Dzień chylił się już ku końcowi i zdawać by się mogło, że nic nie zdoła zakłócić jego rutyny, kiedy drzwi wejściowe trzasnęły agresywnie i do środka wpadła Gisza.
- A nie mówiłam! – wrzasnęła od progu, spoglądając z triumfem na domowników. – A mówiłam!
- Na Boga, Giszo… - wyszeptał gospodarz, wstając od suto wypełnionego talerza. – Przestań straszyć porządnych ludzi, wyglądasz jak sto upiorów…
- I jeden! I jeszcze jeden! – zaskrzeczała Gisza, podkasawszy kolorowe spódnice z satysfakcjonującej ją radości. Jak na starszą kobietę miała w sobie dość życia, by obdzielić nim całą swoją wioskę. – Chata starego Armina została sprzedana!
- Naprawdę? – teraz odezwała się kobieta, skryta dotychczas za wysokim węgłem paleniska. Światło płomieni osiadło na jej bladych policzkach i włosach koloru słomy. – Jeżeli to jakiś żart…
- Za kogo ty mnie masz, Tridio? – oburzyła się Gisza, poprawiając zsuwającą się z głowy zapaskę. – Już stąd widać, że się w chacie pali światło, a nie powiesz mi, że nieboszczyk sam sobie świecę pali..!
- Gisza..!– uciął ostrzegawczo mężczyzna, zerkając w kierunku końca stołu. Siedział tam drobny, niewyrośnięty blondynek, bębniąc łyżką po swoim talerzu i rozpryskując zawartość po wyszorowanym do szarości blacie. Wyglądał, jakby nie zwrócił kompletnie uwagi na pojawienie się starej, zwariowanej sąsiadki.
- Nie mów takich rzeczy, Xawier słucha. – dorzuciła Tridia, pieszczotliwie dotykając gładkich kosmyków synka.
- Ale kiedy to prawda! – zaperzyła się Gisza, odruchowo ściszając glos. – Poczciwa Kajura mówiła, że jak z rana zaszła, to nic nie było, a już na zmierzchu zaświecono światła w całym obejściu! No, czy nie dziw?
- Ale żeby zaraz sprzedali… - kręcił głową mężczyzna, kompletnie zapomniawszy o swojej porcji jadła. Gisza spontanicznie opadła na krzesło obok, zacieśniając więzy chusty wokół pomarszczonej szyi żółwia.
- Sprzedali, Joachimie, przysięgam na wszystkie świętości! – gorączkowała się, udając, że nie widzi wpatrzonych w nią, wielkich oczu Xawiera. – Nawet ten łazęga Bury przysięga, że jakąś młódkę w oknie widział..!
- I tak nie ma się czym gorączkować. – uciął Joachim, przełykając ostatnią łyżkę strawy. – Oznacza to po prostu, że przybyło nam mieszkańców…
- Właśnie. – przyłączyła się Tridia, podchodząc do Giszy. – Mogłabyś nie robić takiego zamieszania, w końcu to nic nadzwyczajnego. A ja zaraz sama wybiorę się do chaty Armina.
- Jak to? – zaniepokoił się Joachim, przecierając stół jednym ruchem wielkiej dłoni. Tridia minęła go, szukając czegoś po szafkach kuchni.
- Wypada powitać nowo przybyłych, może potrzebują pomocy w urządzeniu się, może nie mają nic do zjedzenia… - mówiła, pakując słoiki w zgrabną, płócienną torbę.
- Jesteś za dobra. – oświadczył Joachim, przyglądając się żonie z miłością. Gisza prychnęła niczym rozjuszona kocica.
- Ja tam bym zachowała większą ostrożność. – wyburczała, przesłaniając ściągnięte usta skrajem chusty, haftowanej w czarne róże. – Z dawien dawna powiadają, że jak po mężczyźnie wprowadza się dziewucha, w dodatku sama, nie zwiastuje to niczego dobrego…A ja wiedziałam, że tak będzie. Stary Armin żadnej rodziny nie miał i mówcie co chcecie, a tamta to na pewno czarownica..! – zakończyła z ostrzegawczym sykiem. Tridia rozładowała napięcie, wybuchając perlistym śmiechem.
- Gisza, naprawdę. Jesteś mądrą, dojrzałą kobietą, nie powinnaś wierzyć w takie bzdury, nawet jeśli były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Idę. – zarzuciła wypchaną torbę na ramię, pochyliła się nad mężowskim czołem, składając nań pożegnalny pocałunek. – Połóż Xawiera spać, dobrze?
- No nie wiem… - wahał się Joachim, wpatrzony w postać Tridii, pieszczotliwie obejmującej milczącego chłopca.
- Proszę cię. – uspokoiła go Tridia, zmierzając do drzwi. – Co mi się może stać? Chata Armina stoi niedaleko naszego domu, usłyszelibyście nawet mój szept…
- Odprowadzę cię. – zaofiarowała się Gisza, wstając z jękiem odsuwanego krzesła. – I tak miałam już iść…mimo to nadal uważam, że to kiepski pomysł.
- To nie mnie będziesz się później tłumaczyć, tylko naszym nowym sąsiadom. – zaśmiała się Tridia, otwierając drzwi na oścież. – Zresztą Bury mógł zauważyć tylko panią domu, a nie resztę jej rodziny, czyż nie?
Gisza skwitowała tę sugestię pogardliwym wzruszeniem ramion; każda próba najmniejszego choćby zakwestionowania prawdy, w którą święcie wierzyła, skończyć się mogła niechybną katastrofą, ze śmiertelną obrazą włącznie. Joachim także odszedł od stołu, wsparł się ramieniem o popękaną biegiem czasu framugę podwoi. Dom jego rodziny, dziedziczny z dziada pradziada, wyrastał wprost z łagodnego, porośniętego aksamitną trawą zbocza, biegnącego w dół, ku reszcie wsi, złożonej z rozsianych tu i ówdzie, drewnianych domów, krytych lekko ściętym, misternie wykończonym dachem. Teraz jednak Joachim spoglądał tylko na plecy Tridii, wstępującej na stromo biegnącą w górę, kamienistą ścieżkę, prowadzącą do najwyżej położonej chaty, czerniejącej zza zaokrąglonej skarpy. Ocknął się dopiero wtedy, gdy poczuł słabe szarpnięcie w okolicach mankietu. Obrócił głowę, napotykając roziskrzone spojrzenie swojego sześcioletniego syna.
- Dokąd mama poszła? – spytał głośno Xawier, usiłując wyjść za próg śladem matki. Joachim uśmiechnął się, kładąc obie ręce na ramionkach blondynka.
- Niedaleko. Zaraz wróci. – zapewnił go. – Wróci, żeby utulić cię do snu…