Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Ślepe Oko

Ślepe oko

    Abraham Nelson #1725243021 otworzył oczy. Jego młodziutkie ciałko pływało w niebieskiej mazi sztucznego łona podłączone sztuczną pępowiną składającą się z kilku metalowych rurek i mechanicznej, ruchomej macki; do reszty systemu. Był to pierwszy raz, kiedy jego nowiutkie małe, niebieskie oczka otwarły się na świat zakuty w ochronne, magnetyczne bunkry. Powoli ruszył wszystkimi swoimi dwudziestoma paluszkami  jakby sprawdzając czy wszystkie są na swoim miejscu. Potem w ruch poszły małe mięśnie i jego młoda skóra po raz pierwszy poczuła pod sobą ich ruch. Otworzył małe usteczka, do których od razu wlała się kleista maź wypełniając po chwili także płuca i żołądek.
    Był to dość dziwny moment, ponieważ Abraham pamiętał go dokładnie w każdym szczególe. Był to moment, kiedy informacje wepchnięte mu już wcześniej do głowy, przez przylepione do miękkiej jeszcze kości czaszki elektrody zaczynały się sprawdzać.
    Tak.
    Jeszcze przed tym jak widział, słyszał i czuł. Jeszcze przed tym jak pierwszy raz podniósł powieki, dobrze wiedział co zobaczy, usłyszy i poczuje. Tak wyglądało jego życie. Od pierwszych chwil jego egzystencji był przygotowany do swojej zapewne szybkiej śmierci. Był narzędziem, który służył do wszystkiego. Miał pomagać, ratować, poświęcać się, żyć i ginąć w sprawie ludzkiej.
    Wszystko dlatego, że sam nie był człowiekiem.
    Był jego kopią.
    Pierwsze chwile nie były przyjemne. Ciśnienie w mózgu wzrosło, bo zawarte w nim informacje w skopiowanym ludzkim odruchu musiały być potwierdzane. Nagła fala migren wywołała u klona stłumiony, przez sztuczną maź sztucznego łona; dziecięcy płacz.
    Od tych pierwszych chwil jego życie miało już wyrysowany plan. Wiedział o tym dobrze, ponieważ mimo swego wyglądu, świadomość swojej egzystencji i logiczne myślenie miał rozwinięte przynajmniej do poziomu dwudziestolatka.
    Był to także moment, jedyny w jego życiu, kiedy, za grubą, szklaną osłoną sztucznej matki zobaczył oryginalnego siebie. Wiedział to dobrze, w jego mózgu często powtarzały się wzmianki o podstawowym wzorcu.
    Była to osoba, a konkretnie prawdziwy człowiek, zrodzony z matki i ojca, taki, który nigdy nie widział sztucznej matki od wewnątrz. Stał na jednym z poziomów okrągłej wieży porodów, w której się znajdowali. Kilkanaście par identycznych ze sobą, młodych oczu wpatrywało się bez wyrazu w jego naznaczoną wiekiem twarz. Należały one do jego braci, którzy zapewne przeżywali właśnie to samo co sam klon.
    Starszy Pan rozmawiał właśnie z ubranym w biały, obcisły, jednoczęściowy strój jego sobowtórem. Sam zaś miał na sobie brązowy garnitur, jasnożółtą koszulę, ciemnoczerwoną apaszkę i druciane, okrągłe okularki. Ubierał się bardzo staromodnie, ale widocznie podobało mu się to i nie było w tym nic dziwnego.
    Abraham Nelson #1.
    Wzorzec dla całej społeczności klonów, która swoją liczbą zaczynała przewyższać liczbę prawdziwych ludzi na Ziemi.
    W gęstym powietrzu, którego skład szarpany był stale przez ścianę zawirusowanych nanobotów; unosił się szary dym z drewnianej fajki.
    Drewno!
    To był dopiero luksus. Rzadkie drewniane przedmioty z roku na rok przybierały jeszcze wyższe ceny od czasu rewolucji nanotechnologicznej.
    Był sylwester roku 3000.
    Tego dnia jednak nikt nie świętował. Nie było otwieranych szampanów, romantycznych holofilmów, kosmicznych bombardowań fajerwerkami, ani zwykłych balonów przywiązywanych do ścian i dachów wysokich drapaczy chmur. Tamtej nocy było tylko przerażenie. Szeroko rozwinięta nanotechnologia pozwalała w tamtych czasach na wykonywanie operacji bez zaglądania do ciała pacjenta, penetrowania obcych planet w poszukiwaniu życia, skuteczne dbanie o wspólne bezpieczeństwo i wiele innych, które można by wymieniać godzinami. Nigdy jednak nie mówiło się o jej negatywnych stronach. Rosnąca produkcja samopowielających się jak żywe stworzenia nanobotów doprowadziła w pamiętnym 2827 do epidemii nanopylicy. Była to choroba spowodowana przez nadmierne zaleganie obecnych w powietrzu jak tlen i azot zużytych droidów w płucach. Objawami choroby były silne problemy z oddychaniem, których nie dało się uleczyć żadnym płynem czy gazem. Nie dało się ich było także wykrztusić, ponieważ każda z maszyn była skonstruowana  tak, że w zetknięciu z inną łączyła się tworząc w efekcie ciężkie, stalowe skały.
    Rok 2827 przyniósł śmierć siedmiu dziesiąty społeczności ludzkiej.
    Przyszła więc potrzeba odbudowania populacji ludzkiej i uchronienia tej pozostałej. W roku 2951 Abraham Nelson #1 skopiował swój kod genetyczny, „ulepszając” go i pozbawiając go możliwości rozmnażania się. Podobnie zrobiła jego córka Katie Nelson #1. Zaczęto masową produkcję. Klony znalazły się w każdym mieście, na każdej ulicy i w każdym domu. Były jak rzeczy, zabawki, które po mogły się człowiekowi zwyczajnie znudzić i mógł je wyrzucić do śmieci.
    A potem przyszedł rok 3000.
    Nikt nie spodziewał się, że nanoboty, posiadające tak proste oprogramowanie, które samemu nie miało żadnej siły operacyjnej i dopiero w dużej chmarze mogło wykonywać jakieś normalne zadania; w końcu się zepsuje. Ludzie pragnęli aby ich maszyny stały się równe naturze. Dążyli do tego nie wiedząc jednak nawet jaka natura jest naprawdę. Natura zaś jest przecież jest idealna, ale i zdradziecka.
    Wirus nazwany przez ludzi „Vegą” w ciągu 72 godzin opanował każdy ląd, wodę i przestrzeń w powietrzu stale się powielając i niszcząc wszystko co napotka na swojej drodze. W przeciągu zaledwie minuty zniósł z powierzchni ziemi największe na świecie miasto – Nowy York; żywiąc się jego energią  zmuszając ludzkość do skrycia się w nielicznych magnetycznych bunkrach i uniemożliwiając jej ucieczkę z planety.
    W ciągu 72 godzin na Ziemi pozostała jedynie jednak dziesiąta tego, co zdążyło odbudować się i przetrwać kataklizm z roku 2827.
    Ziemia stała się „ślepym okiem”.

***

    Minęły równo trzy lata od momentu kiedy Abraham Nelson #25243021 otworzył oczy. Nie mylił się. Był to wtedy jedyny moment w swoim życiu kiedy widział swój wzorzec. Abraham Nelson #1 zmarł kilka dni po jego narodzinach, zamordowany przez jakiegoś obłąkańca.
    Numer #1725243021 przez te trzy lata, rozwinął się na tyle, na ile u zwykłego człowieka trwałoby to 15 lat. Jego wzrost i ogólnie cały rozwój tak jak u reszty klonów był pięciokrotnie przyspieszony. Było to dość smutne, ponieważ czekało go najwyżej dwadzieścia lat życia.
    Ubrany był tak jak wszystkie klony, w biały jednoczęściowy kostium. Wyglądał także tak samo – miał względnie długą twarz, niebieskie oczy i krótko ostrzyżone blond włosy. Jedyne co wyróżniało go spośród milionów braci był numer i długa blizna przecinająca jego twarz od prawej części czoła, przez prawe oko, do podbródka. Blizna szpeciła mocno jego wcześniej gładką nordycką twarz, ale nie przejmował się tym zbytnio. Był to ślad po zetknięciu z magnetyczną osłoną oddzielającą placówkę od wszechobecnego morza śmiercionośnych robotów, na którą wpadł kiedyś przypadkiem.
    Nie miał czasu się tym przejmować. Mijał trzeci rok jego życia i zgodne z prawem obejmującym klony od tego czasu spadały na niego różne wyznaczane przez przełożonych obowiązki.
    Jego głowę wypełniał niepokój. Był to ten rodzaj niepokoju, jaki odczuwa się kiedy zaczyna się coś nowego. Abraham bał się po prostu samej niewiedzy i nieumiejętności. Nie wiedział czego spodziewać się po nowych zajęciach, jakie zostaną mu przydzielone i po nowych osobach, z którymi dane mu będzie współpracować. Był to taki męczący, głupi strach, który mimo wszystko nie dawał się łatwo zignorować.
    Stanął niepewnie przed dużymi stalowymi drzwiami w jednym  z wyższych pięter głównego magnetycznego bunkra oddalonego o kilka kilometrów od bunkra matki, który opuścił rok temu; i odetchnął głęboko. System obsługujący drzwi, był tak zbudowany, że aby zawiadomić osoby wewnątrz o swojej obecności wystarczyło ich dotknąć.
    Abraham wyciągnął przed siebie rękę i zawahał się chwilę. Cofnął ją niepewnie, po czym wolnym ruchem spróbował przemóc się jeszcze raz.
    Drzwi z brzękiem otwierania się hermetycznego, zabezpieczonego magnetycznie przed nanobotami zamka, zanim klon zdążył ich dotknąć; rozsunęły się na cztery strony. Chłopak stał jeszcze chwilę osłupieniu.
    ‘No, tak!’ pomyślał ganiąc się w myślach. ‘Jak mogłem być taki głupi! Tu jest zainstalowana kamera!’
    Na środku dużego, względnie pustego pokoju stał mały, metalowy stolik, zawierający w swoim wnętrzu komputer i emiter holograficzny, zaś obok niego, na obrotowym fotelu wylegiwał się starszy mężczyzna, w luźnym szarym stroju i równie szarymi włosami oraz brodą.
- Wejdź, proszę. – powiedział lekko chrapliwym głosem, w którym słychać było nutkę zrozumienia.
    Abraham niepewnym krokiem zbliżył się do stolika, przechodząc po drodze przez kilka holograficznych paneli i obrazów. Jego wzrok stale utkwiony był w mężczyźnie śledząc jego każdy ruch.
- Ech... rzeczywiście. Jesteś strasznie podobny do twojego wzorca.
- Wszyscy jesteśmy do niego podobni. – odparł cicho klon.
- Słucham? – mężczyzna nadstawił uszu. – Przepraszam cię. Nie dosłyszałem. Już dawno powinienem pójść do laryngologa, ale sam widzisz, mam dużo pracy. Czy mógłbyś powtórzyć?
- Mówiłem, że wszyscy jesteśmy do niego podobni. – powiedział już trochę głośniej.
- Ale jedynie z wyglądu. Widzisz, wiele już lat pracuję z wami i zdążyłem się już zorientować, że macie zupełnie odmienne charaktery. No, może przesadziłem... jesteście bardziej lub mniej podobni do wzorca co sprawia, że mimo, że z genetycznego punktu widzenia nie różnicie się niczym, to jednak każde z was jest inne. Ty jesteś idealną kopią oryginału, muszę przyznać.
- Znał Pan Wzorzec osobiście? – spytał zaskoczony.
- Jesteś spostrzegawczy. To też należało do jego cech... Tak, masz rację. Był moim przyjacielem, jak to się kiedyś nazywało... „ze szkolnej ławki”.
- Dziękuję... a moje zadanie. Ma Pan cha przydzielić mi jakieś zadanie? – Bardziej spytał niż stwierdził klon.
- Tak, tak... widzę, że jesteś trochę zaniepokojony. Nie masz się czego bać... Ech. Po co ja to mówię. Spójrz. – Mężczyzna wstał, założył na palce małe czujki dzięki, którym komputer mógł dostawać sygnały o tym, co robi obsługujący; i kilka razy przejechał palcem po holograficznej tablicy przed jego twarzą. Chwilę później przed oczami Abrahama pojawił się trójwymiarowy obraz Ślepego Oka i po raz pierwszy mógł z pełnym przekonaniem przyznać, że osoba, która wymyśliła tą nazwę, rzeczywiście się nie myliła. Cała kula pokryta była szarym jednolitym pyłem, coraz rzadszym w miarę jak oddalał się od dawno już zatraconego jądra planety. Nie było ani jednego lądu ani morza, nie było też jądra planety. Duże czerwone punkty zaznaczały miejsca, w których pod warstwą szarej, naznaczanej rozładowaniami elektrycznymi substancji znajdowały się poszczególne bunkry. – Tutaj jesteśmy. – wskazał palcem jedną z kropek, która natychmiast zmieniła kolor na zielony. – A do tego miejsca musisz dostarczyć pewną wiadomość. – od zielonej kropki wystrzeliła prosta linia, przeszywająca szary niebyt do innego punktu na odwrotnej półkuli. Ten zaś, kiedy linia do niego dotarła przyjął niesiony z linią kolor i cała projekcja zniknęła momentalnie. – Po dostarczeniu wiadomości wrócisz do mnie i zameldujesz o wykonaniu zadania. Dobrze?
- Mam dwa pytania.
- Proszę, nie krępuj się.
- Czemu nie wyślecie tej informacji radiowo?
- Mój chłopcze. Nanoboty mają, widzisz to do siebie, że blokują fale. A co z twoim drugim pytaniem?
- Czy ta informacja jaką mam przekazać dotyczy badań nad nanobotami?
- Znowu doświadczam tego jaki jesteś spostrzegawczy. Tak, w pewnym sensie tak. - Abraham wiele słyszał o badaniach prowadzonych na trenie bunkra, do którego miał się udać. Pracowano tam nad nowymi sposobami ochrony przed zawirusowanymi nanobotami i ewentualnie ucieczką z zakażonego terenu. Prace były konieczne, ponieważ system generowania tak zwanej magnetycznej bańki miał jednak swoje granice. Prąd potrzebny do działania systemu w końcu musiał się skończyć, a nie można go było tworzyć ani wysysać z nanobotów, bo większość innych surowców do tego potrzebnych została już zniszczona przez wirusa Vegę, a same droidy były od tego zabezpieczone. – Czy coś jeszcze?
- Nie, dziękuję.
- No, to leć chłopcze. Czas nagli. Twój transport czeka na ciebie w hangarze.

***

    Mały śmigacz o kształcie idealnej kuli wzniósł się nisko nad płytę lądowiska. Słabe magnetyczne silniki, które pozwoliły mu zaprzeczyć grawitacji wydawały z siebie miarowe dźwięki, które rozchodziły się po bunkrze. Okrągły bąbel, jaki wokół siebie wytworzył miał chronić od zniszczenia za sprawą nanobotów i był bardzo podobny do tego, który rozłożony był wokół całego bunkra. Technologia ta była skuteczna, ale nie wystarczała na długo. Dlatego ta misja była taka ważna.
    Abraham siedział w środku maszyny i skulony wpatrywał się w czarną ścianę jaka widniała za magnetyczną osłoną. Nanoboty nie przepuszczały dziennego światła toteż jedynym jego źródłem było kilka stojących na lądowisku lamp.
    Maszyna nie miała żadnego panelu sterowania, nie widniały w niej żadne przyciski, wajchy, ani przekładnie. Była jedynie dotykowa płyta, która dzięki sondzie elektrycznej wyczytywała fale mózgowe i pozwalała kierować stateczkiem.
    Chłopak położył ręce na płycie i skierował śmigacz w stronę magnetycznej osłony. Był trochę niepewny swoich ruchów, bo robił to po raz pierwszy, mimo że do sterowania tego urządzenia był wielokrotnie przygotowywany.
    Stateczek ruszył do przodu i kiedy minął barierę ogarnęły go nieprzeniknione ciemności.

***

    Było to już piętnaście minut po tym, jak mała, latająca maszyna wyłoniła się z eteru kwadrylionów nano urządzeń. Jej osłony były mocno zniszczone toteż odesłana została od razu do hali napraw. W tym czasie jeden z miliardów takich samych istot – klon stworzony sztucznie po to aby umierać za swoich twórców; wędrował spokojnym krokiem przez płytę hangaru ku pokojowi przełożonego bunkra.
‘No, cóż... nie spodziewałem się czegoś takiego’ pomyślał oglądając staromodnie urządzone korytarze i pokoje. Podłogi powykładane były miękką wykładziną, taką, jakiej nie widział jeszcze nigdy w życiu. W wielkich halach trzymano probówki z kodami genetycznym różnych ziemskich zwierząt, a czasami nawet same zwierzęta. Wszędzie znaleźć można było kawałki różnych kruszców, gdzieniegdzie stojące meble wykonane były z drewna, ludzie poubierani byli w mające zapewne po pięćdziesiąt lub więcej lat ubrania i jedynie w kilku miejscach znaleźć można było dowody na o wiele wyżej stojące technologie i o wiele wyżej rozwiniętą cywilizację. To miejsce było skarbnicą wiedzy, czymś co widywało się już tylko na obrazkach. Czymś co zaparło Abrahamowi dech w piersiach i dogłębnie wzruszyło mimo, że nie był człowiekiem.
Podszedł do wspaniale rzeźbionych, starych drzwi, które wskazano mu jako te, do których musi się udać. Przyjrzał się im dokładnie nie mogąc uwierzyć ile ktoś musiał włożyć pracy aby je wykonać. Po chwili dotknął ich próbując je otworzyć i o dziwo, nie chciały zareagować. Nie spotkał się jeszcze w swoim krótkim życiu sytuacją, aby tak proste urządzenie jak zamek w drzwiach nie chciało zadziałać. Pyknął w drewno trochę mocniej uważając jednak aby przypadkiem nie uszkodzić tej drogocennej rzeczy; ale zamek nie chciał puścić. Upewnił się, że drewno jest dość wytrzymałe aby przetrzymać jeszcze jedno puknięcie, po czym uderzył silnie w rzeźbione drewno.
Nic.
- Masz jakiś problem chłopcze? – spytał głos zza jego pleców.
    Abraham odwrócił się do tylu odruchowo i prześledził oczami mężczyznę od stóp do głów. Był ubrany podobnie jak Abraham Nelson #1,  wtedy kiedy widział go ostatni raz, miał jednak wydatny brzuch, długie, gęste, siwe wąsy i wydatne bokobrody. Cały wygląd szpecił jednak magnetyczny, duży pistolet u pasa. Jego obojętna twarz spochmurniała, kiedy zorientował się, że ma do czynienia z klonem.
- Co tu robisz... klonie. – to ostatnie słowo wypowiedział tak, jakby było to najgorsze przekleństwo jakie znał.
- Ja do Pana. – powiedział niepewnie.
    Mężczyzna mruknął coś w odpowiedzi, podszedł do drzwi, nacisnął bogato zdobiony, wystający pręt do dołu i pchnął drzwi, które otworzyły się ze zgrzytem.
    ‘Na to bym nie wpadł.’ Pomyślał i wszedł za mężczyzną do środka. Ku jego zaskoczeniu nie znajdowali się w pokoju. Było to jedynie wolne od gwaru z zewnątrz przedłużenie korytarza, który po drugiej jego stronie kończył się kolejnymi drzwiami. Obydwie boczne ściany wyłożone były szkłem, co pozwalało oglądać przez nie to co działo się za nimi. Lewa ściana wychodziła na czarną pustkę, jaką stanowiła ściana nanobotów. Prawa zaś była o wiele ciekawsza. Wychodziła ona na wielką salę z ustawionymi w dwóch rzędach drewnianymi ławkami i stojącym przed nimi wielkim drewnianym krzyżem. Dość fantazyjnie ubrana osoba w zielonym płaszczu przemawiała właśnie do zgromadzonych tłumnie ludzi, którzy siedząc na ławach nie wyrażali większego zainteresowania.
- Co to? – spytał zdziwiony przemagając strach przed reakcją mężczyzny.
- To? Kaplica. Po równo tysiącu lat rozpusty, kiedy nastały trudne czasy ludziom przypomniało się o Bogu. – Abraham zauważył, że wzrok mężczyzny także od pewnego czasu wpatrzony jest w to miejsce. Po chwili dodał. –  Większość z nich traktuje go i tak jak dżina z lampy...
- Dziina z czego?!
- Ach. Nie ważne. Chodzi o to, że żądają dobrego, mimo, że sami czynią zło. To człowiek sam doprowadził do tego co dzieje się dzisiaj. Sam zobacz. Ludzie łamią boskie prawa, a ty jesteś tego najlepszym dowodem.
- Co? Ja? Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Tylko Bóg jest upoważniony do „stwarzania”, nie człowiek. Zostałeś zrodzony z ludzkiej pychy! – mężczyzna wybuchł gniewem, ale szybko się opamiętał, odwrócił wzrok od szyby. Abraham #1725243021 był zupełnie zbity z tropu.
- Nie jestem z gruntu zły... – zaczął niepewnie i po chwili zastanowienia dodał. – ...Złe jest raczej... to, że ludzie stworzyli coś, czego już sami nie mogą kontrolować. Coś co im nie podlega. Coś co nie leży już w ich rękach. Coś co żyje...
    Mężczyzna przystanął na chwilę, odwrócił się, spojrzał na klona, a potem wrócił do zaczętego wcześniej otwierania drzwi.
- Wejdź. – powiedział spokojniejszym tonem.
    Pokój oświetlony był jedynie żółtym światłem staromodnej żarówki, zaś sam pokój niczym nie różnił się od tego, co zobaczył na korytarzach i w innych pokojach. Na półkach widniały fiolki z różnymi substancjami, rozpadające się  książki i zakurzone rośliny. Wykładzina, choć wytarta nadal sprawiała na Abrahamie niemałe wrażenie, a wszystko dopełniało zagracone, rzeźbione biurko, nad którym unosiły się holograficzne informacje dnia. Z drewnianego drąga w rogu pokoju uniosło się pstrokate stworzenie i usiadło na ramieniu mężczyzny.
- Niech Pan uważa... – wyrwało się klonowi.
- Nie bój się. – zaśmiał się krótko. – To zwierzę, to „papuga”. Nazywa się Jednooki Johny.
- Kraa! Za burtę z nim, za burtę z nim! Kraa! – zaskrzeczała papuga do osłupiałego chłopaka.
- Siadaj i mów z czym przychodzisz. – powiedział siwy jegomość wskazując Abrahamowi krzesło.
    Chłopak usiadł niepewnie nadal bojąc się aby nie uszkodzić drogocennego mebla, po czym wyciągnął schowany w jednej z dobrze ukrytych kieszeni metalowy, mały dysk. Mężczyzna przyjął dysk, odgarnął śmiecie z biurka odsłaniając panel komputerowy. Położył na nim mały przedmiot i chwilę później w powietrze wystrzelił obraz z jego zawartością. Był to krótki list, którego treści nie widział i jak na razie nie chciał poznać.
- A niech to... czyli nie dadzą nam więcej czasu. – mruknął pod nosem starszy Pan.
- Na co nie dadzą czasu? – chłopak sam nie wiedział czemu o to pyta.
- Na dokończenie badań... mamy ewakuować całą placówkę. Odlatujemy.
- Gdzie?
- W kosmos. Dopóki warstwa ozonowa trzyma w ryzach wirusa Vegę będziemy bezpieczni.
- Ale jak to... Skończyliście badania nad bezpieczną ucieczką z planety?
    - Tak. Już dawno. Trzymaliśmy to jednak w sekrecie, aby nie wzbudzić zbytniego zamieszania.
- My też lecimy? My – klony? Prawda. – jego oczy przybrały bardzo ludzkiego, dziecinnego wyrazu.
    Starszy mężczyzna miętolił w ustach jakieś słowo, po czym wypluł je jakby było zdradziecką trucizną.
- Nie... Widzisz ludzie traktują Was jak przedmioty. Nie wiem, czy będzie to dobry przykład, ale jeśli jakiś człowiek się gdzieś przeprowadza, to przeważnie dzieli cały swój dobytek na to co nadal jest mu potrzebne i co nie. Wy niestety zostaliście zaliczeni do tej drugiej grupy...
    Twarz Abrahama spochmurniała.
- Mam do ciebie tylko jedną prośbę. – siwy człowiek wklepał coś do holograficznego panelu i po chwili z blatu stolika wyłoniła się małe puzderko. – Zabierz  to do swojego przełożonego.

***

    Mały jednoosobowy śmigacz wyłonił się z eteru po drugiej stronie Ślepego Oka. Wylądował w hangarze i z jego wnętrza wyłonił się młody, blady na twarzy klon. Wyraz pozostawał kamienny, mimo znaczącego się pod oczami zmęczenia. Wzrok miał pusty, zamyślony, nie zwracający na powstałe wokoło zamieszanie. Spocone palce zaciskał kurczowo na małym, metalowym pudełeczku.
    Pędził przez korytarze, nie zważając dążących do jednego miejsca ludzi, usługujące im i żegnające się klony oraz stale obijane o różne przedmioty nogi.
    Luźno ubrany mężczyzna towarzyszący właśnie klonom przy załadunku jednego z pasażerskich kosmicznych promów mających kształt wielkich kulistych budynków, o jednym potężnym silniku atomowym i generatorach ochronnego pola; odwrócił się za siebie.
- O, widzę że wróciłeś. Rozumiem, że misja udana.
    Klon przystanął zziajany, wziął kilka głębokich wdechów i otworzył usta aby coś powiedzieć. Zamknął je jednak po chwili namysłu, otworzył ponownie, ponownie je zamknął, wziął głęboki oddech i spuścił głowę.
    Zdziwiony starzec przyglądał się dogłębnie swojemu podopiecznemu, ale zdawał się rozumieć o co chodzi małemu.
    Stali tak jeszcze dłuższy czas bez słowa, jakby tocząc między sobą, zażartą myślową kłótnie, po czym dzieciak wyciągnął przed siebie zaciśniętą na metalowym pudełku rękę.
    Starszy mężczyzna kilka sekund wyciągał pudełko z dłoni klona, która mimo wszystko nie chciała go puścić. Kiedy metalowy przedmiot znalazł się już w innych rękach, na powolnie rozluźniających się, młodych palcach zaczęły pojawiać się bąble.
    Abraham #1725243021 stal w miejscu długi czas. Przez długi czas nie ruszył żadną częścią ciała. Jego obolałe palce nadal zaciskały się na wyimaginowanym pudełeczku. W jego oczach zaszkliły się łzy. Były to zupełnie ludzkie łzy. Nie to co można uzyskać sztucznie w labolatorium, ani to co może pokazać robot. Były to słone łzy człowieka, którego nazwano zabawką. Czas płynął szybko, a pogrążony w amoku umysł trzylatka zdawał się tego nie rejestrować. Minęło  piętnaście minut, pół godziny, godzina. Promy, załadowane i gotowe do lotu wzbijały się po kolei o góry, najpierw ociężale, a potem zdecydowanie niesione na płomieniach atomowych silników, zostawiają za sobą wydrążone w czarnej ścianie robotów dziury, przez który widać było nocne sklepienie niebieskie. Kiedy więc magnetyczne osłony puściły i Abrahama zalała czarna, gęsta fala, po raz pierwszy w swoim krótkim życiu chłopiec zobaczył niebo.
    W jego oczach błyszczały gwiazdy.

***

    ‘Szkoda trochę tego małego.’ Pomyślał mężczyzna wychodząc z pokładu mostka sterowniczego. Większość pasażerów stała teraz pod hermetycznymi szybami oglądając nową, okalającą ich pustkę. Trudno się im było dziwić, jeśli przez całe doczesne życie oglądali jedynie ciemne ścian nanobotowe.
    ‘Co on właściwie mi przekazał?’ zapytał sam siebie po czym wyciągnął z kieszeni metalowe pudełeczko. Było bardzo lekkie i nie spodziewał się w nim nic dużego i wartościowego. Obejrzał je jeszcze przekładając z ręki do ręki, po czym otworzył ostrożnie, jakby bał się, że coś co znajduje się w środku zaraz rzuci się na niego z pazurami. Na szczęście nic takiego się nie stało. We wnętrzu widniał drobny, czarny piaseczek, który na pierwszy rzut oka nie był niczym interesującym
    ‘No tak... efekt wieloletniej pracy naszych naukowców.’ Przesypał drobny pył między palcami. ‘Antywirus w nanorobotach... Hmmm... Dopóki jest wirus ludzie się mnie słuchają... czyli, jeśli wirusa nie będzie, stracę poparcie.’
    Rozejrzał się dookoła sprawdzając czy nikogo ni ma w pobliżu, przepuścił przechodzącego obok oficera, odczekał chwilę po czym dorzucił w myślach.
    ‘No to po co mi ten śmieć...’ Szybkim ruchem wysypał całą zawartość pudełeczka na podłogę i wgniótł w ziemię butami.
    Armada promów kosmicznych  oddalała się od Ślepego Oka – świadectwa ludzkiej pychy i końca jej świetności.

KONIEC
 Autor: Qua Numm
 Data publikacji: 2009-10-01
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Świetne
+ Interesująca historia
+ Interesujący, wykreowany świat
+ Poruszony głębszy problem, pokazane coś z natury człowieka.
+/- Dobry styl ale wciąż są niepoprawione błędy, zwłaszcza w interpunkcji.

Na forum napisałem, i teraz to podtrzymuję, że ta historia spodobała się wielu osobom. To moim zdaniem oznacza dobry pomysł i bardzo duży potencjał. Qua Numm - pisz jak najwięcej!
Autor: Whitefire Data: 10:06 3.02.10


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 80 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 80 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Czy aforyzm jest werdyktem? Tak, w stosunku do autora.

  - S. J. Lec
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.