorunami każdego, kto miał złe zamiary wobec magów. Gildia mogła zostać pusta, a i tak wątpliwe było, aby ktoś zdołał wejść do środka. Jednak wolał być wszystkiego pewien.

 

Gdy Gildia będzie gotowa, przeprowadzę atak i zetrę z powierzchni ziemi osadę wiedźm. Wrogów trzeba niszczyć! Nawet jeśli są rzędu mrówki! Za dwa dni przestaną istnieć. Raz na zawsze oczyszczę z nich swoje podwórko…

 Autor: Brashgard
 Data publikacji: 2008-07-21
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 II miejsce wg jury Nagrody Mythai 2008
Ale - przyznam - w moim prywatnym rankingu tak wysoko nie zaszło.

OK. Dziełko ambitne, ale realizacja dość słaba. Przede wszystkim niedokończone. Poza tym, raczej sztampowe wprowadzanie postaci, opisy bez fajerwerków. Styl niezdecydowany, czasem kolokwialny, czasem nierealny. Postacie bez charakterów. Opowieść Blizbora? Nie wiem, przysnąłem. Już widzę najemnika, który tak opowiada, który w ogóle opowiada długie historie w takiej chwili. „Gałązki chłostały moją twarz.”. Kpina. Scena totalnie bez atmosfery.

W szczególny sposób razi brak ciekawszej perspektywy narracji – to, co jest, nie sprawdza się. Polecam wątek na forum "Sala Skrybów i Bardów" na temat narracji w beletrystyce.

W dodatku, wszystko to upstrzone sporą ilością błędów.

Z drugiej strony, ma to wszystko swoje zalety. Potencjał. Myślę, że bedę chciał przeczytać Twoje kolejne utworki.
Autor: Whitefire Data: 17:09 10.02.09
 Akademia
Cóż, powiem szczerze, że nie spodziewałem się takiego odznaczenia dla tej pracy. Osobiście uważałem ją za bardzo słabą i pisanie jej kontynuacji już dawno porzuciłem. Zostawiłem ją jako kolejną próbę i lekcję. Pomogła się rozwinąć i wyłapać pewne błędy i nieudolności. Wątpię, aby wyróżnienie coś zmieniło w tej kwestii. Także ta praca będzie jedną z tych, która nie zostanie dokończona. Obecnie jestem w trakcie pisania innej. I mam nadzieje, że w końcu poziom będzie odpowiedni. Pewne doświadczenie już mam, a i parę osób zaciągnąłem do surowego oceniania. Także może będziesz miał okazję ją przeczytać, aczkolwiek nie wiem czy tutaj. Ale gdy zdecyduje się, gdzie prace opublikuję to podam tu link. Na razie, ku mojej radości, praca zbiera pochlebne opinie. To tyle i tak się rozgadałem...

Pozdrawiam
Autor: Brashgard Data: 11:20 14.02.09


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 27 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 27 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Ludzie, którzy zbyt wiele czytają, rzadko dokonują wielkich odkryć.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.