Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Piwniczny Pamiętnik

Paweł Jóźwiak
PIWNICZNY PAMIĘTNIK


Ponurą żądzę mordu czuje lew,
Gdy przed nim staje sarenka młoda.
Jest w naturze woda i jest w naturze krew.
A potem bez różnicy czy to krew, czy woda.

                      Józef Pawłowicz, „Krew jak woda”



Piątek, 10 lipca

W tym dniu, w dniu moich urodzin – Boże, zabij mnie, jeśli pamiętam których – postanowiłem rozpocząć spisywanie najważniejszych chwil z mojego długiego życia. Adele bezmyślnie nazywa je czasem podwójnym. Z przykrością muszę się z tym nie zgodzić, podwójne było moje poprzednie życie, to jest co najwyżej pojedyncze. Żałuję, że w tym poprzednim życiu cierpiałem na bezsenność, gdyż wszystkie zajęcia mogące umilić mi długie nocne godziny są już wyczerpane. To jeden z powodów, dla których piszę te słowa.
Pamiętam, jak kiedyś, w wakacje, jeździliśmy z przyjaciółmi nad jezioro. Śmialiśmy się, pływaliśmy, graliśmy w siatkówkę. A gdy już nam się to wszystko nudziło, leżeliśmy na piasku, pozwalając, aby słońce, jak wielka lampa żarowa, ogrzewało nasze twarze i niczym malarz zmieniało ich kolor na mahoniowy. Nigdy nie zapomnę tego cudownego uczucia, choć tamta ciemna skóra już dawno się starła, ustępując miejsca nowej, perłowobiałej, jak jesienne niebo. Nie lubię określenia „blada”. Jest tyle pięknych nazw kolorów, a ludzie, którym przedstawiała mnie Adele, zawsze obdarzają mnie określeniem „blady jak ściana”. Równie dobrze mogliby powiedzieć „martwy jak kamień”. Grhh… Wzdrygam się na to określenie. Ale nie będę marnował atramentu na opisywanie tego, co myślę o ludziach, którzy uważają nas za martwych (chociaż w dzisiejszych czasach ich liczba wyraźnie zmalała – teraz mało kto wie o naszym istnieniu, a co dopiero o tym, jacy jesteśmy).
Często, gdy zamykam oczy, widzę przed sobą wielką złotą lampę. Nie wiem, czemu tak się dzieje, ale myśl o słońcu zawsze napawa mnie dobrym humorem i wewnętrznie rozgrzewa. Tak dawno nie czułem na sobie jego łaskoczących promieni, że teraz jedynie przypomina mi sztuczną biurkową lampkę, dokładnie taką samą, przed jaką teraz piszę. Nie wiem też, dlaczego chwilę po słońcu zawsze pojawia się jej twarz. Nie, nie Adele. Adele stanęła na mojej drodze później. Dużo później po Carey.
Carey była dziewczyną, którą spotkałem, gdy samotnie przebywałem nad moim ulubionym jeziorem, nad które wymykałem się czasem z domu razem z kolegami. Jednak tego jednego dnia byli oni zajęci. Mieliśmy wtedy po piętnaście lat i wielu z nich już pracowało dorywczo w polu, pomagając rolnikom przy żniwach lub przy zbiorach owoców. Mnie jednak praca fizyczna nigdy nie interesowała. Nad jezioro wyruszyłem więc samotnie.
Dobrze pamiętam ten dzień. Plaża była wyszyta ludźmi jak dobra kasza skwarkami. Znalazłem pusty pas ziemi pomiędzy dwoma samotnymi kocami. Ich właściciele zapewne kąpali się teraz w jeziorze. Jezioro, którego nazwy nie mogę sobie przypomnieć, było tak przejrzyste, że czasem wchodziłem do niego tylko po to, by zobaczyć czy moje długie, czarne włosy aby na pewno dobrze leżą.
Leżałem na kocu, prażąc się w słońcu i mając skrytą nadzieję, że może jeden z moich kumpli odpuścił sobie pracę na dziś i przyszedł się trochę poopalać. Rozglądałem się. Niezliczona ilość włochatych klat i ociekających wodą krągłych kobiecych kształtów. A wśród nich ona – dziewczyna w błękitnym bikini. Wpadła mi w oko niemal od razu, gdy mój wzrok napotkał jej smukłą sylwetkę. Siedziała sama na kocu okrywając się ręcznikiem z wyszytym na nim wielkim srebrnym lwem. Przyglądałem się jej chwilę w obawie, że gdy tylko się do niej zbliżę, jakiś osiłek wyjdzie zza drzew i zabije mnie samym spojrzeniem. Kiedy jednak zobaczyłem minę dziewczyny, zrozumiałem, że tak nie będzie. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Niewątpliwie była smutna. Pomyślałem, że mógłbym ją jakoś pocieszyć. Cichutko jak złodziej zakradłem się i usiadłem obok niej. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu posunęła się, robiąc mi miejsce na swoim kocu. Udało się, pierwszy krok za mną. Tylko co teraz…?
– Cześć, nazywam się Beafor… Beafor Feanis – zacząłem.
Dziewczyna nawet na mnie nie spojrzała. Ba, ona nawet nie zaśmiała się na dźwięk mojego imienia, jak to zwykł robić każdy, kto je słyszał. Nie, ona po prostu siedziała i patrzyła niewidzącym wzrokiem gdzieś za horyzont. Przez chwilę pomyślałem, że może jest tam coś ciekawego. Ja także wytrzeszczyłem oczy, ale nic nie dostrzegłem. Zebrałem się na odwagę i na nią spojrzałem. Z profilu wyglądała jak anioł. Miała różowe policzki, piwne oczy, a mokre włosy seksownie przylegały do jej szyi i łokci.
– Careiben Wite, ale wolę jak mówią na mnie Carey – powiedziała nagle i położyła się na plecach opierając głowę na ramionach. Zrobiłem to samo.
Gdyby nie tamten dzień, dziś pewnie nie mógłbym sobie przypomnieć jak wygląda niebo. A owego dnia było wyjątkowo piękne. Było na nim kilka chmur przypominających wielkie bajkowe smoki. I oczywiście wielkie słońce. Owego dnia leżałem obok Carey, zastanawiając się, co jest powodem jej smutku. Nie wiedziałem, jak zadać jej to pytanie, powiedziałem więc:
– Piękny dziś dzień, prawda?
Ona zamyśliła się.
– Tak, piękny – powiedziała dziwnym nieobecnym tonem. – Jak każdy inny.
 Zastanawiałem się, czy ona nie myśli o tym, co ja. O tym jak rzadko ludzie patrzą w niebo. I o tym, jakie jest piękne. Obecnie patrzę w nie tylko nocą, lecz wtedy jest zupełnie inne – nie takie gładkie i czyste mimo paru puchatych obłoków.
Zebrałem się na odwagę i – starając się wypaść jak najnaturalniej – powiedziałem:
– Mogę zapytać, co tak ładna dziewczyna jak ty, robi sama na plaży? – Po tych słowach usiadłem, zasłaniając jej słońce.
– Może szukam towarzystwa – odpowiedziała, patrząc na mnie. W końcu się uśmiechnęła. – Chodź ze mną. – Podała mi swoją gładką dłoń. Złapałem ją bez wahania i razem ruszyliśmy w stronę lasu, zostawiając za sobą puste koce i setki ludzi.
Przez całą drogę trzymała mnie za rękę, a ja zastanawiałem, się gdzie mnie prowadzi. Gdy byliśmy w samym środku lasu, ujrzałem tam samotną drewnianą chatkę. Weszliśmy do niej, a ona od razu rzuciła się na łóżko w małym pomarańczowym pokoju. Ręcznik, który ją okrywał rzuciła na parapet, a srebrny lew patrzył na nią równie zdumiony jak ja…
Ups, troszkę się zapomniałem. Nie, nie w tym, co piszę, w tym ile piszę. Mianowicie jak długo. Za późno zacząłem. Za oknem widać już jasną łunę. To znak, że pora spać.
 
Niedziela, 12 lipca

Przepraszam, że wtedy nie dokończyłem, ale wczesnolipcowe noce są takie krótkie… Na szczęście dziś zacząłem pisać wcześniej i mam więcej czasu. Po przedwczorajszej nocy bardzo mi się to spodobało. Oby tylko starczyło pustych kart w tym starym zeszycie. Wczoraj nie pisałem wcale, ponieważ niemal całą noc rozmawiałem z Adele. Przyszedłem do niej, gdy tylko zaszło słońce i położyłem się w pustym łóżku obok tego, w którym spała ona. Z tego, co mi mówiła, łóżka te nigdy nie były zasyłane, gdyż Adele miała z tym problem. Czasem żałuję, że nie mogę pomagać jej za dnia we wszelkiego rodzaju domowych pracach. Kobieta w jej wieku powinna mieć kogoś do pomocy, jednak Adele nie ma wielu przyjaciół. Kilka koleżanek z koła różańcowego – to wszystko. Podoba mi się, że jest taka religijna. Sam chętnie chodziłem do kościoła, dopóki… nie zacząłem czuć do niego wstrętu. Tak samo do niego, jak do wszystkiego, co z nim związane. Tak strasznie żałuję, że Adele – tylko z mojego powodu – musiała zdjąć ze ścian wszystkie krzyże i święte obrazy.
Gdy wszedłem do jej pokoju, który był jednocześnie sypialnią i jadalnią, Adele siedziała na łóżku i modliła się, trzymając w rękach różaniec. Na mój widok pośpiesznie go schowała, zanim cokolwiek poczułem.
– Witaj, Beaforze – powiedziała. – Jak minął ci dzień?
Mruknąłem coś, że w porządku i wskoczyłem pod kołdrę na puste łóżko. Przez chwilę leżeliśmy w milczeniu, które niesłychanie szybko stało się męczące. Dlatego zapytałem:
– A u ciebie?
Odwróciła głowę, jakby nagle zobaczyła mnie nago, mimo mroku, jaki nas otaczał. Wiedziałem, że nic nie widzi, chociaż sam widziałem ją bardzo dobrze. I łzy zbierające się pod jej oczyma.
– Znowu te jędze z kościoła? – szepnąłem.
Nie odpowiedziała. Wyszedłem więc z łóżka i bezszelestnie się do niej przysunąłem. Wzdrygnęła się czując mój dotyk, lecz tylko chwila wystarczyła, żeby dała się przytulić. Widziałem, jak sili się, żeby coś powiedzieć. Nie ponaglałem jej.
– Nie tylko one, Beaforze – rzekła przez łzy. – Teraz już wszyscy mają mnie za dziwaczkę.
Wiedziałem, że ciężko jest jej o tym mówić. Zwłaszcza, że to ja byłem wszystkiemu winien.
– Nie mów tak, Adele. – Starałem się ją uspokoić, lecz nie wiedziałem jak. Przytuliłem ją mocniej, a ona gwałtownym ruchem uwolniła się z moich więzów.
– Jesteś taki zimny – powiedziała i ponownie zalała się łzami.
– Przepraszam – burknąłem.
– Beaforze, ja już nie mam nikogo – powiedziała przez zaciśnięte wargi, mocno ściskając moją dłoń. Wielkie łzy ciekły po jej pomarszczonej twarzy. – Gdy tylko się o tobie dowiedziały, oświadczyły, że nie chcą mnie znać.
 – Nie mów tak, Adele. Pomyśl, że masz jeszcze mnie. Wiesz, że jesteś dla mnie wszystkim.
– Mówisz tak, bo nie wiesz, przez co przechodzę każdego dnia. Podczas, gdy ty smacznie sobie śpisz, ja codziennie wystawiana jestem na pośmiewisko. Vanda Tenore ostatnio rozpowiedziała wszystkim, że jestem psychopatką, trzymającą swojego wnuka w piwnicy. Podobno głodzę cię i boję pokazać ludziom.
Na te słowa wezbrała we mnie taka złość, że gdyby Adele zobaczyła wtedy moją twarz, na pewno przeraziłaby się śmiertelnie. Z drugiej strony jednak cieszyło mnie, że przestaną odwiedzać ją koleżanki. Nie miałem ochoty nikomu się pokazywać. Teraz jednak jedyne, co mogłem zrobić, to współczuć mojej najlepszej, bo jedynej przyjaciółce.
– Przykro mi, Adele. Ale może warto wyciągnąć odpowiednie wnioski, hm? Twoje koleżanki udowodniły dziś, że ci nie ufają, więc może to lepiej, że zerwałaś z nimi znajomość teraz niż później – powiedziałem, bo nie znalazłem innych słów mogących podnieść ją na duchu.
Adele milczała jakiś czas. Moje słowa nie wywarły na niej żadnego wrażenia. A jeżeli wywarły, to na pewno nie pozytywne, bo po chwili, kiedy zaschły już łzy na jej policzkach ,odezwała się:
– Odejdź. Chciałabym dokończyć modlitwę.
Posłusznie opuściłem pokój, nie odezwawszy się do niej ani słowem. Mało czasu zostało do świtu, a ja chciałem nacieszyć się jeszcze widokiem księżyca. Mile zaskoczył mnie fakt, że tego wieczoru był on tak okrągły. Jak słońce. Wyszedłem na zewnątrz, na ulicę. Przechadzałem się, co jakiś czas zerkając na księżyc, który teraz z kamienną twarzą sędziował chmurom ścigającym się przed jego płaskim nosem. Szosa, którą szedłem, za dnia tak ruchliwa, teraz była przeraźliwie pusta, minęło mnie tylko kilka ciężarówek. Szedłem wzdłuż niej, nie znając tak naprawdę celu swojej wyprawy. Po bokach wznosiły się najróżniejsze betonowe domy. Jedne wielkie i wyniosłe, inne malutkie i skromne. Wszystkie jednak teraz były tak samo czarne, jakby noc okryła je workiem do śmieci. A w oddali ujrzałem znajomy las. Przyciągnął mnie jak magnes – parę sekund i byłem już między drzewami (nawiasem mówiąc, biegam całkiem nieźle). Gdzieś w środku odnalazłem srebrną polankę, którą czasami odwiedzałem, aby tylko sobie na niej poleżeć i popatrzeć w niebo. Nie było to to samo uczucie, co przy patrzeniu na chmury z Carey, lecz to tej nocy było równie wspaniałe jak w tamten dzień. Niesłychanie dzisiejszej duży księżyc przypominał wielki reflektor oświetlający świat. Jak już pisałem, co jakiś czas przesłaniały go chmury i wtedy na polanie robiło się ciemno, choć ja nadal wszystko widziałem.
Nagle gdzieś w oddali usłyszałem wilka. No nie, nie mogło być lepiej. Noce są takie piękne… Swoją drogą, zastanawia mnie, czemu zwykli ludzie marnują tę piękną porę na coś tak banalnego jak spanie. Przecież w nocy można robić tyle interesujących rzeczy, choćby tylko patrzeć w niebo. Tak jak ja teraz.
Leżałem na srebrnej polance i myślałem o Carey. O tym, jak kochaliśmy się w tamtej małej drewnianej chatce, a później o tym, jak o północy poszliśmy sprawdzić, czy woda w jeziorze jest nadal ciepła. Wtedy to wydarzyło się…
Przepraszam, że muszę przerwać, ale Adele chyba czegoś chce. Dokończę jutro.

 
Środa, 15 lipca

Wiem, wiem, że obiecywałem. Ale w ostatnich dniach (czy raczej nocach), tyle się wydarzyło, że nie miałem czasu pisać. No, może trochę przesadzam, ale przecież nie można pisać przez cały czas, mam przecież także inne zajęcia.
Wtedy, gdy ostatnim razem kończyłem pisać, Adele płakała. Jest z nią coraz gorzej, a ja nie wiem, jak jej pomóc. Siedziałem przy niej pół nocy, ale odnoszę coraz większe wrażenie, że wszystko jej tylko obrzydzam.
Przedwczoraj zaproponowała mi wyjście na długi spacer, Około jedenastej w nocy poszliśmy do Parku Zachodniego, niecałe dwa kilometry stąd. Siedzieliśmy na ławce i rozmawialiśmy. Noc była piękna, niebo czyste, a wiatr tylko co jakiś czas przemykał między drzewami, jakby przed nami uciekał. Wydawał przy tym ciche „sszzz”, co według mnie oznaczało „ani trochę się was nie boję, a tędy idę, bo mam bliżej, a się spieszę”.
Właśnie wtedy, siedząc na tamtej ławce, powiedziałem Adele, że piszę pamiętnik. Zdziwiła się i zapytała, co w nim będzie, skoro całe dnie przesypiam, a jedyne kilka nocnych godzin, którymi dysponuję, poświęcam na pisanie pamiętnika.
Powiedziałem, że opisywał w nim będę nie tylko moje obecne życie, ale także wydarzenia wcześniejsze, między innymi okoliczności, w jakich ją poznałem i – jak to powiedziałem – „czynniki mające wpływ na to, jaki jestem”. Pamiętam (a pamięć mam dość dobrą) jak kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, Adele powiedziała o sytuacji, w jakiej ją poznałem: „może nie będą to dobre wspomnienia, […] ale przynajmniej warte zapamiętania. I kto wie, może opisania w jakimś pamiętniku?”. Aż niemożliwe, że o tym nie pamiętała.
Na początku myślałem, że spojrzy na mnie tym jej karcącym wzrokiem i ostrzeże, że gdyby ten pamiętnik wpadł w niepowołane ręce, mogłaby mieć kłopoty. Wiedziałem, że jest to dość prawdopodobne, lecz Adele zdawała się o tym nie myśleć. Milczała i patrzyła w gwiazdy. A ja milczałem wraz z nią.
– Nie jesteś głodny? – zapytała po chwili.
Minęły już prawie dwa tygodnie, odkąd ostatni raz zadała mi to pytanie.
– Jeszcze nie – odparłem, choć zaczynałem czuć już pierwsze skurcze w żołądku. I wtedy jak grom z jasnego nieba spadła na mnie straszna prawda, że znowu będę musiał zrobić coś strasznego. Coś, czego nienawidzę, ale muszę to robić. Tak jak zmuszony jest wykonywać swoją pracę lekarz od eutanazji (jakże nazywa się taki specjalista…).
Boże, powiedz mi, kim jestem. Co zrobiłem, że skazałeś mnie na taką karę?

***

Wczoraj czerwonym flamastrem wygrawerowałem litery, które można ujrzeć na okładce: PIWNICZNY PAMIĘTNIK. Dlaczego taka właśnie nazwa? Pewnie dlatego, że piszę owe słowa w piwnicy małego betonowego domu przy ruchliwej szosie (Często nie mogę spać. Mimo iż okna dokładnie zasłonięte są czarnymi taśmami i kocami, odgłos samochodów jadących ulicą jest tak donośny, że słyszę go nawet w trumnie).
Napisałem wczoraj jedną stronę, ale od razu ją wyrwałem, bo była żałosna. Dzisiaj zamierzam napisać ją jeszcze raz, ale teraz już dobrze, bez przekleństw i zbytniego rozpisywania się.
Tak jak powiedziałem Adele, zamierzam opisywać dzieje wcześniejsze, kiedy to jeszcze moja skóra miała dokładnie ten sam kolor, co mahoniowy blat, przy którym teraz piszę. Hmm, Od czego by tu zacząć…
Najlepiej od początku.

***

Nie napiszę ,skąd pochodzę, bo nie jest to istotne. Wspomnę tylko, że mój ojciec pracował jako urzędnik sądowy (niezbyt wysoki rangą), a mama zajmowała się domem. Byłem raczej wesołym dzieckiem, które w szkole miało wielu przyjaciół. Do momentu pójścia do szkoły średniej (której nigdy nie miałem okazji skończyć) miałem nawet dwie dziewczyny. Dziś ledwo pamiętam ich twarze. Tak, zresztą jak większości moich szkolnych kolegów, z których żyje już pewnie tylko mała grupka. Moje pierwsze życie (Adele czasami nazywa to tylko moim dawnym „stylem” życia) skończyło się, gdy miałem szesnaście lat i było to dość krótko po tym jak spotkałem Carey, dziewczynę, która złamała mi serce i doprowadziła do tego, że zamiast siwym pomarszczonym starcem, jestem teraz czarnowłosym młodzieńcem. Ale do rzeczy.
Okoliczności naszego pierwszego spotkania opisałem wcześniej. Na czym ja wtedy skończyłem? Aha, już pamiętam.
No cóż… seks z Carey nie był tak cudowny, jakby się mogło wydawać. Niestety – był to jej pierwszy raz. Mój, bodajże drugi, więc jakieś doświadczenie w tych sprawach już miałem.
Leżeliśmy na zakrwawionym łóżku w pokoju o pomarańczowych ścianach. Trzymaliśmy się za ręce i patrzeliśmy w sufit. Z parapetu zerkał na nas srebrny lew wyszyty na ręczniku. Był zdziwiony, nie miał pojęcia, co tu się przed chwilą wydarzyło. Z szuflady obok łóżka wystawały jej spodnie, jakieś graty i kawałek sznura przypominający węża wychodzącego ze swej nory.
Leżenie obok dziewczyny mojego życia sprawiało, że czułem się jak po narkotykach albo co najmniej alkoholu. Nic do mnie nie docierało. A Carey była czymś nierealnym, snem. Żeby się upewnić, że nie śnię, zapytałem wtedy czyj jest ten dom. Ona odpowiedziała, że jej. Nie zadawałem więcej pytań. Zdawało mi się, że ona żałuje tego, co zrobiliśmy.
Gdy zapadł zmierzch, zaproponowała mi, że oboje tej nocy nie wrócimy do naszych domów, że przez jedną noc zapomnimy o reszcie świata. Pokiwałem głową. Sam miałem ochotę jej to zaproponować, ale nie wiedziałem, jaka byłaby jej reakcja. Gdy już wiedziałem, bardzo mnie to ucieszyło. Zastanawiałem się, czyja jest tak naprawdę ta chatka w lesie. Carey chyba nie mieszkała tu na stałe, bo nie było w niej zbyt wielu przedmiotów niezbędnych do życia. Pewnie mieszka w okolicy – pomyślałem. Niestety, nigdy nie poznałem prawdy.
Poszliśmy na spacer po lesie. Przez całą drogę prawie w ogóle się do siebie nie odzywaliśmy. Coraz częściej za to patrzeliśmy sobie w oczy. Gdy wyszliśmy na plażę, była ona całkowicie inna niż za dnia – cicha, ciemna i wilgotna. A w jeziorze odbijały się gwiazdy. Tym razem to mi wpadł do głowy szalony pomysł – żeby wejść do wody i sprawdzić czy nadal jest ciepła.
 Była ciepła. Zwłaszcza, że od tygodnia temperatura za dnia nie spadała poniżej trzydziestu stopni. Mimo iż Carey w końcu zaczęła się śmiać, ja nie mogłem pozbyć się wrażenia, że tylko udaje szczęśliwą.
Pływaliśmy pod pomostem i przy brzegu.
Było ciemno, jednak nie aż tak, żebym nie dostrzegł błękitnego bikini, które znowu miała na sobie. Pasował jej ten kolor – karaibski błękit. Jej imię było przecież skrótem od „Careiben”, co oznacza „Karaiby”. Była taka mokra, taka piękna. Dziwnie się czułem obserwując ją, jakbym nie był sobą. Jakby była kolejną postacią z mojej chorej fantazji.
Pływaliśmy koło siebie rozmawiając i grając w te głupie infantylne zabawy z rodzaju „dotkniesz pupą dna?” czy „ja coś wrzucę, a ty po to zanurkujesz”. Dziecinne, trzeba to przyznać, ale jakże – rzec by można – integracyjne.
(Muszę dodać, że nurkowanie po ciemku to fascynujące przeżycie, jak unoszenie się w próżni. Widzisz tylko przeraźliwą ciemność, słyszysz głuchy szum i poruszasz się w zwolnionym tempie. Tak pewnie wygląda spacer w kosmosie.)
Gdy wyszliśmy z wody – drżąc jak chorzy na epilepsję – usiedliśmy na kocu. Zimno spowodowane gwałtowną zmianą temperatury w nocy było o wiele bardziej dokuczliwe niż za dnia.
W oddali ujrzałem jakąś ciemną sylwetkę. Ktoś siedział na samym końcu pomostu. Poczułem coś w rodzaju żalu, że ja jestem tutaj, w dobrym nastroju, z piękną dziewczyną, a tam siedzi ktoś, kto pewnie nie ma nikogo, komu może powiedzieć, jaki jest teraz nieszczęśliwy. Carey też zauważyła tę postać. Chyba nie chciała, by nam to przeszkodziło w randce – jeśli można to tak nazwać – bo złapała mnie tak, że obaj runęliśmy plecami na piasku. No cóż, skoro ona starała się nie myśleć teraz o innych – ja także. Liczyła się tylko Carey.
Leżeliśmy obok siebie tak jak parę godzin temu, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy. Nie potrzebowaliśmy rozmowy – wystarczała więź, jaka się pomiędzy nami nawiązała. Czułem, że jest coś, co nas łączy, ale nie wiedziałem dokładnie, co to jest.
I gdy tak leżeliśmy ona zadała pytanie… hm, bynajmniej nie na miejscu:
– Wierzysz w wampiry?
Wówczas był to dla mnie szok. Mało wiedziałem o wampirach, ale stanowiły one dla mnie coś w rodzaju ludzkiego urojenia. Teraz chyba każdy tak uważa, nie?
– Nie – odparłem – a co? Jesteś jednym z nich?
– Nie, ale wiem, że istnieją.
– Daj spokój, przecież to tylko wytwór chorej ludzkiej fantazji.
– Skoro tak uważasz…
Nic już więcej w tym temacie nie powiedziałem. Wampiry nie istniały koniec, kropka. Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że Carey nie mówi o tych wampirach, których istnienie udowadnia jedynie parę książek fantasy?
Noc mijała. Cudownie było tak leżeć. Gwiazd co prawda świeciło mało, ale niebo i tak było piękne. Szczególnie chmury z krawędziami oświetlonymi przez nadgryziony księżyc. Kształtem trochę przypominały wielkie kleksy. W taką noc sprawy przyziemne przestają mieć znaczenie. Nocna zmiana – pomyślałem. – rozum idzie spać, wartę przejmują zmysły.
Powiedziałem Carey, że ułożyłem dla niej wiersz, co było jak najbardziej zgodne z prawdą – czasem rymy przychodzą mi do głowy niezwykle łatwo. Ustawiają się w rządku i czekają na swoją kolej. Niektóre nie doczekają się nigdy. Tak już niestety jest – gorsi ustępują miejsca lepszym, jak w życiu. Wziąłem głęboki oddech i zarecytowałem:

Połóżmy się w trawie,
Popatrzmy na pełnię.
Pokaż mi swój uśmiech,
To go odwzajemnię.

Podziałało, Carey uśmiechnęła się.
– Dzisiaj nie ma pełni – powiedziała.
Przysunąłem się do niej i zacząłem gładzić jej włosy. Kobiety zawsze muszą znaleźć dziurę w całym.
– Była – szepnąłem. – Ale Bóg był głodny.
Zaśmiała się.
– Zresztą – ciągnąłem – zawsze możesz sobie wyobrazić, że jest pełnia. Tylko zamknij oczy.
Ona posłusznie je zamknęła, a ja przybliżyłem się do niej i pocałowałem w usta. A w zanadrzu miałem coś jeszcze.

Połóżmy się w trawie,
Popatrzmy na pełnię.
Szepnij swe życzenie,
Może ja je spełnię.

– Bądź ze mną – powiedziała bez wahania. – Bądź ze mną. A kiedy przyjdzie czas, zapomnij o mnie.

 
Piątek, 17 lipca

Wczorajsza noc mnie dobiła. Pod dom Adele przyszło czterech chłopaków. Słyszałem ich szepty. Jeden pokazał ręką (to znaczy domyślam się, że to zrobił, bo wtedy jeszcze go nie widziałem) moje piwniczne okienko i powiedział:
– Widzicie te czarne taśmy? To tutaj go trzyma. – Po głosie wywnioskowałem, że ma jakieś szesnaście lat. – Myślicie, że umie mówić?
Powoli, starając się być najciszej jak umiem, zacząłem przybliżać się do szyby. Teraz słyszałem ich już wyraźniej. Kolejny głos był niższy od poprzedniego i niewątpliwie należał do kogoś starszego, może dwudziestolatka.
– Babka mówiła, że umie… Macie jakiś kamień?
Wyraźny odgłos macania trawy. Przez moment widziałem czarne palce ocierające się o szybę. I znowu gruby głos:
– Mam. Odsuńcie się.
Kilka kroków.
– Czekaj. – Był to trzeci głos, cienki, prawdopodobnie należący do najmłodszego członka grupy.
– Co znowu, chyba nie tchórzysz? – Odezwał się znowu ten „dorosły”. – Chcesz go zobaczyć czy nie?
– No chcę, ale… tak niszczyć komuś dom? A jak starucha zadzwoni po psy?
– Nie zadzwoni – zapewnił kolejny głos. – A nawet jeśli, to nas już tu nie będzie.
– No pewnie tak…
– Dobra, stulcie się, rzucam.
Na szczęście zdążyłem się odsunąć. Kamień przeleciał przez prawie całą piwnicę i uderzył w przeciwległą ścianę. Na podłogę posypały się kawałki czarnej szyby. Przywarłem plecami do ściany i spojrzałem w bok. Jeden z chłopaków ukucnął, a kiedy zobaczył w środku taką samą ciemność jak na zewnątrz, położył się i lekko wsunął głowę do środka. Na razie widziałem tylko jego nos. Nie bałem się wcale. To oni bali się mnie – chociaż jeszcze o tym nie wiedzieli. Dobrze, że w moim organizmie nie zachodzą już żadne procesy wydające dźwięki. Szczególnie mam tu na myśli oddychanie. Gdybym dyszał teraz jak lokomotywa nie byłoby niespodzianki.
– Jest tu ktoś? – zapytał ostrożnie ten najstarszy. Był niewątpliwie najodważniejszy z paczki i pewnie dlatego dowodził.
Ja milczałem. Wsuń ten krzywy nochal jeszcze o cal – pomyślałem. On jakby to usłyszał, bo posłusznie włożył całą gębę przez okienko i zaczął się rozglądać. Widziałem teraz całą jego twarz. Nie wyglądał na tak dorosłego jak go sobie wyobrażałem. Miałem nadzieje, że spojrzy w bok i mnie zobaczy. Ale on tylko cofnął się i powiedział do któregoś z towarzyszy, żeby podał mu latarkę. Znowu wsunął głowę i poświecił latarką po moim pokoju.
– E tam – powiedział do kolegów. – Nie ma tu nic ciekawego: stolik, lampka, zakurzona półka z książkami… Chyba trzymają tu jakieś stare graty. Zaraz… A co to? Widzicie? – Odsunął się lekko robiąc im miejsce – W rogu, takie podłużne. To trumna?
– No, wygląda jak trumna. – szepnął ten młody.
– Myślicie o tym samym, co ja?
– Że go tam zamyka?
– Na pewno nie zamyka. Zobacz, wieko jest otwarte.
Wszyscy zamilkli na chwilę. Któryś chyba przełknął ślinę. Ciszę pierwszy przerwał ten o grubym głosie:
– Wchodzimy?
– Ja tam nie wejdę – powiedział młody, a po chwili poparła go pozostała dwójka.
„W takim razie nici z zabawy” – pomyślałem. Dziwne, że odgłos zbicia szyby nie obudził Adele. Ja już miałem dość chowania się. Po prostu wyszedłem przez okno. Jestem dość wygimnastykowany, więc poszło sprawnie.
– Czego tu szukacie? – zapytałem. – Kłopotów?
Nie mogłem uwierzyć w ich reakcję. Najpierw popatrzyli po sobie pytająco, potem lekko się uśmiechnęli. No tak. Nie wiedzą, z kim mają do czynienia.
– To był twój pomysł prawda? – zapytałem, wskazując na największego z chłopaków.
On chyba mnie nie zrozumiał.
– Spokojnie. My chcieliśmy cię tylko uwolnić. Od tej… wariatki.
Nie wytrzymałem. Mogli powiedzieć wszystko, zniósłbym każde wyzwisko, ale nikt w mojej obecności nie będzie nazywał Adele wariatką. Podniosłem go za kołnierz i wbiegłem po ścianie do góry, prawie na dach. Budynek nie jest zbyt wysoki, ale dość by złamać sobie kark.
– Twój pomysł czy nie?
– Tak, ale… my chcieliśmy dobrze… – Trząsł się tak, że o mało go nie upuściłem.
– Jak się nazywasz?
– Bb… Budd.
I wtedy uderzył we mnie jak piorun poważny dylemat – zabić go czy nie? A może tylko skręcić kark? Ugryźć? Chyba nie… przynajmniej nie teraz. Nie przy świadkach, bo miałbym przerąbane. Co ja gadam – Adele miałaby przerąbane. Postanowiłem go zostawić; i tak już dostał nauczkę. Złamałem w ten sposób naszą świętą zasadę o darowaniu życia swoim ofiarom. Wiem, że trochę to nie w mojej naturze, ale na posiłek przyjdzie jeszcze czas. A tego smarkacza było mi po prostu żal. Zszedłem z dachu i postawiłem go na ziemi. Jego towarzysze wystraszeni byli nie mniej od niego.
– Jeżeli jeszcze raz zobaczę was w okolicy – powiedziałem – nigdy już nie zobaczycie słońca. Słyszysz, Budd? Ciebie głównie to dotyczy. Czy wyraziłem się jasno?
– Tak – przyznał cicho Budd.
– To dobrze, bo ja też nie lubię, gdy ktoś zakłóca moją przestrzeń osobistą. A teraz wynocha stąd.
Pośpiesznie się oddalili, a ja usiadłem na schodach opierając łokcie o kolana i chowając w nich głowę. Miałem już dość.
Przez tę chwilę, kiedy trzymałem go w górze, różne myśli przeszły przez moją głowę. Zabić go. Zamordować. Rzucić nim z całej siły o ziemię, żeby pękła mu ta pusta łepetyna. I wylał się z niej mózg. A wraz z mózgiem krew. Słodka krew. Oderżnąłbym mu głowę i ssał tak długo, aż ciało skurczyłoby się jak wypompowany balon.
Zastanawiam się teraz, czy to przez głód. Czy to przez głód czułem, że mógłbym zgnieść tego buca jak robaka. A potem zjeść. Wydało mi się to takie naturalne – ludzie przecież czasem zjadają siebie nawzajem. Gdy są głodni. Bardzo, bardzo głodni. Samo zabijanie natomiast przychodzi im z większym trudem. Są oczywiście wyjątki, nie wszyscy są przecież mordercami i psycholami, ale w każdym z nich (z nas?) taki mały psychopata siedzi i nawet nie zdają (nie zdajemy) sobie z tego sprawy. Nie mniej jednak większość nie potrafiłaby zabić zwykłego kurczaka. Co innego z jedzeniem. No tak, przecież ludzie zwykle nawet nie wiedzą, co jedzą. W restauracji na przykład, wybierając posiłek spośród całej ich gamy z menu, nie zastanawiają się, ile kurcząt, świń, krów, czasem nawet psów czy koni, musiało oddać życie, aby zapełnić ich grube brzuchy i zaspokoić wyrafinowane kulinarne fantazje.
Jaka szkoda, że w moim menu jest tylko jedna potrawa.
 
Sobota, 18 lipca

Chciałbym wreszcie dokończyć opowiadanie mojej historii z Carey.
Po leżeniu nad jeziorem tak jak mówiłem, przespaliśmy się w jej domku. Tylko przespaliśmy, nic więcej. Wróciliśmy około drugiej. Przegadaliśmy niemal całą noc, bo ona w końcu się otworzyła. A przynajmniej tak mi się zdawało. Mówiła jak jej jest ze mną dobrze, jak bardzo mnie kocha i czy ja czuję do niej to samo. Cały czas przytakiwałem. Szczerze mówiąc, ja też nie lubię dużo gadać. Wówczas uważałem, że w miłości nie chodzi to, żeby wszystko o sobie wiedzieć. Wręcz przeciwnie – należy stopniowo odkrywać siebie nawzajem. Carey chyba uważała tak samo, chociaż ujawniła mi nieco swojego życia. Opowiadała, że mieszka bardzo daleko stąd. Jej rodzice są prawnikami i nie poświęcają jej zbyt wiele czasu. Przyjaciół też nie ma zbyt wielu, dlatego czasem przychodzi sama nad jezioro i próbuje poukładać swoje myśli. Powiedziała, że tego dnia uciekła z domu, i że nie ma się już w nim co pokazywać, bo pewnie znowu dostanie łomot od ojca. Mówiła, że jej rodzice tylko na pozór są kulturalnymi urzędnikami. Że tak naprawdę siedzą w nich bestie. Ja odparłem, że w każdym z nas siedzi bestia. Że gdyby wszystkie prawa, zasady i obyczaje zostały teraz zniesione, ludzie pozabijaliby się nawzajem. Potwierdziła smętnym głosem w stylu „pewnie by tak było”…
I tak sobie gawędziliśmy jeszcze jakiś czas, a w miarę upływu czasu Carey stawała się coraz bardziej spięta. Czyżby dopiero teraz uświadamiała sobie, co robi? Może zrozumiała, że życie chwilą nie ma sensu?
Pamiętam, że w pewnym momencie usiadła na łóżku, odsłoniła firankę, wyjrzała przez okno i patrzyła w nie przez chwilę, jakby czegoś wypatrując. Myślałem, że może coś jej się przywidziało lub – nie daj Boże – ktoś nas podglądał. Zapytałem, czy coś tam widziała, a ona, że nie, że to chyba przewidzenie.
– Na pewno? – zapytałem.
– Tak, na pewno. Śpijmy już.
Pomyślałem, że może coś ukrywa, ale nie chciałem jej tego teraz mówić – zbyt piękny był ten dzień.
Przytuliliśmy się do siebie i zasnęliśmy w swoich objęciach. Wtedy widziałem ją po raz ostatni.
„Gdzie ja do cholery jestem?” – to była moja pierwsza myśl, gdy rano otworzyłem oczy. Zakrwawiona pościel, pokój o pomarańczowych ścianach… Sporo czasu minęło, zanim wszystko sobie dokładnie przypomniałem. Niestety, nie przypomniałem sobie, gdzie może być Carey. Znikła razem ze swoim ręcznikiem ze srebrnym lwem. Czekałem na nią dość długo, myśląc, że może poszła po coś do jedzenia, ale się nie zjawiała.
Drzwi były otwarte. Wychodząc z domku, o mało nie uderzyłem głową w wielki srebrny krzyż. Zawieszony był na sznurku przyczepionym do gwoździa, który z kolei przybito tuż nad framugą drzwi. Byłem pewien, że wcześniej go tu nie było. Bo przecież bym go zauważył, nie? Nie sposób nie zauważyć takiego wielkiego kawałka stali lub srebra, który w dodatku przysłania widok na las przed domkiem. Tylko co ten krzyż mógł oznaczać? Czy zawiesiła go Carey? Przez całą drogę powrotną te pytania nie dawały mi spokoju. Idąc przez las, modliłem się, żeby rodzice za bardzo się nie gniewali, że nie wróciłem do domu na noc.
Niestety, myliłem się. Matka o mało nie dostała zawału, a ojciec na powitanie zdzielił mnie pięścią w twarz. No i koniec z wychodzeniem nad jezioro. Koniec z wychodzeniem gdziekolwiek.
Cały następny tydzień przesiedziałem w domu. Na domiar złego dostałem paskudnej opryszczki, a na moich rękach pojawiły mi się ciemnoróżowe plamy. Matka uznała, że muszę jechać do lekarza. Ten kazał mi siedzieć w domu, a za jakiś czas, jeśli dolegliwości nie ustąpią, zrobić sobie badania. Żeby one tylko ustąpiły… Do czasu następnej wizyty dostałem jeszcze zapalenia płuc, możliwe, że od tej nocnej kąpieli. Wszystko to nie było jakoś szczególnie dokuczliwe, jednakże badania wypadało sobie zrobić. No to zrobiłem. Wyniki były co najmniej niezadowalające…
Human Immunodeficiency Virus. Wczesne stadium.
W życiu bym się tego nie spodziewał. Carey zaraziła mnie wirusem HIV. Dzisiaj już nie żywię do niej urazy, ale wtedy miałem ochotę ją rozszarpać. Dotarło do mnie, że przez cały czas mnie okłamywała. Zacząłem się zastanawiać, czy to, co nas łączyło, było prawdziwe. Myślałem, że raczej tak. Być może miałem być czymś w rodzaju jej ostatniej przyjemności, rozrywki. Ostatnim szczęściem. Wiem, że nie zaraziła mnie celowo, ale pewnie była tak zdesperowana, że nie potrafiła myśleć konsekwentnie. Tak to sobie tłumaczyłem.
A później jak grom z jasnego nieba uderzyła we mnie przerażająca wizja. Byłem pewien, że Carey… no cóż, popełniła samobójstwo. Tak, zabiła się. Wiedziała, że to zrobi już wtedy, gdy siedziała samotnie na plaży i patrzyła ponad horyzont. Wiedziała o tym, kochając się ze mną, pływając w jeziorze, aż wreszcie opuszczając mały drewniany domek gdzieś w lesie i udając się… Dokąd? To oczywiste – w miejsce, gdzie nikt nie będzie mógł jej przeszkodzić w przywiązywaniu sznura do gałęzi – na drugi koniec lasu. Była w stanie półsnu, robiła to automatycznie. Podstawiła sobie pod nogi jakąś kłodę i stając na palcach oraz dysząc ciężko, zaczęła przywiązywać do gałęzi gruby sznur. Sznur, który przedtem jak wąż wystawał z jej szuflady, a po którym rano ślad zaginął. A wcześniej powiesiła nad drzwiami ten ogromny srebrny krzyż, żeby mi uświadomić, jaki jestem niereligijny, że rozdziewiczając ją, być może uraziłem jej uczucia. A może po prostu chciała, żeby Jezus czuwał nade mną? Wszystkie te opcje wydawały się tak samo nierealne, ale uwierzyłem w nie, nie mogąc zrozumieć zachowania mojej… przyjaciółki, o ile mogę ją tak nazwać.
Zastanawiało mnie też, jak Carey, będąc dziewicą, zaraziła się wirusem HIV. Nie znam się na tym za bardzo, ale słyszałem, że łatwo mogą zarazić się nim narkomani dający sobie w żyłę. Wykluczam jednak tę możliwość, bo Carey nie wyglądała na ćpunkę. Była zbyt ładna.
Tak czy inaczej, miałem w sobie wirusa HIV. Przez jakiś czas byłem w depresji. Po paru tygodniach zacząłem znowu odwiedzać jezioro. Być może w nadziei, że zobaczę tam dziewczynę siedzącą na ręczniku ze srebrnym lwem i patrzącą w dal, a być może chcąc nacieszyć się ostatnimi już promykami słońca w tym roku.
Był to już zapewne październik, bo często padało. Poranki zimne Słońce daremnie próbowało przepchnąć się przez gęste szare chmury. Jezioro było inne niż latem– mało kto je teraz odwiedzał.. Czasem, gdy wyszło się odpowiednio wcześnie, można było spotkać tam ludzi wyprowadzających swoje psy na spacer lub uprawiających jogging. Ja też czasem biegałem, tak dla poprawienia kondycji. Gdy się zmęczyłem, odpoczywałem zazwyczaj na pomoście. Byłem jedynym, który korzystał z niego w tak koszmarną pogodę. Siadywałem zawsze na samym końcu i zbierałem myśli. A patrzenie w perłowobiałe niebo ani trochę mi w tym nie pomagało, wręcz przeciwnie – tylko rozpraszało.
Jednego dnia spędziłem tam więcej czasu niż zwykle. Uzbroiłem się w ciepłą kurtkę, czapkę, którą dostałem od mamy na któreś święta – z wyszytym na niej moim imieniem i nazwiskiem – oraz parasol i usiadłem sobie na końcu pomostu patrząc gdzieś daleko przed siebie, tak jak robiła to wtedy Carey. Z tą tylko różnicą, że teraz widziałem bardzo niewiele. Nawet księżyc skrył się za chmurami tak, że przez granatowe niebo prześwitywała jedynie jakaś jasna plamka. Noc była do kitu, ale nudzić można się przecież wszędzie, zaś mój pomost był wprost do tego stworzony. I do rozmyślania. No bo niby czemu nie? Co miałem robić w domu? Koledzy już się ze mną nie widywali. Gdy tylko ich rodzice dowiedzieli się o mojej chorobie – a w mojej miejscowości plotki roznosiły się z prędkością światła – zabronili im się ze mną spotykać. Dlatego mnóstwo czasu spędzałem jedynie w towarzystwie własnego oddechu. Wtedy jeszcze go miałem.
Nawet nie zauważyłem, jak obok mnie bez słowa usiadł mężczyzna w czarnym płaszczu. Całkowicie rozproszył moje myśli, ale nie zwróciłem mu uwagi. Siedziałem cicho, zastanawiając się, czy szuka towarzystwa czy może zaraz upomni mnie, że zająłem jego miejsce. Bałem się oznajmić, że byłem tu pierwszy, bo mężczyzna miał co najmniej trzy razy tyle lat co ja i chyba po prostu mi nie wypadało niczego takiego mówić. Nie musiałem jednak długo zastanawiać się nad tym co powiedzieć, bo to on odezwał się pierwszy. Nie powiedział wiele, ale zawsze coś.
– Ale zimno, co? – rzekł, nie śpiesząc się, jakby miał całą wieczność na nawiązanie ciekawej rozmowy. Może miał ciężki dzień i podobnie jak ja przyszedł tu odpocząć? Mogło tak być, bo na pełnego energii raczej nie wyglądał.
– Uhm – przytaknąłem, nie mogąc znaleźć innego słowa lepiej opisującego moją ponurą zgodę.
Siedzieliśmy przez chwilę, nawet na siebie nie patrząc. Przypomniałem sobie wtedy o ciemnej postaci, którą widziałem jakiś czas temu, siedząc na plaży z Carey. To mógł być on. Nie mogąc się powstrzymać, zadałem mu pytanie:
– Często pan tu przychodzi?
– Czasami – odpowiedział tym samym spokojnym tonem.
Nic mi to nie dało. Zacząłem się lekko denerwować, bo z chmur zaczęły spadać pierwsze krople deszczu, a ja miałem tylko jeden parasol. W dodatku zbyt mały, żeby mogły skryć się pod nim dwie osoby. Mężczyzna jednak wyglądał, jakby się tym nie przejmował. Siedział i patrzył, jak krople deszczu rozbijają się o taflę jeziora, tworząc dziesiątki małych pierścieni. Zaczynało lać; kręgi pojawiały się i znikały się coraz szybciej i szybciej, tak, że po chwili były ich już setki. Pomyślałem, że czas wracać do domu. Ale nie mogłem od tak po prostu oddalić się bez słowa. Wstałem i rozłożyłem parasol.
– Długo będzie pan tu jeszcze siedział?– zapytałem. – Jest coraz zimniej, może się pan przeziębić.
– Nie martw się. Jestem… – tu zatrzymał się szukając odpowiedniego słowa. – zahartowany.
– To dobrze – mruknąłem i uznałem, że lepiej nie przedłużać tej rozmowy. – No to w takim razie do widzenia.
Zacząłem się oddalać. Zdążyłem zrobić ledwo dziesięć kroków, gdy zza pleców usłyszałem głos:
– Zaczekaj, chłopcze – po czym zobaczyłem, że mężczyzna bez pośpiechu wstał i sumiennie otrzepał sobie siedzenie. – Nie wiem, czy dobrze rozpoznaję, ale czy ty przypadkiem nie jesteś tym chłopakiem od Feanisów?
– Taaak…? – powiedziałem ostrożnie. Zabrzmiało to jak pytanie. Tak mnie zaskoczył, że zapomniałem o deszczu, jaki nas otaczał.
– Beafor?
– Tak.
Mężczyzna słysząc to, wyraźnie się ucieszył. Zrobił taką minę, jakby strzelając, wybrał prawidłową odpowiedź w teleturnieju.
– A więc nie myliłem się – powiedział. – Znam twojego ojca.
– Tak?
– Tak. Kiedyś razem pracowaliśmy. Jak się miewa?
Nie wiedziałem, czy ten mężczyzna mówi prawdę, ale nie miałem odwagi, żeby to jakoś sprawdzić. Przyjąłem zatem, że rzeczywiście zna mojego ojca.
– Jakoś – odrzekłem. – Ostatnio często narzeka na bóle w krzyżu.
– Starzeje się.
– Uhm.
Jedna rzecz jednak nie dawała mi spokoju.
– Jak mnie pan rozpoznał?
– Och, to nie było trudne. Jesteś po prostu kropka w kropkę do niego podobny. Poza tym, widziałem cię, jak wychodziłeś z domu.
– Śledził mnie pan?
Mężczyzna zmarszczył brwi i chyba poczuł się urażony.
– Ależ nic z tych rzeczy. Zobaczyłem cię przypadkiem przez okno. Bo widzisz, mieszkamy na tej samej ulicy.
Coś mi tu nie pasowało.
– Skoro tak jest, to dlaczego nigdy nas pan nie odwiedza? – zapytałem.
On jakby wpadł w zakłopotanie, zawstydził się. Podrapał się w głowę i wybełkotał:
– Cóż… Wstyd mi o tym mówić, ale… zawiodłem twojego ojca. Pokłóciliśmy się dobre dwa lata temu i od tamtej pory nie odzywamy się do siebie.
– O co się pokłóciliście?
– On… przyłapał mnie na sfałszowaniu pewnych dokumentów i powiedział o tym mojemu przełożonemu. Nie było to jakieś wielkie oszustwo, nie wyrządzało nikomu krzywdy… Ale cóż, była to tylko moja wina, więc nie proszę go o wybaczenie. Ale przyjaciele tak nie postępują. Straciłem przez niego pracę.
Nie chciałem wiedzieć, co dokładnie sfałszował. Mógł nawet podszyć się pod cholernego premiera i zgarnąć cały jego szmal – nie miało to znaczenia. Ważne było, że ojciec wbił mu nóż w plecy, sprzedał go. Mógł dostać za to nawet medal – nie obchodziło mnie to. Konfident zawsze pozostanie konfidentem, koniec, kropka.
Zrobiło mi się nagle żal tego mężczyzny, bo wiedziałem, jak to jest doznać gdy przyjaciele sprawiają zawód. Dziwiło mnie tylko jedno – ojciec wydawał mi się zawsze przykładem uczciwości i wierności. Nigdy nie pomyślałbym, że byłby w stanie zdradzić kolegę.
– Słuchaj, Beafor – powiedział niespodziewanie mężczyzna. – Jest już dosyć ciemno, a ja zapomniałem okularów… No i mam już swoje lata, więc… czy odprowadziłbyś mnie kawałek do domu?
– Mogę – odparłem. – I tak idę w tamtą stronę.
– Taaa… I proszę, nie osądzaj mnie zbyt pochopnie.
– Nie osądzam.
Ruszyliśmy. Dookoła nas nie było żywej duszy. Tylko w paru okiennicach paliło się jeszcze światło. Wiedziałem, że rodzice jak nic dostaną furii i zakażą mi wychodzić nad jezioro, tym razem na zawsze. Ale co tam, facet sprawiał przyjemne wrażenie. Wtedy wydawał mi się jedyną osobą, z którą mogłem pierwszy raz od dłuższego czasu normalnie porozmawiać. W głowie układałem już sobie pytania, które miałem mu zadać.
Miły pan w średnim wieku. Nie mogłem się bardziej mylić.
Kiedy doszliśmy do pierwszego skrzyżowania, zamiast skręcić na wschód, w stronę mojego domu, on skręcił na zachód. Zrobił to zdecydowanie, bez chwili wahania. Nagle chwycił mnie za rękę tak mocno, że o mało mi jej nie złamał. Zajęczałem z bólu i przez zaciśnięte zęby wykrzyknąłem:
– Co pan robi, do cholery?!
On tylko wzmocnił uścisk i spojrzał mi w oczy. Nie były to jednak te same oczy sympatycznego starszego mężczyzny, jakiego widziałem przed chwilą. Teraz były to oczy potwora, nienasyconego drapieżcy.
– Przykro mi chłopcze. – powiedział z kamienną twarzą. – Nie wrócisz już do domu.
Tego jak straciłem przytomność i obudziłem w kompletnie innym miejscu, nie potrafię już sobie przypomnieć. Ale wiem, że jednego byłem pewien – ten człowiek nie był tym, za kogo się podawał. A swoją rolę odegrał niezwykle przekonująco.
Niedziela, 19 lipca

Tak to już jest, że najlepsze filmy przerywane są przez reklamy zawsze w tym najciekawszym momencie. Z opowieściami jest podobnie, tyle że je przerywają nie reklamy, a dygresje. Lub – tak jak w moim przypadku – zwykły obowiązek snu. A moje po ostatniej nocy sny bynajmniej nie były kolorowe. Wróciły wspomnienia. Wspomnienia mojej śmierci i wspomnienia moich narodzin. Nie chcę się o tym zbytnio rozpisywać, ale czasem pewne wydarzenia zostawiają po sobie niezatarte znamiona, a pisząc o tym, tylko te znamiona rozdrapujemy. Zastanawiałem się, czy może opuścić ten fragment, ale zdałem sobie sprawę, że przecież od początku właśnie do tego zmierzałem – do momentu moich powtórnych narodzin.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu napisałbym, że jest tu dość zimno. Bo niewątpliwie jest. Potłuczona szyba cały czas leży przede mną i czeka pewnie, aż ktoś ją stąd sprzątnie. Mi nie chce się tego zrobić. W jej miejsce wstawiłem jakieś szmaty, żeby choć odrobinę zasłonić światło słoneczne. Póki co spełniają swój obowiązek całkiem nieźle, ale myślę, że do zamkniętej trumny słońce nie dotarłoby nawet, gdyby ustawiło się ją na środku podwórka. Niemniej jednak dmuchać na zimne nie zaszkodzi. Przezorności nigdy dość – mówi jedna z moich małych zasad.
Denerwuję się trochę, bo nie wiem, w jaki sposób najdokładniej jak umiem opisać wydarzenie, dzięki któremu stałem się taki, jaki jestem teraz. W dodatku pisze mi się teraz to wszystko wyjątkowo trudno, bo narasta we mnie głód. Tak, dzień pożywienia jest bliski. Ale do rzeczy. Pora zakończyć ten koszmar.

***

Nie wiem, co mi zrobił ten człowiek, ale obudziłem się skrępowany od stóp do głów. Wisiałem na ścianie, w pokoju przypominającym piwnicę, loch czy nawet salę tortur. Do kostek i nadgarstków przymocowane miałem stalowe kajdany z łańcuchami wbitymi w betonową ścianę. Ledwo co widziałem, bo lampy na ścianach dawały bardzo skąpe światło. Powoli zaczęło do mnie docierać, że to nie sen. Że ktoś mnie tu przyprowadził w bynajmniej nie dobrych zamiarach.
Starałem się oswobodzić, ale szarpanie nogami na nic się zdawało.
– Nie łudź się – usłyszałem czyjś głos. – Stąd już nie uciekniemy.
Spojrzałem na prawo. Obok mnie wisiała dziewczyna. Wyglądała na czternaście, może piętnaście lat, a jej kończyny były przymocowane do ściany w dokładnie taki sam sposób jak moje. Nietrudno było wywnioskować, że jesteśmy w takiej samej sytuacji. Zapytałem dziewczynę, kim jest. Nie odpowiedziała. Nie mogłem uwierzyć, że ja tu ledwo utrzymuję świadomość, a ona jest spokojna, jakby już była martwa. Odwróciłem głowę w lewo. Tam jednak nie było nikogo, tylko łańcuchy zwisające ze ściany. Wokół nich na ścianie – ślady krwi. Przeraziłem się nie na żarty.
– Co tu się do cholery dzieje?! Odpowiedz!
Dziewczyna spojrzała na mnie zatroskanym wzrokiem.
– Zginiemy – powiedziała. – Nie ma już dla nas ratunku.
Szarpałem się. Stalowe łapy jednak ani myślały rozluźnić uścisk. Zacząłem wrzeszczeć, przeklinać, prawie płakać. Nie ulżyło mi ani trochę. Cała ta sytuacja zaczęła coraz bardziej do mnie docierać. Zdawała się teraz realniejsza od jawy. Przed oczami przeszło mi całe moje życie – pierwszy dzień w szkole, i odrzucenie przez inne dzieci, kamuflowanie się z Bettrayalem i Threassonem, wspólne wypady nad jezioro, mój pierwszy z raz z Matyldą w szkolnej łazience, przyłapanie jej z Enrayem na koloni, wyrzucenie matki z pracy i wynikające z tego ubożenie mojej rodziny, Carey siedząca na kocu, lekarz mówiący: przykro mi, panie Feanis, nie mam dobrych wieści…
– Ciii! – syknęła dziewczyna, wybudzając mnie ze wspomnień.
– Co jest? – zapytałem szeptem i jakbym się ocknął. Zauważyłem, że na policzkach miałem łzy.
– Słyszałam coś.
Z kamiennymi minami spojrzeliśmy na przeciwną ścianę. Były tam wielkie drewniane drzwi z małą szybką u góry. Natężyliśmy uszu. Słychać było jakieś krzyki. Mrożący krew w żyłach głos krzyczącej kobiety. A zaraz po nim drugi dźwięk, po którym dech zapadł mi się w piersiach, a serce zaczęło łomotać jak oszalałe.
Czasem, gdy już śpię, wydaje mi się, że wciąż słyszę ten dźwięk. Budzę się wtedy zalany potem budzę się, dysząc ciężko, bo to najstraszniejszy odgłos, jaki w życiu słyszałem. Odgłos, jak wydaje rzeźnik przy odcinaniu świńskiego udźca. I odgłos rzucania go później na swój rzeźnicki stół.
Krzyki ucichły.
 I jeszcze dźwięk, jakby coś trysnęło na podłogę lub ścianę. Gwałtownie wciągnąłem powietrze. Sparaliżowany strachem patrzyłem w kierunku przeciwległych drzwi i – próbując się uspokoić – powtarzałem sobie w myślach, że to tylko sen, to tylko sen, Beafor, to tylko sen. Zaraz z tamtych drzwi wyjdzie kucharz w białej czapie, na ruchomym stole wwiezie świeżo upieczonego prosiaka i powie: „Kolację podano! Buon appetit!”
Dziewczyna na ścianie koło mnie osunęła głowę w moją stronę i zamknęła oczy. Gdyby mogła, przyłożyłaby teraz pewnie rękę do ust. Wyglądała tak, jakby chciała na siłę teleportować się w inne miejsce albo chociaż pozbyć się narządu słuchu. Czasem nie wystarczy zamknąć oczy, żeby przestać się bać. Słyszysz wtedy, że coś czai się koło ciebie, ale tego nie widząc, tylko ten strach potęgujesz.
Nasłuchiwaliśmy. Odgłos jakichś narzędzi. Później kroki, otwieranie szafek. I znowu grzebanie w mięsie. Podobne dźwięki słyszałem czasami będąc w swoim pokoju, podczas gdy mama krzątała się po kuchni. Chociaż może nie było to to samo. Ale wtedy przynajmniej się tak nie bałem.
Kucharz kroił teraz prosiaka. Co ja mówię – zarzynał go. A kiedy już pokroił go na małe kawałeczki, usłyszałem coś, co przypominało ssanie. Siorbanie. Ciarki przeszły mi po plecach. Czy on wysysał z niego krew? Może tłuszcz albo coś jeszcze innego. Boże, przecież to niedorzeczne.
Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogło to być coś innego niż prosię. Kim, do jasnej cholery, był ten człowiek?!
– Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytałem ponownie dziewczynę obok mnie.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała. Wyglądała na twardą i dzielną. Na jej policzkach widziałem, co prawda zaschnięte łzy podobne do moich, ale musiały to być łzy, nad którymi nie panowała, które przelały się wcześniej, gdy tylko obudziła się w tym miejscu. Ta myśl nasunęła mi nowe pytanie:
– W jaki sposób się tu znalazłaś?
– W taki sam jak ty – porwano mnie. Dwa dni temu.
– Kto cię porwał?
– Nie wiem, kim on jest. W każdym razie mężczyzna.
– Jak to się stało?
– Mówił, że jest przyjacielem mojej matki. Rozmawialiśmy chwilę, wydawał mi się taki sympatyczny. Byłam pewna, że mówi prawdę. – Myliłem się co do jej dzielności; dziewczyna płakała teraz jak niemowlę. – I wtedy on poprosił mnie, żebym odprowadziła go do domu. A ja się zgodziłam. I gdy tylko przechodziliśmy przez las… On złapał mnie za rękę, spojrzał w oczy i… Tak jakby uśpił. Obudziłam się, gdy wnosił mnie do tego lochu.
– Przykro mi.
Co innego mogłem powiedzieć? Byłem przecież w takiej samej sytuacji.
Dziewczyna rozpłakała się teraz na dobre.
– Straciłam już nadzieję – wychlipała.
Starałem się ją pocieszyć.
– Nie mów tak. Nie wolno nam się teraz poddawać, słyszysz?
Sam nie wierzyłem w to, co mówię. Hałasy z sąsiedniego pomieszczenia nieco ucichły, więc i my się nieco uspokoiliśmy. Milczeliśmy przez jakiś czas.
Zastanawiałem się, co to za miejsce. Dlaczego nas tu sprowadzono? Czy jest jakiś związek pomiędzy mną a tą dziewczyną? Czy to możliwe, że mężczyzna podający się za jakiegoś byłego przyjaciela mojego ojca w rzeczywistości był jakimś mordercą?
Wszystko to zdaje się takie nierzeczywiste, ale takie namacalne. Cela, łańcuchy, dziwne przyrządy pod ścianą… i my. Skazani na najgorszą torturę – oczekiwanie. Ta dziewczyna mogła być ostatnią – poza przyszłym sprawcą mojej śmierci – osobą, którą widziałem w życiu,. A ja nie wiedziałem nawet, jak ona ma na imię. Właśnie miałem ją o to zapytać, kiedy drzwi naprzeciwko nas otwarły się z hukiem. Ten, kto przez nie wszedł bynajmniej nie przypominał kucharza.
– Witajcie, młodzi – powiedział radośnie.
To był mężczyzna z pomostu. Ale jakiś… inny. Jakby młodszy. Zamiast siwych kosmyków na głowie miał teraz bujną jasnobrązową czuprynę. Zmarszczek też miał jakby mniej. Może to jego młodszy brat? – pomyślałem.
– Widzę, że zapoznałeś się już z Adele – oznajmił. No cóż, teraz przynajmniej znałem jej imię. – Ja nazywam się Flockenorf Vildsuindller. Najbardziej jednak lubię, jak mówi się do mnie po prostu Flocke. Łatwiej to wymówić i zapamiętać.
W życiu nie słyszałem tak dziwacznego imienia i nazwiska, mimo iż moje imię też jest niezwykle rzadkie. Jednakże nazwisko „Vildsuindller” gdzieś już słyszałem. Zdawało mi się, że o dynastii Vildsuindllerów uczyłem się na lekcjach historii. Był to bardzo stary, arystokratyczny ród, który… Nie mogłem się dostatecznie skupić, żeby teraz to sobie przypominać. Flocke stał przede mną i wlepiał we mnie oczy. Malowała się w nich dzika, niepohamowana żądza. Skrywana furia.
– Pozwolisz, że od razu przejdę do rzeczy? – zapytał.
Milczałem. Byłem sparaliżowany, nie tylko przez łańcuchy.
– Jeszcze nie? – zapytał takim tonem, jakby mówił do dziecka niechcącego zejść z huśtawki. – A może chcesz, żebym ci wyjaśnił, co tutaj robisz?
Przełknąłem ślinę.
– Ch… chcę – wymamrotałem.
– W porządku. Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie znam twojego ojca. Nie wiem nawet, jak się nazywa ani gdzie pracuje. Kłamałem. A twoje imię i nazwisko wypisane miałeś na czapce. Widzisz, tak czasami w życiu bywa, że musimy kłamać dla zaspokojenia swoich potrzeb. Jedno kłamstwo rodzi drugie i tak dalej… Ale sztuką jest tak kłamać, aby nie wynikały z tego żadne dla ciebie konsekwencje, nieważne jak daleko w to kłamstwo zabrnąłeś, rozumiesz.
Bałem się strasznie. Zwykłe kiwnięcie głową sprawiało mi niewyobrażalną trudność. On jednak nie zapytał mnie, czy go rozumiem. On to po prostu stwierdził.
– Ja jednak – kontynuował – mam nad tobą przewagę. Jestem, jak to wy nas nazywacie, wampirem i w każdej chwili mogę cię zauroczyć lub wedrzeć się do twojej świadomości.
Nie docierały do mnie te słowa. Bardziej realne byłoby, gdyby powiedział: „Spokojnie, chciałem cię tylko nastraszyć. Jestem aktorem. Ćwiczę do sztuki teatralnej Dracula opartej na powieści Brama Stokera. Gram główną rolę, wiesz? Mam nadzieję, że się zbytnio nie wystraszyłeś, a jeśli tak, to wybacz”.
Te słowa jednak nie padły.
Ale to musiał być jakiś żart! Wampir?! Przecież one nie istnieją! Koleś musiał mieć nieźle namieszane we łbie. Właśnie – był chory psychicznie do takiego stopnia, że sam uwierzył w to, że jest wampirem! Słyszałem o takich przypadkach. To mógł być jeden z nich. Koleś uważał się za krwiopijcę, a tymczasem był zwykłym pomyleńcem. Pozostawało tylko pytanie, jak bardzo w to wierzy. Czy byłby zdolny popełnić morderstwo, a później wyssać krew ze swojej ofiary? Różne myśli zderzały się ze sobą w mojej głowie. Przez moment nawet pomyślałem, że może zaraz mnie wypuści, przeprosi za zamieszanie, dobrowolnie odda się w ręce władz i wszystko będzie dobrze.
Tak jednak też się nie stało. Flockenorf zaczął krążyć po lochu, patrząc raz to na mnie, raz na Adele, raz w podłogę. Mruczał coś do siebie. Dość niewyraźnie. Z tego, co zrozumiałem, mamrotał: „A może mała przerwa? Przed chwilą jadłem, mogą mi zaszkodzić…”.
– Kim ty, do diabła, jesteś?! – wrzasnąłem. – I czego od nas chcesz?!
– Spokojnie. Mówiłem już – jestem wampirem. I niczego od was nie chcę.
– Wampiry nie istnieją!
– Tak? No to przyjmijmy, że cierpię na chorobę, która pozwala mi przeżyć tylko wtedy, gdy piję ludzką krew. Podoba ci się taka opcja? Niestety, innej nie ma. Z pewnością słyszałeś o porfirii.
– Nie.
– Jest to rzadka choroba genetyczna, w której ludzkie ciało zaczyna przypominać… ehm, nasze ciało. Światłowstręt, podkurczone dziąsła, bezsenność… – to tylko niektórej jej objawy. Wyobraź sobie teraz, że wampiry nie są potworami z bajek, tylko osobami cierpiącymi na ekstremalną odmianę tej choroby. Żyjemy od wieków, a mimo to jest nas wciąż coraz mniej. Dlaczego? Nie troszczymy się zbytnio o przyrost naturalny. Mam tu na myśli przemianę, a nie sam stosunek mężczyzny i kobiety. Zwykle wolimy pożywić się potencjalną ofiarą niż wprowadzić w nasze grono.
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo – powiedziałem w nagłym przypływie odwagi.
– Chcesz dowodu? Proszę bardzo – rzekł i szeroko otworzył usta. Jęknąłem z przerażenia. Jego zęby ostre były jak szpikulce. W dodatku zostało na nich jeszcze trochę krwi. – Teraz mi wierzysz? Może jeszcze raz cię zauroczyć?
– Nie!
– Tak myślałem. Ale i tak to zrobię. Nie bój się, nie teraz. Wszystko w swoim czasie. Przepraszam, ale muszę wyjść na moment, poczekacie? Grzeczne dzieciaczki. – uśmiechnął mi się prosto w oczy i wyszedł.
– Wygląda na to, że trochę tu jeszcze posiedzimy – mruknęła Adele.
 
Wtorek, 21 lipca

Coraz więcej czasu poświęcam na pisanie. Powoli zaczyna ubywać pustych kart. Muszę pisać zwięźlej, żeby się zmieścić. A chociaż? Co mi tam. Jak nie starczy miejsca, Adele kupi mi drugi zeszyt. Po to przecież są zeszyty – żeby wypełniać puste kartki sensownymi przekazami.
Moim przekazem miała być część historii mojego życia. Życie, które mimo iż skończyło się, gdy miałem szesnaście lat, trwało jeszcze dobre siedemdziesiąt.  I trwa do dzisiaj.  Tyle, że dzisiaj to życie nie jest już takie jak kiedyś. Wszystko poszło naprzód. Jedyne chyba, co się nie zmieniło to ja sam. Nie zmieniłem się fizycznie (przemiana, jak się później dowiedziałem powoduje wszczepienie do ciała tzw. increment tentum, substancji zabijającej hormony wzrostu, więc patrząc w lustro – gdybym się w nim odbijał – zawsze widziałbym czarnowłosego szesnastolatka… no i nigdy już nie dokuczy mi prostata) i psychicznie, z czym jest większy problem, bo tego tacy jak ja nie potrafią wytłumaczyć. Powinienem być teraz jak starzec – doświadczony, znudzony i obrzydzony życiem, rozsądny, a przede wszystkim – inteligentny. Żadnej z tych cech u siebie nie zauważyłem. Wręcz przeciwnie – jestem pełen energii, duchem stanąłem oczywiście na szesnastce, a jeżeli chodzi o doświadczenie i mądrość, to nauczyłem się jednego – miłość nie istnieje. Są tylko dwa uczucia urojone w naszych głowach – zauroczenie i głupota. Uczucie, które nazywamy miłością, stworzył dla nas Bóg tylko po to, aby ludzie, przedłużając swój gatunek, nie zachowywali się jak zwierzęta. Przypomniało mi się, jak będąc dzieckiem nigdy nie chciałem mieć żony, uważałem bowiem, że dziewczyny są obrzydliwe (do momentu, aż – rozumie się – wiadomo co zaczęło im rosnąć). Ale wtedy też miałem całkiem inne o nich pojęcie. Jak wyobrażałem sobie zaręczyny? Idzie sobie facet ulicą rozglądając się dookoła. Szuka w ten sposób jakiejś ładnej panienki. Kiedy już takowa stanie na jego drodze, podchodzi do niej, klęka i mówi: „Czy chciałabyś zostać moją żoną?” Ona najpierw mu się przygląda. Gdy jest ładny, odpowiada: Tak. I razem idą do najbliższego kościoła wziąć ślub. Tak to sobie kiedyś wyobrażałem, a teraz uświadomiłem sobie, że nie było to takie głupie, bo tak właśnie wyglądałby świat bez miłości. Tyle że facet zamiast się oświadczać pytałby się babki, czy chciałaby z nim przedłużyć gatunek. I zamiast do kościoła szliby do łóżka albo jeszcze prościej – w pierwsze lepsze krzaki. Myślę, że tym prostym przykładem wytłumaczyłem, dlaczego właśnie wykształciliśmy w sobie takie bezsensowne uczucie jak miłość. Być może zamiast dorosnąć, uwsteczniłem się, ale co mi tam – mam całą wieczność na naukę. Być może za kilkaset lat wyciągnę nowe wnioski, teraz jednak zdania nie zmienię. Już za chwilę zamierzam opisać źródło i argumenty tej tezy. Nie zamierzam ukrywać, że ma to związek z Carey.
Jestem już coraz bliżej sedna całej sprawy. Wszystko bowiem skończyło się w lochu, do którego zaciągnął mnie Flockenorf Vildsuindller.

***

Flocke nie wracał przez parę godzin. Późna już była godzina, gdy Flocke przyprowadził mnie do tego lochu, nic więc dziwnego, że zasnąłem. Obudziłem się w takiej samej pozycji jak wcześniej i jak wcześniej przykuty łańcuchami do ściany. Koło mnie nie było już dziewczyny. Pomyślałem, że Adele prawdopodobnie nie żyje, więc teraz kolej na mnie. Pisałem już, że uwięził nas mężczyzna każący mówić do siebie per „Flocke”, który, jak się wkrótce przekonałem, był wyjątkowo podłym krwiopijcą, wręcz psychopatą.
Gdy wrócił z drugiego pomieszczenia, humor miał tak samo dobry jak przedtem.
– Przepraszam, że musiałeś tyle czekać – powiedział. – Chyba się nie stęskniłeś, co?
Milczałem. Tęsknota za nim byłaby czymś ostatnim, co mógłbym w tamtej chwili poczuć.
Flocke nagle zmienił wyraz twarzy – jego brwi się zmarszczyły, a usta paskudnie wykrzywiły. Jego pytanie chyba nie było retoryczne, bo jednym krokiem zbliżył się do mnie, mocno chwycił za szyję i powiedział:
– Jak cię o coś pytam, to masz mi, kurwa, odpowiadać!
– P… przepraszam – wyjąkałem wystraszony.
Flocke trzymał mnie jeszcze chwilę, po czym roześmiał się.
– Żartowałem – powiedział. – Szkoda, że nie widzisz teraz swojej miny. A nie, czekaj… – Pogrzebał w kieszeni. – O, jest. – Wyjął i podał mi małe lusterko. – Masz, zobacz sobie.
Przystawił mi lusterko do twarzy. Patrzyło na mnie z niego przestraszone dziecko. Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę mam taką minę. To tak jakbym patrzył na kogoś zupełnie innego.
W duchu po raz kolejny przyznałem, że


ten człowiek naprawdę ma nie po kolei w głowie. Ponownie ogarnął mnie strach. Co stanie się teraz? Może wydłubie mi oczy, skieruje na moją twarz i powie: „Teraz już nie potrzebujesz lusterka”?
Wmawiałem sobie, że wszystko będzie dobrze, ale z każdym słowem Flockego opuszczała mnie cząstka nadziei. Szaleniec w końcu odjął lusterko od mojej twarzy, po czym powiedział:
– Napatrzyłeś się? To zapamiętaj ten wyraz twarzy, bo już go raczej nie zmienisz. Tak, bój się. Im bardziej się lękasz, tym większą poczujesz ulgę po śmierci. Jeżeli oczywiście wierzysz w takie bzdury.
Teraz on spojrzał w lusterko. Nagle znieruchomiał marszcząc brwi.
– Co jest? – mruknął.
Zaczął potrząsać lusterkiem i obracać je we wszystkie strony.
– No co jest, kurwa? Zobacz, nie działa! Chyba się popsuło!
Wtedy stanął przy ścianie, tuż obok mnie i wyciągnął przed siebie rękę z lusterkiem skierowanym tak, że powinniśmy odbijać się w nim obaj. Trzymał je niczym aparat, którym chciał nam zrobić wspólne zdjęcie portretowe.
– Widzisz to co ja? – zapytał.
Chciałem odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Oczywiście, że widziałem – Flocke nie miał odbicia. Tam, gdzie powinna być jego głowa, był tylko spory kawałek pustej ściany, a on przecież stał tuż przy mnie.
– I co ty na to, hm?
– J… jak to mm… możliwe?
– Normalnie. Mówiłem ci już, kim jestem. My nie odbijamy się w lustrach.
– Ale… jak to?
– Srak-to! Nie odbijamy się i już. Może wasi naukowcy kiedyś przemycą do laboratorium jednego z nas, zrobią na nim te swoje eksperymenty i wszyscy się dowiemy. Osobiście wątpię, by kiedykolwiek wam się to udało, ale kto wie, może kiedyś…
– Masz nasrane we łbie. – Sam nie wiem jak przeszło mi to przez krtań.
– Może i mam, no i co z tego? Kto nie ma?
– Ja.
– Tak ci się tylko wydaje, chłopcze. Wszyscy bowiem jesteśmy z natury źli. To system i jego parobkowie wpajają nam od małego regułki, formułki, srółki… wypleniają z nas całkowicie naszą wrodzoną mądrość i rozsądek! Po co, zapytasz. Otóż po to, żeby nas sobie podporządkować. Wtedy nazywają nas „dobrym człowiekiem” lub „wzorowym obywatelem”. Rozumiesz, co mam na myśli, Beafor? Harujemy na tych sukinsynów, nie dostając ani grosza w zamian. To nie jest dobroć, to zwykłe niewolnictwo.
– Uważasz się więc za wolną osobę, tak? Zabijając ludzi?
– Nie pierdol mi tu teraz o zabijaniu, dobrze? Co ty, szesnastoletnie dziecko, możesz o tym wiedzieć? W wielu plemionach składa się ludzi w ofierze, a kanibalizm jest naturalnym rytuałem. Czy oni postępują źle? Według ciebie pewnie tak. Ale jest jeszcze takie słówko jak „moralność”, na pewno je słyszałeś. To właśnie moralność informuje o tym, co jest dobre, a co złe. Ale w tym tkwi szkopuł, że wbrew pozorom nie wybieramy jej sobie sami – robi to za nas system. Rozumiesz, o co mi chodzi, Beafor, czy nie bardzo? Cieszę się, że rozumiesz. Nie wiem, czy wiesz – pewnie nie wiesz – ale ten kraj prawie nie istniał, gdy zabiłem pierwszą osobę. A muszę ci powiedzieć, że nie robię tego bynajmniej dla przyjemności. Jestem drapieżnikiem – śmierć to mój żywioł. Gdybym nie zabijał, już dawno by mnie tu nie było. Mam nadzieję, że wkrótce to pojmiesz.
Utkwiło mi w głowie zdanie „ten kraj prawie nie istniał, gdy zabiłem pierwszą osobę”. Jak to nie istniał? Czas mu się przestawił czy co?
– Pozwól, że jeszcze raz ci wytłumaczę – ciągnął Flocke. – Jestem wampirem, żywię się ludzką krwią. Taką już mam przemianę materii, nic na to nie poradzę. Teraz ty będziesz moim pożywieniem. Już dawno sobie ciebie upatrzyłem. Właściwie to nie ja osobiście. Wyręczyła mnie w tym moja mała pomocnica. A teraz trzymaj się, Beafor! Careiben Wite!
– Chyba nie mówisz o…
– …dziewczynie, którą właśnie wyobraziłeś sobie siedzącą na plaży w błękitnym bikini, tak, właśnie o niej mowa – dokończył za mnie Flockenorf. – Była nikim więcej jak tylko marionetką w moim ręku.
– Kłamiesz!
– Nie, nie kłamię, skądże znowu. Spójrz na mnie, czy te oczy mogą kłamać? A wracając do Careiben… Musisz przyznać, że miała dziewczyna to coś. Wiesz, co mam na myśli. Nie ty jeden straciłeś dla niej głowę. Kazałem jej iść nad jezioro, uwieść jednego z półgłówków, którzy tam przychodzą – z całym szacunkiem oczywiście – i przyprowadzić go do drewnianej chatki w lesie. Tam w nocy miałem się nim – to znaczy tobą – zająć.
Poczułem się nagle tak, jakby uderzyła we mnie wielka fala. Tonąłem w niej. A gdy już udało mi się wydostać na powierzchnię, znalazłem się w samym środku morza myśli.
To, co powiedział ten pomyleniec, było nierealne, ale przecież tak pasowało do biegu wydarzeń – Carey siedząca na plaży i czekająca na ową „ofiarę” – czyli mnie. Nie zagadałbym jej ja, to pewnie zrobiłby to ktoś inny, a ona zauroczyłaby go tak, jak zrobiła to ze mną. Pamiętam jak później poszliśmy do drewnianego domku w lesie, gdzie zaproponowała mi nocleg, a ja – jakże głupio – zgodziłem się. Pamiętam jej pytanie o to czy wierzę w wampiry, a później Flockego – bo niewątpliwie był to on – siedzącego w nocy na pomoście i Carey kładącą mnie na ziemię, gdy tylko zauważyła, że się mu przyglądam. Pamiętam też, jaka była spięta, małomówna – wiedziała przecież, co się zaraz wydarzy. W nocy wyglądała przez okno. Może myślała, że Flocke czekał już pod domem? Miała poczekać, aż zasnę, i opuścić chatkę, zostawiając mnie – że się tak wyrażę – na pożarcie. Bo Flockenorf Vildsuindller był kanibalem.
Było to dla mnie nieprawdopodobne, ale uwierzyłem w to, gdyż dowody były przytłaczające. Szczerze mówiąc, co chwilę zmieniałem zdanie, raz wierząc, a raz nie wierząc, że Flocke jest wampirem. Że nie był zwykłym człowiekiem, już wiedziałem. Ale wampir? To niemożliwe, one nie istnieją. No to czym wtedy był? I czemu plan zabicia mnie nie wypalił? Wampir chyba by sobie z tym poradził, no nie?
Flocke stał przede mną prześwietlając mnie wzrokiem. Przypomniałem sobie, że powiedział przed chwilą: „dziewczynie, którą właśnie wyobraziłeś sobie siedzącą na plaży w błękitnym bikini…”, co było zgodne z prawdą, bo właśnie tak ją sobie wyobraziłem. Czy to znaczyło, że Flocke umiał czytać w myślach? Teraz pewnie też wiedział o wewnętrznej walce, którą właśnie przeprowadzałem. Tak, na pewno wyczytał moje myślowe zmagania. Rozwiał moje wątpliwości mówiąc:
– Tak, włamałem się do twojego umysłu. Szybko na to wpadłeś. Ale czy tak samo szybko odpowiesz na pozostałe pytania, które sobie zadałeś?
– Jakie pytania?
– Pierwsze dotyczyło tego, kim ja tak naprawdę jestem. Tłumaczyłem ci to już parę razy, ale ty dalej nie chcesz mi wierzyć.
– Nie wierzę, że jesteś jakimś pieprzonym wampirem! Nie wiem, co sobie wmówiłeś, ale jesteś zwykłym szaleńcem, a to, co robisz, robisz… chyba dla przyjemności, bo innego rozwiązania nie widzę.
– Nie odbijam się w lustrze, bo jestem szaleńcem? Czytam w myślach dla przyjemności, co? A może to… – tu w jego ustach rozległo się krótkie szczęknięcie, po czym wargi rozwarły się, ukazując dwa rządki ostrych jak szpikulce zębów. Nie zamykając ust, Flocke przemówił językiem pacjenta poddawanego zabiegowi stomatologicznemu – …esz awia mi szyjemność?
Milczałem zbity z tropu. Flocke wygrał. Naprawdę przekonał mnie, że jest tym, kim jest.
– A teraz kolej na drugie pytanie – powiedział.
– Drugie pytanie?
– „Czemu nic z tego nie wyszło?”. Chodzi o plan wystawienia mi ciebie przez Carey.
– Myślałem, że dowiem się tego od ciebie.
– Za szybko się poddajesz. No dalej, wytęż te swoje szare komórki.
Skupiłem się z całych sił. Próbowałem przypomnieć sobie jakiś szczegół z tamtego dnia, który mógłby zaważyć o niepowodzeniu planu Flockego, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Przypominałem sobie po kolei wydarzenia w jej domku przed jej zniknięciem. Pamiętałem, że Carey i ja zasnęliśmy w swoich objęciach. I wtedy co? Gdy się obudziłem, już jej nie było. A ja powinienem być martwy – Flockenorf miał przecież przyjść w nocy i mnie zabić. Czemu tego nie zrobił?
– No, Beafor, już prawie zgadłeś.
Znowu czytał moje myśli. Ale jak to, prawie zgadłem? Czy możliwym było, że to miało jakiś związek z tym… No tak! Ale to przecież było niedorzeczne!
– Nie mogłeś wejść do domu – powiedziałem.
– Zgadza się – potwierdził Flockenorf. Przez chwilę skojarzył mi się z nauczycielem zadowolonym z ucznia, który samodzielnie rozwiązał trudne zadanie. – Carey powiesiła w drzwiach krzyż, który blokował mi wejście. Krucyfiksy wytwarzają bowiem silnie oddziaływującą na nas energię. Nie będę ci teraz tłumaczył, na czym to polega, bo nie jest to takie nieistotne. Powiem ci natomiast…
– Dlaczego Carey to zrobiła?
Flocke zaśmiał się.
– To ty powinieneś odpowiedzieć mi na to pytanie.
A skąd ja mogę to wiedzieć? – pomyślałem. – Przecież Carey była jego marionetką, zwykłym pionkiem na szachownicy. Nie wiem, co miała z tego, że mu pomagała, może była pod wpływem uroku…
– Nie, nie była – odezwał się nagle Flocke. – Widzisz, Carey i ja byliśmy czymś w rodzaju „partnerskiego związku”. Nie zrozum mnie źle, mam na myśli związek, w jakim rak pustelnik żyje z ukwiałem.
– Symbioza.
– No właśnie, brakowało mi tego słowa. Pustelnik przenosi muszlę z ukwiałem, dając mu większą możliwość zdobycia pożywienia, ukwiał natomiast w zamian za to pełni funkcję pancerza, którego pustelnikowi brakuje i w ten sposób chroni go przed zagrożeniem.
– Chyba rozumiem co chcesz powiedzieć.
– Cieszę się, że rozumiesz. Ale nie wiesz, jak to się stało, że ukwiał spotkał pustelnika.
– Zwykle to pustelnik spotyka ukwiała.
– Kolejny punkt dla ciebie! Ukwiały w ogóle nie mogą się poruszać. A więc najpierw to Carey – pustelnik – spotkała mnie – ukwiała. Ale do rzeczy: ukwiał był bardzo głodny, wręcz na pograniczu życia i śmierci. Ale że był sprytny, to oszukał pustelnika.
– Ja go oszukał?
– Powiedział mu kłamstwo, które nigdy nie zawodzi. Podał się za przyjaciela jego rodziny.
– A, no przecież. To takie typowe dla ukwiałów.
– Prawda? I później ukwiał wykorzystał pustelnika, zaszantażował go, że jeżeli nie weźmie go na swój grzbiet. Innymi słowy – jeżeli nie pomoże mu znaleźć jedzenia – ukwiał go zabije. Przyjdzie do niego w środku nocy, ugryzie i wyssie z niego krew. Pustelnik na początku śmiał się z niego, ale gdy ukwiał pokazał mu, co potrafi, mina mu zrzedła.
– Czemu ukwiał… nie zjadł pustelnika?
– Czemu? No, domyśl się, Beafor. Pamiętaj, że w rzeczywistości ukwiały nie jedzą pustelników, ale to przecież tylko bajka, prawda?
Znowu wytężyłem umysł i pamięć. Dlaczego Flockenorf nie pożywił się Carey? Była przecież zwykłą, młodą dziewczyną. Mógł zabić i zjeść ją od razu, gdy tylko ją poznał. Może chciał mieć pomocnicę? Ale czy wampiry tak postępują?
– Zwykle nie – powiedział Flocke tak nagle, że aż drgnąłem nerwowo – ale od każdej reguły istnieją wyjątki. Ale nie nad tym miałeś się zastanawiać.
– No to, do cholery nad czym?!
– Dlaczego ja nie zabiłem Carey.
– Bo służyła dla ciebie, sprowadzała ci ofiary. Przecież, do jasnej cholery sam porównałeś ją do pustelnika!
– A taki bystry się wydawałeś. Myślisz, że bez niej nie byłbym w stanie znaleźć sobie pożywienia?
– No to w takim razie, do czego ona była tobie potrzebna?
– Ufff… Coraz trudniej się z tobą rozmawia. Ale nie będę cię dłużej męczył. Słuchaj teraz uważnie, Beafor. Nie zabiłem Carey, bo… no bynajmniej bym się nią nie pożywił. Mimo iż była kusząca jak zatrute jabłko…
Zatrute jabłko!
– Już wiem. Carey przecież miała wirusa HIV.
– A jednak ci o tym wspominała? Tak, miała HIV-a, dlatego nie mogłem jej zjeść. Ale nie mogłem też puścić jej wolno. My, wampiry, też mamy swoje zasady. Jedną z nich jest nigdy nie puszczać wolno swoich ofiar. Jakby to wyglądało – ja wypuściłbym Carey, a ona powiedziałaby o mnie komuś, kto gotów byłby przyjść za dnia do mojej kryjówki i wbić mi kołek w serce. Byłbym chyba głupcem. Wampiry nigdy nie ryzykują, to ich święta zasada. Wolą dmuchać na zimne, warto to sobie zapamiętać. Mi wiele razy uratowało to życie. W dzisiejszych czasach jest cholernie wielu ludzi skłonnych wbić ci nóż w plecy. Albo kołek w serce.
– Co więc zrobiłeś?
– Na początku uwięziłem Carey. Wisiała dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ty przed chwilą. Ale zdawałem sobie sprawę, że nie będę mógł jej długo przetrzymywać. Poza tym byłem coraz słabszy. My wampiry, gdy pozostajemy dłużej bez pożywienia, liniejemy jak koty. Zauważyłeś pewnie, jak zmieniłem się od momentu, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy, czyli od wczoraj. To dlatego, że się dziś pożywiłem. Pewnie słyszałeś, jak jadłem, co? Muszę tu dodać, że ja jestem z gatunku o dość śmiesznej nazwie Snepebibis, co oznacza „Częstopijący”. Jest to – nie chwaląc się – jeden z wyższych gatunków, dlatego muszę pożywiać się częściej niż przedstawiciele innych klas. Ale wracając do tematu. Uznałem, że najlepszym wyjściem będzie zabicie Carey. Nie mówiłem jej tego wprost, ale ona domyśliła się, płakała cały czas, błagała mnie o życie. Można powiedzieć, że w pewien sposób mnie rozczuliła, nie jestem bowiem już całkiem bez uczuć. Wtedy wymyśliłem ten układ. Nie myśl sobie, że ot tak ją wypuściłem, żeby mi zwiała i opowiedziała o tym ,co ją spotkało rodzicom, koleżankom czy władzy. Nie, aż tak głupi to ja nie jestem.
– Więc…?
– Dokonaliśmy tak zwanego Sociatum, czyli Aktu Połączenia. Dałem jej się napić mojej krwi, przez co mogłem wyczuwać jej emocje na odległość. A zdradzie – uwierz mi – towarzyszą niesłychanie typowe emocje. Zanim jednak to zrobiłem, dla pewności jeszcze zauroczyłem Carey, żeby wyśpiewała mi parę informacji o jej miejscu zamieszkania, rodzinie, i – przede wszystkim – przyjaciołach. Bo widzisz, tego ci nie mówiłem, ale spotkałem ją wśród… no, dość podejrzanych typów.
– A mianowicie?
– A mianowicie narkomanów. To właśnie od nich Carey zaraziła się wirusem HIV.
„Wiedziałem!” – przeszło mi przez myśl. To, o czym pomyślałem po chwili, nie było niczym szczególnym, ale… uratowało mi życie! Cały czas zapominałem, że Flocke prześwietlał moje myśli, nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Aż w końcu ta „umiejętność” odwróciła się przeciwko niemu. A przynajmniej na moją korzyść. Miałem cholerne szczęście, że Flocke powiedział o tych narkomanach, bo pomyślałem: „Pamiętam, że ten problem nie dawał mi spokoju, gdy dowiedziałem się, że sam mam HIV. Carey była przecież dziewicą, więc zarażenie się drogą płciową – jakże popularne – odpadało.”
I teraz stała się rzecz niesłychana. Flocke najpierw jakby zaczął się krztusić, a potem zamarł z tylko pozornie skamieniałą miną. Wiedziałem, co to oznacza.
– Jak to… Jak to, masz HIV?! – wybuchnął. – Czy to oznacza, że wy tam, w tym lesie, uprawialiście seks?!
– Tak, zrobiliśmy to – przyznałem z nutką wstydu. Nie docierało do mnie jeszcze, że Flocke nie będzie mógł mnie teraz zabić. A przynajmniej zjeść.
Flocke złapał się za głowę, mrucząc jakieś przekleństwa. Był w szoku, ale po chwili opanował się.
– Wiesz, po co cię tu sprowadziłem? – zapytał.
– Nie mam pojęcia.
– Po to by dowiedzieć się, czy Carey ci o mnie wspominała. I jeżeli tak, to czy ty sam komuś o tym mówiłeś. Z tego, co widzę, jeszcze przed chwilą nie wierzyłeś w ogóle w nasze istnienie, więc pewnie nie pisnęła ani słówka.
– Pytała tylko, czy wierzę w wampiry.
– Nic więcej?
– Nic.
– Dobrze. Wiesz, że ona się zabiła?
– Tak, z jej szuflady wystawał sznur, który rano zabrała.
– Domyślasz się, co się teraz stanie?
– Nie.
– A tego, co zrobiłem z Carey?
– Zmusiłeś ją do znalezienia kogoś na swoje miejsce.
– Właśnie. Jesteś gotowy?
– Do czego?
– Do Aktu Połączenia.
– Teraz?
– Tak.
– Czy to… boli?
Flocke uśmiechnął się.
– Jeżeli już kogoś ma boleć, to tylko mnie. Sociatum polega na tym, że wampir daje człowiekowi napić się trochę swojej krwi. Przypomina to Akt Przemieniania lub Przemiany, jednak trochę się od niego różni. Sociatum stosuje się zazwyczaj w celu wyleczenia człowieka wampirzą krwią, gdyż – pewnie się zdziwisz – ma ona właściwości lecznicze. Odczytywanie emocji jest tylko, jakby to nazwać… skutkiem ubocznym. I działa tylko w jedną stronę. To znaczy, że tylko ja będę wiedział o stanie twojego umysłu w danej chwili. Natomiast Akt Przemiany, czyli tak zwany Mutabilis, polega na przemienieniu człowieka w wampira. Sam obrzęd wygląda podobnie, tyle że człowiek, oprócz wypicia krwi wampira musi jeszcze dać mu się ugryźć. Skoro ci już o tym mówię, to dodam, że mało który człowiek lub wampir decyduje się na Mutabilis.
– Dlaczego?
– Bo zatrzymuje to rozwój człowieka w miejscu i trwa do w nieskończoność. A jeżeli chodzi o wampiry, to… cóż, niechętnie wtajemniczamy w nasze życie nowe osoby. Zresztą jedna trzecia ludzi nawet nie przeżywa Przemiany.
– Co znaczy, że to całe Mutabilis zatrzymuje cały rozwój człowieka?
– Człowiek – a raczej już wampir – nie rośnie. Może wtedy umrzeć tylko w jeden sposób, ale sam pewnie dobrze go znasz.
– Masz na myśli drewniany kołek?
– Tak. Cieszę się, że jednak coś tam o nas wiesz. Ale nie traćmy czasu, niebawem zjawi się tu moja przyjaciółka. Zaczynamy więc? Pamiętaj, że nie masz wyboru. – Tu twarz Flockego wykrzywił paskudny uśmiech.
„Ja nie – odpowiedziałem sobie w duchu – bo i po co? I tak zrobiłby ze mną, co tylko by zechciał”. Obserwowałem go teraz uważnie. Podwinął rękaw, wyciągnął przed siebie kredowobiałe ramię, wysunął zęby – z charakterystycznym szczęknięciem – i z całej siły wgryzł się w rękę, po której skapała strużka ciemnej krwi. Podsunął mi teraz to krwawiące ramię i polecił, bym pił. Na początku się wahałem, ale w końcu zrobiłem to. Jego krew właściwie nie miała smaku – może najwyżej była trochę gorzka – ale było w niej coś magnetycznego, co sprawiało, że nie mogłem przestać ssać. Czułem jak stopniowo wracają mi siły.
– No już, starczy – powiedział wampir. – To powinno dać mi kontrolę nad twoimi emocjami. Opowiesz mi o sobie sam, czy mam cię zauroczyć?
– Ale co ja mam o sobie opowiadać? Gdzie mieszkam, z kim się zadaję? Przecież ty to wszystko wiesz.
Flocke zastanowił się przez chwilę.
– Wiesz co? Masz rację. Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak ustalić miejsce, dokąd sprowadzisz dla mnie następną ofiarę. I lepiej, żeby tym razem była w pełni zdrowa, bo inaczej wujek Flocke zmuszony będzie porzucić ciepły ton, jakim się dotychczas wobec ciebie posługiwał.
Mówiąc to, Flocke wyjął z kieszeni mały srebrny kluczyk i wyswobodził mnie z kajdan. To mi o czymś przypomniało.
– A co z Adele?
– Masz na myśli tę dziewczynę, co tu przedtem wisiała? Jest w sąsiednim lochu.
– Jak to?
– Ona nie jest dla mnie. Dla mnie byłeś ty i dziewczyna, którą zjadłem na przystawkę. Za moment przybędzie tu moja dobra znajoma. Nie widzieliśmy się od miesięcy. Adele jest dla niej prezentem.
Kompletnie zaskoczył mnie tą odpowiedzią. W życiu nie pomyślałbym, że tak psychol  jak on ma w ogóle jakichś dobrych znajomych. Chyba, że były nimi wampiry.
– Czy do tego czasu, dopóki ona nie przybędzie…Czy mógłbym… Zobaczyć się z Adele?
– Po co?
– Żeby się z nią pożegnać.
Flocke zmarszczył brwi i zrobił minę, jakby miał mnie wyśmiać.
– Człowieku, ona jest już jedną nogą w grobie!
– Tak, ale to nie znaczy, że nie potrzebuje chwili rozmowy. Wręcz przeciwnie. – Spojrzałem mu w oczy. – Proszę, to dla mnie ważne. Jutro… postaram się sprowadzić ci nową ofiarę, ale tymczasem pozwól mi porozmawiać z Adele.
– Skoro to dla ciebie takie ważne… Ale masz pięć minut. – Rzucił mi klucz i wskazał na korytarz. – Ostatnie drzwi na prawo.
Pierwsze, co poczułem, gdy moje stopy dotknęły gruntu, było zdziwienie, że zwykłe stanie, a potem zwykłe chodzenie może sprawić tyle przyjemności. Będąc przykutym do ściany przez parę godzin, już niemal zapomniałem, jak to jest, co się wtedy czuje.
Gdy doszedłem do ostatnich drzwi na prawo, przekręciłem klucz i nacisnąłem na klamkę. Drzwi do celi otworzyły się z przeraźliwym skrzypieniem. W środku było dość ciemno. Tylko trzy świece płonęły na krzywej podstawce przymocowanej do ściany. W kącie siedziała Adele. Była skulona, łkała. Gdy mnie ujrzała, najpierw – odruchowo – cofnęła się, myśląc pewnie, że nadszedł jej czas. Gdy jednak dostrzegła moją twarz, otworzyła szeroko oczy.
– To ty? – zapytała najbardziej niedowierzającym tonem, jaki w życiu słyszałem.
– Tak, to ja – odparłem.
Adele wstała i rzuciła mi się w ramiona. Zaczęła płakać.
– Ale jak…? Co ty…?
– Ciii… – uspokajałem ją. – Wydostaniemy się stąd. – Była to najprawdziwsza prawda. Naprawdę chciałem – za przeproszeniem – spieprzać z tego miejsca. Nie wiedziałem tylko jak. – Mamy pięć minut. Musimy przez ten czas wymyślić jakiś plan. Bo jak nie, to…
– To co?
– Przykro mi, Adele. – Mówiąc to, starałem się nie patrzeć jej w oczy – Masz być kolacją jakiejś znajomej tego pomyleńca. Mi pozwolił odejść pod warunkiem, że sprowadzę mu nową ofiarę w zamian za mnie.
Adele zakryła twarz dłońmi. Po chwili podniosła ją i spojrzała na mnie.
– Może mi też się to uda, co?
– Co ci się uda?
– No że ja też sprowadzę kogoś na moje miejsce.
Naprawdę nie wiedziałem, jak mam jej na to odpowiedzieć. Trudno jest mówić komuś o tym, że nie ma dla niego ratunku. Zagryzłem wargi i cicho powiedziałem:
– Niestety, to chyba nie będzie możliwe. Flocke nie może się mną posilić, ponieważ… mam wirusa HIV.
– Przykro mi.
Te słowa uderzyły we mnie niczym piorun z jasnego nieba. Prawie się popłakałem. Czy ona naprawdę nie wiedziała, co ją czeka?
– Tobie jest przykro? – zapytałem z niedowierzaniem. – Dziewczyno, zaraz mają cię pożreć wampiry, a ty mówisz, że przykro ci z powodu mojej choroby? Jesteś doprawdy niesamowita!
Czy mi się zdawało, czy Adele się uśmiechnęła?
– Dobra, skupmy się – powiedziałem. – Musimy wymyślić jak się stąd wydostać. Wiesz gdzie jest wyjście?
Adele otarła łzy i znowu zaczęła się jąkać:
– Ch-chyba t-tak…
– Spokojnie.
Na chwilę zamilkła, wzięła głęboki oddech i kontynuowała:
– Gdy mnie tu sprowadzono, byłam jeszcze dość przytomna, choć on chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Wyjście jest na prawo od korytarza, wiesz…
– Wiem. Zamykał drzwi na klucz?
– Nie przypominam sobie.
Odetchnąłem z ulgą. Chociaż jedna rzecz ułożyła się pomyślnie.
– To dobrze, bo to nasza ostatnia nadzieja. Zaraz oboje – a przynajmniej ja – zmuszeni będziemy opuścić tę celę i pójść do lochu, tam gdzie przedtem wisieliśmy. Jak podejrzewam, zjawi się wtedy znajoma Flockego, dla której niby masz być prezentem. Jeżeli wyjdę sam, bez ciebie, na wszelki wypadek udam, że zamykam drzwi na klucz. Być może zmuszony będę szybko opuścić całe to miejsce, gdyż Flocke może nie chcieć pokazywać mnie swojej koleżance. Wiesz, może być dla niego wstydem, że wypuszcza swoją ofiarę na wolność. Wtedy będziesz musiała poradzić sobie sama, rozumiesz? Jeżeli mi się uda, to drzwi na zewnątrz też zostawię otwarte.
Adele wydawała się zdumiona. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że w połowie drugiego zdania przestała mnie słuchać.
– Dlaczego ty to robisz? – zapytała.
– Co robię?
– No dlaczego starasz się mi pomóc? Mógłbyś przecież dawno wyjść i cieszyć się wolnością.
– Ładna mi wolność, chodzenie po okolicy i szukanie jedzenia dla wampira. A jeżeli chodzi, o to co ty powiedziałaś, to na moim miejscu pewnie zrobiłabyś to samo.
Policzki Adele oblały się lekkim rumieńcem.
– Nie wiem, czy byłabym zdolna do takiego… – powiedziała.
– Przestań. Przecież w gruncie rzeczy ja nie mam nic do stracenia, prawda? Gdybym ci nie pomógł, do końca życia męczyłyby mnie pewnie wyrzuty sumienia. Być może, gdy już się stąd wydostaniemy, ty zrobisz coś dla mnie.
– Jeżeli nam się uda, to będę ci wdzięczna do końca życia, przysięgam.
Uśmiechnąłem się.
– Nie mów tak, bo możesz później tego żałować. A tymczasem… masz może zegarek?
– Tak. – Adele podwinęła rękaw. – Jest trzecia rano.
– To dobrze. Za chwilę będzie jasno i wampiry nie będą mogły wychodzić na zewnątrz.
– Dlaczego?
– Bo wampiry boją się światła. O właśnie! Boją się też krzyża. Masz jakiś przy sobie?
Adele nie odpowiedziała. Przez chwilę patrzyła na mnie jak na wariata.
– Ty naprawdę wierzysz, że ten psychopata jest wampirem? – zapytała.
No tak, przecież ona nie widziała tego co ja.
– Ja nie wierzę. Ja to wiem.
– Aha, rozumiem.
Jej reakcja wcale mnie nie zdziwiła. Adele nie miała wyjścia, musiała mi zaufać.
– Co z tym krzyżem?
– Krzyża nie mam, ale… tam, w kącie, leży parę patyków, można by z nich zrobić.
– To się pośpieszmy.
Pośpieszne zaczęliśmy zbierać patyki. Dwa ja, a dwa Adele. Potem związaliśmy je jej włosami. Po niecałej minucie każde z nas miało już w kieszeni mały drewniany krzyżyk.
– A teraz módlmy się, żeby wszystko się udało – powiedziała Adele i uklękła. Miałem ochotę pomodlić się z nią, ale nie zdążyłem. Za drzwi nagle rozległy się odgłosy kroków. Był coraz głośniejsze. Po chwili drzwi do celi uchyliły się i wyjrzał zza nich Flocke.
– Przepraszam cię, chłopcze, ale nie opuścisz na razie tego miejsca.
– Jak to?
– Suavita nie może dowiedzieć się, że darowałem życie człowiekowi. – Spojrzałem na Adele z miną z serii  „nie mówiłem”. – Dostałem od niej telepatyczny przekaz, że zaraz się tu zjawi. Będziesz musiał poczekać w celi, dopóki nie odejdzie. A ty – tu wskazał na Adele – szykuj się, bo za chwilę…
Przerwał mu stłumiony odgłos otwieranych drzwi, gdzieś daleko.
– Już tu jest! Zostańcie tu i bądźcie cicho!
Flocke zamknął drzwi do celi i wyszedł. Moja nadzieja gdzieś prysła. Musiało być to jednak niczym w porównaniu z tym, co czuła teraz Adele.
– Przykro mi – wyszeptałem po raz któryś. Było to jedyne, co mogłem teraz powiedzieć. Nagle usłyszeliśmy jak za drzwiami Flocke wita się z tą swoją Suavitą.
– Suavita! Witaj, moja droga. Dawno nie było cię w moich stronach.
– O, wiesz, ostatnio mam tyle na głowie, że nie mam nawet czasu się podetrzeć. – Wampirzyca zarechotała. Mówiła z obcym akcentem. Ton głosu miała raczej wredny. – U nas, na Zachodzie, trudno o dobrego śmiertelnika. Mam nadzieję, że ten, którego mi przygotowałeś nie ma żadnego syfa, co? – Zaśmiała się grubym, męskim głosem.
Flocke milczał przez chwilę, a potem powiedział lekko zmieszany:
– Nie, kochanie, skąd.
Adele i ja nasłuchiwaliśmy teraz przy drzwiach. Przez przypadek się o nie oparłem, a one lekko się otworzyły. Dotarło do mnie, że Flockenorf w pośpiechu zapomniał je zamknąć. A klucz przecież miałem ja! Szybko pociągnąłem drzwi z powrotem w naszą stronę, żeby nie otworzyły się bardziej z przeraźliwym skrzypieniem. Popatrzyliśmy na siebie z Adele. Wiedziałem, że czuje to co ja – stopniowy powrót nadziei.
– Czy byłbyś tak miły i zechciał uraczyć mnie jakimś napojem? – znowu rozległ się głos Suavity.
– Oczywiście, ale myślałem, że kolacja będzie później…
– Nie mam na myśli kolacji.
– Ach no tak gapa ze mnie. Czego się w takim razie napijesz?
– Jeżeli tylko masz jakieś dobre czerwone wino…
– Ależ oczywiście, że mam – powiedział Flocke aż do przesady życzliwym tonem. – Proszę, przejdźmy do tamtego pokoju.
Dźwięki kroków. Ów pokój oddalony był o kilkanaście metrów od celi, w której byłem z Adele, więc słyszeliśmy ich teraz wyraźniej. Chyba nie zamknęli drzwi, bo słychać było nawet odgłos wyjmowania korka i nalewania wina do lampki.
– To opowiadaj, co tam u ciebie, Suavito.
– A co ci będę opowiadać, odwiedzisz mnie kiedyś, to sam zobaczysz.
– Z chęcią, jeśli tylko znajdę czas.
– No tego akurat nigdy nam nie zabraknie.
Zaśmiali się. Suavita pociągnęła łyk wina.
– A pamiętasz, Flocke, jak spędziliśmy ostatnie lato?
– Jakże mógłbym nie pamiętać.
– Może warto by do tego powrócić?
Flocke zawahał się.
– Sam nie wiem. – Po tonie jego głosu wywnioskowałem, że musi mieć teraz nieco zmieszaną minę.
– Chyba miło wspominasz tamte czasy, co…?
– Tak, ale… czy powrót do tego miałby sens? Ja jestem przecież Snepebibis, a ty Rarobibis. Myślisz, że bylibyśmy w stanie utrzymać taki związek?
– A dlaczego nie? Nie pamiętasz już, jacy byliśmy ze sobą szczęśliwi? Dlaczego nie moglibyśmy zacząć od nowa?
– Po to tu przyjechałaś? Żeby mi to powiedzieć?
– Ja cię kocham, Flocke.
Ja i Adele znowu popatrzyliśmy na siebie. Z tego, co usłyszeliśmy, Suavita i Flocke byli kiedyś parą. Byłem niezwykle ciekawy, jak dalej potoczy się ich rozmowa. Niestety, nie usłyszeliśmy nic więcej, bo nagle rozległ się trzask zamykanych drzwi. Może podejrzewali, że możemy ich usłyszeć?
– Teraz mamy szansę – powiedziałem do Adele i ostrożnie odchyliłem drzwi. Tak jak myślałem, wszystkie pozostałe drzwi na korytarzu były zamknięte.
 – Idziemy – szepnąłem i ostrożnie przecisnęliśmy się przez wąską szparę. Otworzenie drzwi szerzej groziło zaskrzypieniem, nie mogliśmy ryzykować.
Gdy już znaleźliśmy się na korytarzu, najciszej i najostrożniej jak tylko potrafiliśmy ruszyliśmy w stroną wyjścia. Zdawało się ono oddalać w miarę tego, jak się do niego zbliżamy. Przechodząc obok pokoju, gdzie Suavita próbowała nakłonić Flockego, by do niej powrócił, nie słyszeliśmy właściwie nic. Tylko coś jakby… ściąganie ubrań? A później ich szybkie urywane oddechy. Takiego pomysłu na zakończenie ich rozmowy nawet ja się nie spodziewałem. Nie miałem jednak czasu się nas tym zastanawiać.
W końcu dotarliśmy do wielkich drewnianych drzwi. Ostrożnie nacisnąłem na ozdobną mosiężną klamkę. Oślepiła nas przeraźliwa jasność poranka. Przed nami rosło parę drzew, jednak było ich za mało, żeby powiedzieć, że byliśmy w lesie. Byłem pewny, że nie znam tego miejsca. Do tego jakieś skały. Więziono nas chyba w czymś w rodzaju bunkra. Blask poranka okazał się chyba dla mnie czymś tak niezwykłym i zdumiewającym, że przetarłem oczy, by upewnić się, że to nie sen. Gdy zrobiliśmy pierwszy krok, odwróciłem się i spojrzałem na tę całą „posiadłość”. Zastanawiałem się, czy Flocke tu mieszka, czy to tylko kryjówka.
Wtem, gdzieś w środku rozległ się gwałtowny jęk. Słyszałem go, bo drzwi były jeszcze otwarte. Była to pewnie Suavita, bo jęk ów bynajmniej nie był lękiem bólu. Byłem tego pewien, bo za chwilę rozległy się kolejne, jeszcze głośniejsze jęki. Były to jęki rozkoszy. Teraz byliśmy z Adele już pewni, co oni tam robią. Woleliśmy im w tym nie przeszkadzać. Uciekliśmy.
Biegliśmy na oślep polną dróżką, potykając się o korzenie drzew, niejednokrotnie zmuszeni też wbiegać w krzaki. Gdy przebyliśmy spory kawałek drogi, i byliśmy mocno już podrapani (nie było jeszcze tak jasno i dosyć trudno było nie zahaczyć o jakąś wystającą gałąź). W biegu przypomniałem sobie nagle o pewnej bardzo istotnej rzeczy, o Akcie Połączenia.
Zdradzie – uwierz mi – towarzyszą niesłychanie typowe emocje.
No tak, Flocke pewnie już dawno zorientował się o naszej ucieczce. Nie wykluczone, że już w momencie, gdy wychodziliśmy z tej całej kryjówki, był po prostu zbyt… zajęty, żeby móc nas zatrzymać. Kochał się przecież z tą całą Suavitą. A teraz nie może się wydostać, bo wyszło już słońce. Czy to oznacza, że dopadnie mnie, gdy tylko zapadnie zmierzch? – pomyślałem.
Zatrzymałem się, a Adele zrobiła to samo.
– Co jest? – zapytała.
– Dalej musisz iść sama.
– Dlaczego?
– Bo Flocke może w każdej chwili – oczywiście za dnia – przyjść i mnie zabić. Nie byłabyś ze mną bezpieczna. Najlepiej będzie jak się teraz rozstaniemy i każde z nas podąży swoją ścieżką.
Adele stanęła jak wryta, popatrzyła mi w oczy i zrobiła minę jakby znowu miała się rozpłakać.
– Ale ja nie chcę – powiedziała.
– Nie masz wyboru. Zrozum, nie wiem dokładnie, jak działa ten cały Akt Przemiany, ale wiem jedno. Jeżeli Flocke znajdzie mnie z tobą, już jesteś trupem. I tak mieliśmy wyjątkowe szczęście.
– A ty?
– A ja postaram się gdzieś ukryć.
– Nie zamierzasz szukać dla niego nowej ofiary?
– Oszalałaś? Nie jestem mordercą! Ale jeżeli jesteś chętna, to…
– Przestań! – Chyba naprawdę ją to dotknęło.
– Przepraszam, nie chciałem cię urazić. Wiem, przez co przeszłaś.
Milczeliśmy chwilę. Słońce wisiało teraz na równi z wierzchołkami drzew. Gdzieś nad nami przeleciało stado ptaków, a po najbliższym drzewie cichutko przebiegła wiewiórka. Poranek był piękny.
Myślałem, że uciekając z tamtego miejsca uspokoję się, ale stało się wręcz przeciwnie – zaczęła dręczyć mnie wizja Flockego stojącego w nocy nad moim łóżkiem i budzącego mnie ze snu. Nie martwiłem się zresztą o siebie, martwiłem się o innych, którzy przez kolejne wieki będą ginąć z rąk tego potwora. O nie! Nie mogłem tego tak zakończyć.
– Zmieniłem zdanie – powiedziałem do Adele w nagłym przypływie odwagi. – Wracam tam.
– Co?!
– To, co słyszałaś. Chcę raz na zawsze zakończyć to gówno. Ci psychole nikogo więcej nie zabiją.
– Ale…
– Podjąłem już decyzje. A ty uciekaj. Spróbuj spędzić kilka tygodni, może miesięcy daleko od domu, może nawet wyprowadź się z niego na stałe. Gdyby mi się nie udało, mogą próbować cię znaleźć, także, bardzo cię proszę, bądź ostrożna.
Adele była zdumiona. Jednak ja nie miałem czasu na jakieś szczególne pożegnania, rzuciłem tylko coś w rodzaju „trzymaj się” i zacząłem powoli się cofać, przez cały czas patrząc się na Adele, która nie ruszała się z miejsca. Po chwili odwróciłem i przyśpieszyłem kroku.
– Czekaj! – krzyknęła za mną.
Stanąłem i zamknąłem oczy. Ona chyba nie rozumiała. Odwróciłem się, ale zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Adele rzuciła się mi na szyję, ściskając mnie z całych sił. W oczach miała łzy.
– Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
– Zaraz złamiesz mi kark – wydukałem z udawanym bólem.
– Przepraszam, ale naprawdę nie wiem, jak ci się odwdzięczę. I potem znajdę, nie wyjawiłeś mi przecież swojego imienia.
– Jestem Beafor, ale… szczerze wątpię, byśmy się jeszcze kiedykolwiek spotkali.
– Nigdy nic nie wiadomo. A nuż kiedyś staniemy na swojej drodze i wspomnimy sobie ten dzień. Może nie będą to dobre wspomnienia, ale jeżeli ci… krwiopijcy będą gryźć piach, będą to wspomnienia przynajmniej warte zapamiętania. I kto wie, może opisania w jakimś pamiętniku?
Jej postawa mnie wzruszyła, lecz nie wiedziałem jak mam jej odpowiedzieć. Nasze pożegnania pewnie byłyby dłuższe, ale naprawdę nie chciałem tracić czasu. Coś mówiło mi, żebym się pośpieszył.
– Muszę już iść. Pamiętaj co ci mówiłem.
– Będę. A ty uważaj na siebie i pamiętaj o krzyżu.
– Z pewnością się przyda, już raz ocalił mi życie. Tymczasem żegnaj Adele.
– Żegnaj Beaforze.
Tym razem już nie zamierzałem się zatrzymywać. Gdy oddaliłem się już od Adele, sprawdziłem czy drewniany krzyż aby na pewno spoczywa w mojej kieszeni. Z opowieści, jakie gdzieś tam kiedyś słyszałem o wampirach wynikało, że w ostateczności krucyfiksem mogą być nawet dwie gałązki czy kijki. Modliłem się, by to była prawda, w innym bowiem przypadku…
Musiałem też znaleźć jakiś kołek. Jeżeli chodzi o uśmiercanie wampirów, to tutaj również słyszałem opowieść o młodzieńcu i jego ojcu, których w lesie zaatakował krwiopijca. Skończyło się na tym, że zabili go kawałkiem połamanej gałęzi, którą ojciec wbił wampirowi w serce. Zacząłem szukać. Trwało to chwilę, bo mało było odpowiednio ostrych gałęzi, ale w końcu jedną znalazłem. Zdawało się, że na mnie czekała, bo była wprost idealna, gruba i lekko nadłamana, z jednym bardzo ostrym końcem. Schowałem ją do kieszeni i ruszyłem z powrotem w stronę kryjówki (czy domu) Flockego.
Gdy ponownie stanąłem przed drewnianymi drzwiami, nie ogarnęła mnie trwoga, lecz napięcie i coś w rodzaju… przykrej niecierpliwości. Była to niecierpliwość z rodzaju tych przed pierwszym publicznym przemówieniem – chciałem mieć już to za sobą. Zastanawiałem się, czy Flocke to wyczuł. Oby nie – pomyślałem. Ostrożnie nacisnąłem na klamkę. Spodziewałem się albo przeraźliwego skrzypienia, które zwołałoby wampiry, albo Flockego czekającego na mnie tuż za drzwiami. Żaden wariant się jednak nie sprawdził, korytarz był pusty. Ostrożnie wszedłem do środka, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Nie było mnie zaledwie chwilę, ale wtedy wydawała mi się ona całą wiecznością. Nie mogłem uwierzyć, że znowu tu jestem. Na ścianach wciąż wisiały łańcuchy i kajdany. Przedtem, gdy Flocke mnie z nich oswobodził, prawie się im nie przyglądałem. Teraz, gdy patrzyło się na nie niejako z zewnątrz, wydawały się takie osamotnione, jakby czekały na kogoś, kogo będą mogły przytulić. Wolałem nie myśleć, kim może być ów ktoś. Opuściłem wzrok.
W pierwszej chwili wydawało mi się, że panuje tu niemal całkowita cisza, od razu jednak przekonałem się, że się mylę. Usłyszałem rozkoszne jęki Suavity. Ona i Flocke wciąż jeszcze kochali się w tym samym pokoju, co przedtem. Po tonie jęków zauważyłem, że byli bliscy szczytowania. Zacząłem iść w tamtą stronę. Po drodze wyciągnąłem z kieszeni krzyż i kołek.
Stałem teraz centralnie za drzwiami. Serce waliło mi jak młotem, a czoło zrobiło się chłodne od potu. Od dwóch wampirów uprawiających seks dzieliła mnie tylko cienka warstwa drewna. Czy zdołam im przeszkodzić?
Wziąłem głęboki oddech i wszedłem. Ich pokój w ogóle nie pasował do reszty tych wszystkich lochów. Był mały, ale ładnie urządzony, wzdłuż jednej ze ścian stały drewniane meble. Flocke leżał plecami na łóżku obok stolika. Na wampirze zaś siedziała Suavita. Kochali się. Oboje byli zupełnie nadzy i kredowobiali. W pierwszej chwili mnie nie zauważyli, mimo iż drzwi otworzyłem z hukiem. Nie musiałem jednak długo czekać na ich reakcję. Po chwili Flocke zamarł a Suavita odwróciła się do mnie i zasyczała wyszczerzając śnieżnobiałe i ostre jak igiełki zęby. Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym, jak młodą i piękną jest… wampirzycą, ponieważ w ułamku sekundy rzuciła się na mnie i zanurzyła zęby w mojej szyi. Zawyłem z bólu. Zamroczyło mnie i poczułem przeraźliwe gorąco. Drewniany krzyżyk i kołek wypadły mi z ręki niczym pluszaki z rączek dziecka, które przyłapało rodziców na jakiejś sprośnej zabawie. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszałem, zanim zemdlałem był krzyk Flockego: „Niee!!! On ma HIV!”
Po chwili ciemność padła na mój świat.




 
Czwartek, 23 lipca

To, co opisałem, było moimi najgorszymi wspomnieniami w życiu. Ale musiałem o tym napisać, bo… tak właśnie stałem się wampirem.
W momencie, gdy Suavita mnie ugryzła wstrzyknęła do mego ciała jad, coś z rodzaju wirusa, który z połączeniem z wampirzą krwią, którą przedtem dał mi Flocke, powoduje Mutabilis, czyli Przemianę. Suavita oczywiście nie mogła o tym wiedzieć, bo Flocke przedtem, przed jej przyjściem, nie wiedział, że będzie zmuszony dokonać ze mną Aktu Połączenia.
Początki mojego drugiego życia pamiętam jak przez mgłę. Ale nigdy nie zapomnę, jak przebudziłem się leżąc na łóżku. Gdzieś dalej Suavita i Flocke ostro się ze sobą kłócili. Nie pamiętam, jakie wyzwiska padały z ich ust, zbyt zajęty byłem podziwianiem nowego świata, jaki mnie otaczał. Wszystko bowiem stało się piękniejsze, zdawało się płynąć. Kolory stały się jakby żywsze, a dźwięki intensywniejsze. Byłem naładowany jakąś tajemną adrenaliną, miałem chyba nawet ochotę roznieść wszystko w drobny mak.
Wstałem z łóżka, nie zdając sobie sprawy, że nigdy już nie będzie dane mi oglądać słońca. Flocke i Suavita, gdy tylko to zauważyli, rzucili się na mnie. Dobrze wiedzieli, co to szok poprzemienny. Złapali mnie za kark i ręce, ja jednak się im wyrwałem. Nagle przypomniałem sobie, kim oni są i jak bardzo ich nienawidzę. Suavitę potraktowałem potężnym prawym sierpowym, Flockego natomiast złapałem za szyję i z całej siły rzuciłem o podłogę. Oboje zawyli z bólu. Na podłodze wciąż jeszcze leżał drewniany krzyżyk i kołek. Chwyciłem je czym prędzej i uklęknąłem Flockemu na brzuchu. Wszystko to trwało może z parę sekund. Suavita starała się mnie odciągnąć. Złapałem ją, uderzyłem i wepchnąłem krzyż w dekolt, który za chwilę zaczął dymić na całe pomieszczenie. Wstała i zaczęła wrzeszczeć w niebogłosy. Uzyskałem w ten sposób chwilę czasu, by wbić Flockemu kołek w serce. Z momentem, gdy to zrobiłem eksplodował on mieszaniną krwi i jakichś flaków. Teraz kolej na Suavitę, która jęczała w kącie pokoju. Wyjęła już sobie krzyż z poparzonego dekoltu, z którego jednak nadal wydobywał się dym. Chwyciłem ją za włosy i gdy już zamierzałem wbić kołek w serce, zapytałem jej jeszcze, kim jestem. Mój głos zmienił się nie do poznania, był teraz niski.
– Jesteś wampirem, tak jak ja! – wykrzyczała przerażona wampirzyca.
– Co to znaczy?! Czy zmuszony będę teraz zabijać i zjadać ludzi, żeby przeżyć?!
– Tak, ale proszę, nie zabijaj mnie! Dogadamy się…
– Czy będę musiał zabijać codziennie?
– Nie, nie będziesz. Odziedziczyłeś geny po mnie, nie po Flocke. Jesteś Rarobibis, będziesz jadł dwa razy na miesiąc! Proszę, oszczędź mi życie!
– A ty byś oszczędziła?
Nie czekałem na odpowiedź.

***

Wiele czasu minęło, nim doszedłem do siebie. Największy szok przeżyłem, gdy musiałem pozostać cały dzień w tym potwornym miejscu. I to jeszcze razem z wnętrznościami dwóch wampirów. Nie mogłem przecież tak po prostu wyjść stąd za dnia.
Gdy wreszcie zapadła noc, uciekłem. Wszystko na zewnątrz było takie inne. Wszystkie ciemne kształty takie wyraźne, wszystkie dźwięki takie wibrujące. Pierwszy szok już mi trochę minął. Przynajmniej szok fizyczny, bo już po chwili zdawałem sobie sprawę z wielu rzeczy. Na przykład, że nie wiem, gdzie jestem, ba, nie wiem nawet, czy to jeszcze mój kraj. Zaraz po tym, jak piorun uderzyła we mnie myśl, że nie będę mógł wrócić do swojego domu, do rodziców. I że już nigdy nie ujrzę widoku nieba za dnia, widoku, który tak bardzo kochałem.
Bycie wampirem miało jednak swoje dobre strony. Wirus HIV w moim ciele przestał się rozwijać. Jak się później dowiedziałem od wampira, którego spotkałem kilkanaście lat później, przemiana zatrzymuje większość chorób rozwijających się w ciele wampira, jednak nie wiadomo co by się stało, gdyby zaraził się on nowymi już będąc wampirem. Dlatego Flocke tak bardzo bał się pożywić moją krwią. O owym wampirze, którego spotkałem, nie chcę dużo mówić, gdyż okoliczności naszego spotkania nie były zbyt ciekawe. Dodam tylko, że to od niego mam teraz niemal całą wiedzę o sobie.
Po paru dniach włóczenia się po świecie i pytania o niejaką Adele, przyszedł czas na pierwszą ofiarę, którą okazał się młody chłopak, spotkany podczas ostatniej jego samotnej przechadzki w parku o północy. Było to wówczas dla mnie ogromne wyzwanie. Postanowiłem więc zrobić to najszybciej jak to tylko możliwe. Zabiłem go na miejscu, wyssałem krew i porzuciłem ciało w jakimś rowie. Lokalne gazety pisały później o tym „rytualny morderca zabija kolejną ofiarę”. Wzięli mnie pewnie za Flockego, który jak się później dowiedziałem, był stałym bywalcem na pierwszych stronach najpoważniejszych gazet.
Żyłem w ten sposób – włócząc się po świecie od czasu do czasu, zaciągając jakąś młodą osobę w ciemny las – przez dwadzieścia parę lat. W końcu pewnego dnia czy raczej nocy, natrafiłem na trop Adele. Spotkaliśmy się dzięki jednej z jej znajomych, którą o nią zapytałem, będąc w okolicach jej domu. Staruszka wskazała mi jej dokładny adres.
Gdy drzwi otworzyła mi kobieta około czterdziestki, zdziwiłem się, lecz szybko się opamiętałem. Uśmiechnąłem się i powiedziałem „cześć”. Dla niej jednak musiało być to chyba jeszcze większe zaskoczenie. Zemdlała. Wzięła mnie pewnie za zjawę.  
Jakiś czas przeczekałem na schodach, tylko na nią patrząc. Nie mogłem przecież wejść do jej domu bez zaproszenia. Adele mimo upływu lat wciąż miała te same rysy twarzy. Sprawiała takie samo wrażenie, jak wtedy, gdy ją poznałem – silnej kobiety.
Wstała parę minut później, obudzona moimi delikatnymi szeptami.
– To ty, Beaforze? – zapytała półprzytomna.
– We własnej osobie – odparłem.
– Jesteś jakiś inny… Masz takie dziwne oczy… – zaczęła.
– To znaczy jakie?
– Takie… kocie.
Sam nie mogę co prawda zobaczyć ich w lustrze, ale domyślam się, że wyglądają inaczej niż przedtem, skoro lepiej widzę. Zdziwiło mnie jednak coś innego. Adele nie zapytała, czemu przestałem rosnąć. Była bardzo bystra, domyśliła się, kim jestem.
Adele miała wobec mnie dług, który godnie spłaciła – użyczając mi miejsca w swojej piwnicy. Od tej pory spędzam tam każdy dzień, leżąc w drewnianej trumnie, którą sam zbiłem ze starych desek.
Podsumowując, wszystko ma swoje dobre i złe strony. Po świetle zawsze przychodzi mrok, który z kolei zawsze rozjaśnia światło. Jest to boski cykl, którego nikt nie jest w stanie przerwać czy naruszyć. I to właśnie jest piękne.
 
Sobota, 25 lipca

Zastanawiam się ostatnio, czy ciągłe prowadzenie tego pamiętnika ma jeszcze jakiś sens. Właściwie to powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia na temat mojej przeszłości. Minęło już piętnaście długich nocy odkąd zacząłem to wszystko spisywać. Ale ten czas szybko leci… Piętnaście dni to wystarczająca wiele, bym odkrył, jaką radość sprawia mi przelewanie myśli na papier. Mimo wszystko, powtarzam, że czuję, że wyczerpałem już temat mojej przeszłości. Myślę, że teraz nie pozostało mi nic innego jak tylko dodawanie krótkich notatek o moim obecnym życiu, które – nie łudźmy się – do najciekawszych nie należy. Ostatnim dłuższym tekstem, jaki postanowiłem dodać, będzie opis tego, co zrobię dzisiejszej nocy. Później postaram się pisać jak najmniej lub nawet w ogóle nie pisać.
Jest dopiero dziesiąta. Dziś to zrobię. Dziś drapieżca wybiera się na polowanie.
Długo planowałem tę wyprawę. Długo też zastanawiałem się, gdzie szukać ofiary. Miejsce musi być pewne, bo nie dysponuję całą nocą. A gdybym nie znalazł pożywienia dzisiaj, jutro mógłbym być na to zbyt słaby. Musiało to być miejsce, gdzie na pewno byłby jakiś człowiek, a jednocześnie nie byłoby tam zbyt wielu świadków. Najlepiej nadawał się do tego zwykły mieszkalny dom. Najlepiej jakiejś staruszki, której życie i tak rychło by zgasło. Mimo, iż krew starców wcale nie jest tak wyborna i pożywna jak młodych ludzi (nie mówiąc już o dzieciach) chcę, aby to była właśnie staruszka. Miałem kiedyś przypadek starszej kobiety, która wzięła mnie za śmierć. „Wreszcie” – powiedziała. Myślę, że inne babunie w jej wieku mają podobne zdanie. Czym ja jestem więcej jak tylko realizatorem ich próśb, dobrą wróżką?
Poprzednie moje ofiary zwykle pojawiały się przypadkiem, najczęściej jakoś tak spontanicznie, podczas nocnego spaceru. Teraz jednak staram się tak nie postępować. Po pierwsze dlatego, że szczerze nie lubię zabijać i staram się ograniczyć liczbę ofiar do około jednej na trzy tygodnie (jestem typem raczej słabego wampira i mogę sobie na to pozwolić), a po drugie dlatego, że czasami niezaplanowana akcja może – tak zwyczajnie – nie wypalić.
Wczoraj przedyskutowałem z Adele wszystkie opcje. Cieszę się, że mnie rozumie. Że wie, iż to tylko mój ponury obowiązek. Zapytałem ją, czy jej koleżanka z kółka różańcowego Vanda Tenore, ta która wystawiła ją na pośmiewisko z mojego powodu, mieszka sama. Odpowiedziała, że z wnukiem. Zapytałem, czy żywiłaby do mnie urazę, gdybym to starą Vandę Tenore pozbawił dzisiaj życia. Ona odpowiedziała, że lew nie pyta wszystkich saren w lesie czy może dziś sobie jedną z nich zjeść na kolację. „Nie obchodzi mnie jej krew – dodała. – Równie dobrze to woda mogłaby krążyć w jej żyłach. Jeżeli więc jesteś spragniony, to idź i się napij”.
Więcej zachęt nie potrzebuję. Wyruszam natychmiast.

 
Niedziela, 26 lipca

Zrobiłem to. Wczoraj. Nie było tak źle jak się spodziewałem. Vanda Tenore miała już chyba ze sto lat. Tak jak przewidywałem, smakowała ohydnie. Jak leki, które pewnie zażywała. Jednak dopiero teraz uderzył we mnie ten smak. To jak z piciem gorzkiej herbaty, gdy się jest spragnionym. Mimo wszystko napełnienie brzucha poprawiło mi humor. Czuje się teraz jak nowo narodzony!
Cholera, cały podbródek mam jeszcze czerwony. Niech to szlag. Poplamię sobie biurko. I pamiętnik. Gdzie Adele wsadziła te chusteczki?
Dobra, wytarłem się. Boże, mam tyle energii, że mógłbym roznieść tę chałupę!
Tak jak pisałem wcześniej, zamierzam opisać wczorajszą wyżerkę i na tym zakończyć prowadzenie pamiętnika.
Dobrze zatem, zaczynajmy.
Gdy wyruszałem z domu, gwiazd na niebie prawie nie było. Na wchodzie widniała jeszcze jasna łuna zachodzącego słońca. Powoli wycofywała się w głąb horyzontu, ustępując miejsca fioletowi i granatowi. Okolica była zadziwiająco pusta. Nawet po ulicy, przy której mieszkam, jeździło jakby mniej pojazdów. Dom Vandy Tenore stoi niedaleko mojego, więc szybko się tam dostałem. Właściwie to w mniej niż pięć minut, bo – muszę to sobie nieskromnie przyznać – jestem dość szybki. Był to mały, biały jednopiętrowy budynek.
Adele mówiła, że staruszka mieszka z wnukiem. Założyłem więc, że jest wdową. Bo czy kobieta rozwiedziona byłaby tak oddaną katoliczką jak pani Tenore? Możliwe, jednak nie w moim mieście. Poza tym łatwiej było mi w to wierzyć – wdowy są zazwyczaj bardziej przygnębione niż rozwódki. A o to mi przecież chodziło – pozbawić życia nieszczęśliwą kobietę. Dla której życie jest jak ten krzyż na barkach. Zamierzałem uszczęśliwić tę staruszkę. Dać jej upragnioną, wyczekaną śmierć. To jak eutanazja – ludzie ją wykonujący uwalniają konających od ich brzemienia (stąd pewnie jej nazwa – „dobra śmierć”). A jeżeli postępują zgodnie z ich wolą, to już w ogóle sprawiają im wymarzony prezent na koniec życia. Bo czy skracając komuś cierpienie – zgodnie z jego wolą – tym samym go nie uszczęśliwiamy? Myślę, że odpowiedź jest tu oczywista. Czasem zależna jest tylko od tego, jakim człowiekiem był on za życia. Tenore była starą jędzą – jeżeli nie jej, to światu zrobiłem przysługę.
Gdy przyglądałem się brzydkim hebanowym drzwiom, przypomniałem sobie o pewnej istotnej rzeczy, którą przeoczyłem przy planowaniu wyprawy. Było to coś, co mogło wszystko zepsuć, chociaż w samej swojej naturze nie wymagało szczególnego wysiłku i zaangażowania. Ona musiała zaprosić mnie do swojego domu.  Nie mogłem jednak od tak, niedbale zapukać do jej drzwi i zapytać, czy mogę wejść. Musiałem się postarać, starannie przemyśleć, jak to zrobić. Zwykłe „przepraszam, mogę wejść?” na nic by się tu nie zdało, nawet jeżeli powiedziałaby „tak”. Staruszka musiała odpowiedzieć co najmniej jednym czasownikiem. „Możesz”, „wejdź, proszę” czy „zapraszam” wystarczyłoby w zupełności.
Zakląłem cicho. Że też prędzej o tym nie pomyślałem.
Zwyczaj pytania śmiertelników o zgodę na wejście do ich domostw pochodzi bodajże sprzed paru setek lat. Podejrzewam, że wymyślony został po to, aby dać ludziom możliwość obrony. Kiedyś, gdy było nas więcej, od razu rozpoznawali, co za „czort” stoi przed progiem i po prostu zatrzaskiwali nam drzwi przed nosem. Wielu sądziło oczywiście, że to kolejny mit, który stworzyliśmy w celu zamaskowania naszej konspiracji. Szybko jednak przekonali się, że to nie bujda i że dzięki temu poznali jedną z naszych największych słabości – żaden z nas nie mógł pozbawić człowieka życia bez jego zgody. Chyba, że człowiek ten był wyjątkowym głupcem, a takich nie brakuje. Nie mam pojęcia, kto dał początek temu zwyczajowi czy też klątwie (podobnie jak nie wiem, kto był pierwszym z nas i zapoczątkował naszą rasę, ale ludzie przecież też tego o sobie nie wiedzą, prawda?). Takie jednak było pradawne prawo i należało się z nim liczyć. Być może, gdybym wszedł teraz bez zaproszenia do domu Vandy Tenore, nic by się nie stało. Jestem jednak z natury przezorny (czy wspominałem już, że jedną z moich życiowych zasad brzmi: „Zawsze dmuchaj na zimne”?). Trudno tak naprawdę orzec, czy to jedynie nasz głupi przesąd, czy coś w rodzaju prawdziwej klątwy. Słyszałem, że kiedyś jeden krwiopijca wszedł bez zaproszenia do chaty swojej ofiary i że gdy tylko przekroczył jej próg, martwa krew wypłynęła strumieniami z wszystkich por jego ciała. Musiało to strasznie boleć. I na pewno nie był to przyjemny widok. Ja przynajmniej nie chciałbym zginąć w podobny sposób. Jak już wspomniałem, mogła to być tylko legenda, jednakże wizja wysuszonej papki w kałuży krwi jest wystarczającym powodem, bym nie wchodził do domów ludzi, że tak powiem „na chama”. I większość z nas chyba sądzi podobnie, bo o innych przypadkach „samowykrwawienia” nie słyszałem. Naturalnie, wracając do domu Adele, nie muszę za każdym razem pytać jej o zgodę, bo przecież za pierwszym razem, oświadczyła, że mogę przychodzić do niej tak często jak tylko zechcę. Co oczywiście nie oznacza, że nie może tego odwołać. Może i to w każdej chwili. Wtedy byłoby kiepsko. Mam jednak nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Przynajmniej nic tego nie zapowiada.
Przyznam, że przekonanie pani Tenore, by mnie wpuściła wbrew pozorom nie było takie trudne. Niemal zapomniałem, że ludzie w dzisiejszych czasach już w nas nie wierzą (w tym też mamy spory udział, ale to opowieść na inny dzień). Ludzie w obecnych czasach nie tylko przestali wierzyć w wampiry, w ogóle coraz mniej wierzą w cokolwiek – to też dla nas lepiej. Kiedyś nazywano nas „dziećmi szatana”, więc chyba nie muszę dodawać, że łatwiej jest nam „dotrzeć” do ateistów (oni przynajmniej nie obleją nas wodą święconą). Myślę, że nietrudno domyślić się, że zmuszony byłem nieco zauroczyć tę starą prukwę. No dobra, może nie zauroczyć, ale lekko zaingerować w jej umysł. Do zauroczania uciekamy się jedynie w ostateczności. Musiałem zatem zachować wszelkie środki ostrożności; nie mogłem bowiem ryzykować nieudanego rzucania uroku.
W oknach nie paliły się światła, nie było też słychać żadnych dźwięków czy głosów. No tak, staruszki przecież zasypiają wcześniej.
Zapukałem cicho w hebanowe drzwi. Odczekałem chwilę. Żadnej odpowiedzi. Zapukałem głośniej. Nic. Jeszcze głośniej i jeszcze głośniej. Gdy już zacząłem zastanawiać się, czy może nie ma jej w domu albo w ogóle tu nie mieszka, usłyszałem jakieś szmery. Chyba wstawała z łóżka. Bogu dzięki. Znowu zapukałem, żeby upewnić ją, że jej się to nie śniło. Bo tak czasem jest, że gdy śpimy słyszymy różne dźwięki jak ryby pod wodą. Wtedy nasz mózg z góry zakłada, że to część snu. I w tym śnie budzimy się, idziemy otworzyć drzwi, po czym okazuje się, że nikogo za nimi nie ma. Ale przecież ciągle słychać to przeklęte pukanie…
Trzy mocne uderzenia. Teraz już musiała się obudzić, bo dało się słyszeć słychać było zbliżające się szuranie. Staruszka szła korytarzem. W najgłośniejszym momencie dźwięk ucichł. Krótka pauza, a po niej pstryk i na zewnątrz zapaliło się światło. Teraz musiała stać już bezpośrednio za drzwiami. Przekręcanie klucza, ruch klamki i skrzypienie otwieranych drzwi. W moje nozdrza od razu uderzył zapach typowy dla mieszkań starszych ludzi – kiszona kapusta i jakiś inny nieokreślony odór. Skądże ja to pamiętam… Nie były jednak one szczególne intensywne. Kobieta, która stanęła w progu, wyglądała tak samo jak wtedy, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy. Tyle, że miała na sobie koszulę nocną, a pod nią znoszoną starczą skórę. Wtedy, gdy była u Adele widziałem ją tylko przez chwilę, ale to wystarczyło, żebym zapamiętał jej wredną, krzywą twarz. Ona natomiast chyba nie zapamiętała mojej, bo patrzyła na mnie jak na przybysza z innej planety. Była niewiarygodnie pomarszczona, mimo dość sporej tuszy. Nad jej górną wargą puszył się obfity wąs, na nosie zaś lśniły grube okulary (służące zapewne do rozpraszania rozmówców). Wyglądała w nich tak śmiesznie, że patrząc w jej błękitne oczy, nie mogłem się nie uśmiechać. Tylko one w jej ciele wyglądały na młode, jakby ukradzione jakiejś nastolatce.
„Cóż za głupia sytuacja – pomyślałem. – I ja mam to coś ugryźć? Może przemieni się wtedy w królewnę?”
– Tak? – zapytała staruszka drżącym głosem, przerywając moje głupie wywody myślowe.
– Dobry wieczór – odparłem. – Przepraszam, że panią budzę, ale… – tu spojrzałem jej głęboko w oczy – czy mógłbym skorzystać z pani telefonu? – Jak dobrze, że właśnie teraz przypomniałem sobie ten stary, dobry chwyt.
Staruszka stała przez chwilę jak wryta w ziemię. Starałem się uśmiechać, ale raczej mi to chyba nie wychodziło. Kobieta zamrugała oczyma, jak gdyby sprawdzając, czy się jej nie przewidziałem. Chyba zrozumiała, że nie, bo odchrząknęła i zapytała: 
– O tej porze?
Przysunąłem się bliżej niej i ponowiłem próbę odczytania jej myśli. Wiedziałem, że nie uda mi się jej uśpić, jak to zrobił ze mną Flocke (byłem jeszcze zbyt słaby), ale może mogłem jakoś wpłynąć na jej decyzję. Nie było łatwo – w końcu robiłem to pierwszy raz.
– Tak – mruknąłem i zacząłem starannie artykułować wcześniej przygotowane kłamstwa. – Mój kolega miał wypadek. Tam, za wzgórzami – Pokazałem ręką, a ona mimowolnie podniosła wzrok ponad moje ramię, choć była tam tylko pusta czerń. – Muszę zadzwonić na pogotowie. Jest to bardzo, bardzo ważne. Wykonam tylko jeden telefon i mnie nie ma. Mogę wejść? – Nałożyłem chyba zbyt duży nacisk na te ostatnie słowa.
Całą swoją siłą wdarłem się do jej umysłu. To, co ujrzałem czy raczej poczułem, było dziwne. Nie rozumiałem, jej emocje były nie na miejscu. Nie zastanawiała się, kim jestem ani dlaczego tak spokojnie mówię o wypadku przyjaciela. Jej umysł wypełniło inne uczucie – strach. Bała się. Ale nie mnie. Po chwili zrozumiałem, bo kobieta drżącym głosem zapytała:
– Jak się nazywa ten twój kolega?
No to wpadłem. Co ja teraz wymyślę na poczekaniu?
Próbowałem przypomnieć sobie wszystkie męskie imiona, jakie ostatnio słyszałem. W głowie jednak miałem pustkę. Tylko spokojnie, zaraz coś wymyślisz – powtarzałem sobie w duchu… I nagle przypomniałem sobie coś…
„Jak się nazywasz?”
„Bb… Budd.”
Nie zastanawiając się już ani chwili, odpowiedziałem:
– Budd, proszę pani.
Nie spodziewałem się takiej reakcji. Kobieta zakryła usta ręką i wydała zduszony okrzyk.
– Co mu się stało? Wszystko z nim w porządku? Mów!
– Ktoś zrzucił go z budynku – wypaliłem bez namysłu. Cały czas próbowałem zrozumieć związek Vandy Tenore z Buddem. Czy to możliwe, że tak kobieta była jego…
„Myślicie, że umie mówić?”
„Babka mówiła, że umie…”
…babcią?
– Dawno się to stało? – dociekała kobieta. Po tonie jej głosu wywnioskowałem, że z każdą chwilą jest coraz bardziej przerażona. Miałem nadzieję, że Budd nie mówił jej o prawdziwej próbie zrzucenia go z budynku.
– Przed chwilą – skłamałem znowu. – To jak, pozwoli mi pani zadzwonić czy będziemy tu tak stali? – Powiedziałem to takim tonem, że kobieta nie miała już wyboru, musiała mnie wpuścić. Cieszę się, że obeszło się bez rzucania uroku.
– Oczywiście, wejdź. Telefon jest tam. – Wskazała na drewnianą szafkę w korytarzu. – I pośpiesz się, na miłość boską!
Co mogłem zrobić? Wszedłem, pośpiesznie chwyciłem za słuchawkę i wykręciłem trzy obojętne cyfry.
„Nie ma takiego numeru. Nie ma takiego numeru. Nie ma takiego…”
– Halo, pogotowie? Mój kolega miał wypadek. – Krótka pauza – Tak. Spadł z budynku. – Znowu pauza. – Uhm. Przyjedźcie natychmiast. No to czekam.
Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na Vandę. Wyglądała na co najmniej wstrząśniętą.
– Już?
– Tak.
– Nie pytali o adres? Nazwisko?
No to się wkopałem. Ale co miałem powiedzieć? Nigdy wcześniej nie dzwoniłem na pogotowie. Właściwie, to w ogóle bardzo rzadko dzwoniłem.
– Ktoś już to zgłosił – wypaliłem. W niektórych sytuacjach mózg sam podpowiada nam, co robić. Właściwie, to może nawet wykonuje coś za nas. Tak jak zrobił to teraz ze mną.
Strasznie mi ulżyło. Jej chyba też. Pewnie myślała, że karetka jest już w drodze. Weszła do małego saloniku i usiadła na fotelu, chowając głowę w dłoniach. Poszedłem za nią. Jej dom był mały, ale za to taki… klimatyczny. U


Urządzony chyba w stylu retro, ale tego to nie jestem pewien. Nie znam się na stylach. W salonie znajdowały się tylko dwa fotele, mała kanapa, ława i mały czarny kredens pod ścianą. Stało na nim stare drewniane radio chrypiące w tej chwili jakąś smętną piosenkę, chyba miłosną. Na ścianach (ale nie bezpośrednio nad drzwiami – co ma dla nas duże znaczenie) wisiały krzyże i obrazy religijne. Starałem się jednak na nie nie patrzeć. Niech ich „odstraszająca moc” słabnie.
Sprawa z krzyżami jest bardzo skomplikowana, sami nie jesteśmy zgodni, co do wielu jej aspektów. Ale jedno jest pewne – symbol ten wydziela jakiś rodzaj energii, promieniowania, na które jesteśmy szczególnie podatni. Wiem, brzmi to śmiesznie, ale tak jest. Mówiłem już – ludzie wciąż nie wiedzą, dlaczego pada deszcz. Wiedzą, że woda paruje i się skrapla. Że rośliny mogą przez to żyć. Ale dlaczego tak się dzieje? Ktoś przecież musiał wymyślić te prawa rządzące przyrodą, no nie? Tak jak ktoś wymyślił mnie i ciebie, który – być może – czytasz te słowa. Możemy tylko przypuszczać, że to Bóg, ale prawdę – jeżeli to w ogóle możliwe poznamy tylko po śmierci. Mogło być też tak, że cierpimy za grzechy pierwszego z nas – Kaina, którego Bóg skazał na wieczne potępienie. Tak, to poniekąd tłumaczyłoby nasz wstręt do krzyży. Ale nie wdawajmy się w jakieś mało istotne dygresje.
Można by rzec, że dom Vandy Tenore był raczej standardowy – jak na dom staruszki. Trochę śmierdziało kiszoną kapustą, ale za bardzo mi to nie wadziło – moje nozdrza szybko przyzwyczajają się do zapachów.
Vanda Tenore siedziała teraz tyłem do mnie. Widziałem tylko czubek jej głowy wystający zza fotela. Teraz mam to zrobić? – pomyślałem. – Tak po prostu, bez ostrzeżenia? Podejść ją od tyłu, złapać mocno i ugryźć? Po jaką cholerę w takim razie były te wszystkie kłamstwa, te gierki? Mogłem przecież rzucić się na nią, gdy tylko przekroczyłem próg domu.
Zacząłem się skradać. Gdy trzeba, naprawdę potrafię poruszać się bezszelestnie. Dobrze, że podłoga nie była drewniana – takie zazwyczaj skrzypią. Gdy stałem centralnie za fotelem i już miałem złapać ją mocno za ramię i głowę, ona odezwała się:
– Usiądź, proszę. Nie lubię nie widzieć osoby, z którą rozmawiam.
„Cholera, czemu jeszcze tego nie zrobiłeś? – pytała „drapieżniejsza” część mnie. – Ona myśli, że stoisz tam, w progu. Wykorzystaj to. Najważniejszy jest element zaskoczenia, pamiętasz?”
Stałem za fotelem jak wmurowany w podłogę. Nie potrafiłem, po prostu nie potrafiłem tego zrobić. Dlaczego? Przedtem wychodziło mi wszystko znakomicie, nawet po paru dniach głodu.
Weź się w garść, słyszysz? To tylko jedna krótka chwila. Ukłucie komara, jak to mówią lekarze przed zastrzykiem czy kosmetyczka przed przekłuciem ucha. Z tą tylko różnicą, że komarem będę ja.
Położyłem staruszce rękę na ramieniu, a ona wzdrygnęła się.
– Jezu, nie strasz mnie.
– Przepraszam, nie chciałem. – odparłem i drugą ręką powoli objąłem ją za szyję. – Spokojnie, wszystko będzie dobrze. – Sam nie wiem, czemu tak powiedziałem, ale pomogło. Kłamstwo chyba mamy we krwi mamy.
Vanda Tenore wydawała się jakaś obca. Nie przejmowała się moimi rękami obejmujących jej szyję. Pewnie dlatego, że była śpiąca. Mogła też potraktować to, jako próbę pocieszenia. Zdawało mi się, że wsłuchuje się w tę piosenkę z radia, która szczerze mówiąc była dosyć przyjemna, tak, przyjemna, choć nużąca. Przez chwilę milczeliśmy, po czym ona sennym głosem zapytała:
– Jak ty się nazywasz, chłopcze?
– Beafor Feanis. – Nie zależało mi już na anonimowości.
– Feanis, Feanis… gdzieś już słyszałam takie nazwisko…
– Tak?
– Tak… Zaraz, czy ty nie jesteś wnukiem Adele Thortonn?
I co mam teraz powiedzieć? Nie wiadomo jakby zareagowała, gdybym odpowiedział, że tak. Z drugiej strony, jeśli powiem, że nie, może przypomnieć sobie, że raz już mnie widziała. Uznałem jednak, że lepiej będzie jak powiem prawdę.
– Nie, nie jestem. Nawet nie wiem, kim ona jest.
– Uff, to dobrze. Adele Thortonn to taka stara dziwaczka. Nie warto się z nią zadawać.
Powoli zaczęła wzbierać we mnie złość, ale starałem się uspokoić. Przełknąłem ślinę i zapytałem:
– Dziwaczka? Czemu?
– Słyszałam pogłoski, że trzyma swojego wnuka w piwnicy, ukrywa go przed światem.
– A pani tak wierzy w każdą plotkę?
– Oczywiście, że nie – żachnęła się. – Ale fakty mówią same za siebie. Ja go kiedyś nawet widziałam. Przez moment nawet zdawało mi się, że to ty, ale gdyby tak rzeczywiście było, miałbyś teraz ze dwadzieścia lat, a na tyle nie wyglądasz.
– Mam szesnaście. – „Plus jakieś siedemdziesiąt” – dodałem w myślach.
– No właśnie. Wyobrażasz to sobie? Trzymać w piwnicy dwudziestoletniego mężczyznę. Biedak, pewnie nawet nie zna tabliczki mnożenia.
– Czemu ona go tam trzyma? – Chciałem poznać jej wiedzę na ten temat.
– Mówiła mi kiedyś, że chłopak cierpi na światłowstręt. Ale przecież to niedorzeczne, nie sądzisz? Ona go zwyczajnie więzi. Nikt normalny tak nie postępuje.
– Nie rozumiem. Skoro nie może wychodzić na światło, to chyba normalne, że siedzi w miejscu, do którego ono nie dochodzi?
– Tak, tylko dlaczego, kiedy próbowałyśmy jej pomóc, odrzuciła nasze wsparcie? Ja i koleżanki wyciągnęłyśmy do niej rękę, a ona zarzuciła nam wtrącanie się w jej życie. Nie chcę jej znać.
Z tym poniekąd mogłem się z nią zgodzić. Ale co Adele miała zrobić? Powiedzieć im prawdę? Uznałyby ją z jeszcze większą wariatkę.
– I dlatego opowiada pani o niej takie bzdury? Nie uważa pani, że to podłe?
– Ja? – wyraźnie się zdziwiła. – Ja tylko mówię, jak jest.
Tym ostatnim zdaniem tak mnie rozdrażniła, że nie wytrzymałem. Nie lubię jak ktoś mówi, że coś jest, nie mając o tym, pojęcia. Moje ręce same złapały ją za kark i wykonały silny, gwałtowny ruch. Staruszka patrzyła teraz niemal za siebie.
Musiałem to zrobić, by zapobiec przemianie, która mogła nastąpić gdyby kobieta wypiła moją krew. Oczywiście sam proces przemiany nie jest tak prosty, jakby się to mogło wydawać. Spełniony musi zostać cały szereg warunków. Ale lepiej dmuchać na zimne, prawda?
Wreszcie zatopiłem zęby w jej pomarszczonej szyi. Na początku nie czułem wiele – tylko ponurą żądzą mordu. Wszystkie wątpliwości – choć prawie ich nie miałem – rozprysły się jak rozbite szkło. Wiedziałem, że to, co robię, to najnormalniejsze w świecie zjawisko pożywiania się drapieżcy.
Głód powoli zaczął przejmować kontrolę nad moim ciałem. Po chwili całkiem już nad sobą nie panowałem. Piłem litrami, duszkiem. Oczy Vandy zastygły szeroko otwarte, lecz szybko uszło z nich życie. Kurczyły się, tak jak kurczyła się ona cała. Jeden balonik się kurczył, drugi powiększał.
Sam nie wiem, jak długo to wszystko trwało. Zupełnie straciłem rachubę czasu. Pewnie kilka minut. Można z tym porównać tylko rozkoszne podniecenie zakończone euforią. Tak jak seks zakończony orgazmem. Byłem w raju. My i narkomani mamy ze sobą dużo wspólnego – im dłuższy okres głodu, tym większa ekstaza po spożyciu, hm… posiłku.
Jestem z siebie dumny – prawie wcale nie nabrudziłem. Tylko dolną część twarzy miałem całą czerwoną. Oprócz niej wszystko, fotel, podłoga, czyste. Pomyślałem, że trzeba się umyć, więc poszedłem do łazienki zostawiając za sobą wysuszoną staruszkę, która, gdy byłem już w połowie korytarza, niczym kukła opadła na posadzkę. Odwróciłem się. Jej szyja znowu zaczęła krwawić, ale nie zamierzałem jej podnosić. Niech leży, niech sobie odpocznie po tym swoim długim, zasranym życiu. Swoją drogą, ciekawe ile teraz ważyła?
Wszedłem do łazienki, nie zamykając za sobą drzwi. Łazienka była jak reszta domu – utrzymana w dosyć staromodnym stylu. Na ścianach wyłożone były niebieskie kafelki. W oko wpadł mi ręcznik rozłożony na ścianie przeciwległej do lustra. Przedstawiał raczkującego bobasa w pieluszce. Wtedy stała się rzecz nieco dziwna. Złapałem za ten ręcznik zapominając, że całe ręce mam brudne od krwi. Odruchowo cofnąłem rękę i podszedłem do kranu. Równie odruchowo spojrzałem w lustro. Nie mogłem przecież dostrzec w nim swojego odbicia, ale za to dostrzegłem następujący obraz: małe dziecko z czerwoną dolną częścią twarzy. Akurat tam złapałem ten ręcznik – tam gdzie miało twarz. Roześmiałem się – musiałem teraz wyglądać tak identycznie. Jak dziecko, które dobrało się do słoika z dżemem. Wybuchłem głupim śmiechem, szybko jednak się powstrzymałem.
 Pamiętam, jak dawno, dawno temu matka mówiła do mnie żartobliwie: „Ktoś mi wyjadł cały dżem, nie wiesz przypadkiem, kto to?” A ja, oczywiście ubrudzony na całej twarzy: „Nie, mamusiu, nie wiem, ale jak go znajdę, to na pewno ci powiem”. Długo zastanawiałem się, czemu się wtedy zaśmiała. Dopóki oczywiście nie stanąłem przed lustrem.
Miałem wtedy może ze cztery lata. Cholera, jak dawno to było … Ale nie wdawajmy się już w jakieś dygresje.
Tak więc stałem przed lustrem z zamiarem umycia rąk i twarzy. Nagle, w chwili, gdy zimna woda uderzyła o powierzchnię zlewu, usłyszałem pukanie. Byłem tak zaskoczony, że pierwszej chwili zdawało mi się, że to jakieś złudzenie. Zakręciłem kran i zamarłem. Nie myliłem się, ktoś pukał do drzwi.
Najpierw puk, puk, puk.
Chwila ciszy i pukanie przerodziło się w walenie.
Bach! Bach! Bach!
Znowu się uśmiechnąłem – ktokolwiek to był, robił teraz to, co ja przedtem. Ostrożnie podszedłem do drzwi zapominając o umyciu twarzy. Nagle usłyszałem donośny męski głos:
– Babciu, jesteś tam?
Jasna cholera – pomyślałem. – To Budd! Nie miałem ochoty z nim rozmawiać. Odwróciłem się na pięcie i pospiesznie ruszyłem w kierunku kuchni, aby wyjść tylnym wyjściem. Niech to szlag! Nad drzwiami wisiał krzyż.
Tak to już jest, że nie możemy przechodzić drzwiami, nad którymi wiszą symbole religijne, w szczególności krzyże. Gdy wiszą nad przejściem, stwarzają coś w rodzaju niewidzialnej bariery, pola siłowego. Co innego z drzwiami, przez które weszliśmy, gdy nas zaproszono – wtedy owa „klątwa krzyża” nie działa, jednak tylko przy wchodzeniu do wewnątrz. Nie trudno więc wywnioskować, że byłem uwięziony. Nie mogłem przecież wyjść drzwiami frontowymi, jeśli nie chciałem skonfrontować się z Buddem. Dobra, może nie byłem dosłownie uwięziony, bo przecież mogłem wydostać się na parę innych sposobów – na przykład oknem – jednak było już za późno – Budd nie doczekawszy się odpowiedzi, potężnym kopniakiem otworzył drzwi.
Gdy mnie zobaczył, najpierw drgnął nerwowo – czemu się nie dziwię, wyobrażam sobie, jak wyglądałem z tą krwią na brodzie – a potem zastygł z szeroko otwartymi oczyma, jakby jednocześnie zbierając złość i próbując zrozumieć zaistniałą sytuację. Dobra chwila minęła, zanim mnie poznał.
– To ty… – wybełkotał. Wargi mu drżały.
– Tak, to ja – odparłem jakby automatycznie.
– Co ty tu… – Wtedy spojrzał w stronę salonu i zobaczył swoją babkę leżącą w malutkiej kałuży krwi (której nie mogłem już pomieścić w brzuchu). Natychmiast do niej podbiegł. – Boże, babcia! Coś ty jej, kurwa, zrobił?!
Ja tylko mruknąłem „przepraszam” i wybiegłem przez drzwi, które zostawił otwarte. Gdy byłem już dobre kilkadziesiąt metrów od domu, usłyszałem jego głos:
– Dopadnę cię, skurwielu, słyszysz?!
Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem jego sylwetkę stojącą w drzwiach. Zamierzał chyba ruszyć za mną w pościg, ale zrezygnował widząc, gdzie już jestem.
Naprawdę mu współczułem. I współczuję nadal.

 
Środa, 5 sierpnia

Patrząc na dzisiejszą datę można wywnioskować, że nie pisałem już od ładnych kilkunastu dni. I nie pisałbym pewnie dłużej, gdyby nie incydent, który… no, poniekąd zmienił moje życie.
Aha, co do Budda, to nie widziałem go od tamtej pory. Możliwe, że konstruuje w podziemiach jakąś tajną broń lub posłał po Van Helsinga – nie dbam o to. Z cierpliwością czekam na noc, w której zmuszony będę stanąć z nim twarzą w twarz. Nie wiem co mu powiem, ale wiem jedno – że nie dam mu się zabić. Ale wracając do incydentu, który zmienił moje życie.
Wydarzyło się to wczoraj, gdy tylko zapadł zmierzch. Zwykle budzę się około dziewiątej, ale tego dnia obudziła mnie Adele. Powiedziała, że przyszedł ktoś do mnie. I że ma coś, co może mnie zainteresować. Mówiła tak tajemniczym tonem, że za nic w świecie nie mogłem domyślić się kto to jest. Zapytałem, czy jest już ciemno, ona odpowiedziała, że właśnie zapada zmierzch i słońca już prawie nie ma. Wstałem więc i poszedłem do góry.
W drzwiach czekał na mnie jakiś chudy gość w wieku około trzydziestu paru lat. Ubrany był w brązową marynarkę, a jego włosy ulizane były tak gładko, że gdybym posiadał odbicie mógłbym przysiąc, że właśnie się w nich przejrzałem.
– Witam – powiedział mężczyzna, gdy tylko mnie zobaczył.
– Witam – odrzekłem podając mu rękę.
Mężczyzna od razu przeszedł do rzeczy.
– Nazywam się Jim Mariah i jestem przyrodnim synem kobiety, którą znałeś… znał pan jako Careiben Wite.
Wnętrzności podskoczyły mi do szyi, a w nogach poczułem lekkie drgawki.
– T…tak? – zapytałem ostrożnie. – O co chodzi?
– Chodzi o list, jaki mama zostawiła ci… panu przed śmiercią.
– Jaki list? Co za list?
Mężczyzna wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki białą zalaminowaną kopertę.
– Mama napisała to leżąc w szpitalu. Jej ostatnią wolą było znalezienie niejakiego… – tu przeczytał z kartki – Beafora Feanisa.
– Na co zmarła?
– Miała HIV, ale zmarła ze starości, cztery lata temu.
– Cztery lata temu?
– Tak. Wiem, mógł pan myśleć inaczej, dlatego pewne napisała ten list. Żeby było jasne, nie czytałem go. – Tu sztucznie się uśmiechnął. – Ale domyślam się, że mama wyjaśniła w nim parę rzeczy, których nie zdążyła panu powiedzieć.
– Dlaczego dostałem ten list cztery lata po jej śmierci?
– Tak długo pana szukaliśmy. Bo widzi pan, mama nie miała o panu niemal żadnych informacji. Pani Thortonn znalazła ogłoszenie, jakie w umieściliśmy w gazecie.
– Tak? Nic nie mówiła. Mogę już dostać ten list?
– Musi pan tylko podpisać.
Mężczyzna wyjął jakieś papiery i zaczął mi je po kolei wręczać. I gdy tak podpisywałem on wydał z siebie taki dźwięk jakby zaśmiał się albo mruknął coś pod nosem.
– Tak? – zapytałem.
– Właściwie to nic takiego. Trochę to dla mnie dziwne, bo myślałem, że będzie chodzić o kogoś… no, starszego. Mama nie chciała mi nic o panu powiedzieć. Jak wy się właściwie poznaliście?
– Przykro mi, synu, ale to nie twój interes.
Mężczyzna spojrzał na mnie wyraźnie dotknięty tym, jak go nazwałem. Widziałem jak sili się, żeby mówić do mnie per „pan”, mimo, iż miałem pewnie dwa razy tyle lat co on. Nawet gdy zapytałem się czy to już wszystko, jeszcze przez chwilę nie odpowiadał tylko się na mnie gapił. Może myślał, że jestem jego przyrodnim bratem? Po chwili jednak odezwał się.
– Spędziłem cztery lata szukając pana… – zaczął.
– To wszystko? – przerwałem mu.
– Tak, to wszystko!
– Więc żegnam.
Zamknąłem mu drzwi przed nosem. Pewnie żałował, że wręczył mi ten list. Mógł nawet myśleć, że znalazł niewłaściwą osobą – nie obchodziło mnie to. Teraz liczyło się tylko to, co chciała mi powiedzieć Carey. Zbiegłem po schodach do piwnicy, zamknąłem je na klucz i rozdarłem kopertę. Oprócz listu było w niej zdjęcie, które przyprawiło mnie o bicie serca. Była na nim Carey taka, jaką ją zapamiętałem z nocy nad jeziorem. Nie uśmiechała się, miała długie włosy do łokci i piękne oczy, które nawet z czarnobiałego zdjęcia świeciły błękitnym blaskiem. Rzuciłem jednak zdjęcie na podłogę, nie mogąc wytrzymać z ciekawości, co zawiera list. Zacząłem więc czytać, nie zwracając uwagi na pukanie Adele, które za chwilę rozległo się za drzwiami. Treść listu była następująca:


Drogi Beaforze,
Jeżeli nie pamiętasz, to jestem dziewczyną poznaną nad jeziorem, którego nazwa niestety wyleciała mi z pamięci. W każdym razie było to bardzo piękne jezioro, wokół którego wypoczywało zawsze mnóstwo ludzi. Piszę do Ciebie ten list, by Cię przeprosić oraz wyjaśnić parę spraw związanych z moim zniknięciem i okolicznościami, jakie mu towarzyszyły.
Nie wiem, czy będziesz potrafił mnie sobie taką wyobrazić, ale liczę sobie teraz osiemdziesiąt dwa lata, moją twarz pokrywają zmarszczki, a na głowie mam kępkę siwych włosów. Sądzę, że Ty wyglądasz podobnie. Tu, w szpitalu, dni mijają jak miesiące, a miesiące – jak lata. Z każdym dniem czuję, że mój koniec jest coraz bliższy, dlatego przed śmiercią postanowiłam przeprosić parę osób, paru podziękować, a z paroma wyjaśnić parę spraw. W Twoim przypadku wszystkie te rzeczy.
Zacznę może od nocy, którą spędziłeś ze mną w małym drewnianym domku w lesie. Jestem wielką szczęściarą, Beafor, bo kto w tak młodym wieku ma szansę doświadczyć tak cudownego uczucia, jakim jest miłość? Bo to, co do Ciebie czułam, było jak najbardziej prawdziwe i szczere. Wiem, nasza znajomość trwała krótko, ale czasem, gdy dwie zbłąkane dusze ujrzą w sobie swoje odbicie, ich miłość nie potrzebuje czasu. Dziękuje Ci za tamten dzień. Jak pamiętasz, nad ranem opuściłam chatkę, wieszając nad drzwiami srebrny krzyż. Pamiętasz pewnie, jak nerwowo wyglądałam za okno. Szukałam tam pewnego mężczyzny, o którym zaraz ci opowiem. Musiałam się upewnić, że go tam nie ma, bo w przeciwnym razie obaj pewnie bylibyśmy już trupami. Wyszłam, gdy tylko zasnąłeś. Zabrałam ze sobą sznur, w jakim celu, to pewnie już się domyśliłeś. Proszę jednak, być mnie zrozumiał. Byłam wtedy w ogromnej rozpaczy, załamał się mój cały świat, życie straciło sens. Idąc przez las, nie wiedziałam tak naprawdę, dokąd zmierzam. Łzy przesłaniały wszystko, co widziałam, a cierpienie wszystko, co czułam. Uczucie to wzmagało się w miarę, jak zbliżałam się do śmierci. Jednak gdy przywiązywałam sznur do gałęzi, nie czułam już nic. Nawet ręce przestały mi drżeć. Wiedziałam, że to koniec.
Pamiętam, że gdy już miałam pętlę na szyi, zobaczyłam ciemną postać przemykającą między drzewami. Był to ów mężczyzna, o którym Ci zaraz opowiem. Spojrzał w moją stronę, ale nie zatrzymał się. Szedł… czy raczej leciał w stronę chatki. Do Ciebie, gdyż – wybacz mi, Beaforze! – zdradziłam Cię. Miałeś być ofiarą dla człowieka, który… jadł ludzi. Nazywał się Flockenorf. Zdaję sobie sprawę, że pewnie w to nie uwierzysz, ale on mnie zaszantażował. Nie mógł pożywić się mną, gdyż miałam w sobie wirusa, którym – tutaj również błagam Cię o wybaczenie – nieświadomie zaraziłam Ciebie. Codziennie zastanawiam się, jak Ci się wiedzie, czy wirus w Twoim ciele rozwinął się tak jak w moim. Modlę się do Boga, żeby tak nie było. Jeszcze raz przepraszam, Beaforze, nawet nie wiesz, jakim cierpieniem jest dla mnie świadomość, że – jeżeli teraz jeszcze żyjesz – przeze mnie możesz być teraz w szpitalu czy hospicjum.
Ale wracając do Flockenorfa. Był to człowiek mający nadprzyrodzone moce. Udowodnił mi to. Potrafił na przykład unosić się w powietrzu, władał niesamowitą siłą, w dodatku nie odbijał się w lustrze… I miał bardzo ostre zęby. Groził mi, ugryzł się i polecił, bym piła jego krew. Miało to być takie połączenie między nami, że w razie gdybym chciała uciec, on by to wyczuł na odległość. Nie miałam wyboru, uwierzyłam mu.
I gdy później tak stałam na pieńku z pętlą założoną na szyi coś we mnie przeskoczyło. Jakiś cienki głosik wołał, że to nie musi być koniec. Posłuchałam go. Mam wielkie szczęście – należę do tych nielicznych samobójców, którzy w ostatniej chwili posłuchali serca i rozumu i opamiętali się. Zdjęłam pętlę, zeskoczyłam z pieńka i uciekłam donikąd. Później wyjechałam za granicę. Nigdy więcej nie spotkałam tego szaleńca, więc „czar”, który rzekomo na mnie rzucił, chyba nie działał.
Kochany Beaforze, być może nie zrozumiałeś tego, co przed chwilą napisałam, ale chce, byś wiedział, że nie to chciałam Ci przede wszystkim przekazać. Chciałam oznajmić, że pewnego dnia, nad pewnym jeziorem znalazłam chłopaka, którego pokochałam, mimo iż nie zamieniliśmy ze sobą zbyt wielu słów. Tak, na początku nie był osobą, dla której mój świat stanął w miejscu. Początkowo miał być tylko pionkiem w grze między mną a Flockenorfem. Nie zdawałam sobie sprawy, że przez cały czas to ja byłam tym pionkiem. Tak, popełniłam błąd, ale myślę, że chociaż jego część naprawiłam. Bo pokochałam Cię, Beaforze. Dlatego powiesiłam wtedy nad drzwiami ten krzyż, by Cię ocalić, bo Flockenorf z pewnych powodów – o których nie chcę mówić – bał się go.
Myślę, że Twoje dalsze życie potoczyło się lepiej niż moje i znalazłeś kogoś, kto kocha Cię tak, jak ja kocham mojego męża, Stephana Mariaha. Bo miłość, Beaforze, to najwspanialszy dar, jaki otrzymaliśmy od Boga. Nie chodzi w niej o prezenty, kwiaty czy jakieś wielkie poświęcenia. Notabene, gdy wieziono mnie do szpitala, widziałam przez okno rząd przydrożnych drzew ciągnących się przez kilka kilometrów. Na każdym z nich wyryte było serce i napis „Kocham cię, wybaczysz mi?”. Ten, kto to na pisał naprawdę dał się uwikłać w sidła miłości. Ale wielkie rzeczy, które robimy pod jej wpływem, nie są jej miarą, tylko dowodem na to, jak wielką ma ona moc. Gdy widziałam te drzewa, pomyślałam o Tobie, bo widzę Twoją twarz ilekroć zamykam oczy próbując zasnąć. Raz przynosi mi to ukojenie, a innym razem ból.
Ktoś kiedyś powiedział, że prawdziwa miłość jest jak duch, bo każdy o niej mówi, ale niewielu spotkało się z nią twarzą w twarz. Ja się z nią spotkałam i potwierdzam to z pełną stanowczością. Bo miłość nie musi trwać długo i być urozmaicana prezentami, żeby na końcu można było o niej powiedzieć: „To uczucie było takie piękne”. Najwspanialszą miłość tworzą proste gesty i szczere słowa. No i ta druga osoba, która ilekroć, gdy na nią patrzysz, masz wrażenie, że czas stanął w miejscu. Czuję to, gdy przypominam sobie Ciebie leżącego obok mnie na łóżku w pokoju o pomarańczowych ścianach.
Ale miłość, Beaforze, nie jest wieczna. Z biegiem czasu, gdy już wszystkie szczere słowa zostaną wypowiedziane, a czułe gesty wyczerpane, miłość ściera się jak podeszwa starego buta. Moja miłość do ciebie dawno już się zatarła. Znalazłam sobie męża, z którym jestem szczęśliwa. Lecz, niestety, z pewnym żalem muszę stwierdzić, że nie łączą mnie z nim takie wspomnienia jak z Tobą. Kawałek tej cienkiej nici, którą się związaliśmy, wciąż jeszcze tkwi w moim sercu.
Uważam, że w życiu przede wszystkim chodzi o to, żeby mieć dla kogo żyć. Dla kogo rodzić się, przechodzić przez to życie, aż w końcu umierać. Gdy się już taką osobę znajdzie, świat staję się prosty, a życie zaczyna mieć sens. Piszę to dlatego, bo pewnie zastanawiasz się teraz, czy jestem szczęśliwa z moim obecnym mężem. Jestem i to bardzo, ale nie jest to już to samo szczęście, co kilkadziesiąt lat temu. Jestem szczęśliwa mogąc mu pomagać i duchowo wspierać, bo widzisz, Stephan również choruje. Odrzuca, niestety, każdą pomocną dłoń i niweczy próby umieszczenia go w szpitalu. Uważa, że ktoś – podczas mojej nieobecności – powinien pilnować domu. Martwię się o niego, bo nasz przybrany syn już pracuje i mieszka ze swoją żoną i przez to Stephan nie ma nikogo, kto zadzwoniłby po karetkę, gdyby – nie daj Boże – dostał zawału serca albo wylewu.
Jeżeli chodzi o mnie, to nie boję się śmierci. Czasem tylko nawiedza mnie wizja Jima, odwiedzającego nas w weekend i zastającego mnie – lub Stephana – martwych na podłodze. Pomyśl, jaki niewyobrażalny byłby to dla niego wstrząs. Ale nie ciągnijmy tego tematu.
Kończąc, chciałabym jeszcze raz prosić cię o wybaczenie i życzyć, byś zawsze miał kogoś, kto zadzwoni po karetkę.
Twoja Carey


Przez chwilę siedziałem osłupiony jak posąg. Po moim policzku, gładko jak po lodowym soplu spłynęła wielka czerwona łza.
Carey udowodniła, że mnie kochała. Dlaczego nie zastanawiałem się nad tym wcześniej? Przecież to było takie oczywiste. Ja przecież też ją kochałem.
…czasem, gdy dwie zbłąkane dusze ujrzą w sobie swoje odbicie, ich miłość nie potrzebuje czasu…
To zdanie całkowicie zmieniło mój dotychczasowy pogląd na miłość. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze nie dawno pisałem: Miłość nie istnieje. Są tylko dwa uczucia urojone w naszych głowach – zauroczenie i głupota. Uczucie, które nazywamy miłością stworzył dla nas Bóg tylko po to, aby ludzie przedłużając swój gatunek nie zachowywali się jak zwierzęta…
Kretyn. Strasznie wstydzę się teraz tych słów. A jeszcze bardziej wstydzę się czegoś innego. Mojego egoizmu. Jak mogłem myśleć, że zabijając uszczęśliwiam ludzi? Przez moje chore samolubstwo nie zauważyłem, że staję się tym, z czym zawsze próbowałem walczyć – śmiercią.
Jestem wampirem. Maszynką do zabijania, dokładnie taką samą, jaką był Flocke. A teraz widzę, że Carey ochroniła mnie przed nim tylko po to, bym zajął jego miejsce.
Nie mogę tak dłużej żyć. Nikt więcej nie zginie z moich rąk. I nikogo już nie narażę na cierpienie takie, jakie z mojego powodu przeżywa teraz Budd. Postanowiłem, że jeszcze dziś pójdę do lasu, znajdę wyjątkowo ostry kawałek drewna, wyciągnę przed siebie ręce, celując ostrzem w serce, wezmę głęboki oddech i zrobię coś, co powinienem był zrobić już dawno.
Jeżeli jednak okaże się, że jestem tchórzem i że jednak tego nie zrobię, na następnej stronie powinien znaleźć się nagłówek „Czwartek, 6 sierpnia”. Pod nim zaś wpis rozpoczynający się od słów „Jak widać, jeszcze żyję…”

 Autor: yoozio94
 Data publikacji: 2009-10-28
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 2 miejsce w konkursie o Nagrodę Mythai 2009
+/- górna granica objętości akceptowalna w konkursie i ciut się to ciągnie
+ Ciekawa historia o wampirze, co jest dosyć dużym osiągnięciem zważywszy na to co się w tym temacie do tej pory pojawiło. Nie wygląda to w każdym razie na typowego fanficka tego, jak mu tam, Zmierzchu czy.... Z drugiej strony, pojawił się teraz taki serial, Pamiętniki Wampira. Nie oszukujmy się, podobne :)
+ Świetnie napisana, bardzo przyjemny styl, interesująca formuła i dobra perspektywa narracji
Autor: Whitefire Data: 11:13 3.02.10
 x.X
Gratuluje Autorowi.
Szczerze mnie to wzruszylo!
Zalecial mi smutny kawalek a ostatnia czesc zrobila swoje x.X
Autor: Thys Data: 09:09 13.07.10


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 238 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 238 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Człowiek na starość przypomina emerytowanego aktora, który siedzi na widowni i smętnie spogląda, jak jego ulubione role gra ktoś inny.

  - Magdalena Samozwaniec
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.