Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Pieśń o Silvandzie

 

 

1.DAR ODEBRANY

 

Przykuty do złowrogiej aparatury Tytan wił się rozpaczliwie, usiłując wyrwać ręce z metalowych obręczy. Czuł, jak ta maszyna wysysa z niego moc do ostatniej kropli, a on nie może nic zrobić. Po raz pierwszy, odkąd został Tytanem, był całkowicie bezradny. Odwykł od tego uczucia – w końcu prowadził swą walkę, odkąd skończył szesnaście lat i od tego dnia musiał liczyć tylko na tę szczególną moc, którą mu ofiarowano nie licząc się z jego wolą. Półbóg wezwał go po prostu i wręczył mu diadem, uśmiechając się we właściwy sobie, ironiczny sposób. Od tej pory miał być Tytanem, obrońcą ludzi i wrogiem wszelkiego zła. Początkowo był z tego bardzo dumny, szybko jednak przekonał się, że bycie Tytanem to nie powód do chwały, a ciężki łańcuch. Nikomu nie mógł zwierzyć się ze swej podwójnej tożsamości, a już najmniej ojcu. Król Yaher nawet się nie domyślał, czym zajmuje się jego wiecznie sprawiający kłopoty syn i właściwie nikt się nie domyślał oprócz Rhondy… starszej siostry… Gdybyż ona żyła…. Ale Rhondy już nie ma, zginęła w walce z najemnikami Medona, tego samego, który siedział teraz obok i z zimnym wyrazem twarzy obserwował, jak miernik poziomu mocy w aparaturze pełznie wolno w górę. W pewnej chwili pochylił się i kościstym palcem starł łzę z policzka Tytana

- Nie szarp się tak – poradził swemu więźniowi – Mniej będzie bolało.

Lodowaty spokój Medona był przerażający. Ten potwór o upiornej twarzy, przypominającej czaszkę oblepioną plasteliną, nie znał ludzkich uczuć i gdyby przejął władzę w Ternie, byłoby to prawdziwą katastrofą. A wszystko wskazywało na to, że teraz mu się to uda. Tylko tytan był na tyle silny, by go powstrzymać, a i to dlatego, że Półbóg udzielił mu Mocy Słońca i Gwiazd. Teraz to Medon miał ją przejąć, dzięki tej diabelskiej aparaturze. Sama myśl o tym była nie do zniesienia.

Aparatura zapiszczała cicho, gdy wskaźnik mocy stanął na „Full”. Medon wstał i wyjął z odbieralnika menzurkę, napełnioną złocistą cieczą. Tytan nie spuszczał z niego swych wielkich, czarnych, i bardzo w tej chwili przerażonych oczu. Nie miał już siły nawet na to, by poruszyć palcami i dobrze wiedział, że gdy Medon wypije zgromadzoną w odbieralniku płynną Moc, będzie niezwyciężony. Cała planeta znajdzie się wkrótce w rękach szaleńca. Ale on, Tytan, tego nie dożyje – pierwszym czynem Medona będzie zabicie go. To lepiej. Nie chciałby oglądać tego, co tu się będzie działo. Czemu Półbóg nie odpowiada na telepatyczne wezwania? On przecież mógłby jakos tu pomóc.

Medon uniósł w górę menzurkę.

- Twoje zdrowie.- rzekł szyderczo i wypił złoty płyn do dna.

Stracił na chwilę oddech, potem spojrzał na bezradnego więźnia z przerażeniem nie do opisania.

- Ty… wiedziałeś…- stęknął i w ułamku sekundy zniknął pośród obłoku płomienistego dymu.

Tytan przez chwilę nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nie rozumiał, co się stało, jednak po chwili dotarło do niego, że razem z Medonem znikła cała jego armia. Superczuły słuch wojownika nie wychwytywał już żadnych dźwięków z zamku, który przedtem rozbrzmiewał odgłosami przekleństw i kłótni. Tytan poruszył ostrożnie ręką. Wyglądało na to, że odzyskał jakąś cząstkę swej siły, więc po dłuższej manipulacji udało mu się uwolnić najpierw jedną rękę, potem drugą, wreszcie nogi. Wstał z blatu maszyny i zatoczył się na ścianę. Nie pamiętał, by kiedyś już czuł się tak słaby, tak bardzo bezbronny. Trzymając się ściany wyszedł na korytarz, wysoki hall o ścianach wyłożonych lustrami. Spojrzał w jedno z nich i zadrżał. Wyglądał niczym zjawa z tamtego świata, mimo że wciąż był w postaci wojownika. Nagle zapragnął wrócić do swej codziennej postaci, obawiał się jednak, z wtedy nie uda mu się dotrzeć do domu. Był zbyt osłabiony. Nagle tafla lustra zamgliła się i ukazał się w niej Półbóg, jak zawsze chłodny i niewzruszony.

- Przyjdź do świątyni.- powiedział i znikł.

Tytan uśmiechnął się gorzko, ale, przywykły do posłuszeństwa wobec swego patrona, ruszył korytarzem do wyjścia. Z trudem dotarł do pojazdy – skutera powietrznego, którego zwykle używał – i skierował go w stronę Świątyni Uniwersum.

Gdy wszedł do środka, zastał Półboga siedzącego jak zwykle na swym tronie. Niewiarygodnie delikatny i kruchy z wyglądu, o srebrnych włosach i niebieskawej skórze, zawsze ubrany na biało i błękitno, był w istocie najpotężniejszą istotą, jaką Tytan znał. Nie było właściwie rzeczy, której nie mógłby zrobić, a jednak nie robił prawie nic. Gdy pojawiało się poważne zagrożenie, powoływał kolejnego Tytana, wręczał mu diadem mocy i kierował nim. To wszystko. Sam, osobiście, nie wtrącał się do niczego. Można by odnieść wrażenie, że nic go nie obchodzi, jednak gdyby tak było, nie powoływałby kolejnych Tytanów, by bronili ludzi i planety.

- Już po Medonie – rzekł na widok Tytana – Chciał ukraść twoją Moc i popełnił błąd. Twoja Moc była skoncentrowanym dobrem i musiała go zniszczyć, a razem z nim jego popleczników. Była między nimi silna więź magiczna. No cóż, twoje zdanie zostało wypełnione. Oddaj diadem. Znów będziesz mógł być sobą – królewiczem Silvandem.

Młodzieniec wolno zdjął ze skroni swój bezcenny diadem. Zwykle nosił go na szyi, jak osobliwego kształtu ozdobę – w końcu tego rodzaju naszyjniki były modne wśród ternańskiej młodzieży, nie zwracał więc tym niczyjej uwagi. W chwili niebezpieczeństwa przesuwał diadem z szyi na czoło i to wraz z magiczną formułą starczało do zainicjowania przemiany. Mięśnie pęczniały, skóra ciemniała, wszystkie żyły wypełniała kipiąca Moc, rysy twarzy ulegały wyraźnemu zaostrzeniu i oto Tytan był gotowy, by ruszyć do walki.

- Ze zbrodniarzami obdarzonymi magiczną mocą nie da się walczyć zwykłymi sposobami – mawiał Półbóg – Może to robić tylko ktoś, kto jest wybrańcem. Jedynie Wyrocznia wie, kto ma nim być i za moim pośrednictwem ofiarowuje mu dar Tytana.

Ten dar był przekleństwem. Silvand zapłacił za niego bólem, śmiercią najbliższych przyjaciół i całkowitym zrujnowaniem swego życia osobistego. Stracił szacunek u ludzi, nie skończył studiów a własny ojciec uważał go za skończonego niedołęgę. To bolało. Wielokrotnie prosił Półboga, by ten pozwolił mu powiedzieć ojcu o swej podwójnej tożsamości, ale zawsze odmawiał. Całkowita tajemnica stanowiła zabezpieczenie na przyszłość i, co nawet sam Silvand musiał przyznać, chroniła jego najbliższych przed atakami wrogów Tytana. Ale teraz może mógłby…?

- Nie, nie mógłbyś – odezwał się Półbóg, który najwyraźniej odczytał jego myśli – To tajemnica, która nie należy do ciebie. Och tak, wiem, że chciałbyś, ale nic z tego. Wiesz co? Byłeś naprawdę dobrym Tytanem, może nie aż tak dobrym, jak Theowe ze Złotej Wyspy, ale prawie tak. A przyznam się, że miałem co do ciebie wątpliwości. Tylko w bajkach syn króla jest najlepszym materiałem na bohatera, w życiu bywa wręcz odwrotnie. To najgorszy materiał z możliwych. Gdy Wyrocznia wskazała na ciebie, byłem tak zdziwiony, że powtórzyłem pytanie. Jednak odpowiedź była ta sama. Poszukałbym innego mimo wszystko, ale w każdym pokoleniu może być tylko jeden Tytan, musiałem więc wezwać cię do Świątyni i powierzyć ci diadem Mocy. Nie miałem wyboru. Sprawiłeś się jednak bardzo dobrze, przyznaję. Teraz wrócisz do dawnego życia. Nim znów pojawi się zagrożenie, wymagające siły Tytana, ciebie może już nie być na świecie.

Silvand nic nie powiedział. Czuł się oszukany i wykorzystany, ale czegoś takiego nie mógł przecież powiedzieć Półbogowi, tajemniczemu protektorowi planety i strażnikowi jej najgłębszych tajemnic. Mało kto w ogóle odważał się z nim rozmawiać i trzeba było prawdziwej determinacji, by przyjść tu, do Świątyni Universum ze swoją sprawą.

Książę wyszedł ze świątyni i przystanął obok swego skutera. Machinalnie pogładził jego kierownicę, jakby ten pojazd był żywym, czującym stworzeniem. Ostatnio był jego jedynym towarzyszem. Wszyscy ci, którzy odkryli jakoś jego prawdziwe „ja” i walczyli u jego boku, zginęli. Silvand miał dziwne, nieodparte wrażenie, że został zupełnie sam. Ojciec oddalił się od niego, rodzeństwa nie miał, matka zmarła dawno temu, gdy był mały. Wszyscy, których znał, trzymali się od niego na dystans – w końcu był synem króla, następcą tronu. Nie wolno było spoufalać się z nim. Przeżuwając te gorzkie myśli książę skierował skuter w stron Elandy, stolicy kraju, ale w miarę, jak zbliżał się do pałacu, odczuwał coraz większą niechęć do tego, co nazywał swoim domem. Nie chciał tam wracać. Nikt tam na niego nie czekał, nawet ojciec, zajęty jak zawsze sprawami królestwa i jak zawsze urażony tym, że syn nie chce go wspierać w rządzeniu krajem. No, teraz już będzie mógł. Jednak ta myśl nie przyniosła Silvandowi ulgi. Czuł się wypalony w środku i zdawał sobie sprawę z tego, ze nadrobienie złej opinii będzie pracą na całe lata. Nie miał na to siły. Wiedział aż nazbyt dobrze, że jutro będzie miał problem nawet z tym, by wstać z łóżka. Zawsze tak było, że książę Silvand płacił za wyczyny Tytana. Ciało człowieka nie jest przystosowane don tego, co musiał robić magiczny wojownik, nieraz więc kiążę gryzł nocami ręce, by nie krzyczeć z bólu.

Zauważywszy siedzącą na niskim murze Ezze zatrzymał pojazd z uczuciem ulgi. Nie spieszyło mu się do domu, a możliwość rozmowy z kimś życzliwym była bardzo kusząca. Ta dziewczyna nigdy się z niego nie wyśmiewała, choć dla jej ciętego języka nie było świętości. Naraziła się nieraz bardzo wpływowym ludziom, śpiewając o ich przywarach i nieładnym zachowaniu, ale młodego księcia jakoś omijała. Nie dlatego, że był następcą tronu – w swoich piosenkach nie omijała nawet samego króla. Silvanda po prostu lubiła. Nigdy też nie odsuwała się od niego, okazując sztuczny szacunek jak inni. W jej towarzystwie czuł się tak jakoś… normalnie. Tak jakby był zwykłym dwudziestoletnim młodzieńcem, takim jak inni w jego wieku. W pałacu patrzono dość krzywo na jego przyjaźń z Ezze – nie uchodziło, by syn króla wdawał się w tak poufałe znajomości ze zwykłą uliczną śpiewaczką. Co prawda, wcale nie musiała być taka zwykła… Jej złocisty głos i muzyczny talent warte były wszystkich pieniędzy, ale Ezze nigdy nie przyjęła żadnej z oferowanych jej intratnych posad. Wolała śpiewać na ulicy, dla biedaków, wśród których mieszkała. Była dziwna, ale Silvand wiedział że nie może być taka jak wszyscy. Pochodziła z bardzo daleka, aż z innego układu słonecznego i na Arnanę dostała się wskutek zawirowania czasoprzestrzennego, które na moment połączyło dwie odległe planety czymś w rodzaju tunelu teleportacyjnego. Kto i dlaczego wywołał to zjawisko, Ezze nie chciała mówić, może zresztą nie wiedziała. Miała poważne luki w pamięci. Nie było w tym nic dziwnego – dziwne było raczej to, że odbywszy tę drogę w ogóle coś pamięta. Teleportacja na krótkie dystanse wywołuje najwyżej mdłości, ale gdy odległość obejmuje już nie mile, a lata świetlne, może dojść do całkowitego przemieszania mnemonów w mózgu, a nawet ich opustoszenia. Człowiek staje się umysłowo na powród noworodkiem. Ezze to szczęśliwie ominęło, ale niewiele mogła sobie przypomnieć z dawnego życia. Prawie nic konkretnego.

- Wiem, nie zjawiłem się na lekcję – powiedział Silvand, siadając na murze obok dziewczyny – Miałem pewne sprawy…

Brał u Ezze lekcje muzyki. To dawało dziewczynie wstęp do pałacu, o co zresztą nie dbała – jak o wszystkie zaszczyty czy zniewagi. Patrząc na nią nie po raz pierwszy zastanawiał się, ile ona właściwie ma lat. Była szczupła, delikatna, o drobnej, okrągłej twarzy i całej masie niezwykłych włosów – były czarne, faliste, przetykane złotem. Czy na jednej głowie mogą razem rosnąć włosy czarne i złoto blond? Czegoś takiego Terna, a nawet Arnana, jeszcze nie widziała.Ale było jej z tym ładnie. Wyglądała na nie starszą od niego, tylko te oczy… były jakieś wyblakłe, jak u bardzo starego człowieka. Doświadczenie życiowe, jakie czasem przejawiała, też nie pasowało do osoby młodej. Ciekawe, jak ona poradziłaby sobie na jego miejscu?

- Życie jest czasem niesprawiedliwe.- mruknął posępnie.

- Nie czasem, zawsze.- odparła Ezze, nie podnosząc wzroku znad strun swego serenitu. Ten osobliwy instrument był niejako jej znakiem rozpoznawczym. Zaopatrzony w dwa szeregi strun i rząd guzikowych klawiszy miał niezwykłą skalę możliwości, ale mało kto odważyłby się na nim grać. Chyba tylko jedna Ezze to potrafiła.

- Zaśpiewaj mi coś, tylko dla mnie..- poprosił Silvand.

Lubił piosenki Ezze, dziwne, często niezrozumiałe, ale piękne. Lubił dźwięk jej głosu, nieprawdopodobnie piękny, niepodobny do żadnego innego. Ale najbardziej lubił to, że często śpiewała mu piosenki, których nie wykonywała publicznie. Były tylko dla niego. Teraz też nie dała się prosić. Uderzyła lekko w struny, przebiegła palcami po przyciskach i zaśpiewała o tym, że w jeszcze wszystko może się zdarzyć. Że życie kryje niejedną niespodziankę. Że rano trzeba wstać z nową nadzieją i nowymi marzeniami, choćby poprzedniego wieczoru pogrzebało się je wszystkie. Jak zwykle, wyczuła, czego książę potrzebuje, jakich słów chce słuchać, co może mu pomóc. Patrząc na nią Silvand czuł, że gorycz odpływa z jego serca, a rozhuśtane nerwy uspokajają się z wolna. Lepiej teraz rozumiał, jakim błogosławieństwem była Ezze dla ludzi, między którymi mieszkała, a którzy zmagali się z niełatwym losem. Nic dziwnego, że ją kochali.

- Dziękuję ci – powiedział gorąco, gdy skończyła – Dziękuję ci za to, że jesteś.

- Od tego są przyjaciele, Sylwuś – Ezze zeskoczyła z murku i zarzuciła sobie serenit na ramię – Od tego, żeby byli, gdy człowiekowi jest źle na świecie. Uwierz, mój książę, wielu ludziom jest źle, nie tylko tobie, choć pewnie z innych powodów. Jeśli będziesz chciał pogadać, to wiesz, gdzie mnie szukać.

- Przyjdziesz jutro na lekcję?

- Jasne. Tylko tym razem bądź w domu.

Silvand patrzył za nią, póki nie znikła w oddali, a potem, westchnąwszy ciężko, wsiadł ponownie na swój skuter i na pierwszym biegu dotarł do bram pałacu. Naprawdę mu się nie spieszyło, musiał jednak wreszcie tam wrócić. Odstawił motor pod wiatę dla pojazdów i wolnym krokiem wszedł do pałacu.

Nikt nie zwrócił na jego powrót uwagi. Więcej, miał wrażenie, że napotkani dworzanie czy służący unikają jego wzroku, tak jakby mieli coś do ukrycia. Gdyby nie był taki zmęczony i obolały, pewnie zainteresowałoby go to, ale teraz marzył tylko o tym, żeby się wreszcie położyć. Gdy wreszcie zamknął się w swej komnacie, zdjął wyszywany srebrem kaftan i czarną koszulę i z przyzwyczajenia obejrzał w wysokim lustrze swe poznaczone krwiakami i szramami ciało. Cały lewy bok miał granatowoczerwony, przez pierś biegła szeroka blizna o poszarpanych brzegach, mniejszych siniaków nawet nie liczył. Stawy łokci i nadgarstków były opuchnięte i bolesne w dotyku, jak to się często zdarzało. Wzruszywszy ramionami z fatalistyczną rezygnacją, książę narzucił na siebie piżamę i, otworzywszy sekretną szufladę swego biurko, wybrał dwie spośród leżących tam pigułek. Miał ich duży zapas – tylko dzięki nim wytrzymywał jakoś te noce i poranki po kolejnej akcji Tytana. Zwykłe ludzkie siły nie starczały, by wytrzymać reakcję organizmu na wyzwania, stawiane nadprzyrodzonej mocy wielkiego wojownika. Gdyby ktoś wpadł na pomysł, by zrobić królewiczowi kompleksowe badania, pewnie złapałby się za głowę, zobaczywszy wyniki… ale nikt tego nie robił. W królestwie Terny nie było takiego zwyczaju. Jeśli ktoś sam nie zgłaszał się do lekarza z jakąś dolegliwością, nie interesowano się jego zdrowiem. Badanie, a tym bardziej leczenie kogoś wbrew jego woli, uważano za pogwałcenie praw jednostki. Nie istniało coś takiego, jak badania okresowe, wstępne czy pracownicze. Tym bardziej nikt nie zmuszałby do nich syna króla. Taki stan rzeczy był Silvandowi bardzo na rękę, nikomu bowiem nie musiał tłumaczyć się ze swych ran czy niezwykłego u dwudziestolatka przeciążenia organizmu. Leki kupował sam, wybierając apteki w odległych dzielnicach, i w wolnych chwilach studiował podręczniki medyczne, by móc się sam leczyć. Teraz połknął pigułki, popił wodą z kranu i z ulgą wsunął się w chłodną, czystą, jedwabną pościel. Zasypiając pomyślał jeszcze, że oto wreszcie jest wolny, ale ta konstatacja nie ucieszyła go jakoś. Przeszła bez echa, jakby dotyczyła kogoś innego.

Rano, gdy Silvand zjawił się na śniadanie, zauważył, że ojciec patrzy na niego z jakimś dziwnym wyrazem twarzy – jakby z troską czy żalem. Nie miał siły, by się nad tym zastanawiać, ale w obolałej głowie zamajaczyło mu nieśmiałe spostrzeżenie, ze nie jest to normalne. Etykieta dworska Terny wymagała, by nawet w ściśle rodzinnym gronie panujący władca nie okazawał nic, poza bezwzględnym, chłodnym spokojem. Odkąd pamiętał, jego ojciec zawsze był właśnie taki, płakał zaś jedynie po śmierci matki Silvanda, piękności z dalekiego kraju, która do końca życia nie nauczyła się kochać nowej ojczyzny. Książę nie wyobrażał sobie ojca śmiejącego się, śpiewającego, krzyczącego z gniewu… Król Yaher zawsze był opanowany, o doskonałych manierach, mówiący spokojnym, równym głosem. Skąd więc ta nagła troska? Poza zdawkowymi, dopuszczonymi przez etykietę słowami nie powiedział nic, Silvand więc szybko zapomniał o swym zdumieniu. Miał inne zmartwienia. Całe ciało bolało go nieznośnie, czuł się chory, a ponadto doskwierało mu uczucie pustki, braku tego, co, choć znienawidzone, stanowiło treść jego życia przez ostatnie cztery lata. To było dużo, wiedział o tym. Długość życia Tytanów wynosiła zazwyczaj od trzech miesięcy do półtora roku. Rzadko który z nich przeżywał do dymisji, książę Silvand powinien więc czuć się dumny, ale… wcale się takim nie czuł. Pocieszał się myślą, że ten stan ducha minie, sam w to jednak nie wierzył. Był jak narkoman pozbawiony dostępu do narkotyku i wiedział, że nigdy już nie będzie w pełni szczęśliwy. Ten moment, gdy przesuwał diadem z szyi na skronie i wypowiadał magiczną formułę, kompensował wszystkie niedogodności bycia Tytanem. Wypełniała go wtedy czysta Moc, dając wolę walki, poczucie własnej kolosalnej siły i szaloną radość z samego faktu istnienia. Nic nie mogło się z tym równać. A teraz musiał nauczyć się bez tego żyć i nikt go nie spytał, czy tego chce. Co prawda, to nikt też nie spytał o to, czy pragnie zostać bohaterem – po prostu miał nim być. Bohaterem… Co to za bohater, który nawet nie korzysta z jakiegoś drobnego procentu należnej mu sławy? Silvand nie był próżny, ale czuł, że za jego walkę, za przelewaną krew, ból i całkowite zniszczenie życia osobistego należy mu się coś, cokolwiek. Tymczasem wszystko, co teraz miał, to zrujnowane zdrowie i opinię beznadziejnego niedołęgi, który myśli tylko o własnych przyjemnościach. Ta opinia była świetną przykrywką dla jego działalności – zgoda, ale jeśli miała zostać jego jedyną pamiątką po czterech latach nadludzkich wyczynów, to było to co najmniej niesprawiedliwe. Przecież Półbóg mógł coś z tym zrobić, gdyby chciał. Był Półbogiem, potrafił w zasadzie wszystko, ale sam nigdy nie ingerował w przebieg wydarzeń. Mógłby jednak zrobić dla niego wyjątek…

W ponurym nastroju Silvand dokończył śniadanie i wyszedł do ogrodu. Z trudem zmuszał obolałe ciało do wysiłku, wiedział jednak z doświadczenia, że tylko w ten sposób może nad nim jakoś zapanować. Gdyby, jak tego bardzo chciał, pozwolił sobie na przeleżenie tego dnia w łóżku, byłby potem obłożnie chory przez tydzień, a tego wolał uniknąć. Nie chciał tłumaczyć się ojcu. Krążył po ogrodach, omijając pracujących tam ogrodników szerokim łukiem. Nigdy dotąd nie czuł takiego lęku przed stykaniem się z ludźmi. Czuł się rozpaczliwie samotny, a jednocześnie bał się czyjejkolwiek bliskości. To było tak obce dla jego natury, że zaniepokoił się, i to poważnie.

- Powinienem chyba wybrać się do jakiegoś psychiatry – pomyślał i aż sam wzruszył ramionami – Tylko co ja mu powiem? Że byłem Tytanem, potem przestałem być Tytanem i nie mogę się teraz pozbierać? Absurd.

Nagłe pojawienie się Ezze w polu widzenia przerwało mu tok rozumowania. Ku swej wielkiej uldze spostrzegł, że jej obecność go nie drażni, przeciwnie, jest dla niego czynnikiem uspokajającym i podnoszącym na duchu. Gdy podeszła, zdobył się nawet na nikły uśmiech.

- Oho, coś nie tak, mój książę – powiedziała dziewczyna, obrzuciwszy go chłodnym spojrzeniem – Nie mów mi, że nie, bo przecież widzę.

Nie było sensu zaprzeczać. Ezze trudno byłoby oszukać, a jej zdolność „widzenia prawdy” bywała chwilami aż niesamowita.

- Jakoś mi źle i ciężko na duszy – powiedział – Posłuchaj, mam prośbę: zabierz mnie na przedmieście, tam, gdzie mieszkasz ty i twoi przyjaciele. Chcę zrobić sobie całodzienną wycieczkę, z dala od tego wszystkiego.

Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie i po chwili skinęła głową. Jak zwykle, rozumiała wszystko, co nie zostało wypowiedziane i nie traciła czasu na zbędne słowa. I stało się tak, że królewicz Silvand po raz pierwszy udał się w te rejony stolicy, których nigdy nie odwiedził, nawet jako Tytan.

Życie Tytana wypełniała walka. Nie miał czasu myśleć o sprawach społecznych, a jako królewicz Silvand zajęty bywał przeważnie leczeniem urazów, jakie doznał. Sprawy poddanych zostawiał ojcu, wychodząc z całkiem słusznego założenia, że dbanie o ich byt nalezy do króla, nie do następcy tronu. Jedyną osobą „z ludu”, jaką do tej pory poznał, była matka Luuv, u której z początku mieszkała Ezze – na dobrą sprawę jej samej nie można było zaliczać do tej warstwy społecznej, mimo że tak się deklarowała. Jak określił to kiedyś kuzyn Silvanda, Enkid, po tej dziewczynie „widać rasę”. Na pewno nie pochodziła z ludu, choć mawiała czasem o sobie, że jest „ostatnią z ostatnich”. Nie zmieniało to jednak faktu, ze żyła między biedakami i była dla nich prawdziwym błogosławieństwem. A czy dla niego nie była?

Wszyscy przyjaciele Silvanda zginęli podczas czteroletniej wojny z demonicznymi wojskami Medona. Ten potwór miał nieprawdopodobną moc – nie tylko atakował w konwencjonalny sposób, umiał równiez wywoływać w sztuczny sposób naturalne katastrofy, a Tytan musiał sobie za każdym razem poradzić. Nie było czasu, by zawierać nowe znajomości, a dawnych przyjaciół nie zdołał ochronić. Ginęli jeden po drugim, aż w końcu nie został mu nikt, jedynie Ezze, której nigdy nie wciągnął w sprawy Tytana. Nie chciał tego. I teraz została mu tylko ona.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2. DWA ŚWIATY

 

 

To był dziwny dzień – dziwny i jakby nieprawdziwy. Po raz pierwszy książę Silvand ujrzał z bliska owo dalekie przedmieście, o którym dotąd tylko słyszał, dzielnicę Gand, którą wszyscy zwali Upiornym Blokowiskiem. Geneza jej powstania była niezwykła sama w sobie: jakieś dziewięćdziesiąt lat temu, gdy Tytanem był ów słynny Theowe ze Złotej Wyspy, do układu słonecznego Arnany zabłąkala się niewielka kometa. Przelatując stosunkowo blisko planety wywoływała potężne trzęsienia ziemi, obracające w gruzy całe miasta. Wtedy to grupa naukowców z Królewskiej Akademii Terny opracowała metodę budowy domów z tworzywa, nazwanego na cześć ówczesnej królowej Segedy - segedynem. Tworzywo to było rzeczywiście cudem inżynierii materiałowej. Porowate niczym cegła, plastyczne i stosunkowo lekkie, po zastygnięciu stawało się praktycznie niezniszczalne. Początkowo ludzie chwalili sobie te niezniszczalne domy, ale gdy niebezpieczeństwo minęło, a zwariowana kometa opuściła układ słoneczny, zaczęli grymasić. Domy nie nadawały się do jakichkolwiek przeróbek. Wszystkie rury musiały być wtopione na stałe w mury, mowy nie było o zmianie układu pomieszczeń, ba! Nawet gwoździa nie można było wbić w ścianę. Co gorsza, okazało się wkrótce, że o ile stosunkowo świeży segedyn daje się malować, o tyle już rok po zastygnięciu jego powłoka staje się podobna do ceramitu i nie przyjmuje żadnej farby.W końcu wielkie bloki porzucono. Ponieważ o jakiejkolwiek rozbiórce nie mogło być mowy, powoli zaczęli tam napływać biedacy, włóczędzy i rozmaite niebieskie ptaki. Ekskluzywna początkowo dzielnica stała się z czasem synonimem nędzy, siedzibą mętów społecznych. Królewicz Silvand, ze zrozumiałych powodów, nigdy tam nie był. Jeśli teraz objawił nagle chęć odwiedzenia tego nieciekawego miejsca, to dlatego, że czuł się rozpaczliwie samotny, nikomu niepotrzebny i całkowicie bezużyteczny.

Ezze nie miała nic przeciwko temu, by zabrać go na tę wycieczkę, a na pewno w duszy cieszyła się na wrażenie, jakie wywoła wśród jej znajomych wymuskany panicz w jej towarzystwie. Tacy jak on nigdy przecież tam nie zaglądali, bo i po co? Rzeczywiście, ledwie elegancki skuter księcia stanął przed jednym z wyszarzałych bloków, z miejsca został otoczony przez gromadę dzieciaków w wypłowiałych, znoszonych ubraniach.

- Tylko nie majstrujcie przy tej zabawce – ostrzegła ich wesoło Ezze, zsiadając z tylnego siodełka – Jest więcej warta niż my wszyscy razem wzięci.

- Nieprawda – zaprzeczył Silvand – To tylko rzecz. Nie może być więcej warta niż człowiek.

- Od razu widać, że nie pochodzisz z mojego świata… Chodź, pokażę ci rzekę.

Książę pozwolił wziąć się za rękę i poprowadzić przez skupisko brzydkich, wyszarzałych budowli. Większość straszyła powybijanymi oknami, łatanymi dyktą, kawałkami plastiku i wszystkim, co można znaleźć na wysypisku śmieci. Widać było, że dzicy lokatorzy dbają o swoje domy, jak mogą najlepiej. Byli to inni ludzie niż ci, wśród których obracał się młody książę – widział ich teraz po raz pierwszy, poubieranych w znoszone ubrania, steranych ciężkim życiem, z wypisanymi na twarzach historiami ich życia. Do tej pory chroniono go przed wiedzą o istnieniu takich ludzi, a właściwie o tym, kim są w istocie. Kazano mu wierzyć, że żyją tak z własnego wyboru, ale bteraz widział, że to nie może być prawda. Na twarzach tych ludzi nie było widać śladów występku, nawet gdy byli to niewatpliwi wykolejeńcy. Żyli tak, jak musieli, a między nimi żyła Ezze, której złocisty głos i talent muzyczny warte były fortunę. Rozweselała ich, oddawała im zarobione śpiewem pieniądze, opiekowała się ich dziećmi. Czy była między nimi szczęśliwa? Czy można być szczęśliwym, żyjąc w tak okropnym miejscu?

- Jak ci ludzie sobie radzą? Bez prądu i gazu, bez ogrzewania zimą?- szepnął wpół do siebie, a wpół do swej towarzyszki.

- Na szczęście wodę tu mamy – powiedziała Ezze wesoło – A co do reszty, to umiemy sobie radzić, zapewniam cię. W porównaniu z wieloma miejscami mojego świata Upiorne Blokowisko to bajka, zapewniam. Popatrz, to rzeka, nasz park wypoczynkowy.

Łagodny, porośnięty rzadkimi drzewami i bujną trawą stok prowadził do płynącej leniwie rzeczki, bezimiennego dopływu Lehary, która zasilała miasto w wodę. Ten dopływ nie został nazwany przez jakieś niedopatrzenie. Był płytki, o powolnym nurcie, czysty i bogaty w ryby. Ten piękny zakątek kontrastował z brzydotą Blokowiska i stanowił miłe wytchnienie dla oczu. Nie tylko wytchnienie – na brzegu siedziało kilku mężczyzn i dwie kobiety z zaimprowizowanymi wędkami. Silvand zrozumiał, że ci ludzie po prostu radzą sobie, jak umieją i mimo wszystko próbują być szczęśliwi.

To był naprawdę dziwny dzień. Ternański królewicz poznawał ludzi, od których go izolowano w imię etykiety i z pewnym zakłopotaniem uświadomił sobie, ze te obdarte dzieci, ci cięzko pracujący nędzarze to też poddani jego ojca, a w przyszłości i jego. Czuł się wobec nich nie w porządku. Oni ze swej strony nie dawali mu odczuć, że powinien coś dla nich zrobić – byli po prostu mili. Wypytywali o to, jak żyje się w królewskim pałacu, opowiadali anegdoty z zycia ulicy i o nic, dosłownie o nic go nie prosili. A on, wymuskany książę w modnym ubraniu z kosztownego jedwabiu, arystokrata o wypielęgnowanych rękach, czuł się skrępowany i nieszczęśliwy.

- Na świecie są biedni i bogaci. Tak jest i zawsze było, nie zmienisz tego.- powiedziała Ezze, jak zawsze trafnie odgadując jego myśli.

- Nawet gdy będę królem?

- Wtedy to dopiero ci się nie uda.

- Dlaczego?!

- Bo nie pozwoli ci Wielka Rada, ministrowie, kanclerz, ekonomiści i tak dalej. Zresztą sam zobaczysz.

- Nic nie rozumiem.- westchnął Silvand.

Siedzieli oboje na murze pod zamkiem, patrząc prosto w zachodzące słońce.

- Kiedy tu przybyłam – zaczęła Ezze po chwili – Nie znałam ani waszego języka, ani zwyczajów. Stałam na ulicy i płakałam. Tak mnie zobaczyła matka Luuv i zaopiekowała się mną. Nie potrafiłyśmy się porozumieć, ale mimo to zabrała mnie do swego domu, nakarmiła i dała kąt do spania…. Jej dzieci od razu mnie polubiły i zaczęły na wyścigi uczyć mnie waszego języka. Jest zresztą niezbyt skomplikowany. Nauczyły mnie, jak orientować się w topografii miasta, i w których punktach sa królewskie jadłodajnie dla ubogich, a wtedy już byłam samodzielna. Umiem dawać sobie radę. Widzisz, mój książę, żaden przedstawiciel warstw wyższych nie zrobiłby tego dla mnie, co ta uboga praczka z przedmieścia. Chociaż stosunki społeczne są u was lepsze niż w moim świecie i tak…

- Twój świat musi być straszny.

- Jest, możesz mi wierzyć. To świat nieustannych wojen, katastrof, i wszelkich nieszczęść. Ciesz się, że jesteś tutaj.

- Cieszę się – rzekł smutno Silvand – Ale nie chce mi się wracać do domu. Nikt tam na mnie nie czeka.

- Powinieneś oduczyć się użalania nad sobą – ucięła ostro dziewczyna – Życie trzeba chwytać za rogi, a ty marudzisz tylko jak stara baba. Znajdź sobie hobby, idź na studia, zacznij pracować. Zawsze jest co robić, jeśli się tylko chce.

- Może masz rację…

- Na pewno mam. A teraz do zobaczenia, drogi książę. Ściemnia się, muszę wracać.

Ezze zeskoczyła z muru i odeszła, kołysząc na ramieniu swój ukochany serenit. Silvand śledził jej wiotką postać, póki nie znikła mu z oczu, a potem z ciężkim westchnieniem ruszył do zamku.

- Chciałbym mieć swój własny dom – pomyślał, mijając straże – Tylko mój, gdzie nikt by mnie nie śledził i gdzie nie musiałbym uważać na każdy swój ruch.

Wiedział dobrze, że to nierealne. Jego ojciec nigdy nie zgodziłby się na to. Nikt z rodziny królewskiej nie mógł mieszkać nigdzie poza pałacem, w każdym razie nikt z pierwszej linii pokrewieństwa. Obowiązująca etykieta nie dopuszczała takiej możliwości.

- Ezze powiedziałaby, że za dużo chcę od życia – myślał dalej, idąc korytarzem, pustym o tej porze dnia – Że powinny mi wystarczyć moje komnaty. No i pewnie miałaby rację, ale co ja poradzę, że jest mi źle?

Tu zgubił wątek myśli, usłyszał bowiem cichą rozmowę w korytarzu obok. Nie zwykł podsłuchiwać, ale rozpoznawszy głos swego ojca przystanął machinalnie.

- Nie myśl, ze sprawiło mi to przyjemność.- mówił król głosem, z którego przebijało rozżalenie, wstyd i złość.

- Wiem, że nie – Silvand rozpoznał głos Wielkiego Kanclerza – Ale Rada Starszych miała rację. Miłościwy Panie, nie chcę was ranić… zresztą bardzo lubię waszego syna…. Ale on nie jest odpowiednim materiałem na przyszłego króla. To niepoważny lekkoduch, sami musicie to przyznać. Lubię go, wszyscy go lubią, ale nie chciałbym dożyć dnia, w którym zasiądzie na tronie.

Wielki Kanclerz mówił z brutalną szczerością, do której miał prawo z racji urzędu i sędziwego wieku. Rada Starszych była w Ternie, podobnie jak w innych państwach Zachodniej Półkuli, najwyższym organem ustawodawczym, ale nawet ktoś do niej nienależący był w podeszłym wieku bardzo szanowany. Być może przyczyną było to, że na Arnanie rzadko kto dożywał sędziwego wieku, to znaczy powyzej sześćdziesięciu lat. Przyczyny nie znano, choć już któreś pokolenie naukowców usiłowało rozwiązać tę zagadkę. Jakby dla kompensacji tego faktu, Arnanie bardzo długo zachowywali młodzieńczy wygląd i nie trapiły ich typowe dolegliwości, związane z upływem lat.

- Wiem, wiem – westchnął król – Kocham tego chłopca, ale przyznaję, zawiódł moje oczekiwania. Dlatego musiałem się zgodzić. Corado będzie lepszym następcą tronu, a w dalszej konsekwencji i królem. Silvand to zrozumie, myślę zresztą, że nawet poczuje ulgę. Nigdy nie obchodziło go nic poza zabawą, a już najmniej sprawy państwowe.

Królewicz oparł się o ścianę, zamknął oczy i nagle wybuchnął szaleńczym śmiechem. Sam był zdziwiony taką reakcją, ale nie mógł się powstrzymać. Absurdalność tej sytuacji była nieprawdopodobna – on, który od czterech lat walczył o to, by władzy w państwie nie przejął zbrodniczy pomyleniec, zostaje teraz odsunięty od swego urzędu i to z winy wizerunku, który sam musiał sobie stworzyć w celu niezbędnego kamuflażu! To rzeczywiście zakrawało na jakąś farsę.

Śmiał się jeszcze, gdy otworzywszy oczy ujrzał ojca i Kanclerza przy sobie. Musieli przybiec, usłyszawszy go, bo stali teraz przed nim, wyraźnie zaniepokojeni i zmieszani.

- Nic nie mówcie – uprzedził ich – Wszystko jasne. Dla dobra publicznego i tak dalej. I dobrze. Nie myślcie, ze będę was błagać.

Ruszył niemal biegiem do swojej sypialni. Tu chociaż był bezpieczny, bo nikomu nie wolno było wejść bez jego zezwolenia, gdy tam przebywał. Mimo to zamknął jeszcze drzwi na klucz, zerwał z siebie ubranie i, wskoczywszy do łóżka, nakrył się kołdrą aż na głowę. Bał się, ze teraz na odmianę zacznie płakać, ale na szczęście udało mu się opanować. Miał wrażenie, że zapada w pustkę. Właśnie odebrano mu ostatnią rzecz, która wiązała go z realnym życiem – teraz czuł się jak ktoś, kogo nie ma. Przelewał krew, cierpiał, walczył, a teraz wyglądało na to, ze wszystko to tylko mu się śniło. Nie, nie mogło się śnić, przecież mógł wyczuć dłonią każdą bliznę na skórze, bolały go świeże sińce i wiedział, że rana na piersi dopiero się zasklepia, musi na nią uważać. Cztery lata był Tytanem, obrońcą planety, magicznym wojownikiem dysponującym Mocą nieporównywalną z niczym innym, w cywilu następcą tronu, a teraz był już nikim. Zupełnie nikim. Musiał zaczynać od zera, jeśli chciał zbudować sobie jakieś własne życie.

Silvand wytknął głowę spod kołdry i rzucił w ciemność:

- Wy mnie jeszcze nie znacie.

Pokrzepiło go to jakoś. Już uspokojony zamknął oczy i zasnął ciężkim snem, pełnym koszmarów.

W ciągu kilku dni życie w pałacu ułożyło się tak, jakby Corado od zawsze był następcą tronu. Co prawda 'na mieście' obrzucono go na powitanie zgniłymi owocami (sprawców nie udało się ustalić, choć policja królewska bardzo się o to starała – Silvand podejrzewał w tej napaści rękę Ezze, ale rzecz jasna nikomu nie zwierzył się z tych podejrzeń), ale poza tym incydentem nie było nic niezwykłego. Corado, młodzieniec doskonale nijaki, ugrzeczniony i zdyscyplinowany, był niemal zbyt idealny i Silvand od razu powziął do niego jakąś dziwną niechęć. Starał się tego nie okazywać, ale unikał Corada, jak mógł, co przychodziło mu tym łatwiej, że już nikt go w niczym nie ograniczał. Co za ironia losu – teraz, gdy mógłby z łatwością bawić się w bohatera, bez narażania się na zdemaskowanie, nie był już Półbogowi do niczego potrzebny. Postanowił, że tak, jak mu to proponowała Ezze, ułoży swoje życie od nowa, ale okazało się to nadspodziewanie trudne. Był niczym weteran, który ma wreszcie czas dla siebie, ale nie ma już siły, by robić cokolwiek. Ta niemoc wypływała raczej z głębi ducha, niż z ze słabości fizycznej, bo mimo wszystko lata ciężkiej walki wzmocniły jego muskuły, nauczyły wykonywania nieomal cyrkowych akrobacji. Gdyby tylko nie bolały go stawy, zniszczone przez długotrwałe nadmierne obciążanie kośćca, gdyby, dotykając dłońmi żeber, nie wyczuwał zgrubień po złamaniach, gdyby wreszcie nie blizny, niektóre bardzo głębokie…

- We wszechświecie panuje równowaga – powiedział mu kiedyś Półbóg – Gdy pojawia się Wielkie Zło, równoczesnie zjawia się i Wojownik Dobra. I niepodobna, by było inaczej, bo cała kosmiczna kombinacja po prostu by się rozsypała. Czuj się zaszczycony, że to ciebie wybrano.

Półbóg nigdy nie zwracał uwagi na to, co Silvand czuje lub co myśli. Nie było to dla niego ważne. Początkowo młodziutki książę rzeczywiście czuł się dumny z tego, że jest Tytanem, szybko jednak przekonał się, że nie ma się z czego cieszyć. Życie, które przypadło mu w udziale, było ciężką niewolą, w której był takim samym przedmiotem jak miecz czy łuk, którymi walczył. Nie była to miła świadomość i buntował się przeciw temu nie raz, nie dwa. Teraz też czuł w sobie bunt, chociaż z zupełnie innego powodu. Towarzystwo Corada przy każdym posiłku było dla niego torturą, i nie dlatego, by miał do niego jakiś żal. Po prostu nie mógł znieść tego ugrzecznionego, spokojnego intelektualisty o zimnych oczach, a ukrywanie negatywnych uczuć kosztowało go dużo wysiłku. Starał się jak najmniej bywać w domu, ale zawsze w końcu musiał tam wrócić. W domu… Coraz mniej czuł się tam jak w domu. Tylko, gdy przychodziła Ezze, zapominał o zgryzotach i złym samopoczuciu. Jej sarkastyczne uwagi i piosenki, których go uczyła, były niczym wytchnienie, ale Ezze nie mogła siedzieć u niego cały czas. Miała swoje życie. Był jej wdzięczny za to, że w ogóle go odwiedzała.

- Nie rozumiem, jak możesz się tak spoufalać z podobną prostaczką – rzekł pewnego dnia przy śniadaniu Corado, gdy służąca przyszła z wiadomością, że śpiewaczka czeka w ogrodzie – To nie moja sprawa, ale ty nie powinieneś wdawać się w takie koneksje.

- Masz rację –powiedział Silvand, wstając śpiesznie od stołu – To nie twoja sprawa.

Był umówiony z Ezze na wycieczkę i z góry cieszył się na dzień spędzony z dala od pałacu królewskiego. Wziął po drodze koszyk z prowiantem, przygotowany przez jedną z kucharek i niemal wybiegł do ogrodu.

 

 

 

 

 

 

 

3. NAGŁY ZWROT AKCJI

 

 

Ezze czekała na niego, przyglądając się kwiatom i szepcząc coś do nich jak do przyjaciół. Taki miała zwyczaj i nikt się już temu nie dziwił. Nie po raz pierwszy uderzył Silvanda kontrast między bogactwem jej wspaniałych włosów i ubogą sukienką, jaką miała na sobie. Nigdy nie chciała nic od niego przyjąć, ani w ogóle od nikogo. Ubierała się w jakieś szmaty ze 'skrzyni dla ubogich' i zdawało się, że specjalnie wybiera najgorsze łachmany. Zwykle nosiła jeszcze narzutkę ze zszytych ze sobą białych i czarnych rombów, ale tego dnia było wyjątkowo ciepło.

- Dokąd jedziemy?- spytał Silvand, mocując koszyk w bagażniku skutera.

- Och, przed siebie – odparła dziewczyna niedbale – Nie mam określonego celu. Byle za miasto. Mam dość murów i tłoku.

Była jakaś smutna i roztargniona, a jej mała twarz wydawała się szczuplejsza niż zwykle. Silvand zgodził się bez słowa. Niejeden już raz robili sobie pikniki pod lasem, w górach, tam gdzie nie było nikogo oprócz nich. Silvand lubił to, mógł wtedy być sobą, tylko sobą, nie księciem i nie herosem, a po prostu sobą, tak jakby na całej planecie nie istniało oprócz niego nic, tylko ta drobna dziewczyna i zieleń w koło. Chyba tylko wtedy naprawdę wypoczywał. Zastanawiające było to, że gdyby chciał opowiedzieć komuś o takim pikniku, to właściwie nie miałby o czym mówić – bo też nic się wtedy nie działo. Rozmawiali, albo nie rozmawiali, jedli to, co mieli, leżeli na trawie, wpatrzeni w niebo, które wtedy dziwnym sposobem należało tylko do nich… Nic osobliwego. Nawet sam dla siebie nie umiał sformułować określenia, czym dla niego są te krótkie wypady poza obowiązującą rzeczywistość.

- Chciałabym ci coś powiedzieć – rzekła Ezze tym razem, gdy obserwowali wspólnie obłoki – Ale jeszcze nie dzisiaj. Może jutro. Może pojutrze. Powiem ci. Będziesz musiał zmierzyć się ze sprawą, która być może cię przerośnie.

- To dobrze – odparł Silvand obojętnie – Będę miał o czym myśleć. Na razie czuję się niepotrzebny, bezużyteczny i beznadziejny. Tak, wiem, jak to skomentujesz: że powinienem znaleźć sobie zajęcie. Masz rację, tylko że nie potrafię zmusić się do niczego, tak jakbym cały czas był okuty w niewidzialne kajdany.

- Melancholia. Musisz ją zwalczyć sam, bo nikt ci w tym nie pomoże.

- Nawet ty?

- Zwłaszcza ja. Nie jestem przecież twoim dobrym duszkiem, mój książę. Jestem tu obca tak, że bardziej chyba nie można. Pochodzę z innego świata. Nie z innej planety, to byłoby zbyt proste, a z innego świata, który na mgnienie oka zwarł się z waszym. Nie mam prawa ci doradzać, skoro do tej pory nie wszystko o was wiem i nie całkiem was pojmuję.

Książę spojrzał na nią w zamyśleniu. Nie sądził wcale, by Ezze była tak obca, jak mówiła. Zaklimatyzowała się przecież wspaniale w ich środowisku, bardzo szybko opanowała też ich mowę, choć początkowo miała trudności z artykułowaniem niektórych głosek – podobno w jej rodzimym języku brzmiały zupełnie inaczej. Była odmienna, ale w powierzchowny sposób. Na Arnanie uważano, że o człowieczeństwie stanowią określone cechy osobowości, nie wygląd, a Ezze miała te cechy. Była inteligentna, współczująca, szlachetna, obdarzona silnym poczuciem sprawiedliwości i wrażliwością na piękno… Jej cynizm i zimna krew były tylko pozą, przybieraną chyba dla obrony przed kimś, kto mógłby chcieć ją skrzywdzić, przynajmniej tak się wydawało. Bo i któ chciałby ją skrzywdzić? Nie miała wrogów.

Powróciwszy do zamku Silvand nie od razu zauważył, ze coś jest nie tak. Brakowało znanych mu wartowników przy wejściu, ale był tak zadumany, że zlekceważył to. Nawet zupełnie puste korytarze nie wzbudziły jego niepokoju, ale zagłębiając się w plątaninę komnat odczuł wreszcie nieokreśloną obawę, jakby przeczucie czegoś, co mu się nie spodoba.

- Jestem przewrażliwiony.- pomyślał i zerknął w mijane lustro. Machinalnie skontastował, że ma przyszarzałą cerę mimo całego dnia spędzonego na świeżym powietrzu, a w kącikach ust czai się mu wyraz niewymownego zmęczenia. Zawsze tak było, gdy wracał do domu, więc może problemem nie był on, tylko ta przytłaczająca atmosfera w zamku?. Przygładził potargane złotoblond włosy, wyczesując z nich palcami źdźbła trawy. Zawsze uważał, że jego czarne oczy nie pasują do takich włosów, ale trudno było coś na to poradzić. Jasne włosy były genetyczną cechą rodu Devar, z którego pochodził i tylko członkowie rodu mogli się nimi poszczycić. Jednak Silvand wcale nie uważał ich za szczególnie piękne. Ideałem estetycznym na Arnanie, niezależnie od kraju, były włosy granatowe, stosunkowo rzadko spotykane, ale widywało się je we wszystkich warstwach społecznych. Czarne oczy były na tej planecie równie rzadkie jak jasne włosy – na Arnanie przeważały niebieskie i zółte, mniej częste były zielone lub szare. Ale czarne jak nie przymierzając... smoła czy węgiel? Równie dziwaczne jak włosy koloru złota i ta nie poddająca się opalającemu działaniu słońca skóra białości wapienia.. To z powodu tej osobliwej mieszanki dynastię Devarów zwano w programach satyrycznych „królami z wykopalisk”, zresztą bez szczególnej złośliwości – ogólnie była to dynastia lubiana i szanowana.

Jakiś odgłos wyrwał go z bezmyślnej kontemplacji swego odbicia. Z sali tronowej dochodziły głosy wielu ludzi i nie to było dziwne, ale to, że akcent wypowiadanych słów nie był akcentem ternańskim. A Silvand dobrze wiedział, że na ten dzień nie zaplanowano posłuchania żadnej delegacji z innego państwa. Coś zdecydowanie było nie tak.

Przeczucie go nie zawiodło. W sali tronowej pełno było obcych żołnierzy, uzbrojonych w oręż dziwnego kształtu i typu nieznanego w Ternie. Król Yaher stał pod ścianą, obok niego kanclerz, sekretarz i kilku innych członków Królewskiej Rady, natomiast na tronie siedział ktoś, kogo Silvand nie znał. Niezbyt wysoki, ale barczysty mężczyzna o czarnym zaroście na twarzy ostrej jak topór, ubrany w spodnie i kaftan koloru głębokiej purpury, z fioletowymi akcentami. Obok niego stał, opierając się nonszalancko o tron, chłopak może trochę starszy od Silvanda, bardzo podobny do tego, który siedział na tronie, tylko bez zarostu. Silvand widział ich pierwszy raz w życiu, ale w mgnieniu oka zorientował się, z kim ma doczynienia, i przeszedł go zimny dreszcz.

Arnana dzieliła się na Półkulę Wschodnią i Zachodnią. Zachodnia dzieliła się na kilkadziesiąt państw różnej wielkości, natomiast Wschodnia była niemal w całości zalana wodą. Ten podział nastąpił stosunkowo niedawno, ledwie milion lat wcześniej, wskutek katastrofy geologicznej, która spowodowała zapadnięcie się większości ziem na Półkuli Zachodniej. W powstałych basenach zromadziła się następnie większość wód powierzchniowych, łącząc się w końcu w ogromny ocean. Jedyny kontynent tej półkuli był położony niemal idealnie pośrodku tego wielkiego obszaru wód i nosił nazwę Gandviny. Był bardzo duży, ale mimo to stanowił jedno państwo – cesarstwo o nazwie Rashan, ze stolicą w Raion. Od niepamiętnych czasów rządziła nim dynastia Shokotongów. Rashan nie utrzymywał żadnych stosunków dyplomatycznych, handlowych czy choćby turystycznych z Półkulą Zachodnią, ostatnio jednak dawał znać o sobie. Panujący obecnie cesarz Vassar Shokotong XXV i jego syn Igor urządzili sobie pewną infantylną zabawę – korzystając z tego, że Półkula Wschodnia była lepiej rozwinięta niż Zachodnia, odwiedzali za pomocą urządzenia do teleportacji kraje Półkuli Zachodniej, a raczej ich dwory panujące, Zastraszali króla lub królową, żądali aktu kapitulacji, brali na pamiątkę jakiś drobiazg z wyposażenia pałacu i wracali do siebie. Nie ciągnęli żadnych korzyści ze swego zwycięstwa, wyraźnie starczała im satysfakcja. Opór był bezcelowy, Rashanie dysponowali bowiem bronią o niezwykłej sile rażenia i żaden władca nie chciał dla ratowania swej dumy ryzykować życiem poddanych. Arnana nie znała wojen, obowiązkiem władców było ochraniać obywateli swego kraju przed niebezpieczeństwami płynącymi z zewnątrz, a nie narażać ich na niebezpieczeństwo. Gdyby któryś chciał rozpętać wojnę, zostałby natychmiast utrącony jako niebezpieczny szaleniec i zastąpiony kimś innym. Vassar i jego syn nie mysleli o wojnie, ale ich zabawa w końcu mogła się tak skończyć. Silvand miał ponurą pewność, że to właśnie oni. Chocby same tylko zielonkawe refleksy na ich czarnych włosach były dostateczną poszlaką – jedynie ktoś należący do dynastii Shokotongów mógł poszczycic się takim wyznacznikiem.

- Mamy tego, kogo nam brakowało – odezwał się Vassar z jadowitą słodyczą – Bezużyteczny książę, no proszę. Chyba możemy już zacząć negocjacje.

- Tu nie wasze miejsce.Bierzcie co chcecie i wracajcie do siebie.- rzekł król Yaher spokojnie, nie okazując strachu, choć celowało w niego kilkunastu żołnierzy.

- No właśnie, co chcemy – przytaknął mu Vassar – Zwykle bierzemy na pamiątke jakiś klejnocik czy dzieło sztuki, ale to banał. Teraz chcemy czegoś więcej.

- Czego?

Vassar nie odpowiedział od razu. Wstał i wolnym krokiem przeszedł się po sali. Silvand śledził jego kroki, wciąż przejęty dziwnym chłodem.

- Podpiszecie mi akt kapitulacji – rzekł wreszcie cesarz, zatrzymując się przed Yaherem – A jako pamiątkę zabierzemy… księcia Silvanda, jako naszego niewolnika.

- Co takiego?!- krzyknął król Yahar, nie panując nad wzburzeniem.

- Ćśś, Wasza Miłość, nie podnoście głosu – zmitygował go Vassar ironicznie – To nie uchodzi, przynajmniej tutaj, na świętej Półkuli Zachodniej. Taki mamy kaprys i już. Nie radzę się sprzeciwiać, bo to może się smutno skończyć.

Dał znak jednemu z żołnierzy. Ten obrócił się i, wycelowawszy w okno, pociagnął za spust. Niewidzialne wyładowanie trafiło w mur ogrodu, anihilując mur na długości pięćdziesięciu metrów. Rashańska broń była naprawdę groźna.

- Szkoda tego miasta, jest ładne – odezwał się milczący dotąd Igor – A książę Silvand jest wam przeciez niepotrzebny, skoro macie już nowego następcę tronu. Nie ma sensu ryzykować poważnymi zniszczeniami w jego obronie.

- Nie oddam syna na poniewierkę.- uciął Yaher ostro.

Silvand potrząsnął głowa ze zniechęceniem. Wbrew temu, co o nim mówiono, interesował się polityką międzynarodową i dużo wiedział o tym, co działo się w ościennych państwach. Wiedział też, że z tą dwójka lepiej nie zadzierać, gdyż ich zabawa potrafiła być brutalna, co nie umniejszało wcale jej dziecinnej głupoty.

-Przypomnij sobie, drogi ojcze, sprawę sprzed roku – rzekł – Król Zinayonu nie chciał zapłacić okupu ani podpisać kapitulacji i żołnierze cesarza zniszczyli wiele budynków w stolicy. Nikt wtedy nie zginął, ale w zamieszkach, które później wybuchły, było wiele ofiar. Nie chcę, żeby przeze mnie coś się komuś stało. W jednym ten typ ma rację, nikomu nie jestem tu potrzebny. Jeśli moja wolność ma być ceną pokoju, to nie ma sprawy. Ja się zgadzam.

- Ten typ – zachichotał Igor – Ale język jak na królewskiego syna…

- Mój syn nie będzie niewolnikiem.

- Mamy zacząć anihilować zabudowania od prawej czy od lewej?- spytał cesarz, unosząc swe trójkatne brwi w górę.

- Ojcze, daj spokój. Ja jestem już dorosły i mogę o sobie decydować – rzekł Silvand niecierpliwie – Nie rozumiesz, że grozi nam prawdziwe niebezpieczeństwo? Oni nie żartują. Podpisz im ten pergamin i niech się wynoszą. Pójdę z nimi, skoro nie ma innego wyjścia. Nikt nie będzie tu po mnie płakał, nawet ty, więc nie udawaj.

Sam czuł, jak bardzo szorstkie i brutalne są jego słowa, ale nie żałował ich. Od dawna miał ochotę powiedzieć ojcu coś takiego, nie miał tylko okazji. Jego zdumione i pełne niemego wyrzutu spojrzenie sprawiło mu teraz ponurą satysfakcję, jakiej sam się po sobie nie spodziewał. Widać Półbóg miał rację, gdy mówił, że w gruncie rzeczy Silvand ma zły charakter, tylko równoważy go silne poczucie prawości, które odziedziczył po matce. Że toczy się w nim nieustanna walka i lepiej, by uświadomił to sobie zawczasu, bo w końcu któregoś dnia nie zapanuje nad tym.

- Dzieciak mądrze mówi – parsknął Vassar – Nie wie jednak, że to przyzwoicie wygląda, gdy się udaje miłość ojcowską. Nikt przecież nie może oskarżać króla o bezduszność! Jak by to wyglądało w mediach?

Zaśmiał się jak z dobrego żartu. Trudno było na niego patrzeć. Mimo ze przystojny i dobrze zbudowany, sprawiał jakieś upiorne wrażenie, jakby był nie mniejszym demonem niż Medon, z którym Tytan walczył przez tyle lat. Więcej – Silvand miał wrażenie, że już woli Medona, który chociaz od razu dawał do zrozumienia, czego się po nim spodziewać. Ten wymuskany mężczyzna zdawał mu się wstrętniejszy niż tamten, potwór z piekła rodem. Igor, choć do niego podobny, nie miał tego zimnego cynizmu w wyrazie ust, a jego zielone oczy były cieplejsze w wyrazie niż oczy ojca. Mimo to na niego też Silvand patrzył z odrazą.

- Nie zmusicie mnie do zaprzedania syna w niewolę.- rzekł spokojnie Yaher.

- Ależ zmusimy, i to z łatwością – powiedział Igor wesoło – Więc może lepiej nas nie prowokuj. No, bo jeszcze możemy się pogniewać.

- Ojcze, to szaleńcy, nie przeciągaj struny &nda



Pieśń o Silvandzie część II
 

Nie, to nie on mówił. To coś obcego mówiło za niego. Jednocześnie czuł okropny ból gdzieś w środku, przemożną chęc cofnięcia tych słów i zarazem jakieś gorzkie zadowolenie z tego, co zostało powiedziane. Miał wrażenie, że traci zmysły pod ironicznym, drapieżnym spojrzeniem tych dwóch Rashan. Najchętniej skoczyłby im do gardeł, ale resztka zdrowego rozsądku powstrzymywała go od tak nieprzemyślanego działania. Nic by nie zyskał, najwyżej czujni żołnierze rashańscy zrobiliby z niego sieczkę.

Król Yaher wahał się jeszcze. Właściwie nie miał wyboru, wiedział to dobrze, gdyż prawa Arnany zakazywały stawiania wyżej życia jednego człowieka nad życiem wielu, niezależnie od tego, kim ten człowiek był. Chociaż całym sobą buntował się przeciwko oddaniu syna w niewolę, musiał ulec, by nie ucierpieli niewinni ludzie. Drżącą ręką złożył podpis na podsuniętym mu pergaminie i wypuścił pióro ze zmartwiałych palców.

- No i co? Bolało? Nie bolało – cesarz zwinął pergamin i zakomenderował wesoło – W tył zwrot! Odmaszerować.

Żołnierze zwartym szykiem wyszli przez rozwaloną ścianę do ogrodu, gdzie po chwili jeden z nich, pewnie elektrotechnik, otworzył standardowe przejście podprzestrzenne. Musiało być silne, dużo silniejsze niż te, których używano w Ternie, zresztą rzadko – pochłaniały mnóstwo energii i były mało wydajne. Rashan musiał być naprawdę dużo bardziej zaawansowany naukowo, niż myślano.

- Idziemy.

Igor położył dłoń na ramieniu Silvanda i uśmiechnął się z bliska, szczerząc ostre jak u wilka zęby. Widać było, że jest zachwycony tą sytuacją. Silvanda ponownie ogarnął chłód. Za chwilę miał zostawić za sobą całe życie, jakie znał, a wszystko działo się tak szybko, ze nie miał nawet czasu pomyśleć nad tym, co dalej. Miał zostać niewolnikiem, a na dobrą sprawę nawet nie wiedział, co to znaczy w praktyce – na Zachodniej Półkuli nie było niewolnictwa, choć znano to słowo, gdyż historia wspominała zamierzchły zwyczaj 'niewolnictwa za długi'. Powoli, zmuszając się do każdego kroku, podszedł do otwartego przejścia. Ziało głęboką czernią, postrzępione brzegi falowały, połykając kolejnych żołnierzy, snadź przyzwyczajonych do tego sposobu podróżowania. Wiedziony przemożnym pragnieniem Silvand odwrócił głowę i ogarnął spojrzeniem ogród, mur, widoczną przez rozbitą ścianę salę tronową. Chwilę później, popchnięty przez Igora, znalazł się w przejściu.


4.GORZKIE ŻNIWA



Gdy minął lekki zawrót głowy, spowodowany działanie podprzestrzeni na błędnik, zauważył, ze stoi na łące, porośniętej wysoką trawą. Niedaleko czekały pod opieką dwóch mężczyzn konie, fachowo osiodłane i wypoczęte.

- Witaj w nowej ojczyźnie – rzekł sarkastycznie Vassar – Hallan, daj mu niewolniczą liberię.

Jeden z żołnierzy rozwiązał juki przy boku wspaniałego gniadosza i rzucił Silvandowi kaftan oraz spodnie z czegoś, co przypominało szarobrązowa skórę, w dotyku jednak było miękkie niczym gruba bawełna. Jeśli to była skóra, to preparowana w sposób nieznany na Zachodniej Półkuli. Silvand, zaciskając zęby, przebrał się w ten prosty strój, postanawiając nie protestować przeciw niczemu. I tak był na przegranej pozycji. Gdy kończył zapinać szeroki pas z kilkoma kieszeniami, żołnierz wyjął jeszcze z juków duże nożyce.

- Wybacz, mały, ale niewolnicy mają włosy obcinane przy samej skórze.- Cesarz uśmiechnął się złośliwie, przesuwając dłonią po jedwabistych włosach Silvanda.

Na całej Arnanie wszyscy nosili długie włosy, od niepamiętnych czasów. Młody książę poddał się postrzyżynom z rozpaczą w sercu – miał wrażenie, że w ten sposób Rashanie pozbawiają go nie tylko godności osobistej, ale i człowieczeństwa. Z trudem zachowywał spokój, wiedział jednak, ze jakiekolwiek protesty pogorszą tylko sprawę. Ci ludzie wyraźnie upajali się swą przewagą i władzą, jaką mieli nad księciem krwi. Bawiło ich to, jakby byli dziećmi, które dostały do zabawy żywą lalkę.

- A teraz na koń i w drogę.- zakomenderował Vassar.

- Konie?- powiedział mimo woli Silvand, dotykając dłonią swej ostrzyżonej głowy. Miał wrażenie, ze nie poznałby siebie w lustrze.

- Dziwisz się, że używamy koni? Będziesz musiał się wiele nauczyć o naszym świecie. Tutaj używanie maszyn do pracy, którą mogą wykonać ludzie lub zwierzęta, jest przestępstwem, więc jedynie pogotowie ratunkowe, straż pożarna i jednostki specjalne policji mają prawo używania pojazdów mechanicznych.

Igor dosiadł swego rumaka i uśmiechnął się do Silvanda niemal życzliwie. Jego słowa brzmiały dziwacznie, dla Ternańczyka nawet nielogicznie, ale coś jednak wyjaśniły. Milcząc wspiął się na siodło. Umiał jeździć konno, gdyż kształcono go w różnych dyscyplinach sportowych, również w hippice, chociaż na Zachodniej Półkuli konie dawno przestały być środkiem transportu. Silvand lubił te cierpliwe, łagodne zwierzęta, a także wszystkie inne, do tego stopnia, że gdy w wieku czternastu lat wysłano go za karę na farmę, zamiast na letni obóz, był szczęśliwy mogąc zajmować się zwierzętami gospodarskimi. To była ciężka praca od świtu do nocy i, prawdę mówiąc, nikt nie wierzył, by wytworny paniczyk mógł jej podołać, ale młodziutki królewicz wszystkich zaskoczył. Tyrał przez całe dnie z niesłabnącym zapałem, zrywał się w środku nocy do kotnych owiec i nigdy się nie skarżył. Jego entuzjazm był niepojęty u wydelikaconego arystokraty o białej skórze i rękach gładkich niczym atłas, nikt tego nie rozumiał, jedynie Ezze... Znał ją już wtedy od dwóch miesięcy. Nie, nie chciał teraz o niej myśleć. Została poza nim, jak całe życie, które dotąd miał. Przed otwierało się nowe, być może bardziej ponure, niż mógłby to sobie wyobrazić, ale nie miał wyboru.

Od strony widocznego w oddali miasta nadjechał wóz pełen ludzi w szaroburych kaftanach, i kilku konnych jeźdźców. Książę Igor wstrzymał nieco swego rumaka.

- Na żniwa, Lecke?- spytał.

-Tak, Wasza Wysokość – odparł z szacunkiem krępy mężczyzna w zielonkawym stroju, dotykając dłonią kapelusza – Musimy się spieszyć. Metereolodzy zapowiadają nadejście pory gradowej o miesiąc wcześniej niż zwykle, a nam brakuje ludzi.

- Weź na razie tego – Igor wskazał niedbałym ruchem na Silvanda – Przyślemy jeszcze kilku z zamku, może kilkunastu... Ilu będziemy mogli.

- Dziękuję, Wasza Wysokość.- Lecke kiwnął na Silvanda, który bez słowa zsiadł z konia i dołączył do żeńców. Nie miał zamiaru protestować, i tak by to nic nie dało. Był niewolnikiem, tak samo pozbawionym praw jak inni niewolnicy i musiał przyzwyczaić się do tej myśli.

Po krótkiej podróży dotarli do rozległych pól, porośniętych dojrzałym wysokim zbożem. W Ternie również były takie pola, ale pracowały na nich maszyny, nie ludzie. Tutaj to ludzie ścinali zboże szerokimi sierpami. Widywał takie w muzeum, ale tu migały w sprawnych rękach żeńców, którzy, co wydało się Ternańczykowi dziwne, nie wyglądali jakoś na nieszczęśliwych. Może przywykli? Podobno do wszystkiego można przywyknąć. Silvand ujął podane mu narzędzie. Nie umiał się nim posługiwać, ale patrząc na innych spróbował naśladować ich najlepiej, jak mógł. Szło mu opornie. Nie nadążał za innymi, ciężki sierp wyślizgiwał mu się z rąk, ale pracował, zacisnąwszy zęby. Wkrótce rozbolały go zgięte plecy, a podwójne słońce paliło go przez kaftan mimo niezwykłej struktury nieznanego mu materiału. Z minuty na minutę coraz bardziej chciało mu się pić, ale nie próbował się skarżyć. Myślał, że już nie wytrzyma i zemdleje, gdy ktos trącił go lekko w ramie. Obok n iego stał mężczyzna, obarczony koromysłem z dwoma wiadrami. Prawą ręką, okaleczoną przez jakiś wypadek, podtrzymywał koromysło, a lewą podsunął Silvandowi do ust czerpak pełen wody. Ternański książę napił się chciwie. Woda miała jakąś cierpką domieszkę, która w cudowny sposób usuwała nie tylko pragnienie, ale i znuzenie spowodowane ciężką pracą. To wszystko było więc zorganizowane w bardzo praktyczny sposób, uwzględniający wszystkie aspekty sprawy.

Koło południa, gdy słońce prażyło najmocniej, rozległ się dźwięk trąbki sygnałowej, oznajmiający przerwę na posiłek. Żeńcy ustawili się w kolejce do kotła, z którego wysoka dziewczyna w jaskrawej sukni nalewała coś na podstawiane miski. Gdy kolejka doszła do Silvanda, dziewczyna spojrzała na niego z uśmiechem i szczodrze nałożyła mu jakiejś kaszy z kawałkami wedzonego mięsa.

- Pierwszy raz przy żniwach?- zagadnęła. Miała szeroką, dobroduszną twarz i długi warkocz przerzucony przez ramię. Nie była więc niewolnicą.

- Skąd wiesz?- spytał książę nieufnie.

Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej i wskazała palcem na jego dłonie. Silvand, zaskoczony, spuścił oczy i wtedy zobaczył, że dłonie ma całe we krwi.

- Jedz. Jak skończę wydawanie obiadu, zajmę się tobą.- powiedziała szafarka i zajęła się innymi, którzy oczekiwali cierpliwie na swoją kolej.

Silvand przysiadł w cieniu jednego ze snopów. Nie był głodny, ale jadł przez rozsądek, by mieć siłę do dalszej pracy. Kasza była nawet niezła, choć nieco przesolona. Głodzić go nie zamierzano. Wyskrobywał właśnie ostatnie ziarnka z dna, gdy dziewczyna z warkoczem przykucnęła obok niego.

- Mam na imię Inguti – powiedziała, smarując jego dłonie maścią i zakładając potem na nie rodzaj cienkich rękawiczek z tkaniny podobnej do ściśle tkanego bandaża – A ty?

- Silv – odparł – Jestem niewolnikiem, zabranym jako trofeum z Zachodniej Półkuli.

- Głowa do góry – Inguti poklepała go po ramieniu – Bywają gorsze nieszczęścia. Odpocznij teraz, zanim znowu dadzą sygnał do podjęcia pracy.

Ta dziewczyna zdawała się miła i przyjazna, jednak Silvand nie miał zamiaru pozwolić sobie na zaufanie jej. Dlatego nie podał jej pełnego imienia, a jego formę skróconą, będącą w zasadzie zdrobnieniem od popularnego we wszystkich klasach społecznych imienia Essilvy. Wolał mieć się na baczności przed wszystkimi, więc i przed tą dziewczyną. Idąc za przykładem innych żeńców wyciągnął się w tej odrobinie cienia, jaką miał do dyspozycji i zamknął oczy. Starał się nie myśleć o bólu pościeranych do żywego rąk, które zresztą pod wpływem maści od Inguti uspokoiły się nieco. O swej obecnej sytuacji też wolał nie myśleć. Lepiej było po prostu leżeć leniwie i czekać na sygnał.

Po południu było mu trudniej, ale jeszcze gorzej podczas dwóch następnych dni. Potem przywykł i zobojętniał na wszystko. Dzień zaczynał się od pobudki, potem następowało śniadanie, złożone z dużego kubka żółtawej śmietany i kilku kromek dziwnego, bardzo spoistego, czarnego jak smoła chleba, grubo posmarowanego masłem. W Ternie wogóle nie jedzono nabiału, więc już sama śmietana była dla Silvanda pewną nowością, a czegoś takiego jak ten chleb nigdy nie widział. Jednak był on raczej smaczny i dawał mnóstwo energii, potrzebnej na ranek. Potem zawożono całą brygadę na pole, gdzie pracowała do obiadu. W południe jedzono kaszę z wędzonką lub jakiś gulasz, potem godzina wypoczynku i praca do wieczora. Kolacji nie dostawali, jedynie kubek gorącego mleka przed samym snem – i tak byli zbyt zmęczeni, żeby jeść, walili się wszyscy na swoje posłania w barakach i spali do samego rana jak zabici. Kiedy skończono sprzęt zboża, całą brygadę skierowano do pracy w warzywnikach, a potem do sadów, gdzie drzewa i krzewy uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców. Większości z nich Silvand nawet dotąd nie widział, ale, jak się wkrótce przekonał, wszystkie były raczej smaczne, a szczególnie jakieś małe, kuliste jagody, rosnące w niewielkich gronach. Były żółte lub czerwonawe, paskowane na zielono i miały smak jednocześnie bardzo słodki i kwaskowy. Można je było jeść prosto z gałęzi, gdyż nie używano tu żadnych pestycydów. Nauka w Rashanie stała na wysokim poziomie i wszystkie hodowlane rośliny modyfikowano w laboratoriach genetycznych tak, by były odporne na wszelkie szkodniki. Nawet gdyby zjawił się jakiś nowy typ insekta, to władzy centralnej bardziej opłacało się wypłacanie odszkodowań niż trucie ludzi i zwierząt, a w efekcie kosztowne leczenie. Silvand musiał przyznać, że było to niegłupie rozumowanie. Kiedy tylko mógł, korzystał z tego i podjadał nieco owoców, idąc zresztą za przykładem innych. Nadzorcy albo udawali, że tego nie widzą, albo uważali, że jest to w porządku, w każdym razie żaden z nich nawet słowa nie powiedział na to, że niewolnicy przy pracy łasowali zbierane owoce. Pilnowali jedynie, by zbiór szedł sprawnie i szybko.

Czemu tak naciskano na pośpiech? Silvand zrozumiał to już tego dnia, gdy zakończywszy zbiory świętowali przy stołach zastawionych różnymi przysmakami. Trzymani od kilku tygodni na smacznym i pożywnym, ale jednostajnym pożywieniu niewolnicy rzucili się wprost na kanapki z wędliną, paszteciki, kotlety, knedle, grube kawałki placków z karmelem i wspaniałe, kremowe ciastka. Taki był zwyczaj – po zakończeniu żniw następowało tzw. niewolnicze święto, wielka uczta i zabawa. Oprócz tego były takie święta ustawowo, cztery razy do roku. Czy przestrzegano tego zwyczaju wszędzie? Ależ tak, bo tylko dwór cesarza miał prawo do posiadania niewolników, a cesarzowi lepiej było się nie narażać. Jego zarządzenia były święte. To wszystko wyjaśniła mu Inguti, która wyraźnie odczuwała do niego jakąś sympatię. Silvand słuchał jej uważnie, pojadając bez apetytu, gdyż teraz, gdy mógł odpocząć, opanowała go nagła melancholia. U jej podłożu leżała niewątpliwie tęsknota za domem i poczucie beznadziejności swego położenia. Tak właśnie było – czuł się jak w pułapce i nie mozna było nic na to poradzić.

- Uśmiechnij się, Silv – poprosiła go wreszcie Inguti – Tu nie jest źle. Rashan to piękny kraj i żyje się tu wcale miło. Dlaczego jesteś tak zamknięty w sobie?

- Długo by mówić – odparł Silvand w roztargnieniu – Nie wiem zresztą nawet i tego, co teraz ze mna będzie. Pewno odeślą mnie do pałacu cesarza, a wolałbym znaleźć się w każdym innym miejscu, byle nie tam.

Inguti pokiwała głową. Wiedziała, że dwór cesarski przypomina labirynt pełen pułapek i współczuła serdecznie temu przybyszowi z Zachodniej Półkuli, nic jednak nie mogła mu pomóc. Nawet nie mogła mu towarzyszyć, choć chciałaby. Jej miejsce było tu, w cesarskim gospodarstwie rolnym.

Nagle śpiewający jakąś swawolną piosenkę nadzorca uniósł głowe i urwał wpół taktu.

- Wszyscy do baraków, koniec święta!- zawołał, składając pospiesznie swój kernal, rodzaj niewielkiego akordeonu o zadziwiająco głębokich tonach.

Niewolnicy sprawnie sprzątnęli ze stołu wszystko, co na nim jeszcze zostało i wraz z tymi zapasami schronili się w barakach. Silvand pomagał im, choć nie rozumiał, skąd ten pośpiech. Na niebie widniała zaledwie jedna, co prawda ciemnogranatowa i sunąca dość nisko, ale niewielka chmura. Jednak już wkrótce zrozumiał. Upłynęło ledwie pięć minut od zamknięcia baraków, gdy o ich ściany i dach zabębnił gwałtowny grad. W jednej sekundzie świat wkoło pociemniał i wyraźnie pochłodniało. Teraz stało się jasne, czemu okna w barakach były z tak grubego, absurdalnie ciężkiego na pozór szkła. Odgłosy gradu brzmiały tak, jakby jakieś nieprzyjacielskie wojsko obrzucało budynki kamieniami, całymi cetnarami kamieni. Nadzorcy zapalili lampy, przyzwyczajeni do takich anomalii niewolnicy usiedli, gdzie który mógł i zaczęli spokojnie dojadać zabrane ze stołów przysmaki, rozmawiając wesoło o jakichś swoich sprawach. Silvand nie brał udziału w rozmowach, zresztą nie miał o czym mówić z tymi ludźmi, może miłymi i niezłymi w gruncie rzeczy, ale boleśnie obcymi. Nawet Inguti, choć tak ładna i sympatyczna, budziła w nim nieufność . Stojąc przy oknie patrzył z niedowierzaniem na gęstą zasłonę lodowych kawałków, przesłaniającą całkowicie świat za oknem. Nigdy nie widział czegoś takiego i cieszył się, że jest teraz tum, w tym zatłoczonym, ale ciepłym i bezpiecznym baraku. Na dworze zostałby ukamienowany w minutę. Stał i patrzył, póki nie zapadła całkowita ciemność i nadzorcy nie dali komendy udania się na spoczynek.

Gdy następnego dnia Ternańczyk wyjrzał przed barak, ledwie mógł uwierzyć własnym oczom. Wszystko wokół zalegała gruba warstwa potrzaskanych kawałków lodu, z których niektóre dochodziły rozmiarami do wielkości męskiej pięści. Mniejsze drzewa były połamane, krzewy przytłuczone do ziemi, inne rośliny wogóle gdzieś znikły. Gdyby nie skończyli zbiorów, przepadłyby bez ratunku. Inni zdawali się nie dostrzegać w tym nic niezwykłego. Umyli się pod studnią i przygotowali wozy do drogi, zmieniając wprawnie koła na szerokie, drewniane płozy. Tak było łatwiej jechać po drogach zasypanych lodowymi odłamkami, wolno tającymi w promieniach słońca, a jeszcze tego samego dnia mieli wszyscy wrócić do swoich stałych miejsc pracy. Nie przerażało ich to, podobnie jak żniwa. Śpiewali wesoło po drodze i żartowali, tak jakby byli wolnymi ludźmi, wracającymi do domów. Silvand wciąż nie mógł tego zrozumieć. Nie brał udziału w tej ogólnej wesołości, obserwował w milczeniu zniszczony przez grad krajobraz, wciąż zadając sobie jedno pytanie – jak można żyć w tym kraju, nękanym przez podobne kataklizmy. Jednak widać było to możliwe. Pasażerowie wozów wysiadali po drodze przy rozległych gospodarstwach, żegnając się ze sobą żartobliwie. W końcu został tylko jeden wóz. Gdy dojechał do Raion, został na nim już tylko jakiś tuzin niewolników, łącznie z Silvandem.


















5. STOLICA


Stolica wydała się Ternańczykowi przede wszystkim bardzo kolorowa i nowoczesna. Była niewątpliwie ogromna, dużo rozleglejsza niż Sha’nd, w którym wychowywał się młody książę, ale główna różnica polegała na nowoczesności zabudowy. Było w tym coś niepojętego – Ternanie preferowali styl architektury zwany „retropuls”, a jednocześnie nowoczesne urządzenia, podczas gdy tutaj było chyba odwrotnie. Wspaniałe, smukłe drapacze chmur, całe z nowoczesnych materiałów, błyszczące niklem i szkłem, betonowa kostka chodnikowa, taśmociągi, ruchome schody i neoasfaltowe jezdnie. A obok tego wszystkiego konna trakcja pasażerska, wierzchowce i bryczki, sprzątacze z ręcznymi narzędziami i staroświeckie kramy zamiast naszpikowanych elektroniczną aparaturą sklepów. Silvand rozglądał się po tym wszystkim ze zdumieniem i ciekawością, prawie zapomniawszy, na jakich jest tu prawach. Nagle drgnął. W mijanym właśnie zaułku siedziała mała, może jedenastoletnia dziewczynka i śpiewała niepewnym głosikiem jakąś piosenkę, akompaniując sobie na trzystrunnym instrumencie. Ten widok rozdarł gwałtownie zasłonę niepamięci, jaka wysiłkiem woli narzucił na całą swoją przeszłość. Jak żywa stanęła mu przed oczami Ezze, jej drobna postać, ciężką masę czarnych włosów przetykanych złotem, okrągła twarzyczka o dziwnych, bladobrązowych ustach i oczach wypłowiałych niczym ze starości. Usłyszał jej głos, sarkastyczny, gdy mówiła i dźwięczący całą gamą barw, gdy śpiewała. Przypomniał sobie wszystko, co razem przeżyli, całe jej przywiązanie i bezinteresowną przyjaźń.

- Przecież ja byłem dla niej niedobry.- pomyślał bezradnie.

Traktował ją jak coś oczywistego, jak kogoś, kto zawsze przy nim będzie. Nie myślał nigdy o tym, co ona czuje, mała przybłęda z obcego świata, bardziej obca niż można to sobie wyobrazić. Może wogóle nie rozumiał jej uczuć? Mógł nie rozumieć. Ezze wyrosła na innej planecie, pod pojedynczym słońcem, na planecie wstrząsanej naturalnymi kataklizmami i szarpanej wojnami, czymś, czego rodowity Arnańczyk nawet nie umiał ogarnąć umysłem. Jak to jest, gdy dwa narody tracą rozum tak dalece, by mordować i podpalać wszystko, co stanie im na drodze? Jakie to musi być straszne... I w tym wszystkim wychowała się Ezze, cudowna istota, poetka i śpiewaczka, która pewnego dnia niespodziewanie spadła na ulice Sha’nd. Czy tam, skąd pochodzi, jest więcej takich jak ona? Znał ją od siedmiu lat, ale właściwie nic o niej nie wiedział – ani w jakim była wieku, ani kim byli jej rodzice, ani co się z nią działo przed pojawieniem w Ternie. Nie mówiła o tym, i dopiero teraz uświadomił sobie ze wstydem, że nie pytał jej o to. Może powinien?

Wóz wjechał w bramę cesarskiego zamku, ogromnej budowli stylizowanej na zamek sprzed dwustu lat, ale wykonanej z nowocześniejszych materiałów, chyba żelazobetonu i utwardzanych metali. Na dziedzińcu kręciło się kilkunastu niewolników obojga płci, wszyscy zajęci jakąś pracą. Na nowoprzybyłych ledwie spojrzeli, ale zaraz pojawił się przy wozie rudy olbrzym w zielonej liberii i zmierzył taksującym wzrokiem wszystkich pasażerów.

- Są cali, Nazar – uspokoił go szef żniwiarzy – Ten dodatkowy doszedł w drodze. Trzeba spytać księcia Igora, co z nim robić, to jego niewolnik.

Nazar podrapał się po głowie.

- No dobrze – powiedział z wahaniem – Spytam, choć starszy książę jest dziś w fatalnym humorze i lepiej nie nasuwać mu się na oczy...

- Ty, Nazar, nie plotkuj, bo nie za to ci tu płacą – zabrzmiał za jego plecami gniewny głos Igora – O, witaj, Silvand. Aleś schudł przy tych żniwach...Do twarzy ci z tym, wiesz? Bardzo żeś się zmęczył?

- Nie twoja sprawa.- warknął Silvand. Niemal w tej samej chwili poczuł na obnażonych ramionach ostre smagnięcie. Nazar ostrzegawczo pogroził mu rękojeścią bicza.

- Do członków rodziny królewskiej nalezy odzywać się z szacunkiem – rzekł surowo – Inaczej oberwiesz. Zrozumiano?

Igor roześmiał się tak, jakby ta sytuacja wreszcie poprawiła mu nastrój.

- Będzie czas go utemperować – rzekł – Nazar, zdaje się, że Xevar został już zwolniony i wakuje ci posada stajennego. Niech ten przybłęda zajmie się końmi. Zrób mu jakiś pokoik nad stajnią, bo o ile wiem, to w czworakach nie ma już miejsca.

- Tak jest, Wasza Wysokość.- Nazar wypręzył się na baczność ruchem zdradzającym byłego wojskowego.

Na dziedziniec wyszedł może dziesięcioletni chłopiec w ciemnopurpurowym ubraniu. Chłopiec był chudy i wątły, poruszał się z ociężałością niepasującą do dziecka w tym wieku, a jego ostre rysy zdradzały wyraźne podobieństwo do Igora.

- Jednak wyszedłeś, Polo? Żebyś tylko sobie nie zaszkodził – zwrócił się do niego książę z pewną troską, ale zaraz wrócił do dawnego, sarkastycznego tonu – Popatrz no na tego jasnowłosego przystojniaczka. To nasz niewolnik, nasz, nie cesarstwa, rozumiesz? Nasza zabawka, nasza własność. Jest królewskiej krwi, zabawne, nie?

Chłopiec popatrzył na Ternańczyka z tą samą drapieżnością w spojrzeniu, która cechowała Igora i Vassara. Oczy miał głęboko wpadnięte i podkrążone, z pewnością nie grzeszył zbyt dobrym zdrowiem. Starszy brat objął go opiekuńczo i odszedł wraz z nim, nie zaszczyciwszy już Silvanda słowem ni spojrzeniem.

- Chodź – Nazar pociągnął ternańskiego księcia za łokieć – Na drugi raz, chłopcze, nie pyskuj Igorowi. Niejednemu już obrzydził życie, i ty też nie dasz mu rady. Znasz się na koniach?

- Znam.- Silvand przystanął na moment. Przez dziedziniec przeszła młoda kobieta, drobna i delikatna, w zaawansowanej ciąży. Jej strój i krótkie włosy wyraźnie wskazywały na to, ze ona również była niewolnicą.

- Co się z nią stanie, gdy urodzi? A z jej dzieckiem?- spytał, nim zdążył się powstrzymać.

- Nic. Co ma być? Uważasz nas tu za barbarzyńców, czy co? Zresztą martw się lepiej o siebie. Jeśli nie spokorniejesz, czeka cię tu ciężkie życie. Książę Igor łamał nie takich jak ty, a ja się za tobą nie ujmę.

Mimo tych ostrych słów, mimo piekącego śladu bata na ramionach, Silvand odniósł wrażenie, że ten rudy olbrzym jest mu raczej życzliwy. Zamilkł więc i bez słowa podporządkował się jego poleceniom. Tego dnia nie było ich zresztą tak wiele – obaj zajęci byli urządzaniem prowizorycznego pokoju nad stajnią. Przede wszystkim usunęli stamtąd część starych worków z zimową paszą i postawili przepierzenie między resztą składu a ścianą z jedny, okrągłym oknem. Potem wyszorowali całe pomieszczenie szarym mydłem, ustawili w nim składane łóżko, jakąś odrapaną szafkę i niewielki stolik na jednej nodze. Następnie przynieśli dobrze wypchany siennik, wałek pod głowę, używany tu jako poduszka i kilka podniszczonych koców. Na większe luksusy nie było co liczyć.

- No, nie będzie ci tu źle – zawyrokował wreszcie Nazar, obrzucając efekt ich wysiłków zadowolonym spojrzeniem – Tyle, że na zapach nic już nie poradzimy. Na dole mieszka czterdzieści pięć koni, wiesz.

- Nic mi to nie przeszkadza.- zapewnił go Ternańczyk.

Był już prawie wieczór. Silvand zastanawiał się, czy nie zejść do koni, ale przeszkodził mu w tym niespodziewany gość – książę Igor.

- Odpocznij sobie teraz, końmi zajmie się Branteus – rzekł wesoło – I poczytaj sobie, to ci poprawi nastrój.

Rzucił na stolik plik ternańskich czasopism i wyszedł, nim zdumiony Silvand zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Ta nagła łaskawość była podejrzana, choć nie mógł odgadnąć, co się za nią kryje. Jednak te czasopisma były prawdziwe i młody Ternańczyk wziął je do ręki z prawdziwym wzruszeniem. Były dla niego niczym powiew powietrza z drugiej półkuli, z jego domu, który utracił, być może na zawsze.

Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, był tytuł na pierwszej stronie :”TRAGICZNA ŚMIERC BYŁEGO NASTĘPCY TRONU”. Zdjęcie poniżej przedstawiało tłum ludzi, podążających za wozem pogrzebowym, a tekst pod nim informował, ze książę Silvand zabił się na przejażdżce w górach, spadając z konia w przepaść. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Kto wymyślił takie oszustwo i właściwie w jakim celu? Żeby go nie szukano? Żeby ukryć wstydliwą dla króla Yahera prawdę? Nie, chyba nie. Twarz jego ojca była dobrze widoczna na zdjęciu i to, co na niej widniało... nie, nie on to wymyślił. Obok niego stała lady Eda, uznawana za najpiękniejszą dziewczynę w królestwie, a za nimi... Czyżby się mylił? Serce zatrzepotało mu w piersi. Przeglądał wszystkie gazety gorączkowo, w poszukiwaniu potwierdzenia lub zaprzeczenia i w jednej z nich znalazł krótką uwagę:

- W pogrzebie młodego księcia wzięła udział również Rhonda Vale, o której odnalezieniu pisaliśmy w poprzednim numerze. Aczkolwiek wskutek ciężkiej rany głowy pani Vale nadal nie przypomina sobie żadnych szczegółów sprzed wypadku, dwór królewski uznał, że otoczenie jej opieką to obowiązek wobec opłakanego już żołnierza.

Zatem Rhonda żyła! Ciężko ranna, zagubiona wśród ludzi, którzy jej nie znali, nie wiedziała nawet, jak bardzo ktoś przeżywał jej domniemaną śmierć. Jak ją odnaleziono? Pewnie przypadkiem, bo światem rządzi przypadek, wbrew temu, co mówił mu Półbóg. Książę Igor, chcąc go pognębić do reszty, dał mu niechcący coś, z czego mógł czerpać siłę. Cios spudłował, uderzył w próżnię, dzięki Rhondzie. Nieważne, że straciła pamięć. Zawsze była dla niego oparciem i pomocą, i nawet teraz to się nie zmieniło. Była ostatnim z jego przyjaciół i choć teraz juz o tym nie pamiętała, ważne było, że wogóle żyła. Wrócił do artykułu i przeczytał dokładnie wszystko, co napisano o Rhondzie. Bardziej odgadł niż zrozumiał w tym rękę Półboga i po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że być może źle go ocenił. Być może Półbóg wcale nie był wszechmocny, a mimo to próbował naprawiać, co tylko się dało.

Silvand złożył starannie gazetę i wsunął ją pod poduszkę. Miała być jego talizmanem przeciwko zwątpieniu, ale w natłoku późniejszych wrażeń szybko o niej zapomniał.








Pieśń o Silvandzie część III
 

6. NIEZWYKŁY GOŚĆ


Chłosta była zwykłym sposobem karania niewolników w Rashanie. Silvand szybko się o tym przekonał. Za każde słowo nie dość grzeczne, za każdą robotę wykonaną nie całkiem tak, jak od niego żądano, dostawał kilka batów na gołe plecy. Początkowo upokorzenie bolało go bardziej niż samo bicie, później jednak zobojętniał na to i przywykł. Znacznie gorszą rzecza niz otrzymywane razy były pomysły Igora, który najwyraźniej uparł się, by obrzydzić mu życie. Wymyślał w tym celu przeróżne rzeczy: kazał Silvandowi czyścić sobie buty, nigdy nie ominął okazji, by rzucić mu jakąś nieprzyjemną uwagę, a gdy spraszał na bankiet swoich przyjaciół, często kazał mu się obsługiwać, jak lokajowi. Był niezmordowany w wyszukiwaniu nowych sposobów na dokuczenie młodemu Ternańczykowi. Silvand przyjmował te szykany z cała godnością, na jaką mógł sie zdobyć w tych warunkach, ale było mu coraz trudniej. Mimo to po jakimś czasie, trochę wbrew sobie, zaczął znów chwytać rzadkie okazje do odrobiny radości, a przede wszystkim zaczął interesować się tym, co go otaczało. A przecież cesarski zamek był miejscem, gdzie stale się coś działo. Sama nauka o tym, jak cesarstwo funkcjonowało, okazała się bardzo ciekawa. Silvand dowiedział się, że dzieliło się ono na kilkanaście królestw, połączonych obecnie unią monetarną, gospodarczą i polityczną. Jeszcze do niedawna toczyły między sobą wojny, co stało w jaskrawej sprzeczności z panującym na Półkuli Zachodniej pokojem. Tam właściwie nie znano wojen, tutaj jednak ostatnia z nich była jeszcze dość świeżym wspomnieniem. Szczęśliwie wyglądało na to, że to już przeszłość. Wszyscy królowie podlegali cesarzowi, który był jednocześnie królem Gerundy – tak dokładnie nazywało się centralne królestwo, którego stolicą było Raion. Unia działała w zasadzie na prawach równości poszczególnych królestw. Decydujący głos we wszystkich sprawach nie należał do cesarza, uchwały podejmowano zwykłą większością głosów, ale cesarz miał prawo weta i w szczególnych wypadkach mógł domagac się ustąpienia z tronu króla, który jego zdaniem działał na niekorzyść związku. Co się działo, gdy to cesarz był cierniem w tym wieńcu, Ternańczyk na razie nie wiedział.

Gdy pewnego wieczoru na dziedziniec wjechał klatkowóz, niewolnicy zaczęli szeptać gorączkowo między sobą. Silvand stał za daleko, by móc usłyszeć ich słowa, ale, choć zajęty czerpaniem wody ze studni, podniósł głowę, zaintrygowany. Klatkowozy używane były zazwyczaj do przewożenia wyjątkowo niebezpiecznych zwierząt, ale żaden nie wyglądał tak, jak ten. Pręty klatki były z niebieskawego złota, a każdy z nich pokrywał wieloczłonowy napis runiczny. W klatce nie było żadnego zwierzęcia. Siedział tam człowiek – młody mężczyzna, na pewno nie starszy od Silvanda, ubrany w obcisły, jedwabny strój, nieco podobny do trykotu gimnastyków, ściągnięty dodatkowo w talii szerszym niż dłoń pasem z rzeźbioną klamrą. Silvand nigdy nie widział podobnego ubrania, ale ten, który je nosił, sam w sobie był niezwykły. Jego skóra była jasna, trochę zbyt blada, co jednak wcale nie raziło, przeciwnie, dodawało mu swoistego wdzięku. Gładkie jak szkło włosy połyskiwały głębokim granatem, a gdy klatkowóz podjechał bliżej, Ternańczyk zobaczył, że ich odcień zmienia się w pulsującym rytmie. Były dość krótko obcięte, wbrew obowiązującej modzie, ale nad pięknie zakreślonymi brwiami tworzyły obfitą, postrzepioną grzywkę. Silvan w życiu nie widział takiej fryzury. Nieznajomy uśmiechnął się z pewną kpiną na widok jego zainteresowania, a ten uśmiech zarysował w jego policzkach czarujące dołki. Z bliska Silvand mógł zobaczyć, że jego twarz przypomina nieco rysami Igora. Wąski podbródek, wysokie czoło i lekko wystające kości policzkowe zdradzały wyraźnie dziedzictwo Shokotongów, ale na tym też podobieństwa się kończyły. Mały, prosty nos o klasycznym kształcie na pewno nie miał cech wspólnych z długimi nosami cesarskiej rodziny, usta też były stanowczo inne: mniejsze i delikatniej zarysowane. Wielkie, podłużne jak liście oczy miały zupełnie niewiarygodną, pastelowoniebieską barwę, jakiej Silvand dotąd nawet sobie nie wyobrazał..

- Kto to jest?- spytał Ternańczyk Branteusa, który właśnie podszedł, by zabrać napełnione wiadro.

- Ten w klatce? Wielka szycha. Nazywa się Varens i jest krewnym cesarza. Ale to czarna owca w rodzinie. Terminuje u Almaviry, to już mówi samo za siebie.

- U kogo? Kim jest ten Almavira?

- A prawda, ty nie jesteś stąd. Almavira to najpotężniejszy mag na tej półkuli. Kawał łotra i na dodatek przestępca. Tylko że kto mu kajdanki założy, hę, jak on jednym słowem potrafi cały regiment wojska wbić po pas w ziemię? Varens uczy się u niego i sam już nie bardzo jest człowiekiem.

Branteus zabrał wiadra i poszedł do stajni, a Silvand zaczął czerpać wodę do nowych, pustych naczyń. Nie spuszczał przy tym wzroku z klatkowozu, który zaparkowano na środku dziedzińca. Coś go niepokoiło, choć nie wiedział, co. Nie miał zbyt wiele czasu, by o tym myśleć – przed snem musiał jeszcze wyczyścić kopyta kilkunastu koniom i wszystko sprawdzić. Wolał nie poruczać Branteusowi odpowiedzialniejszych zadań, bo ten chłopak, choć chętny do pomocy i bardzo silny, był opóźniony umysłowo i lepiej było na niego uważać. Gdy wreszcie wykonał wszystko, co miał do roboty, był tak zmęczony, że zasnął, ledwo przyłożył głowę do poduszki.

W środku nocy zbudził się jednak. Chwilę leżał, wpatrzony w ciemność, potem wstał i zszedł ze swego stryszku na dół. Kilka koni parsknęło z cicha, poza tym panowała błoga cisza. Silvand, nie bardzo myśląc o tym, co robi, wyszedł na dziedziniec, gdzie nadal czerniała ogromna klatka. Podszedł do niej wolnym krokiem, zastanawiając się, czemu nie zamknięto więźnia w zamkowych lochach, skoro był taki ważny.

- Nie możesz spać, czy lunatykujesz?- spytał go Varens. Siedział na środku klatki ze skrzyżowanymi nogami, prawie niewidoczny w mroku nocy. Tylko jego oczy świeciły jak oczy dzikiego zwierzęcia.

- Co z tobą zrobią?- odpowiedział Silvand pytaniem na pytanie.

Varens zaśmiał się. Wynurzający się zza chmury księżyc oświetlił jego gibką postać i twarz, wykrzywioną ironicznym uśmiechem.

- Ze mną? Prawie że nic. Zostawią mnie w tej klatce, aż umrę – odoparł lekko – Jeśli zastanie mnie w niej wschód słońca, będzie po mnie. I tyle. Nie lubią mnie, wiesz.

- Almavira nie moze cię uwolnić?

- Nie bardzo. Raz, że ta klatka jest z magicznego złota, nie do sforsowania czarami, a dwa, że on jest takie zdania: jeśli uczeń nie umie radzić sobie sam, niewart jest, by go uczyć.

Silvandem wstrząsnął nagły dreszcz. Poczuł niewytłumaczalną sympatię dla tego dziwnego osobnika, jakoś nie potrafił uwierzyć, że jest on zły. Przez lata nauczył się ufać swemu instynktowi w tych sprawach, i ten właśnie instynkt podpowiadał mu teraz, że Varens nie jest taki, jak o nim mówią. Rozejrzał się i nagle podjął decyzję.

- Poczekaj.- rzucił i pobiegł do stajni.

W skrzynce z narzędziami powinno być to, czego teraz potrzebował. Nie odważywszy się zapalić światła, by nikogo nie zaalarmować, przerzucał narzędzia, rozpoznając je dotykiem, aż wreszcie odnalazł zgrabny, zagięty szpikulec, służący do usuwania kamieni z końskich kopyt. Wrócił biegiem na dziedziniec. Niewiele wiedział o metalach, ale utkwiło mu w pamięci, że czyste złoto jest miękkie, a jedynie czyste zachowuje właściwości magiczne. Neutralizuje wtedy wszelkie moce magów i czarowników (Silvand nie chwytał różnicy znaczeniowej między tymi pojęciami, ale wiedział, że taka różnica istnieje), i nie ma na to sposobu.

Varens obserwował w milczeniu, jak Ternańczyk majstruje przy zamku klatki. Silvand wyczuwał jego napięcie i towarzyszące mu lekkie zdziwienie, że ktoś chce się narażać w jego obronie. Sam Silvand doskonale wiedział, że jeśli go odkryją, to nie tylko uniemożliwią mu akcję ratunkową, ale też zostanie surowo ukarany. Mimo to nie ustawał w swych wysiłkach. Nie miał instynktu włamywacza, nie miał nadziei na posłużenie się szpikulcem jak wytrychem, ale za jego pomocą rozginał mozolnie zapadki zamka, póki ten wreszcie nie puścił. Varens zwinnie wysunął się z klatki i jego niepokojące oczy znalazły się tuż przy oczach Silvanda. W ciemności błysnęły jego zęby, ostre jak kły drapieżnika, gdy więzień uśmiechnął się – nie z wdzięcznością, a z drwiącym politowaniem. W następnej sekundzie Silvand poczuł ostre ukłucie na szyi. Jednocześnie po całym jego ciele nieodpartą falą rozlała się ekstaza, jakiej istnienia nawet nie podejrzewał. Wiedział, co się dzieje – Varens pił jego krew, zatem znał już jego ponury sekret – ale jednocześnie pragnął, by to się nigdy nie skończyło. Trwało to jednak bardzo krótko. Wampir znów się uśmiechał do niego, ocierając swe delikatne usta z krwi.

- Jesteś łatwowierny... Tytanie – rzekł cicho, kładąc na jego ramionach wąskie dlonie, zakończone długimi paznokciami – Ale dziękuję. Ocaliłeś moją niepokorną głowę, i może przekonasz się jeszcze, że Varens nie jest niewdzięcznikiem.

Ostrożnie wyjął mu z ręki szpikulec.

- Lepiej będzie, jak ja go wezmę. Przekonasz się, że mam rację.

Odwrócił się i zwinnie przeskoczył przez mur, zostawiając Ternańczyka w ogromnym zdumieniu. Był pewny, że nigdy wcześniej nie spotkał się z tym człowiekiem, jak więc on tak szybko mógł rozszyfrować jego drugie ja? Tytan bywał na Wschodniej Półkuli , to prawda, ale nigdy nie zetknął się tam ani z Almavirą, ani z jego uczniem. Zresztą Gandvina, jedyny kontynent tej półkuli, była ogromna, całe cesarstwo Rashan zajmowało ledwie jedną dwunastą jego powierzchni. Tytan odwiedzał jedynie jej górzyste rejony, oddalone o minimum pięćset mil od najbliższego miasta, bo tam uwili sobie gniazdo ludzie, którzy stanowili zagrożenie. Wstrząsnął nim nagły dreszcz. Otulił się mozniej zarzuconym na ramiona kocem i wrócił do stajni, do swego łóżka. Był oszołomiony utratą krwi, dziwnie obolały, ale jednocześnie ogromnie, niewytłumaczalnie szczęśliwy.

Rano, tak jak się tego spodziewał, wybuchła straszna awantura. Nikomu nie mieściło się w głowie, że ktoś mógłby uwolnić Varensa i jego magiczne moce. Specjaliści zbadali dokładnie zniszczony zamek i strawili cały dzień na poszukiwaniu narzędzia przestępstwa. Teraz Silvand rozumiał, czemu mag zabrał mu szpikulec – gdyby znaleźli u niego ten zaimprowizowany wytrych, sprawa mogłaby się skończyć zupełnie źle. Vassar publicznie odgrażał się, że każe ściąć tego, kto ośmielił się uwolnić więźnia, bez względu na to, kim on by się okazał. Nie było powodu, by mu nie wierzyć – na tej półkuli kara śmierci nie była niczym niezwykłym, orzekano ją w wielu wypadkach. Teoretycznie istniała i na Półkuli Zachodniej, ale tam nie była stosowana od bardzo dawna. Uważano ją za barbarzyński przeżytek i słusznie lub nie, obywano się bez niej. Nie można powiedzieć, by Ternańczyk był przerażony, ale czuł nieprzyjemne łaskotanie w okolicy serca, gdy przeszukiwano stajnię. Wiedział, że nic nie znajdą, ale sama świadomość, że gdyby nie przytomność umysłu Varensa, to śledczy znaleźliby w jego skrzynce narzędzie przestępstwa, była nieprzyjemna. Był o włos od poważnego niebezpieczeństwa. Niepowstrzymana chęć niesienia pomocy mogła wpędzić go w prawdziwe tarapaty, z których nie wyłgałby się juz drobną chłostą. Na szczęście nikt go nie podejrzewał. Przesłuchano go rutynowo, ale jego odpowiedzi na stawiane pytania słuchano z miernym zainteresowaniem. Nikt widocznie nie spodziewał się, że mógłby powiedzieć coś ciekawego.

- Żeby tylko wiedzieli to, co ja wiem...- myślał Silvand, patrząc na śledczych i jednocześnie ciesząc się, że nikt go nie podejrzewa. Wogóle nie podejrzewano jak dotąd nikogo – cieszyło go to, gdyż wiedział, że gdyby ktoś został skazany za jego winę, musiałby się przyznać i położyć głowę na pniu. Wolałby tego uniknąć. Mimo wszystko kochał życie, nawet takie podłe, jakie teraz prowadził. Sam uważał, że to zabawne: pozbawiony wszystkiego, zdegradowany do roli stajennego popychadła, choć wychował się w pałacowych komnatach i od małego ludzie mu się kłaniali, dręczony przez Igora i chłostany za każde przewinienie, mimo wszystko kochał życie. I wcale nie miał ochoty, by się z nim rozstać.

Nie znalazłszy nikogo, kogo możnaby powiązać z uwolnieniem ważnego więźnia, cesarz i jego syn postanowili zaatakować twierdzę, w której mieszkał Almavira. Gdyby nie wściekłość, spowodowana tym, co się stało, pewnie nigdy by tego nie zrobił, ale gniew wyraźnie zmącił mu umysł i Vassar pospiesznie zmobilizował silny oddział żołnierzy, którzy byli szkoleni do walki z przeciwnikiem biegłym w magii. Kiedyś, jak opowiedział Silvandowi Branteus, magowie przejęli na jakiś czas kontrolę nad państwem, ale ludziom udało się ich wreszcie pokonać i wypędzić poza granice cesarstwa. Jednak i tam bywali groźni. Almavira, Czarny Mag, nie miał takich zapędów jak Medon. Nie próbował sięgnąć po koronę, ale czasem utrudniał prawowitemu władcy rządzenie.

- On wbił sobie do głowy, że będzie współczesnym Araxetem – opowiadał Silvandowi Branteus, gdy obaj wykonywali niekończącą się robotę, to znaczy czyszczenie stajni – Wiesz, w średniowieczu był tu taki napaleniec, który odbierał bogatym i rozdawał biednym, uwalniał więźniów, buntował chłopów.... Almavira robi podobnie, z tym, że nie walczy mieczem, a czarami. Miłościwy Pan dostaje szału na sam dźwięk jego imienia, ale nic nie może zrobić, bo Almavira ma nieprawdopodobną moc. Teraz tez nic nie zdziała, zobaczysz.

Uśmiechnął się szeroko. Silvand odpowiedział mu podobnym uśmiechem. Lubił tego chłopca, nieco powolnego, o umyśle dwunastolatka. Branteus nie był niewolnikiem. Wychował się na cesarskim dworze, jako niemowlę podrzucony pod kuchenne drzwi i, przyuczony w późniejszym czasie do wykonywania prostych robót, już tu został. A ponieważ kochał konie i był silny fizycznie, przydzielono go do cesarskich stajen.

Wkrótce okazało się, że Branteus miał rację. Po kilku dniach cesarz i jego doborowa kompania wrócili, wściekli i zmęczeni, z pustymi rękami. Almavira, który widać spodziewał się ich wizyty po ucieczce swego ucznia, otoczył swą siedzibę taką magią, że żołnierze zabłądzili, nie umiejąc odróżnić majaków od rzeczywistych obiektów. Samej siedziby maga nawet nie zobaczyli, choć każdy z nich znał na pamięć miejsce, gdzie była zbudowana – Almavira wcale tego nie krył.

Po powrocie Vassar zamknął się w swoich komnatach i z nikim nie chciał rozmawiać. Słyszano, jak klął w najwyższej pasji, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko – ostatni raz wtedy, gdy żona wyrzuciła go z zebrania Rady Królów, przemując prowadzenie rozmów. Mimo poważnych wątpliwości co do jej równowagi psychicznej, zawsze i wszędzie uznawano jej zwierzchność. Miało to podstawy logiczne: Maeve, choć trochę szalona, zawsze podejmowała właściwe decyzje i dawała znakomite rady.

Nie wiadomo, jak długo cesarz siedziałby w swym dobrowolnym zamknięciu, gdyby nie wydarzenie, które zelektryzowało cały cesarski dwór. Oto przed bramami zamku pojawił się Almavira. Wjechał na dziedziniec we własnej osobie, na czarnym ogierze o płonących, czerwonych ślepiach, i zażądał audiencji.

Silvand z zaciekawieniem wyjrzał na dziedziniec. Nikt inny się na to nie poważył, przeciwnie, wszyscy się pochowali, gdzie kto mógł, ale młody Ternańczyk nie miał podstaw, żeby bać się Czarnego Maga. Chciał zobaczyć, jak wygląda ktoś, przed kim wszyscy uciekają jak zające – myślał, że może jest olbrzymem lub jakimś potworem, ale widok go zaskoczył. Almavira był smukłym, niezbyt wysokim mężczyzną o srebrnozłotych włosach, nastroszonych w przedziwnej fryzurze. Kilka dłuższych pasm opadało na koronkowy kołnierz jego ściągniętej w takii, marszczonej bluzy o rękawach wąskich do połowy przedramienia, a od połowy rozkloszowanych. Twarz miał wąską, przeciętnie przystojną, trochę kanciastą, oczy nieco skośne i równie skośne brwi nad oczami, zewnętrznymi końcami sięgające aż górnej linii czoła. Wyglądał tak, jakby przydomek „Czarny Mag” był mu nadany nieco na wyrost, ale Silvand z miejsca wyczuł tę osobliwą emanację, która wyróżniała specjalistów od najmroczniejszych czarów. Walczył z takimi jako Tytan, wspierany dyskretnie przez Półboga, i wiedział dobrze, jak trudną ma się z takimi robotę.

- Zajmij się moim koniem.- powiedział Almavira, zsiadając i rzucając Silvandowi wodze. Jego głos był słodki słodyczą trucizny, ale mimo woli człowiek wsłuchiwał się w niego jak w piosenkę.

Silvand nie oponując chwycił wodze rumaka, który parsknął dziko, błysnął zębami i stanął dęba. Okute ciężkimi podkowami kopyta śmignęły tuż koło uszu Ternańczyka, który, nie cofnąwszy się ani o krok, wyciągnął rękę. Wyczekawszy na odpowiedni moment przykrył dłonią nozdrza konia i, szepcząc uspokajająco, ściągał powoli wodze, póki grożące mu kopyta nie opadły ze stukiem na bruk dziedzińca. Silvand, dalej łagodnie szepcząc, poklepywał teraz konia po karku i szyi, a ten, wciąż nerwowo pomrukując, przebierał nogami i prężył grzbiet. Pieszczota najwyraźniej mu się podobała, choć nie chciał pokazać tego po sobie.

- Nieźle, nieźle – rzekł mag z oszczędnym uznaniem – Pilnuj go, póki nie wrócę.

Lekkim krokiem ruszył do zamku i znikł za drzwiami. Silvand został sam ze swymi myślami, jesli nie liczyć czarnego ogiera nieznanej mu rasy, który, całkiem juz uspokojony, pocierał teraz łbem o jego ramię. Mimo swego strasznego wyglądu i dzikiego usposobienia był jednak zwykłym koniem, może z odrobiną magii w żyłach. Wyraźnie lubił głaskanie i poklepywanie, i już nabierał do Silvanda zaufania. Ternańczyk poszperał w kieszeni i, wyciągnąwszy kostkę cukru, podał go ogierowi na otwartej dłoni. Koń wziął delikatnie cukier i całkiem się już uspokoił. Inni niewolnicy, którzy wylegli z barakó, patrzyli na Silvanda z mieszaniną szacunku i niedowierzania, ale on ich nie widział, pogrążony we własnych myślach. Dużo dałby teraz za to, by móc zajrzeć tam, gdzie Almavira rozmawiał z cesarzem. Czy to były prywatne apartamenty Vassara? E, nie, chyba raczej sala tronowa. Bo w to, że Almavira dostąpił audioencji, wcale nie wątpił. Czarny Mag na pewno umiał osiągać swój cel, zresztą inaczej tak by sie go nie bali.

- Nie zamyślaj się tak, bo byle pętak cię zaskoczy – Almavira stanął niespodziewanie za plecami Ternańczyka i wyjął mu z ręki końskie wodze – Jakbyś kiedy potrzebował posady, zgłoś się do mnie. Jak dotąd żaden człowiek nie odważył się podejść do Bellefora bliżej niż na pięć kroków.

- Nie jestem strachliwy.- rzekł spokojnie Silvand.

- O, to to już wiem – rzekł mag z osobliwym akcentem, dostrzegalnym jedynie dla Silvanda – Jesteś naprawdę niezły... Jeszcze kiedyś się spotkamy.

Zawrócił konia i odjechał, wcale się nie spiesząc. Z krążących między służbą opowieści Silvand dowiedział się później, że Almavira spokojnie, bez cienia afektacji, zabronił cesarzowi wszelkich zaczepek pod adresem jego uczniów, a gdy Vassar próbował ratować jakoś resztko godności, niedbałym pstryknięciem palców stopił cesarski tron w jedną skwierczącą bryłę. Potem wyjasnił uprzejmie, że bez szczególnego wysiłku może zrobić to samo z całym zamkiem, ale nie jest wrogo usposobiony, prosi więc o zaprzestanie nękania jego podopiecznych. Z wojny nikt nie odniósłby korzyści, lepszy jest pakt o nieagresji.

Jeszcze długi czas cały cesarski dwór żył tymi wydarzeniami, nie mając najmniejszego pojęcia, kto odegrał w nich wcale niepoślednią rolę. Silvand myślał o tym wszystkim może najmniej, a wkrótce nastąpiły inne wydarzenia i na jakiś czas całkiem zapomniał o Varensie








7. GRA



- Widzisz? Zrobił sobie tarcze z tych zwierzaków. Chowa się za nimi, pogrąża się w pracy, żebym nie mógł go dosięgnąć.

Igor zapalił papierosa i spojrzał na swego ojca, który bez emocji śledził ruch na dziedzińcu.

- I tak go dosięgniesz – powiedział cesarz – Jesteś przecież Shokotongiem.

- Tak. Ja jestem Shokotongiem, a on Devarem... Czy to świadczy na mojá korzyść, a jego niekorzyść?

- Skądże. Chcę tylko powiedzieć, że będziesz miał z nim ciężką przeprawę. Devarowie są twardzi i łatwo się nie poddają.

- Tym lepiej

Igor znany był z tego, że uwielbiał wszystko, co daje opór. Zawsze wybierał dla siebie najbardziej narowiste konie i psy – jego obecnym ulubieńcem był Ferris, czarny kundel o ponurym i kapryśnym usposobieniu, oraz Delo, ogier tak złośliwy, że stajenni bali się do niego zbliżać. Gdyby Silvand od razu się poddał, Igor przestałby się nim interesować, ale tlący się w młodym Ternańczyku płomień buntu podniecał jego naturę.

Jeśli chodzi o Silvanda, ten rzadko myślał o Igorze. Nie miał na to zbyt wiele czasu, wciąż zajęty końmi. Miał do pomocy dwóch stajennych, ale, świadomy odpowiedzialności, zawsze sam wszystkiego dopatrywał. Złość Igora budziło właśnie to, ze jego jeniec nie poświęcał mu chyba żadnej myśli. Brak mu było nienawiści, przeklinania, czy choćby ciężkich spojrzeń, które Silvand mógłby rzucać w jego stronę.

- Zaraz go sprowokuję, uważaj tylko.- zdecydował nagle, rzucił papierosa i zbiegł na dziedziniec.

- Hej, niewolniku! – zawołał wladczo – Osiodłaj dla mnie Enarda.

- Enardo ma zranioną nogę. Osiodłam kazdego innego, ale nie tego.- odparł Silvand spokojnie.

- Śmiesz mi się sprzeciwiać?- Igor uniósl szpicrutę i z premedytacją wymierzył Ternańczykowi uderzenie na odlew. Dobrze wiedział, że dla mieszkańców Terny nie było gorszej obrazy niż takie uderzenie.

- Ach, ty...!- krzyknął Silvand i rzucił się na niego z pięściami.

Tego Igor się nie spodziewał. Liczył na wybuch, na przekleństwa i złorzeczenia, ale nie mieściło mu się w głowie, że jakiś niewolnik może mieć dość straceńczej odwagi, by zaatakować cesarskiego syna. Nim otrząsnął się ze zdumienia, już leżał na płytach dziedzińca, a Silvand stał nad nim z oczami płonącymi wściekłością. Był jak odmieniony. Nie tylko zresztą te oczy... głównie skóra, która nagle jakby pociemniała, nabrała brązowej barwy. Trwało to przez mgnienie oka, ale Igor był pewny, że się nie myli. A więc ten chłopak z Terny krył jeszcze jedną tajemnicę poza tymi, których na pół się domyślał! Czyżby... czyżby za jego odsunięciem od tronu kryło się nie to, co powiedziano wprost, ale sprawa jego pochodzenia? Nikt nie słyszał, by któryś z Devarów zmieniał kolor skóry pod wpływem wzburzenia. Nie zdążył jednak tego dobrze przemyśleć, gdy jego ojciec znalazł się tuż przy nich. Był wyraźnie zły.

- Igorze, marsz na górę – rzekł ostro – Widziałem, co zrobiłeś. Znasz zasady. A co do ciebie, to skoro jesteś tak bojowy, znajdziemy ci ujście dla takich instynktów. W sobotę mamy przyjęcie. Uświetni je pokaz walki, i tym razem będziesz miał godnych siebie przeciwników.

Silvand popatrzył na niego, nic nie rozumiejąc. Nie uszło jego uwagi, że Igor zaniepokoił się. Odciągnął ojca na bok i usiłował coś mu tłumaczyć, ale cesarz wskazał surowo ręka na drzwi. Książę westchnął ciężko i niechętnie poszedł do wieży, w której mieściły się jego prywatne apartamenty.

- No i teraz się doigrałeś – powiedział Nazar, który nagle zjawił się obok Silvanda – Co cię ugryzło, by rzucać się na księcia? Prawda, że postąpił on nieładnie, ale jest synem cesarza, a ty jesteś tylko jednym z jego niewolników. Nie mogłeś się powstrzymać, czy jak?

- To był odruch... O czym mówił cesarz? O jakiej walce?

Nadzorca potrząsnął frasobliwie rudą głową.

- Wyznaczy ci przeciwnika ze szkoły zapaśniczej – wyjaśnił – Jakiś zawodowy siłacz spuści ci lanie, a pretensję będziesz mógł mieć tylko do siebie. Po co przeciwstawiasz się Igorowi? Spokorniej, a zostawi cię w spokoju.

Ternańczyk nie odpowiedział na tę radę. Nie bał się walki, która go czekała, bardziej niż ta perspektywa męczyło go to, że nie rozumie Igora, nie rozumie jego ojca, i nie rozumie wogóle niczego. To państwo funkcjonowało dziwnie, a ludzie byli tu inni niż ci, do których przywykł. Zwłaszcza rodzina cesarza... Vassar, Igor, Polo, i cesarzowa Maeve, którą widział do tej pory tylko raz. Niewiele się o niej mówiło, ale to ona miała rzeczywistą władzę i wszyscy, nie wyłączając samego cesarza, bali się jej jak ognia. Vassar uwielbiał żonę, a ona odpłacała mu nienawiścią gwałtowną i zaciętą. Czemu więc za niego wyszła? Trudno było przypuszczać, że kobietę tego pokroju można do czegoś zmusić. Dobrowolnie za niego jednak chyba nie wyszła, skoro tak go nienawidziła, że okazywała mu to jawnie, wobec wszystkich. Dziwne, ze w tej sytuacji urodziła mu dwoje dzieci, zas obecnie znów była brzemienna. Jak do tego doszło? Ten raz, gdy Silvand widział tę kobietę, cesarz wziął ją na korytarzu za rękę. Maeve dostała wtedy ataku szału. Ciskała wszystkim, co wpadło jej w ręce, krzycząc przy tym przeraźliwie i bez chwili przerwy. Sądząc z reakcji dworzan i służby, wszyscy byli przyzwyczajeni do takich wybuchów i wiedzieli, czym one grożą – cesarzowa potrafiła poważnie zranić kogoś, kto wszedł jej wtedy w drogę. Była bezkarna i można było tylko spróbować jej uciec. Każdy schował się, gdzie kto mógł i życie w zamku zamarło, póki cesarzowa nie zamknęła się wreszcie w swoich komnatach. Przebywała tam przez następne trzy dni, nikogo nie wpuszczając i nie przyjmując pożywienia. Chyba nie była zupełnie normalna.

W umyśle Silvanda doszło do pewnego rozdwojenia – nagle zaczął współczuć tej rodzinie. Było to dziwaczne, współczuć ludziom mającym władzę i bogactwo Shokotongów, ale w tej rodzinie wyraźnie źle się działo. Być może kretyńska w gruncie rzeczy zabawa, której namiętnie się oddawali, a której ostatnią ofiarą był on sam, była ucieczką od czegoś, czego sami nie umieli nazwać?

Westchnął i wrócił do pracy. Widział, że Nazar popatruje na niego z troską, i jakby z pewnym zdziwieniem, że ten obcy niewolnik jakoś nie boi się czekającej go walki. Nie zwracał na to uwagi. Nie miał zamiaru mu tłumaczyć, że walczył w swym krótkim życiu więcej, niż chciał i mógł, i że nie boi się żadnego przeciwnika, jakiego mogą mu narzucić. Półbóg wyszkolił go lepiej, niż zdołałby to zrobić jakikolwiek mistrz walki, kilka lat podwójnego życia było dla niego nieustającym treningiem. Nie istniał chyba zwykły człowiek, który mógłby go pokonać w pojedynkę. Ta świadomość powinna cieszyć ternańskiego księcia, ale nie sprawiała mu radości. Drogo zapłacił za tę umiejętność, za drogo, by się nią cieszyć. Nawet to, że była bronią, której nie mogło wykryć najstaranniejsze przeszukanie, nie sprawiało tej przyjemności, co wtedy, gdy miał siedemnaście lat. Wtedy był dumny z tego, czym się stał pod okiem Półboga, po dziecinnemu dumny. Młody głupiec! Nie zdawał sobie sprawy z tego, jakim przekleństwem będzie dla niego kostium Tytana.

- Tytani zwykle źle kończą – ostrzegł go kiedyś Półbóg – Trzymaj nerwy na wodze, jeśli nie chcesz wylądować na cmentarzu... lub w więzieniu, bo i to się już zdarzało.

Nie, nie mógł mieć pretensji do Półboga. Nie krył przed nim, co mu grozi i jak będzie w rzeczywistości wyglądało jego życie bohatera, zawsze usiłował wskazać mu właściwą drogę. Nie można było winić go za to, że uwazał bezpieczeństwo Zachodniej Półkuli za ważniejsze od prywatnego życia jednego chłopca, choćby ten chłopiec był królewskim synem. Ciekawe, czy Wschodnia Półkula też ma swego Półboga, który kreuje Obrońcę w chwili największego niebezpieczeństwa? A jeśli nie, to jak tu sobie radzą?

Niewiele myślał o walce, póki nie nadeszła sobota. Nawet i wtedy nie zaprzątał sobie nią głowy, dopiero, gdy po niego przyszli, dotarło do niego, że ma przed sobą nieprzyjemną próbę. Nie lubił walczyć – w gruncie rzeczy nie uznawał nawet czegoś takiego jak walka dla sportu. Wydawało mu się rzeczą odrażającą to, że komuś może sprawiać radość obserwowanie ludzi, z których jeden usiłuje pokonać drugiego siłą mięśni i bezwzględnością. A teraz sam miał stać się „atrakcją wieczoru” dla gości cesarskiego dworu. Widocznie na Wschodniej Półkuli lubiono taką barbarzyńską rozrywkę, skoro, jak już wiedział, istniała tu specjalna akademia zapaśnicza. Z niej właśnie miał pochodzić jego przeciwnik.

Bez protestu zdjął niewolniczy kaftan i założył dziwaczny strój z czarnej skóry, w którym wyglądał jak zawodowy atleta. Przekonał się o tym, gdy idąc za strażnikami zerknął w lustro, wiszące na korytarzu. Od miesięcy nie zaglądał do lustra, bo ani na polu, a ni w stajni żadnego nie było. To w korytarzu było pierwszym, które zobaczył od dnia przybycia do tego kraju. Aż przystanął, gdyż z gładkiej tafli spojrzał na niego zupełnie obcy człowiek. Sylwetka pozostała atletyczna, ale była teraz szczuplejsza, z wyraźniej zaznaczonymi węzłami mięśni. Twarz niby ta sama, a jednak inna – oczy pozostały czarne, ale były jakby większe, o twardszym wejrzeniu. W wychudzonej twarzy kości policzkowe zaznaczały się mocniej, tak samo jak kości wąskich, pięknie wymodelowanych szczęk. Brakowało wspaniałej, jedwabistej, złotoblond grzywy, którą Ezze tak lubiła czesać... Krótkie włosy sprawiały, ze czoło wydawało się wyższe i szersze – przecinające je ciemne brwi nie były przedtem widoczne spod obfitej grzywki, opadającej aż na oczy. Nie wyglądał starzej, to nie było to... ale czegoś brakowało w jego spojrzeniu i to własnie rzucało cień na cała twarz. Dopiero po chwili zrozumiał, że brakło nadziei, oczekiwania na cokolwiek. Jego oczy były teraz podobne w wyrazie do oczu Ezze – były to oczy starca.

Nie mógł dłużej medytować nad swoim odbiciem, gdyż jeden ze strażników popchnął go rozkazująco. Musiał iść – przecież goście nie mogli czekać na swoją „atrakcję”. Ruszył posłuszni i po chwili znalazł się na rozległym, wewnętrznym dziedzińcu kompleksu pałacowego. Nigdy tu nie był. To miejsce służyło za salę bankietową na świeżym powietrzu i było obsługiwane wyłącznie przez wolną służbę, nie przez niewolników. Wokół podwyższenia, na którym grała orkiestra i popisywały się tancerki, stały zastawione bogato stoły, przy których ucztowali cesarscy goście. Obecnie podwyższenie było puste, za to ogrodzone rozpiętymi na słupkach linami. To tam Silvand miał ponieść osobliwą karę za podniesienie ręki na cesarskiego syna. Igora nie było wśród gości. Nie było także jego matki, ale to nie stanowiło osobliwości, gdyż Maeve zazwyczaj nie brała udziału w żadnej z wydawanych przez Vassara uczt. Jednak Silvand przysiągłby, że widzi za zasłoną w jednym z okien jej głowę, ozdobioną cyklamenową fryzurą i żółtobrązowym makijażem (tak nosiła się większość wielkich dam w cesarstwie). O tym, że Igor patrzy ze swego okna, nie wątpił ani przez moment, ale nie spodziewał się, że i Maeve interesuje się takimi widowiskami. Czemu więc nie zeszła do gości? Silvand spojrzał na rozbawionego Vassara, który mierzył go cynicznym wzrokiem, wzruszył ramionami i wszedł na zaimprowizowany ring. Z drugiej strony wchodził już jakiś osiłek w samych szortach. Za nim drugi, potem trzeci... Silvand spojrzał ze zdumieniem na cesarza.

- Z którym z nich mam walczyć?- spytał.

- Ze wszystkimi – odparł Vassar tak, jakby rozumiało się to samo przez się – To ma być kara, nie zawody, zapomniałeś?

- No dalej, dalej!- zaczęli wołać goście, klaszcząc w ręce.

Ternańczyk wzruszył ramionami i postanowił przestać się wreszcie dziwić czemukolwiek. Zwyczaje panujące w Rashanie były mu tak obce, że czuł się tu jak żywcem przeniesiony w średniowiecze lub zgoła na inną planetę. Nie mógł ich pojąć, ale musiał się przystosować – nie było wyjścia. Jego przeciwnicy wyglądali groźnie, ale nie mogli wiedzieć, z kim mają doczynienia. Sądząc z ich min, lekceważyli go i uważali po prostu za niewolnika, którego należalo na rozkaz cesarza sprać, czekała ich więc nie lada niespodzianka. Silvand uniosł ręce i przybrał postawę zapaśniczą, uważając jednocześnie, by nikt nie zaszedł go od tyłu.

Zaatakowali go leniwie, w sposób wyraźnie sygnalizujący, co mają zamiar zrobić i Silvand niemal się uśmiechnął, przechodząc do kontrataku. Walka z kilkoma przeciwnikami naraz to było cos, czego uczył się pod okiem Półboga całymi dniami, a tworzeni przez niego przeciwnicy byli o niebo groźniejsi niż ci chopcy z akademii. Jednego powalił klasycznym uderzeniem w kolano, drugiego zbił z nóg kopnięciem z pełnego obrotu, wymierzonym w żołądek. Trafił trochę wyżej, niż zamierzał, ale rezultat i tak był wcale zadowalający. Trzeci z siłaczy zawahał się nieco, a na jego twarzy odbił się kompletny brak zrozumienia. Silvand bez wysiłku stanął na rękach, błyskawicznie zarzucił mu nogi na szyję i przewrócił na deski. Wokół zabrzmiała istna burza oklasków. Jak zauważył Ternańczyk, klaskał też sam cesarz, i kto wie, czy nie najżarliwiej.. Był wyraźnie zachwycony, czego nie dałoby się powiedzieć o zawodnikach. Szybko pozbierali się i stanęli na nogi, a ich oczy miotały pioruny gniewu. Silvand sprężył się, przewidując, że właściwa próba dopiero się dla niego rozpocznie. Nie chodziło tylko o powalenie zawodników, walka miała się chyba skończyć dopiero wtedy, gdy któraś ze stron nie będzie zdolna do walki.

Zapaśnicy zaatakowali niemal jednocześnie. Księciu nie udało się uniknąć wszystkich ciosów, ale te, co trafiły w cel, niespodziewanie rozjątrzyły go. Skontratakował zajadle, chwycił ramię jednego z zapaśników i poczuł raczej, niż usłyszał, jak kości tamtego pękają, choć byłby przysiągł, ze nie używa całej siły. Odepchnął unieszkodliwionego przeciwnika na bok i w tej samej chwili dostał takie uderzenie w brzuch, że poleciał do tyłu, uderzając głową w jeden ze słupków podtrzymujących liny. Zerwał się natychmiast, z wściekłością i rozpaczą w oczach, w samą porę, by uderzeniem na odlew powalić bliższego z przeciwników. Nie dbał w tej chwili o to, czy zrobił mu krzywdę – pewnie tak, gdyż włożył w ten cios całą siłę, na jaka było go stać. Został jeszcze jeden. Ten był ostrożniejszy niz jego koledzy, być może miał zimniejszą krew, a może był od nich nieco mądrzejszy. Przez chwilę okrążali się niczym dwa wilki, mierząc się nawzajem wzrokiem, potem przeszli do zwarcia i Ternańczyk dostał silne uderzenie w krtań, że stracił oddech, a w oczach zamigotały mu setki iskier. Raczej instynktownie niż z rozmysłu odchylił się w bok, o włos unikając kolejnego morderczego uderzenia, które mogło zakończyć walkę. Chwytem zwanym halo przewrócił zapaśnika, oplatając go ramionami, jak mógł najmocniej. Jego siły kończyły się, musiał jak najszybciej doprowadzić do rozstrzygnięcia tej walki. Zapaśnik wił się w jego objęciach, kopał, trafiając w czułe miejsca z jadowitą precyzją, ale nie mógł się wyrwać. Silvand nie na darmo był szkolony w walce przez Półboga, nie na darmo walczył całymi godzinami z kadawrami, które Półbóg stwarzał na poczekaniu, ale teraz nie miał do dyspozycji siły Tytana, jedynie własne. Na szczęście starczyło mu ich. Gdy wreszcie poczuł, że żebra przeciwnika zaczynają trzeszczeć, puścił go i uderzył pięścią w skroń. To był koniec walki. Silvand wstał i, chwiejąc się na nogach, wśród niekończącej się burzy oklasków, zszedł z podwyższenia. W tej chwili nie czuł, jak bardzo był zmaltretowany, czuł jedynie zmęczenie, zniechęcenie i ogromny niesmak. Entuzjazm rashańskiej elity sprawiał mu realną przykrość – odczuwał to tak, jakby zrobiono z niego przestępcę i cieszono się z tego.

Nazar czekał na niego na głównym dziedzińcu.

- Idź do siebie – powiedział z niemal ojcowska czułością, kładąc mu na ramieniu swa wielką łapę – Przez kilka dni będziesz do niczego, ale nie przejmuj się tym. Odpoczywaj. Zyskałeś w oczach cesarza i jego syna, naprawdę nie masz się czego wstydzić. Pokonać trzech atletów z akademii, no no...

- Nie jestem z tego dumny. Nienawidzę przemocy i nie wybaczę Igorowi, ze do tego doprowadził. Wysłałem trzech młodych ludzi, którzy nic mi nie zawinili, do szpitala i to nie z własnej woli, a zmuszony. Gdzie tu powód do dumy?- spytał gorzko Ternańczyk.

- Taki, że ty tam nie trafiłeś. No idź już.

Silvand posłusznie powlókł się do swego pokoiku nad stajnia. Ciągle czuł się nienajgorzej, przynajmniej fizycznie, ale był jak otępiały. Położył się na łóżku i zasnął jak kamień. Obudził go dopiero łomot gradu, walącego wściekle w ścianę i okno. Pora gradowa trwała nadal, choć aż takich opadów, jak ten przy końcu żniw, już nie było. Mimo to lepiej było nie wychodzić wtedy na dwór, bo kawałki lodu dochodziły do wielkości gołębiego jaja. Silvand wstał i ociężale zszedł na dół. Bolała go głowa, pragnął pooddychać trochę chłodnym, wilgotnym powietrzem, cudownie świeżym, jak zawsze po gradowej zamieci. Nim dotarł do drzwi stajni, burza przycichła i tylko drobne kawałeczki lodu padały jeszcze z ciemnego nieba. Silvand z rozkoszą wciągnął w płuca zimne powietrze, wilgotny opar, unoszący się nad pełnym gradowych kulek dziedzińcem. Te noce po gradobiciach miały nieodparty czar, jakby były nie z tego świata. Tylko one godziły go jakoś z gorzką niewolą i oderwaniem od tego, co było całym jego życiem.

- Jak ty jeszcze na nogach stoisz?

Suchy, kłujący głos wyrwał go z rozmarzenia. Niedaleko niego stał książę Igor, owinięty w aksamitną pelerynę i palił w zadumie papierosa, spoglądając na Ternańczyka lśniącymi zielono oczami. Był mniej wrogi, niz. Zazwyczaj, zdawał się być niemal przyjazny, ale Silvand nie ufał tej zmianie i miał się na baczności.

- Jakoś stoję, a bo co? Rozczarowany? - spytał.

Igor potrząsnął zdecydowanie głową.

- Wiedziałem, że jesteś kawał twardziela – odparł – Obserwuję cię przeciez od początku. Myślałem kiedyś, żeś jakiś mazgaj, a ty... No nic. Kiedyś jeszcze wrócimy do tej rozmowy. Dobranoc, siłaczu.

Niespodziewanie zgasił papierosa na obnażonym ramieniu Silvanda i odszedł, nie oglądając się za siebie.

- Co za drań – pomyślał Ternańczyk, chłodząc oparzone miejsce kawałkiem lodu, podniesionym z ziemi – A jednak... mam wrażenie, że w innych okolicznościach mógłbym go nawet polubić. Co za dziwaczny układ...

Postawszy jeszcze chwilę wrócił na górę i położył się do łóżka. Jak na jeden dzień miał stanowczo dość wrażeń.

Tak, jak przypuszczał, następnego dnia nie mógł nawet podnieść się o własnych siłach. Bolało go całe ciało, tak jakby został bez litości obity grubą pałką. Trudno mu było uwierzyć, że nie ma złamanej żadnej kości, ale przecież lekarz, który obmacał go uczciwie niedługo po walce, powiedział, ze są całe. Obrażeń wewnętrznych też nie stwierdził. Nie pozostawało nic innego, jak wytrzymać. Nazar zwolnił go z pracy, oferował mu nawet jakieś środki przeciwbólowe, ale Silvand nie chciał rashańskich leków. Czuł do nich niewytłumaczalny wstręt i wolał cierpieć, niż łykać jakieś nieznane mu proszki. Kilka razy zajrzała do niego też Dormicja, pytając, czy czegoś mu nie trzeba albo czy coś zje. Nie mógł jeść, ale pił dużo i chciwie, co wiązało się z kłopotliwym, w jego sytuacji wstawaniem do toalety.

Intrygowała go Dormicja. Ta drobna niewolnica każdą wolną chwilę spędzała na przygotowywaniu wyprawki dla swego mającego się narodzić dziecka, a mimo to znajdowała jeszcze czas, by pomagać innym. Była pełna radości życia i zyczliwości zadziwiającej w jej sytuacji. Silvand wiedział już, że odbywała niewolę za długi, zaciągnięte przez jej męża. Prawo Rashanu dopuszczało taką formę spłaty zobowiązań, które wtedy zwracało wierzycielom cesarstwo. Mąż Dormicji najpierw zaciągnął duże długi na nazwisko żony, a potem uciekł, zostawiając ją brzemienną, i do tej pory nie można go było znaleźć. Dormicja nie przejmowała się jakoś tym, ze została porzucona, i że spłaca swoją niewolą długi męża.

- Jest mi tu całkiem dobrze – wyjaśniła Silvandowi – Wiem, ze będę miała opiekę podczas połogu, i że moje dziecko będzie mogło być ze mną cały czas... Wolę odpracować te dwa lata, niż żeby bank zabrał mi dom i wszystko, co mam, jak to bywało dawno temu.

Tak, to był argument. Oprócz pechowych dłużników niewolnikami zostawali drobni przestępcy, mało groźni, ale nieuczciwi, wymagający resocjalizacji chuligani i różni awanturnicy. Także złapani na ulicy pijacy, jako że pijaństwo, bardzo rozpowszechnione w Rashanie, stało się plagą społeczną i cesarz wypowiedział mu wojnę. Wszystko to było bardzo logicznie pomyślane i zapewnie uzasadnione ekonomicznie, Silvand miał jednak pewne wątpliwości co do moralnej strony całego przedsięwzięcia.

Dopiero po kilku dniach ból zmniejszył się na tyle, by Ternańczyk mógł wstać. Ciągle był slaby i wszystko wypadało mu z rąk, ale mógł już jeść i próbował wziąć się do codziennej pracy. Nazar zastał go, jak nakładał koniom obrok i zbeształ go solidnie.

- Póki co, będziesz pracował w ogrodach – zakończył gniewną tyradę - To lżejsza praca, a poza tym zejdziesz z oczu Igorowi. To też ważne, bo uwierz, że wolałbym, żebyś nie popadł więcej w konflikt z tym chłopakiem.

- Taki silny? Dlatego, że jest następcą tronu?

- Ależ on wcale nie jest następcą. Na tron miał wstąpić po cesarzu Polo, ale teraz pewnie będzie to owo dziecko, co ma się urodzić... U nas tron dziedziczy najmłodszy potomek, nie najstarszy. Jednak Igor to wyjątkowy młodzieniec. Jest owszem drań, ale ma zalety: jest twardy, inteligentny i na swój sposób prawy. Był nawet przywódcą tutejszej parandee...

Silvand nie zdążył już spytać, czym jest paradee , gdyż ktoś zawołał nadzorcę, który przed odejściem przykazał mu surowo natychmiast stawić się do dyspozycji głównego ogrodnika. To mogło być jak wakacje, na pewno zbawienne dla zmaltretowanego na ciele i duszy Ternańczyka. Znał tę pracę... Ezze nauczyła go chodzić koło kwiatów z miłością i staraniem... Miał wtedy czternaście lat i za chuligański wybryk został skazany przez Radę Królewską na dwumiesięczną niewidzialność. Polegało na tym, że nie dostrzegano go. Nikt nie miał prawa zwrócić w jakikolwiek sposób uwagę na ukaranego. Ani odezwać się, ani odpowiedzieć, ani nawet patrzeć, dopuszczalna była jedynie pomoc w przypadku zagrożenia .życia. Była to kara bardzo surowa dla chłopca, który był jeszcze dzieckiem, ale według praw Terny królewicz musiał być traktowany surowiej niż przeciętny obywatel, podobno dlatego, żeby nie było podejrzeń o kumoterstwo. Nie wiedział, co ma ze sobą robić, więc wóczył się to tu, to tam... wreszcie wyszedł do ogrodów i tam zobaczył Ezze. Widział ja po raz pierwszy, drobną dziewczynę o dziwnych włosach, okrytą nędznymi szmatkami. Przycinała róże. Później dowiedział się, że nieraz juz pomagała w ten sposób ich ogrodnikowi, który był już stary i schorowany, a nie ufał swym podwładnym. Wyprostowała sięi spojrzała na chłopca.

- Cześć – powiedziała ciepło – Jesteś książę Silvand, prawda?

- Tak – odparł machinalnie, zdumiony tym, że wogóle się do niego odezwała i dodał – Ja jestem ukarany, nie wolno nawet na mnie patrzeć... Takie jest prawo.

Ezze wzruszyła ramionami i odsunęła z twarzy pasmo wijących się włosów. Pomyślał, że chyba nie jest starsza, niż on, tylko te oczy...

- Nie znam takich praw – powiedziała – Nawet nie chcę ich znać. Zresztą nie jestem stąd. Chcesz poprzycinać ze mną drzewka?

Tak się zaczęła ich znajomość. Raczej przyjaźń, poprawił się w myśli i postanowił przestać wspominać. To było niepotrzebne, tylko sprawiało ból. Lepiej było pójść i zameldować się naczelnemu ogrodnikowi jako niewolnik oddelegowany do pracy. Znał go już, małego brodacza o zapalczywym usposobieniu, przypominającego gnoma z bajek, podobno mistrza w swoim fachu. Dużo gderał, ale nie był złośliwy i traktował swych pracowników łagodnie. Jakkolwiek tam będzie, na pewno będzie spokojniej, niż na na głównym dziedzińcu. A Silvand bardzo teraz potrzebował spokoju.





Pieśń o Silvandzie część IV
 

8. MAŁY POTWÓR


Królewskie ogrody były pięknym, przez całe pokolenia pielegnowanym i ozdabianym miejscem. Przed gradobiciami chronił je rozsuwany dach z pancernego szkła i wysokie mury, zdobione artystycznymi mozaikami z kolorowych, szlifowanych na płasko kamieni. Między rabatami i ozdobnymi krzewami stały posągi i fontanny z gładzonego marmuru. Z tego samego materiału wykonane były małe ławeczki, ukryte dyskretnie tu i tam. Był to naprawdę piękny zakątek, sprawiający niemal magiczne wrażenie, ale... wcale nie aż tak spokojny, jak mozna było sądzić. Przede wszystkim te ogrody były cmentarzem królewskim – w Rashanie własnie takie miejsca spełniały role cmentarzy. Nie było tu nagrobków, po prostu miało się nieprzyjemną świadomość, że pod stopami ma się zakopane setki urn z prochami dawnych władców i ich rodzin. Dla Ternańczyka było to jakieś monstrualne. Poza tym było to ulubione miejsce wypoczynku dworzan, którzy nie zawsze zachowywali się tak, jak zobowiązywał ich protokół, a poza tym często zjawiała się tam cesarzowa. Wszyscy wtedy znikali w popłochu, jakby ta piękna, strojna w najkosztowniejsze szaty kobieta była jakimś potworem. Jej samej bardzo to odpowiadało. Widząc, jak bardzo wszyscy obawiają się cesarzowej, Silvand gotów był niemal współczuć jej dworkom, które musiały jej towarzyszyć, chciały czy nie. On sam nie bał się Maeve, ale na wszelki wypadek również schodził jej z drogi... choć trudno było przypuścić, że tak ważna osoba zwróci jakąkolwiek uwagę na zwykłego niewolnika. Jednak wkrótce stało się coś, co ją do tego skłoniło.

Było to ciepłe popołudnie i w ogrodzie pojawił się Polo. Ten chorowity chłopiec rzadko wychodził ze swych komnat, czasem jednak wymykał się pielęgniarkom i guwernerom, by zażyć nieco swobody. Trudno było mu się dziwić – nie lubił leżenia w łóżku, lekarstw, nakazów i zakazów. Choć był wątły i niesympatyczny, wydał się Silvandowi bardziej interesujący niż jego muskularny i pewny siebie brat. Miał wrażenie, że z tym małym łatwo mógłby nawiązać kontakt, ale oczywiście nie było mowy o tym, by mógł spróbować. Ze swego stanowiska obserwował nieznacznie chłopca, zrywającego hodowlane kwiaty i splatającego z nich rodzaj sznura. Każdy zamiłowany ogrodnik zamarłby z grozy na ten widok, ale Silvand własciwie nie lubił kwiatów. Drażniły go w jakiś nieokreślony sposób, a pracę przy nich traktował jedynie jako ciekawy eksperyment. Jednak cesarzowa kochała swoje egzotyczne rośliny i gdyby Silvand o tym wiedział, ostrzegłby chłopca, ujrzawszy jego matkę, zbliżającą się szybko po wygracowanych dróżkach.

- Co robisz, ty poroniony płodzie?!- wrzasnęła wściekle Maeve, znalazłszy się przy Polo i zamierzyła się na niego. Silvand zadziałał instynktownie, zanim jeszcze miał czas pomyśleć.

- Nie bij dziecka!- krzyknął, chwytając cesarzowa za uniesioną rękę.

Chyba po raz pierwszy zobaczył z bliska jej twarz: wąską, o zaciśniętych ustach i zółtych jak topazy oczach, pełnych jadowitej złości. Lewa ręka Maeve śmignęła w powietrzu i ostre paznokcie rozorały policzek Silvanda czterema równoległymi szramami.

- Nie waż się mnie dotykać, niewolniku.- syknęła cesarzowa.

Ternański książę oczekiwał teraz najgorszego, ale ku jego zdumieniu Maeve zostawiła go i odeszła, tak jakby nagle cała sprawa przestała go interesować. Polo, wyraźnie poruszony – nie zachowaniem matki, a tym, że ktoś ośmielił się go bronić – sprowadził do ogrodu lekarza, który obejrzał i opatrzył policzek Silvanda.

- Te blizny juz ci zostaną, pomylony człowieku – rzekł surowo – Masz szczęście, że nie trafiła cię w oko. Co ci strzeliło do głowy?

- Nie wolno bić dzieci.- powiedział uparcie Ternańczyk.

- Świetnie. A co tobie do tego? To nie twój syn. Cesarzowa nie zrobi mu krzywdy... ale tobie może, więc lepiej schodź jej z drogi.

Silvand wziął sobie tę radę do serca, wykonywał ją, jak najlepiej umiał, dyskretnie przy tym obserwując wszystko, co się działo w ogrodach. Ale pewnego dnia cesarzowa zaskoczyła go przy robocie, która wymagała koncetracji i od której po prostu nie mógł ot, tak odejść.

Przycinanie ozdobnych krzewów to czynność, która wymaga uwagi i skupienia. Nie można ciąć zbyt blisko „serca” rośliny, i nie można zostawiać niepotrzebnych pędów, jednym słowem, trzeba myśleć. Dlatego właśnie Silvand zauważył cesarzową dopiero, gdy była już bardzo niedaleko. Szła w jego kierunku wolnym krokiem, a za nia stąpały dwie dwórki i jakaś dziewczynka, której Ternańczyk jeszcze nie widział. Wyglądała na jakieś dziesięć lat. Miała czarne, kręcone włosy, spadające na niebieską sukienkę z materiału przypominającego brokat, a na jej twarzyczce igrał jakiś diabelski wyraz. Przechodząc koło Silvanda zamachnęła się i uderzyła go po nogach trzymana w lewej dłoni szpicruta. Ternańczyk syknął i spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- No co? Nudzę się.- powiedziała dziewczynka z wyzwaniem w głosie.

- No to znajdź sobie jakąś zabawę, mała – odpowiedział jej Silvand spokojnie – Bo ja mam dość pracy i nie mogę jeszcze bawić się z dziećmi.

Nie spodziewał się takiej reakcji. Dziewczynka skoczyła na niego z pięściami, wrzeszcząc przy tym jakieś niezrozumiałe obelgi Silvand nie bardzo wiedział, co ma robić, zwłaszcza, że cesarzowa patrzyła na te zmagania obojętnie, a obie dworki sprawiały wrażenie, jakby pragnęły ukryć się gdziekolwiek. Wreszcie złapał ją za obie rączki i przytrzymał.

- Nikt nie nauczył cię dobrych manier?- spytał.

- Puszczaj, ty niewolniku!- wrzasnęła cienko, kopiąc go w kostkę.

- Opanuj się, maleńka...

- Nie nazywaj mnie tak! Nie waż się! Nazywaj mnie ‘Wasza Wysokość’! Jestem księżniczką, nędzny sługo!

- Dość – powiedziała cesarzowa ze znudzeniem – Słuchaj no, niewolniku, zajmiesz się moją bratanicą, póki nie zacznie się zimowa szkoła. Mam dość tego, że włóczy się za mną po całych dniach... nigdy nie lubiłam dzieci...

- Ale ja nie umiem... nigdy tego nie robiłem.- wyjąkał Silvand ze zdumieniem.

Cesarzowa ziewnęła i machnęła ręką.

- Ach, to bez znaczenia.- mruknęła i odeszła, a za nia podążyły milczące dworki i zbita z tropu dziewczynka.

- No, toś wpadł – naczelny ogrodnik wyrósł przy Silvandzie jak spod ziemi – Trzeba było się schować, jak wszyscy.

- Chciałem skończyć jeszcze dzisiaj. Co to za dzieciak?

- To Marissa, bratanica Maeve. W tej gałęzi Shokotongów wszystkie kobiety są na literę M. Jej rodzice nie żyją, więc odesłano mała tutaj. Och, mówię ci, co to za wiedźma! Już dziesiąta niańka zrezygnowała z pracy, bo poradzić sobie z nią nie mogła. To nie dziecko, a diabeł wcielony. Wszystkim potrafi uprzykrzyć życie, sam zresztą zobaczysz. Och, urodziłeś się chyba pod jakąś nieszczęśliwą planetą...

W ciągu dni, które nastąpiły po tym wydarzeniu, Silvand niejeden raz wspominał te słowa. Marissa zachowywała się wobec niego prawdopodobnie niegorzej, niż wobec tych kobiet, które wypłoszyła wcześniej z zamku, ale i tego starczyło, by było mu ciężej niż przy żniwach. Nigdy nie wiedział, czego się spodziewać – czy chluśnięcia w twarz gorącym mlekiem, czy potoku obelżywych słów, czy pinesek, wsypanych pod prześcieradło. W środku nocu budziła go wrzaskiem, żądając przyniesienia czegoś do picia lub opowiedzenia bajki. W dzień nie dawała mu od siebie odejść, grożąc, że „się poskarży”. Że nie były to czcze pogróżki, przekonał się dość szybko, bo gdy Marissa poskarżyła się na niego cesarzowi, ten bez rozstrząsania kwestii rzeczywistej winy bądź niewinności kazał go wychłostać. Nie było to zbyt dotkliwe (dostał wszystkiego dziesięć batów), ale za to upokarzające, a Marissa przyglądała się kaźni z bardzo zadowoloną minką.

- A bo ty też jesteś głupek – powiedział Silvandowi na stronie Nazar – Wlej jej paskiem gdzieś na osobności, tak jak robiły to jej nianie, to się jej skarg odechce.

Nie, takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Silvand nie wyobrażał sobie, by mógł uderzyć dziecko i mimo urazy zaczynał rozumieć, czemu ta dziewczynka jest taka pełna złości na cały świat. Półbóg uczył go zawsze patrzenia z dystansu na sprawy – ostatnio zapomniał o tych naukach. Trudno było go za to winić, ostatecznie mała księżniczka tak bardzo uprzykrzała mu życie, ze nie był w stanie logicznie myśleć. Gdyby udało mu się choć trochę ją polubić, byłoby łatwiej, ale to było chyba niewykonalne. Jedynie z rzadka mógł nieco odpocząć, wyrwać się na główny dziedziniec... Zwykle było to wtedy, gdy wzywano go do źrebiącej się kobyły. Pomoc przy porodzie bywała naprawdę ciężką pracą i Silvand błogosławił wtedy surowość ojca, który wysyłał go w wakacje do pracy na jednej z królewskich farm – co prawda za karę, gdyż w całym królestwie trudno było o równie rozbrykanego wyrostka z arystokratycznej rodziny. Tak zachowywali się chłopcy z niższych klas, ale nie szlachetnie urodzona młodzież. To dlatego wysyłano go na farmę, gdzie zresztą czuł się bardzo dobrze. Lubił pracę przy zwierzętach, a to, czego się wtedy nauczył, procentowało teraz. Właściwie, jak czasem się nad tym zastanawiał, było dziwnym to, że w jego żyłach płynęła ta sama krew co w żyłach jego ojca Raczej powinien być synem chłopa z wioski u podnóża Samotnych Gór, nie królewiczem, skoro praca sprawiała mu taką przyjemność. A może była jedynie formą ucieczki od problemów i tej strasznej samotności?

Jedno z wezwań było odmienne. Nezar wszedł po niego do Sali, w której Marissa pobierała nauki razem z Polo, będącym prawie w jej wieku. Polo nie chodził do szkoły, gdyż prawie ciągle chorował, a księżniczka została decyzją Rady Pedagogicznej relegowana ze szkoły, do której uczęszczała. Trudno było oczekiwać, by ktoś, kto nie musi, znosił jej humory i cesarz nie interweniował w tej sprawie. Nie był despotą i szanował cudzą wolność – do pewnej granicy.

- Silvy, mogę cię prosić? – spytał – Jest kłopot. Dormicja rodzi, a królewski medyk pojechał do jakiejś swojej kuzynki. Inny lekarz nie ma wstępu w obręb zamku bez oficjalnego mianowania, a sam rozumiesz, takiemu niemowlakowi trudno to wytłumaczyć....

- Nie mogłaby jakaś kobieta się tym zająć?

- Oprócz Domicji w zamku sa same panny... taki jest przepis etykiety, tylko panny mogą być dworkami lub służącymi na dworze, nawet niewolnice tak się dobiera. Dormicja to wyjątek.

- A weterynarz nie mógłby pomóc?

- Pojechał na sympozjum. Silvy, bądź dobrym chłopcem. Pomagasz klaczom, kobieta ostatecznie tak bardzo się nie różni...

- Gdyby usłyszała cie moja kuzynka Edwina, byłbyś już martwy – zachichotał Ternańczyk, ale zaraz spoważniał, zerknąwszy na Marissę – Zobaczę, co da się zrobić.

- Idź – odezwała się niespodziewanie księżniczka – Tylko żebyś mi zaraz potem wrócił.

Ta mała miała doskonały słuch i podzielną uwagę, trzeba było pilnować się w jej obecności. Silvand skłonił się ceremonialnie i poszedł za Nazarem. Ta sytuacja była dla niego krępująca, tym bardziej, ze nie miał pojęcia o budowie wewnętrznej kobiety. Ternańskie wykształcenie ogólne nie obejmowało tak szczegółowej anatomii, a Silvand nie był lekarzem ani studentem medycyny. Jednak Dormicja potrzebowała pomocy, skoro Nazar po niego przyszedł... Silvand wzruszył lekko ramionami i przyspieszył kroku. Kiedy wszedł do baraku, akcja porodowa była już bardzo zaawansowana i szybko postępowała.

- Spokojnie, dziewczyno – powiedział uspokajająco, myjąc ręce w spirytusie, przygotowanym przez jednego z niewolników – Radzisz sobie doskonale. Hej, wy, przygotujcie ciepłą wodę, szybko!

Nie był ani w połowie tak spokojny, jakiego udawał. Przede wszystkim czuł się nieludzko skrępowany, poza tym widział, że wcale nie jest tak dobrze. Po chwili zaś nabrał pewności, co jest źle i serce podjechało mu do gardła. Pępowina była okręcona wokół szyjki dziecka, a ponadto, dziecko zaciskało na niej piąstki. Rozluźniało uchwyt dopiero, gdy traciło przytomność, ale wtedy przestawało również uczestniczyć w akcji porodowej. Mogło się to skończyć bardzo źle. Ternańczyk zacisnął zęby i podjął decyzję: musiał działać, i to szybko. Działając najostrożniej, jak mógł, zdjął pępowinę z szyi noworodka i delikatnie odgiął zaciśnięte na niej paluszki. Teraz, gdy zagrożenie zniknęło, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Wkrótce Dormicja wykonała ostatni wysiłek i Silvand ze zdumienie spostrzegł, że trzyma w rękach jakieś sinofioletowe stworzenie, wijące się i piszczące jak kocię. Przeciął pępowinę i wykąpał noworodka w przygotowanej przez inne niewolnice misce.

- Chłopiec – powiedział, podając dziecko wyczerpanej, ale szczęśliwej matce – Wygląda na to, że zdrowy.

- Mam nadzieję – Dormicja przytuliła do siebie maleństwo i uśmiechnęła się czule – Jest śliczny, prawda?

Silvand wymamrotał parę słów bez związku i wyszedł pospiesznie. Zaraz za progiem wpadł na podekscytowanego Igora.

- Urodziła? Zdrowe? Chłopiec czy dziewczynka? – spytał szybko – Trzeba będzie pomyśleć o wyprawce, trochę złota przyda się nowej mamusi. Jak to małe wygląda?

- Szczerze? To najobrzydliwsze stworzenie, jakie w życiu widziałem – odparł Ternańczyk ponuro – Tyle słyszałem o tym, jakie noworodki są śliczne, a to wszystko nieprawda. Są okropne, słowo honoru.

Igor roześmiał się serdecznie i poklepał go po plecach.

- Umyj się, chłopie, bo wyglądasz jak rzeźnik – powiedział z rozbawieniem – A potem wracaj do Marissy, bo już marudzi, gdzie jej niańka. Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że na twoim miejscu każdy już prosiłby, żeby go dobić?

- Bez przesady. Jej Wysokość jest trudnym dzieckiem, ale jakoś się trzymam. Nie będę jednak ukrywać, że wolałbym być odesłany na delegację do kamieniołomów.

























9. FERALNE POLOWANIE


Ze względu na wyjątkową sytuację Silvand skorzystał z zamkowej łazienki, by zmyć z siebie krew – zazwyczaj używał stajennego wodociągu lub mył się przy studni. Niewolnikom nie przysługiwało prawo do korzystania z dworskich łazienek, mieli jednak swoją łaźnię za barakami. Silvand nigdy jej nie odwiedzał – przerażała go myśl o wspólnej kąpieli z kilkunastoma innymi niewolnikami. Z łazienki, w której zmywał z siebie krew, też nie było mu wolno korzystać, ale tym razem postanowił obejść przepisy. Skończywszy szybką toaletę posprzątał po sobie i poszedł do apartamentów Marissy. Księżniczka siedziała na podłodze i budowała dom z dopasowanych kawałków glansowanej tektury. Ten todzaj klocków był tu bardzo popularny, a mała księżniczka bawiła się nimi z prawdziwa pasją. Co prawda, to miała własną odmianę tej zabawy.Najpierw składała troskliwie tekturowe elementy, co trwało czasem kilka dni, a potem podpalała powstałą budowlę i patrzyła, jak płonie. Według własnej oceny Silvanda była to jakaś reminiscencja jej własnych przeżyć, ale nie mógł dowiedzieć się na ten temat niczego konkretnego. Samej Marissy wolał nie pytać, by nie sprowokować kolejnego wybuchu złości. Zresztą ta dziewczynka nie tolerowała niczego, co choć w ogólnych zarysach przypominałoby partnerską rozmowę. Nikt nie widział w tym nic niezwykłego, widać etykieta w Rashanie była krańcowo odmienna niż na Zachodniej Półkuli, gdzie podobne zachowanie na pewno nie byłoby tolerowane.

- Jesteś wreszcie, ty leniwa glisto – warknęła, nie podnosząc oczu znad pudełka z tekturowymi cząstkami – Przynieś mi szklankę soku z gujawy, ale już. Nie, poczekaj. Przynieś mleko i czekoladę. Nie zapomnij o cukrze, ty tłumoku!

Czekaj! Czy... dzidziuś urodził się zdrowy?”

Zaskoczony Silvand milczał przez chwilę, szukając słów.

- Tak mi się zdaje, Wasza Wysokość.- rzekł wreszcie z wahaniem. Wcale nie był pewny, czy dziecko jest całkiem zdrowe, ale sądząc po tym, jak krzyczało, nie mogło mu dolegać nic poważnego. Nie wiedział tylko, czemu stan jego zdrowia interesował tę rozkapryszoną małą.

- No to rusz się, ty nic nie wart żebraku! Wydałam ci rozkaz!- krzyknęła Marissa ostro, wracając do swych klocków.

Silvand wyszedł, czując zamęt w głowie. Nic już nie rozumiał. Ta zdecydowanie antypatyczna dziewczynka nagle okazała się zdolna do zainteresowania czymś poza własną osobą – nigdy by się nie spodziewał. Do tej pory nie interesowała się niczym, co jej bezpośrednio nie dotyczyło, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Jak na tak małe dziecko była kwaśna i gorzka nie do pojęcia, i mimo wszelkich wysiłków nie potrafił jej polubić.

Pora gradowa wreszcie minęła i nastała piękna jesień. Któregoś dnia cesarz postanowił zorganizować wielkie polowanie, zapraszając na nie najlepsze towarzystwo. Już sam pomysł był dla Silvanda wstrętny – jak można polować dla sportu? A gdy dowiedział się, że cesarz pozwolił Marissie wziąć udział w tej okrutnej imprezie, nie posiadał się z oburzenia. Okazało się też, że i on ma tam być, jak opiekun księżniczki, i to było juz więcej, niż mógł znieść. Zaprotestował wprost, ale zwojował tylko tyle, że dostał doraźną chłostę i rozkaz natychmiastowego dołączenia do grupy łowców.

- Wsiadaj na konia i jedź, na wszystkich możliwych bogów - szepnął mu do ucha Nazar – Bo naprawdę będzie z tobą źle. Niewolnicy nie mają prawa głosu, nie uczyli cię tego?

Nie, nie uczyli... chciał powiedzieć Silvand, ale zmilczał. Włożył kaftan na obolałe plecy, ostentacyjnie zaciągnął pasek i podszedł do konia, którego osiodłał dla niego Branteus.

- Bolało?- spytała wesoło Marissa.

Siedziała już na swoim koniku, ubrana w myśliwski strój z zielonego aksamitu i wymachiwała niewielką szpicrutą. Przygodę Silvanda uznała najwidoczniej za wielce zabawną, bo jej buzia aż promieniała zadowoleniem.

- Bolało.- przyznał sucho Silvand i dosiadł konia. Płonęła w nim wściekłość i coś, co można było okreslić wyłącznie jako żądzę odwetu – uczucie przedtem mu obce. Nienawidził tego miejsca, nienawidził ludzi, między którymi przyszło mu żyć i właściwie nienawidził nawet Półboga, któtrego winił w duchu za wszystkie swoje problemy. To było obrzydliwe, poniżające uczucie. Stawiało go na równi z tymi, których kiedyś zwalczał, ale nie umiał się go pozbyć. Bolały go plecy i znów odezwał się ból stawów, zniszczonych latami nadmiernego obciążania. Nie miał już sił do walki, ale bez niej otwierała sie w jego zyciu przerażająca pustka. Może dlatego wciąż stawał okoniem – chciał podświadomie sprowokować konflikt. Potrzebował tego, jak narkoman swojej „działki”, jak pijak butelki... Nie potrafił już żyć inaczej. Kiedyś Ezze opowiedziała mu pewną historię ze swego świata:

- Jeden zły człowiek miał starego psa, którego trzymał zawsze na łańcuchu przy budzie. Kiedy umarł, gospodarstwo przejął jego daleki krewny, lepszy od niego i litościwszy. Zobaczywszy psa, użalił się nad nim i kazał go spuścić z łańcucha. Ale pies nie umiał już być wolny. Do końca życia chodził tylko koło swej budy, jakby wciąż był uwiązany.

Silvand rozumiał teraz dobrze, jak to jest. I on ciągle czuł swój łańcuch, chociaż został już od niego uwolniony.

Myśliwski orszak wyjechał za miasto, kierując się w stronę gór. Tuż za nim sunął powóz cesarzowej, Maeve niespodziewanie postanowiła towarzyszyć myśliwym, ale wolała jazdę bardziej komfortowa niż konna. Ternańczyk nawet nie wiedział, na jaką zwierzynę chcą polować, co właściwie stanowiło tutaj „zwierzynę łowną”. Na Zachodniej Półkuli polowania były zakazane od prawie stu lat i stanowiły równie barbarzyński przeżytek, co niewolnictwo, wspominany w podręcznikach historii, ale miniony. Nie pojmował, jak można na taką okrutna imprezę zabierać dziecko, i jeszcze potem wymagać, by miało ono jakies ludzkie uczucia. A może wcale tego nie wymagano? Nagle Silvand zrozumiał – i zimny pot go oblał – że gdyby Rashan chciał zawładnąć całą planetą, żadne z państw Zachodniej Półkuli nie dałoby mu rady. Wojna byłaby z góry przegrana. Z wielkim wysiłkiem otrząsnął się z tych myśli i spojrzał na Marissę. Miał przecież jej pilnowac, a tymczasem oddał się rozmyślaniom! Dziewczynka powodowała swym niewielkim wierzchowcem z wprawa doświadczonego jeźdźca, ale zamiast trzymać się orszaku to wyjeżdżała naprzód, to zawracała, to odjeżdżała gdzieś w bok, gdzie coś przyciągnęło jej uwagę. Najwyraźniej była zachwycona przejażdżką, jak każde normalne dziecko. Silvand wodził za nią oczami, pamiętając o swej roli, choć nie wiedział, co ma robić w razie gdyby stało się coś, czego on nie zna. Przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo, nie wiedział jakie – pamiątką po Tytanie był rodzaj szóstego zmysłu, zupełnie nieprzydatny człowiekowi pozbawionemu sił Tytana. Nie mógł jednak zrozumieć, jakie niebezpieczeństwo mogło tu czyhać.

- Nie, Marisso, zostaw!- krzyknął nagle cesarz.

Dziewczynkę zachwyciły widocznie kwiaty, podobne do granatowych, postrzępionych kielichów, rosnące na zboczu stromego wzgórza, bo skierowała ku nim swego rumaka. Silvand nie od razu zauwazył szereg wystających z ziemi skalnych odłamów, tworzacych jakby linię demarkacyjną, a Marissa wogóle nie zwróciła na nie uwagi. Nie zwróciła jej też na okrzyk cesarza, przeciwnie nawet, bo uderzyła konika szpicrutą w zad, przynaglając go do szybszego biegu. Mały wierzchowiec posłusznie cwałował, ale tuż przed „linią demarkacyjną” zarył kopytami w ziemię, wydając przeraźliwy kwik. Marissa nie zdołała utrzymac się na jego grzbiecie i, wyleciawszy z siodła, spadła na przyżółkłą trawę daleko za linią. Niemal natychmiast przez całą równinę przetoczył się grzmiący ryk, od którego wszystkie konie wpadły w panikę i z trudem je opanowano. Zza szarych głazów wynurzył sie potężny stwór, jakiego Silvand jeszcze nigdy nie widział. Przypominał trochę niedźwiedzia, trochę tygrysa, a trochę człekokształtną małpę. Był dziwnie niekształtny, porośnięty szarawym włosem, miał szeroki pysk pełen długich kłów i potężne łapy, zaopatrzone w sierpowate pazury.

- Ratujcie ją!- zawołał Silvand, widząc, że stwór zbliża się do leżącej na trawie dziewczynki. Była skulona, nieruchoma i straszliwie bezbronna wobec tego włochatego potwora.

- Nie rozumiesz! Nikt nie pokona wurdaka! Broń się go nie ima!- krzyknął jeden z zaproszonych na polowanie baronów.

- To zakazana strefa!- dodał cesarz z nutą histerii w głosie.

Inni nawet się nie odezwali, patrząc jak zahipnotyzowani na rozgrywającą się scenę.

- Tchórze!- wrzasnął Silvand. Nic nie rozumiał, ale działał nieomal instynktownie, bez udziału myśli. Zeskoczył z konia, wyrwał jednemu z przybocznych cesarza miecz i rzucił się ku zakazanej strefie, krzycząc przy tym na całe gardło, by zwrócić na siebie uwagę stwora. Tak postępował kiedyś, kiedy był Tytanem.

Wurdak podniósł łeb i spojrzał na niego z ludzką ciekawością. Jego oczy niewątpliwie były oczami człowieka w tym potwornym łbie... ale Silvand, nie myśląc o tym, zamachnął się i z całej siły uderzył mieczem w ogromne cielsko. Coś dźwięknęło, jakby klinga trafiła na utwardzoną stal, i miecz pękł na pół, niczym suchy badyl. W następnej sekundzie uderzenie pazurzastej łapy odrzuciło Silvanda aż pod strome zbocze. Ternańczyk uderzył całym ciałem o kamienie. Krew zalała mu oczy, na chwilę stracił oddech. Wurdak stracił zainteresowanie niefortunnym obrońcą i znowu pochylił łeb nad leżącym nieruchomo dzieckiem.

- Nie!- krzyknął przeraźliwie Silvand i przeturlawszy się po ziemi, zasłonił Marissę swoim ciałem. Myślał, że zemdlała, teraz jednak zauważył, że oczy dziewczynki są otwarte i zupełnie przytomne. Patrzyła mu prosto w twarz z jakimś przeogromnym zdziwieniem i, jak mu się zdawało, z lękiem, a ryk wurdaka huczał nad nimi jak grom. Całe to miejsce wypełniała niesamowita, niemożliwa do opisania aura, której magiczny posmak był aż nadto wyraźny dla kogoś, kto obcował na codzień z magią przez kilka ostatnich lat.

- On ich rozerwie!- krzyknął cesarz, rozglądając się po towarzyszących mu ludziach, jakby szukał ratunku. Nikt jednak nie wiedział, co robić – z wyjątkiem Igora.

Młody książę już od dobrej chwili nie tyle siedział, co stał w strzemionach, unosząc do ramienia kuszę. Tkwiąca na łożysku strzała miała lśniącosrebrną, gładką powierzchnię, od której odbijały się tysiące zimnych iskierek, jakby była wykonana ze szlifowanego kryształu. W ułamku sekundy zwolnił spust i dziwny pocisk świsnął w powietrzu, wbijając się w kark wurdaka. Stwór zachwiał sie, bluznął jakąś nieopisanie wstrętną, zielonkawą cieczą i upadł całym ciężarem na plecy Silvanda. Ternańczyk napiął mięśnie aż do bólu, i zdrętwiał, spojrzawszy przypadkiem na swe wsparte o murawę dłonie. Były brązowe, jak dłonie Tytana. Marissa nadal patrzyła mu w twarz, nie mówiąc ani słowa, ale jakby szukając w niej znajomych rysów.

Nie było czasu nad tym medytować. Z najwyższym wysiłkiem Silvand odrzucił martwe cielsko na bok, wziął Marissę na ręce i potykając się zszedł z niebezpiecznej strefy. Wolał nie czekać, tych stworzeń na pewno było tam więcej.

- Kładź ją do powozu! – zawołała rozkazująco Maeve – Wracamy!

Silvand spełnił rozkaz cesarzowej, i sam, pojękując mimo woli, wspiął się na grzbiet konia. Jego skóra odzyskała juz szczęśliwie swą mlecznobiałą barwę, nie musiał się więc nikomu tłumaczyć. Nie był pewny, czy uda mu się utrzymać w siodle aż do Raion, ale jakoś zdołał tego dokonać. Potem jednak, gdy siedział przed gabinetem lekarza pałacowego, wszystko jakoś rozmyło mu się przed oczami i zapadł w rodzaj odrętwienia. Dopiero głos lekarza wyrwał go z tego stanu:

- Hej, chłopie! Obudź się. Co z tobą?

- Nic, nic – Silvand z wysiłkiem otworzył oczy i odetchnął głęboko – Co z małą?

- Drobne potłuczenia, ogólny szok, ale wraca do siebie – doktor mówił, nie przerywając badania, jego chude palce biegały po ciele Ternańczyka, dotykając i obmacując – Ty jesteś w gorszym stanie. Boli tutaj? Ja myślę. Moim zdaniem masz złamane conajmniej dwa żebra, nie licząc siniaków i tej rany na czole. I tak wykręciłeś się sianem. Wurdak to zagadka, pomieszanie przyrody i magii, nie słyszano dotąd, by można było go zabić. Gdyby nie zapora magiczna, bylibyśmy wszyscy w nielichych kłopotach. Na szczęście wurdaki nie mogą jej przekroczyć.

- Kto nas uratował?

- Igor. Miał magiczną strzałę, którą kupił za całe swe roczne kieszonkowe nie wiedzieć od kogo. Przydała się, bo inaczej oboje byście zginęli. Swoją drogą, ten chłopak ma nerwy ze stali. Wszyscy inni zgłupieli na amen.

Miły był ten pałacowy lekarz, starszy pan o przenikliwych oczach i niewyczerpanym zapasie wiadomości o wszystkim. Lubił pogadać, a jego zręczne palce opatrzyły obrażenia Silvanda, prawie nie sprawiając mu bólu. Dopiero bandażowanie połamanych żeber było nieprzyjemne, ale gdy lekarz dociągnął bandaże, Silvand poczuł się znacznie lepiej. Nie bolało go juz przy każdym oddechu i jednocześnie przejaśniło mu się jakoś w głowie. Chciał iść już do swojej służbówki, ale z poczucia obowiązku zajrzał jeszcze do sypialni księżniczki.

Dziwne, teraz, gdy tak leżała za zasłonami swego łóżka, wydała się Silvandowi jakaś bliższa niż dotąd. Była taka maleńka i jakaś strasznie biedna. Myślał, że śpi, ale na odgłos kroków otworzyła oczy.

- Jesteś.- szepnęła słabo. Oczy same się jej zamykały, widać dostała od doktora coś na uspokojenie po tych przejściach.

- Jestem, jestem, Wasza Wysokość. Proszę zasnąć, to wzmacnia.- Ternańczyk pochylił się i mimowolnie dotknął ręką włosów księżniczki.

- Ja widziałam... widziałam, że ty zmieniasz kolor... Jesteś inny, niż wszyscy. Wurdaka też się nie uląkłeś. Ale czemu zmieniasz kolor?

- Nie myśl o tym, księżniczko. Uderzyłaś głową o kamień, widziałaś to, czego nie ma. To się zdarza.

- Nie, dobrze widziałam, ale to nieważne. Nieważne...

- Proszę zasnąć, Wasza Wysokość.- powtórzył Silvand, nie wiedząc, co ma powiedzięć. Nie będzie przecież wyjaśniał teraz, kim był i jakie są tego konsekwencje. Zwłaszcza, że przecież przysięgał milczenie.

- Nie mów tak do mnie – powiedziała Marissa zupełnie innym głosem niż ten, do którego przywykł – Mów do mnie: Sari.

- Sari...- powtórzył machinalnie Silvand, zaskoczony tą zmianą tonu. Głos dziewczynki był smutny i bezbronny jak jej postać.

- Mama tak do mnie mówiła... zanim umarła. Mama mnie kochała.- wymruczała już prawie przez sen. Silvand pogłaskał ją po głowie, po raz pierwszy czując serdeczne współczucie dla tego dziwnego dziecka. Jutro będzie pewnie taka, jak przedtem, ale dzisiaj mógł ją nawet lubić...










10. LEKARSTWO DLA POLO


Minęły jednak cztery dni, zanim znów zobaczył Marissę. Oboje musieli odchorować całą przygodę i nawet, gdy mogli wstać, byli strasznie rozbici. Cały dwór aż huczał ich przygodą, oni dwoje byli jedynymi osobami, których nie podniecało to, co zaszło. Nagle stali się sobie bliżsi, bo tylko oni wiedzieli dokładnie, co zaszło i to ich łączyło. Marissa przestała dokuczać Silvandowi i wogóle wszystkim. Całymi dniami siedziała w swej komnatce w towarzystwie Ternańczyka – nie mówili do siebie, nie robili nic szczególnego, po prostu byli ze sobą. Potem, gdy minął okres rekonwalescencji, zachowywali się pozornie normalnie, ale wyczuwało się w nich zmianę. Zmianę i podobieństwo, którego nabrali. Jak to określił Igor, milczeli w dokładnie taki sam sposób.

Silvand, niezależnie od swej funkcji opiekuna księżniczki, nadal zajmował się końmi, szczególnie źrebnymi klaczami. Choć nowonarodzone maleństwo Dormicji wydało mu się wstrętne, źrebięta uważał za piękne i rozczulające, i nigdy nie miał dość ich widoku. Sam uwazał, ze jest w tym cos nienaturalnego, ale nie mógł zmienić sposobu myślenia. Czasem przyglądał się z daleka Dormicji, kołyszącej swe dziecko i zastanawiał się, pełen jakiegoś niesmacznego zakłopotania, czy on kiedyś też będzie miał „coś takiego na głowie”. Zawsze przeciez lubił dzieci... ale takie, które juz chodziły, mówiły i z którymi można było nawiązać kontakt na zasadzie pewnego partnerstwa. Własciwie Targo, synek Dormicji, był pierwszym niemowlęciem, które wziął na ręce i uważał to doświadczenie za wyjątkowo nieprzyjemne. Teraz co prawda maleńki nie był ani czerwonosiny, ani oślizgły, ani zakrwawiony, jak wtedy, gdy się „poznali”, ale mimo to Silvand nie mógł się wyzbyć jakiegoś wstrętu w stosunku do tego dziecka. Nie zdradzał się z tym, ale też unikał Dormicji jak mógł najstaranniej i drżał, by tego nie zauważyła. Na wszelki wypadek, gdy tylko był wolny, wynajdywał sobie jakieś zajęcie. Szczęśliwie takich chwil było niewiele

Trochę drażnił go szacunek, jaki teraz mu okazywano. Nawet Igor przestał mu dokuczać, choć nadal rzucał złośliwe spojrzenia. Sam zresztą słynął teraz jako ktoś, kto zabił wurdaka i pękał z dumy, szczególnie, że z narażeniem życia przeciągnął zwłoki stworzenia poza linię demarkacyjną, skąd zabrała je służba. Obecnie wypchany potwór ozdabiał salę tronowa i każdy mógł zobaczyć, czego dokonał najstarszy książę. Wurdaki były odpowiedzialne za mnóstwo nieszczęść i nie było sposobu obrony przed nimi, dopóki pewien potężny mag nie utworzył dla nich czegoś w rodzaju rezerwatu. Rashanie unikali tego miejsca jak zarazy, szczególnie, że nawet odosobnione wurdaki pozostawały niezniszczalne. Zranić je można było tylko w jedno miejsce, pod lewą łopatką, w punkt wielkości ziarna grochu, czerwony na szarym tle sierści. Ta czerwień też była dziełem maga, ale niewiele pomagała, gdyż zwykła broń nie imała się wurdaków, a magiczna była muzealną rzadkością. Tym bardziej podziwiano Igora. Wszyscy wspominali też to, czego dokonał Silvand, dziwiąc się jego odwadze, gdyż przecież dokonał czegoś, na co nie ważyłby się nikt inny. A przecież nadal był niewolnikiem, zależnym od kaprysów rodziny cesarskiej... Moze dlatego unikał ludzi, na ile mógł, by nie chwalono go i nie podziwiano. Nie brał nawet udziału w obchodach kolejnego niewolniczego święta, a spędził ten dzień, grając z Marissą i Polo w gry planszowe. Po prostu wiedział, że wszyscy będą go wypytywać o starcie z wurdakiem, a nie chciał o tym mówić.

Tak, nie chciał mówić o tym, co zaszło w niebezpiecznej strefie, dlatego nie przyjmował zaproszeń na drobne niewolnicze spotkania. Nie odmówił tylko głównemu ogrodnikowi, gdy ten poprosił go o pomoc przy opatulaniu słomą ozdobnych drzewek i krzewów. Zima zbliżała się wielkimi krokami i trzeba było to zrobić, a tymczasem trzech spośród pięciu ogrodników rozchorowało się na rodzaj grypy żołądkowej. Silvand nie znał się na tej robocie, ale szybko zrozumiał, jak należy właściwie otulać drzewko słomą, potem matą, a potem obwiązywać całość sznurkiem. Robił to najszybciej, jak mógł, sam bowiem czuł w palcach zbliżający się wielki chłód. Jedna noc przymrozków, a wiele z tych pięknych roślin mogłoby zginąć. Zasuwany dach, chroniący przed gradem, nie mógł tu pomóc. Zajęty pracą Silvand nie zauważył nawet, jak stanął za nim Polo. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z obecności młodszego księcia.

- Nie za zimno ci?- spytał przyjaźnie, nie przerywając pracy. Polo nie lubił, gdy zwracano się do niego per Wasza Wysokość.

- Nie.- odparł chłopiec. Stał przez chwilę, milcząc, potem odezwał się ponownie:

- Nie lubię tego ogrodu. Nie znoszę go. A niedługo będę tu leżał. Wiem o tym i wszyscy wiedzą, i nikogo to nic nie obchodzi.

Ternańczyk sam nie wiedział, jak to się stało, ale w następnym momencie trzymał w ramionach wstrząsanego gwałtownym szlochem Polo i bezradnie usiłował go uspokoić. Wiedział co prawda, że ten chłopak jest chorowitym dzieckiem, ale nie miał dotąd pojęcia, jak bardzo poważny jest jego stan. Prawda, że nie rozmawiano z niewolnikami na ten temat...

- Spokojnie, spokojnie, kochany chłopcze – powiedział w końcu, siadając na skrzyni ze słomą i zmuszając księcia, by siadł mu na kolanach – Skąd wiesz, że masz umrzeć?

- Wszyscy o tym wiedzą. Lekarze nie umieją mi pomóc. Mówią, że moja krew jest słaba i dlatego choruję... często krwawię z nosa i miewam konwulsje... a im jestem starszy, tym jest gorzej.

Silvand zamyślił sie. Jakieś dawne wspomnienie zamajaczyło mu przed oczami....

- Nie płacz, Luuv – mówiła Ezze do grubej kobieciny, praczki z przedmieścia, która ją przygarnęła – W moim świecie znają lekarstwo na chorobę Kellesa... Może i tutaj okaże się zbawienne...

- Posłuchaj, Polo – rzekł, ściskając w dłoniach drobne rączki chłopca – Mówisz, że masz słabą krew i dlatego chorujesz. Nie chcę ci robić fałszywych nadziei, ale słyszałem o lekarstwie na taką przypadłość. Jest dość obrzydliwe, ale może mógłbyś się przemóc? Jeśli mogłoby pomóc...

- Co to jest?- szepnął książę z nadzieją, a jego oczy stały się całkiem okrągłe w wychudzonej twarzy.

- Surowa wątroba. Musi być surowa, inaczej straci swe właściwości. Musiałbyś codziennie zjeść spory kawałek. To paskudne, i nie gwarantuję powodzenia takiej kuracji, chociaż... znam dziecko, które dzięki niej przeżyło.

Nie całkiem była to prawda. Znał Kellesa tylko ze słyszenia, wiedział jednak, że przeżył dzięki kuracji zleconej przez Ezze. Technika stała na Arnanie znacznie wyżej niż medycyna, która niewiele się zmieniła od średniowiecza. Podobno na planecie, z której pochodziła ta dziewczyna, było całkiem na odwrót. Ezze znała mnóstwo dziwacznych recept, które prawie zawsze okazywały się skuteczne.

- Spróbuję – rzekł stanowczo Polo – W końcu gorzej już chyba nie będzie.

Przypływ nadziei sprawił, że jego blade policzki zabarwił ślad rumieńca, nikły, lecz dostrzegalny. Silvand popatrzył na niego z sympatią. Już dawno doszedł do wniosku, że młodszy książę ma milszy charakter niż jego brat, chociaż Igor ostatnio też wydawał mu się sympatyczniejszy niż na początku. Zaczynał rozumieć, że w rzeczywistości jest on inny niż się zdaje, a cała jego poza jest tylko powierzchowna. Nie rozumiał tylko jeszcze, po co Igor sprowadził go tutaj – bo domyślił się już, ze to on był inicjatorem całej intrygi, nie cesarz.

Skończywszy przycinanie drzewek zdążył zapomnieć o Polo i jego tajemniczej chorobie, i nie wracał już do tego. Cokolwiek miałoby się dziać, nie miał na to wpływu i nie miał też, prawdę mówiąc, wielkiej nadziei na powodzenie kuracji, o ile nawet Polo zdoła przełknąć obrzydliwe lekarstwo. Nieco później dowiedział się, że mały książę wziął sobie jego słowa do serca i codziennie wykradał z kuchni surową wątrobę, dodawaną zwykle do karmy dla psów. Jego stan zaczął poprawiać się nieomal w oczach. Nikt nie miał pojęcia, czemu skazany na śmierć chłopak nagle zaczął nabierać sił i zdrowia, najmniej lekarze. Polo nie miał zamiaru nikomu się tłumaczyć, Silvand też milczał, tak, że jedynie Marissa domyślała się, kto stał za cudownym ozdrowieniem jej ciotecznego brata. Ale i ona milczała. Od czasu wypadku na polowaniu patrzyła na Silvanda innymi oczami, tak jakby dostrzegała w nim coś, czego nie widzieli inni ani nawet on sam. Chociaż... ostatnio ternański książę odkrywał w sobie jakąś naturę, której istnienia nie podejrzewał i której nie bardzo pojmował. Właściwie dopiero któregoś dnia, gdy zobaczył Polo biegnącego za piłką, jakby nigdy nie był śmiertelnie chory, Silvand coś zrozumiał. Zrozumiał i az nóż, służący do ostrugiwania końskich kopyt, wypadł mu z ręki. Nie schylił się po niego, stał i patrzył za oddalającym się Polo osłupiałym wzrokiem. Zaskoczyła go radość, jaką odczuł na ten widok, wewnętrzne zadowolenie, którego niewolnik nie powinien przecież czuć. A zatem pamiątką po Tytanie wcale nie była brązowiejąca w chwilach silnego stresu skóra! To był tylko skutek uboczny, a własciwą pamiątką była przemożna chęć czynienia dobra. To był właśnie warunek jego dobrego samopoczucia. To odkrycie rozzłościło go nieoczekiwanie. Gdy ktoś jest nieszczęśliwy, gdy postępuje źle, gdyż taki ma charakter – w porządku, gdy czynienie dobra go uszczęśliwia – też w porządku, ale... No właśnie. Ta cecha była mu narzucona z zewnątrz, niczym niewolnicze łańcuchy, nie pochodziła z serca. Królewicz Silvand był taki, jak większość jego rówieśników, trochę dobry, a trochę złośliwy, w gruncie rzeczy niegłupi, ale często bezmyślny. Przeistoczenie w Tytana zmieniło go, ale nie była to przemiana wynikająca z doświadczenia życiowego czy progresywnych zmian, charaskterystycznych dla każdej istoty ludzkiej. To nie miało nic wspólnego z nim, zostało mu narzucone. Może miało to sens, moze było dobre, ale świadomość, że jest dobry, bo nie ma innego wyboru, była jakaś upokarzająca. Półbóg mógł go uprzedzić, że będzie tylko narzędziem, zamiast mamić go bajkami o bohaterze, któremu wdzięczna jest cała planeta. Zresztą, może i była wdzięczna, pal ją diabli! Ze społecznego punktu widzenia cała rzecz była opłacalna, ale dla niego samego? Wiedział, że to samolubna myśl, ale w odruchu buntu pomyślał, że właśnie chce być choć raz samolubny, pomyśleć o sobie, nie tylko o innych. W końcu tak przecież postępuje większość ludzi i nikt nie czuje się winny z tego powodu. Nagle poczuł się opuszczony, nikomu niepotrzebny i tak straszliwie samotny, że miał ochotę usiąść i zapłakać. To paskudne uczucie nie opuszczało go przez resztę dnia, i nareszcie zrozumiał, jak musiała czuć się Marissa na dworze swej ciotki. Cesarzowa traktowała ją zimno i obojętnie, i nikt nie zwracał na nią uwagi, o ile akurat kogoś nie ugryzła lub nie kopnęła. Nic dziwnego, że zachowywała się jak krnąbrny muł. Dziwił się tylko, że od razu nie dostrzegł podłoża całej sprawy.

- Biedna mała – pomyślał – Nie ma tu ani jednej życzliwej duszy oprócz mnie. Właściwie to nawet ja nigdy nie okazywałem jej życzliwości...

Poczuł się podle, chociaż nie było to uzasadnione logicznie – przecież trudno okazywać jakąś przyjaźń złośliwemu, wrogo nastawionemu dziecku, w dodatku dziecku rodziny, która uczyniła go niewolnikiem. Teraz jednak myślał, że powinien wcześniej zauważyć, że wszystkie złośliwości dziewczynki są jedynie rozpaczliwą próbą zwrócenia na siebie czyjejś uwagi. Jaka właściwie była jej pozycja na cesarskim dworze? Chyba żadna. Księżniczka, bratanica cesarzowej, ale chyba pozbawiona majątku i znaczenia. Niepotrzebna nikomu i przez nikogo nie lubiana.

Silvand dokończył pracę, umył się i poszedł na górę, do komnat Marissy. Księżniczka skończyła już kolację i właśnie szykowała się do snu. Nadąsana pokojówka czesała jej czarne loki niecierpliwymi ruchami – nie lubiła Marissy, podobnie jak reszta służby. Silvand wyjął jej z ręki szczotkę, wskazał ruchem ręki drzwi, co przyjęła z ulgą, i delikatnie dokończył czesania małej. Nie był wprawny w tego typu robocie, ale zaplótł jakoś włosy Marissy w warkocz i zapiął jej nocną koszulkę. Marissa przyjmowała te zabiegi w milczeniu, popatrując na niego uważnie.

- Czy ty mnie choć trochę lubisz?- spytała nieoczekiwanie, gdy skończył.

Wzniosła ku niemu swe brązowe oczy i ciemną buzię, która teraz, gdy nie wykrzywiała jej diabelskim grymasem, była całkiem ładna. Ternańczyk pogładził ją lekko po głowie i, wiedziony odruchem, przyciągnął do siebie.

- Myślę, że tak.- rzekł miękko. I naprawdę tak myślał.

Zaniósł Marissę do jej łóżka, okrył starannie kołdrą, jako że już robiło się zimno i zapalił nocną lampkę. To już było wyraźnie wbrew instrukcjom cesarzowej – Maeve nie pozwalała na zapalanie dzieciom nocnych światełek, ale Silvand od początku działał po swojemu. Zostawiał światło nie tylko swej podopiecznej, ale zakradał się do apartamentów młodszego księcia, by zrobić to samo. Wymagało to od niego sporej zręczności, gdyż rano musiał zabrać lampki z dziecięcych sypialni, zanim weszły tam pokojówki, ale uważał, że warto. Polo bał sie ciemności tak samo jak Marissa, a skoro tak, to według Silvanda było okrucieństwem zmuszać te dzieci do spania bez światła. Gdyby to się wykryło, zostałby ukarany, ale jak na razie nikt nie wpadł na ślad tego małego spisku. Zaczekawszy, aż Marissa uśnie, Ternańczyk pochylił się i pocałował ją, po czym poszedł do swego łóżka. Uśmiechnął się niewiesoło do siebie, wkładając piżamę. Przypomniało mu się, jak któregoś dnia, zebrawszy się na odwagę, spytał Ezze, czy może ją pocałować. Pozwoliła mu, a potem roześmiała się serdecznie.

- To u was pocałunek tak wygląda?- spytała.

Silvand skinął niepewnie głową. Pocałunek na Arnanie polegał na dotknięciu policzkiem policzka drugiej osoby – nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej.

- W twoim świecie tak nie całują?- zapytał.

Śmiejąc się, dziewczyna potrząsnęła głową.

- Nie, nasz pocałunek jest zupełnie inny – rzekła – Ale nie będę ci go demonstrować. To bardzo niehigieniczny zwyczaj.

I choć Silvand nalegał, nie chciała mu powiedzieć nic więcej.

- To zabawne – pomyślał teraz, kładąc się do łóżka – Co bym nie robił, zawsze wracam myślą do Ezze... Czemu ta dziewczyna znaczy dla mnie tak wiele?















Pieśń o Silvandzie część V
 

11. ODKRYĆ TWĄ DUSZĘ...


Minęła jesień i nadeszła zima, surowsza niz jakakolwiek znana ternańskiemu księciu. Niewolnikom rozdano zimowe ubrania, grube i ciepłe, ale mimo to dłuższa praca na zewnątrz budynków była istną torturą. Ci, którzy odśnieżali dziedzińce i okolice zamku, zmieniali się co pół godziny, bo dłuższa praca w tych warunkach groziła odmrożeniami. Jednak Rashanie byli przyzwyczajeni do tego upiornego klimatu. Kiedy mróz stawał się lżejszy, urządzano przejażdżki saniami, zabawy na śniegu i rodzaj potańcówek na lodzie. Silvand, który nigdy dotąd nie widział łyżew, był zaskoczony wprawą i wdziękiem, z jakim Rashanie jeździli po taflach zamarzniętych jezior i stawów, pod dźwięki wesołej muzyki. Sam nie miał zresztą ochoty próbować. Był mniej odporny na zimno niż mieszkańcy Rashanu, gdyż na Zachodniej Półkuli zimy bywały bardzo łagodne. Taki rozrzut klimatyczny był wynikiem specyficznego kąta nachylenia osi planety. Kiedyś ten kąt był zupełnie inny, ale wskutek uderzenia rozpędzonej komety przed jakimś milionem lat (dokładnie tego nie obliczono), oś uległa przesunięciu i skrzywieniu. Nie był to zresztą jedyny skutek tej katastrofy. Jak łatwo się domyślić, spustoszyła ona Arnanę, a życie musiało dźwigac się dosłownie z popiołów. Zmieniło się wszystko, nawet układ wzajemny mórz i lądów. Niewiele wiedziano o „życiu przed kometą”, ale z pewnością niewiele mogło przetrwać ten potworny kataklizm.

Ternański książę nie pojmował, jak to możliwe, ale Rashanie znajdowali pewne upodobanie w śnieżnych zamieciach i mrozie. Może mieli rację, nie był on tylko zły. Miał swoje zalety – wymrażał wszelkie szkodniki i chorobotwórcze mikroorganizmy, tak że ich populacje utrzymywały się na bardzo niskim poziomie. Przykrywane słomą i następnie grubą warstwa śniegu rośliny gospodarskie rzadko kiedy ulegały uszkodzeniu, rośliny „dzikie” zaś zadowalały sie samym śniegiem i kpiły sobie z wszelkiego mrozu. Cóż, przystosowały się w toku ewolucji, podobnie jak większe zwierzęta i ludzie. Teraz Silvand rozumiał, czemu Rashanie jedzą takie ilości tłustych potraw, tak tłustych, że w Ternie nikt by ich nie przełknął. Dzięki temu ich ciała zyskiwały wspaniałe, wysokokaloryczne paliwo, pozwalające przetrwać te straszne, trwające po pół roku i więcej, zimy. Raszańskie lato było gorące, a wiosna, której jeszcze nie znał – ponoć niezwykle piękna, ale obie te pory roku trwały krótko. Jesień zaczynała się porą gradową, potem następował okres „złotej jesieni” i wkrótce następowały silne mrozy i zabójcze śnieżyce.

- Jak tu można żyć i budować cywilizację?- myślał Silvand, trochę bezsensowanie, bo przecież cywilizacja kwitła tu od wielu stuleci.

Nikt nie nalegał na niego, by przebywał na dworzu dłużej, niż to konieczne. Królewski lekarz wręcz przestrzegał go przed tym, gdyż, nienawykły od dzieciństwa do takich mrozów, łatwo mógł zachorować.

- Nie umiesz oddychać na mrozie – powiedział – To sztuka, której uczymy tu dzieci, odkąd wyprowadza się je na świeże powietrze. Nie wolno oddychać przez otwarte usta, to główna zasada. W skrajnych przypadkach grozi to nawet odmrożeniem płuc.

Gdyby Igor był rzeczywiście tak złośliwy, na jakiego pozował, pewnie wynajdywałby „swemu ulubionemu niewolnikowi”, jak mawiał z przekąsem, zadania wymagające przebywania na dworze, ale nie robił tego. Wogóle od jakiegoś czasu prawie go nie zauważał, zajęty jakimiś swoimi sprawami. Pewnie nadal udzielał się w miejscowej parandee. Silvand już wiedział, co to jest i nie bardzo mu sie to podobało. Sama myśl

była dla niego dziwaczna i jakaś potworowata. Parandee oznaczało rodzaj milicji obywatelskiej, przy czym istniał ścisły podział wiekowy: w milicji ścigającej przestępstwa dziecięce, drobne wybryki, służyły dzieci w wieku szkolnym, dobrane pod kątem ich charakteru i uczciwości, w młodziezowej studenci i dorośli w milicji zajmującej się dorosłymi. Parandee ściśle współpracowała z policją i pod jej dowództwem, ale posiadała tez pewną autonomię, usankcjonowaną zwyczajem. Książę Igor przewodził obecnie parandee dorhem, studenckiej i znany był ze swej skuteczności w tropieniu drobnych przestępców ze swej grupy wiekowej. Może to zajmowało go tak dalece, że nie miał już czasu dręczyć młodego Ternańczyka? Może. Jego matka, będąca w ostatnim miesiącu ciąży, nie miała teraz ani siły, ani ochoty na swoje zwykłe wybuchy złości, tak że w zamku panował względny spokój. Jednak był to spokój ściśniętej sprężyny. Szósty zmysł byłego Tytana wyczuwał niemal namacalną atmosferę zagrożenia, choć jego źródła nie potrafił na razie ustalić. Tym pilniej i obserwował rodzinę cesarską, dziwiąc się, że taka rodzina wogóle może istnieć. Nie ulegało wątpliwości, że cesarzowa nienawidzi męża, a ta nienawiść przenosi sie i na dzieci. Trudno było orzec, czemu tak się dzieje, gdyż Vassar na pewno nie był złym mężem – kochał żonę mimo jej gwałtowności i szaleństwa i nigdy nie kwestionował jej rozkazów, jakie by nie były. A poobserwowszy dokładniej Silvand doszedł do zdumiewającego wniosku, że właściwym władcą cesarstwa jest właśnie Maeve, choć nie afiszuje się z tym. Uczestniczyła we wszystkich ważnych spotkaniach, wszystkich zebraniach Rady Ministrów, i zawsze miała ostatnie słowo. Nic już z tego nie rozumiał.

Pod koniec drugiego miesiąca zimy zamiecie przybrały na sile. Nawet wyjście na ulicę stawało się niemożliwością – ludzie dostawali się do sklepów i miejsc pracy siecią podziemnych przejść. Tak właśnie zbudowane były miasta cesarstwa Rashan, częściowo na powierzchni, a częściowo pod ziemią, dzięki czemu można było „utrzymać je w ruchu”. Jedyną alternatywa byłaby chyba zwierzęca hibernacja całego narodu, ale ludzkie ciało nie ma zakodowanej takiej mozliwości, dlatego Rashanie przystosowali się do tego klimatu na inny sposób. Marissa, która w tym roku nie została posłana do tzw. „zimowej szkoły”, spędzała czas na nauce i zabawie, a wszędzie towarzyszył jej ternański niewolnik. Przywiązywała się do niego z każdym dniem mocniej, a i on lubił ją coraz bardziej. Również Polo coraz częściej przyłączał się do nich. Był teraz zdrowszy dzięki zaleconej przez Silvanda kuracji. Przedtem nie miał sił ani ochoty, by zawrzeć z kuzynką bliższą znajomość, a i ona go lekceważyła, nie rozumiejąc powodów jego odmienności. Teraz nadrabiali to przy pełnej aprobacie Silvanda. Nikomu ich zazyłość nie przeszkadzała, nawet Igorowi, choć ten dokuczał czasem ternańskiemu księciu, głównie z nudów. Nie lubił przebywać w zamknięciu, a choć cesarska siedziba była zbudowana z prawdziwie cesarskim rozmachem, czuł się tam jak w więziennej celi, jeśli nie mógł wychodzić na zewnątrz. Dla jego czynnej i ruchliwej natury było to nie do zniesienia, poświęcał więc ile czasu się dało ćwiczeniom w siłowni, i różnym grom towarzyskim. Czytać chyba nie lubił, w kazdym razie Silvand nigdy nie widział go z książką w ręku. Czasem oglądał programy telewizyjne, jednak i to nie było jego pasją – telewizja na Arnanie ograniczała się zresztą do transmisji na żywo, widomości i wykładów edukacyjnych. Chętniej bawił się z psem, ogromnym, czarnym kundlem imieniem Fenris, stworzeniem złośliwym i narwanym. Jedynie Igora kochał i obdarzał pełnym zaufaniem, innych ludzi traktował jak rywali do jego względów. Dawał się czasem pogłaskać, ale prawdę mówiąc nikt nie miał na to ochoty. Jedynie Igor kochał tego psa, podobnie jak narowistego i kapryśnego ogiera imieniem Delo. Osobowość rashańskiego księcia zaczęła coraz bardziej fascynować jego niewolnika. Nie mógł być taki, na jakiego pozował, ale w takim razie czemu udawał gorszego, niż jest?

Pewną ironią było to, że ta obserwacja była wzajemna. Przerwał ją dopiero pewien ważny dla wszystkich wypadek, a zaszedł on już wkrótce.

Był środek nocy. Gwałtowne potrząsanie wyrwało Silvanda ze snu. Pochylała się nad nim jedna z dworek cesarzowej, przerażone, młodziutkie stworzenie o twarzy lalki i bezmyślnych, ptasich oczach. Teraz jednak te oczy były pełne łez.

- Wstawaj – zawołała nagląco – Miłościwa Pani rodzi!

- Wezwij lekarza, co mnie do tego?- Silvand uniósł się na łokciu, nie rozumiejąc, czemu nie dają mu spać.

- Lekarz dostał ataku serca! Leży na podłodze w sypialni Miłościwej Pani, a my nie wiemy, co robić!

Silvand otrzeźwiał do reszty i zerwał się z łóżka. Jeśli tak, to sytuacja wyglądała poważnie. Odruchowo spojrzał w okno, za którym szalała zamieć – nie, o sprowadzeniu pomocy z miasta nie było co marzyć. Podziemnego połączenia zamku z samym Raion nie było. Względy bezpieczeństwa. Nie tracąc czasu na przebranie się pobiegł za roztrzęsioną dworką na bosaka, podciągając spodnie od piżamy i związując mocniej zbyt luźną gumkę. Nie myślał w tej chwili o tym, co powie cesarzowa, gdy wpadnie do niej niewolnik w za luźnej piżamie i zacznie odbierać poród. Ironia zawarta w tej sytuacji dotarła do niego znacznie później.

Bóle porodowe nie utemperowały ostrego charakteru Maweve.

- Kogo mi tu sprowadzasz, Leno?! – wrzasnęła na widok dworki – Jakiś parszywy niewolnik, parobek od koni ma mnie oglądać w takiej pozycji?!

Silvand podciągnął jeszcze raz piżamę i spojrzał na lekarza. Doktor leżał na dywanie, chwytając powietrze na wpół otwartymi ustami. Był przytomny, ale chyba naprawdę niezdolny do kontynuowania pracy.

- Proszę się nie denerwować, Miłościwa Pani – rzekł chłodno – Teraz to niewskazane.

- Natychmiast wynoś się stąd! Każę cię powiesić! Czy wiesz, chamie, że jedynie ludzie szlachetnego rodu mogą wchodzić do prywatnych apartamentów cesarzowej?

Ternańczyk wszedł do umywalni i zaczął starannie myć ręce, usiłując przy tym zebrać myśli.

- Jestem synem króla Yahera Veranti-Devar i prawowitym następcą tronu Terny.- powiedział głośno, tak by cesarzowa mogła go usłyszeć i wyszedł z umywalni, potrzasając w powietrzu mokrymi rękami.

Maeve opadła na poduszki i wpatrzyła się w Silvanda szeroko rozwartymi oczami. Dopiero teraz Ternańczyk spostrzegł, że ma ona niezwykle piękne oczy i wogóle jest, mimo swego wieku, ładna urodą młodej dziewczyny. Może dlatego, że pierwszy raz widział ją bez grubej warstwy makijażu i kunsztownej fryzury.

- Jesteś królewskim synem? – powtórzyła z niedowierzaniem – A Vassar i Igor zrobili z ciebie niewolnika? No proszę, zawsze mówiłam, że cała moja rodzina jest cholerę warta... Po co chcesz mi pomóc?!

Jej krzyk załamał się w jęku, gdy przyszedł kolejny skurcz. Silvand szybko przyklęknął i przystąpił do czynności, które już znał. Powtarzał sobie w myśli, że w tej chwili liczy się przede wszystkim bezpieczeństwo dziecka, ale prawie od razu zorientował się, że coś jest nie tak. Ułożenie płodu było złe, mało tego – było fatalne, bo poprzeczne. Oblał go zimny pot i na sekundę spanikował.

- Spokojnie, synu – odezwał się lekarz – Musisz obrócić dziecko. Wymacaj jego główkę i skieruj ją we właściwą stronę. Uważaj, żeby się nie pomylić. Nie ryzykuj porodu pośladkowego, bo może być źle. Tętno płodu i tak zanika.

Silvand wiedział już nawet, dlaczego tak się dzieje. Pępowina była zapętlona – nie tak, jak u dziecka Dormicji, ale zadzieżgnięta w jakiś węzeł, który mocno utrudniał dopływ krwi. Słuchając jednym uchem instrukcji lekarza, a drugim płaczu dworek, które całkiem potraciły głowy, Silvand pracował w milczeniu, starając się pomóc rodzącej. Musiał przyznać, ze w tej sytuacji Maeve zachowywała się nie jak rozpieszczona arystokratka, a jak zahartowany żołnierz. Nie krzyczała, tłumiła jęki i opanowywała skurcze, gdy było to potrzebne. Jej współpraca z niewprawnym akuszerem była zadziwiająco zgodna i niewątpliwie było to ważnym czynnikiem, decydującym o powodzeniu wysiłków Silvanda. Mimo to zdawało mu się, że minęły wieki, nim wreszcie mógł przeciąć pępowinę i uwolnić dziecko – maleńką, sinobladą dziewczynkę. Nie płakała, nie poruszała się, nie oddychała.

- Zajmijcie się waszą panią, wy głupie idiotki, i przestańcie wreszcie beczeć! – zawołał Silvand do dworek – Doktor powie wam, co robić.

Wybiegł z komnaty, nie zwracając uwagi na zgromadzonych na korytarzu ludzi, i wpadł do najbliższej łazienki. Gorączkowo przypominał sobie wszystko, czego nauczył się kiedyś na kursie pierwszej pomocy – kąpiel, na przemian zimna i gorąca, masaż serca, sztuczne oddychanie. Masował maleńkie ciałko, wykonywał wszystko, czego go nauczono, pracował gorączkowo, wciąż mając nadzieję na przywrócenie dziewczynki do życia. Sam nie wiedział, ile czasu uplynęło, ale dopiero czyjeś dotknięcie wyrwało go z tego transu pracy. Obejrzał się gwałtownie. Za nim stał cesarz, równie niekompletnie ubrany. Za nim stali obaj jego synowie i Marissa.

- Zostaw – rzekł – Zrobiłeś, co mogłeś, ale umarłego nie wskrzesisz. Wyjdź stąd.

Chwiejąc się na nogach jak bokser ogłuszony ciosem podbródkowym, Silvand wyszedł z łazienki, nie dostrzegając nic ani nikogo. W głowie wirowała mu jedna myśl, ze nie zdołał ocalić noworodka, choć przecież powinien to zrobić. Wyczerpany do cna oparł się o ścianę, wciąż nie przestając myśleć o tej maleńkiej istotce i gorycz porażki coraz bardziej zalewała mu serce. Z oczu trysnęły mu łzy, zakrył twarz rękami i zaniósł się głuchym łkaniem, nie dbając już o to, kto może go usłyszeć.

Raczej poczuł, niż usłyszał, że ktoś do niego podszedł, i opuścił ręce. Obok niego stał książę Igor w piżamie haftowanej w smoki i patrzył na niego jakoś inaczej niż zwykle – łagodnie i po przyjacielsku. Wyjął z kieszeni płaską butelkę i dwa niewielkie naczyńka.

- Napij się, to rozkaz – powiedział, nalewając do nich ciemnożółtego płynu – I ja też, dla towarzystwa... Siadaj, przeciez ledwo na nogach stoisz! I pij, no już.

Silvand posłusznie wypił i ledwo powstrzymał się od kaszlu. Ten trunek był niezwykle mocny i palił w przełyku niczym ogień. Igor dolał mu następną porcje i siadł obok niego ze swoim kieliszkiem w dłoni.

- Wiesz, że wyglądasz niczym wielokrotny morderca? – zagadnął – Jesteś cały zakrwawiony i masz spojrzenie obłąkańca. Dobra, Silv, koniec gry. Coś ci powiem: to był wyłącznie mój pomysł, żeby cię tu sprowadzić. Chciałem na własne oczy przekonać się, jakim człowiekiem jest następca tronu, którego uznano za niegodnego sprawowania władzy. Byłem wściekły, że ci to zrobiono. Jakim prawem Rada Staruchów odbiera sukcesję synowi prawowitego władcy, a on się na to godzi? Mój ojciec prędzej by wsadził całą tę Radę do wieży. Myślałem, że może jesteś taki do niczego, że nie można było inaczej, ale gdy doszło do mnie, że na twego zastępcę wyznaczono wnuka szefa Rady... Tak, nie wiedziałeś, kim jest Corado? No więc postanowiłem rozgryźć sprawę do końca i poddać cię próbie. Ten Silvand, myślałem, to tchórz, niedołęga lub głupiec, że daje tak sobą manipulować... Postanowiłem zabrać cię do Raion, żeby, jakby to ująć, odkryć twe prawdziwe ja, twą duszę. Prawdę mówiąc spodziewałem się, że odkryję rzeczy raczej niezachęcające. Nic z moich przewidywań się nie sprawdziło. Już w pałacu twego ojca zachowałeś się prawdziwie po królewsku, a i tutaj, choć naciskałem na ciebie, jak się dało, nie pozwoliłeś wytrącić się z twego stylu bycia. Zawsze umiałeś zachować godność, twoje czyny były szlachetne niezależnie od okoliczności, a teraz... teraz płakałeś, bo nie zdołałeś ocalić córki człowieka, który odebrał ci wszystko, który postanowił cię upodlić! Mało kto może poszczycić się taką czystością charakteru. Dziś mogę już powiedzieć z całą pewnością, że Rada Starców popełniła niewybaczalny błąd, pozbawiając cię sukcesji. Byłbyś naprawdę dobrym królem. Zapomnijmy o tym, co było. Ofiarowuję ci przyjaźń – mam nadzieję, ze jej nie odrzucisz.

Silvand popatrzył na niego oczami, w których w tym momencie nie odbijało się nic oprócz śmiertelnego zmęczenia. Nie miał żalu do Igora za jego podstęp i zachowanie, ale oswojenie się z tym wymagało czasu. Machinalnie przełknął zawartość swego kieliszka i omal się nie zakrztusił, gdy drzwi łazienki otworzyły się z trzaskiem i wybiegła z nich Marissa, a za nią Polo. Mała księżniczka, z trudem łapiąc oddech, przypadła do Silvanda.

- Ona żyje, żyje! – piszczała radośnie – Wuj wziął ją na ręce i zaczęła oddychać! Ona jest śliczna!

- Naprawdę?- zwrócił się Igor do młodszego brata.

- Tak, naprawdę. Żyje, choć nie powiedziałbym, że jest śliczna. Raczej paskudna niż śliczna, ale to już kwestia gustu.

„Właśnie, że jest, co ty tam się znasz?” zawołała Marissa i zaczęła tańczyć w uniesieniu po całym korytarzu.

Z łazienki wyszedł cesarz, niosąc ostrożnie owiniętego we własną podomkę noworodka, miauczącego niczym kocię. Uśmiechał się, a jego ostra jak topór twarz nabrała zupełnie nowego wyrazu.

- Dziękuję ci.- powiedział miękkim, szczerze wdzięcznym głosem.

- Nie ma za co – powiedział Ternańczyk – Obowiązek niewolnika.

Cesarz potrząsnął głową, pogładził brodę i uśmiechnął się.

- Nie jesteś niewolnikiem – oświadczył poważnie – Tak naprawdę nigdy nim nie byłeś. Nie w świetle prawa. Oczywiście, skąd miałeś o tym wiedzieć? Igor powinien wyjaśnić ci teraz, o co w tym wszystkim szło.

- Już to zrobiłem, ojcze – rzekł Igor – Mam tylko nadzieję, że nasz przyjaciel z Zachodu wszystko zrozumiał...

Patrzył na Silvanda z jakimś kolezeńskim błyskiem w zielonych oczach. Choć każdy na miejscu ternańskiego księcia odczuwałby w tej chwili złość i gniew, on sam czuł tylko zmęczenie i wielką ulgę. Maleństwo żyło, i tylko to było ważne.


 

 



 


 




















12. ZNOWU RAZEM


- Czy wy tutaj wierzycie w Boga?- spytała kiedyś Ezze, gdy siedzieli razem nad rzeką, obserwując ryby.

- Co takiego?- Silvand spojrzał na nią, zaskoczony tym pytaniem.

- No tak. Bo odkąd tu jestem, nie widziałam żadnych przejawów religijności, typowych dla mojej planety. Nie chodzicie do kościoła, nawet żadnych tu nie widziałam... nie modlicie się...

Silvand roześmiał się i objął ją ramieniem. Niekiedy ta dziewczyna naprawdę go rozbrajała, tak jak teraz.

- Nie wiem, jak jest w twoim świecie – rzekł – Ale u nas to jest tak: nie wiemy, czy jest jeden Bóg, czy kilku, być może wielu. Nie wiemy i nie możemy wiedzieć, bo jesteśmy ludźmi. Byłoby z naszej strony dowodem niewyobrażalnej pychy, gdybyśmy wmawiali sobie, że coś wiemy na taki temat. On lub Oni... niczego od nas nie potrzebują, co zresztą mogłyby Im zaoferować istoty tak znikome? Możemy Ich szanować, ale co poza tym moglibyśmy zrobić? Nawet nie wiemy, jak zwracać się do Niego, lub jednego z Nich. Dlatego milczymy i tak jest najlepiej.

- I to wszystko?- w głosie dziewczyny było czuć rozczarowanie.

- Wszystko i nie wszystko... Jest jeszcze Półbóg, najbardziej tajemnicza istota na Arnanie. Nasi dalecy przodkowie zbudowali mu kiedyś siedzibę, Świątynię Uniwersum, i rezyduje tam. Ale on bardzo rzadko wtrąca się do czegoś, a jeszcze rzadziej pozwala, by ludzie zakłócali mu spokój. Niczego od nas nie żąda poza tym, żebyśmy my niczego od niego nie żądali. Czy wasza więź z Bogiem jest jakoś ściślejsza?

- Nie wiem... Może sami się oszukujemy? A może jesteśmy tak bardzo źli, że tylko bliskość Boga powstrzymuje nas od wyrżnięcia się wzajemnie do ostatniego człowieka?- Ezze oparła głowę o ramię księcia. Nie raz mówiła mu, że ludzie z jej planety są źli, źli z urodzenia, ale gdy na nią patrzył, trudno było mu w to uwierzyć.

Silvand otworzył oczy, wciąż czując na policzkach ciepło i słońce tamtego dnia. Coraz bardziej tęsknił za Terną, za Ezze, za domem... Wiedział, że nie ma dla niego powrotu do królewskiego pałacu – wbrew namowom Igora nie zamierzał walczyć o odebrane mu prawa do sukcesji. Nigdy nie miał w sobie żądzy władzy, a czekającą na niego w przyszłości koronę traktował raczej jak kajdany. Problem polegał na tym, że nie wiedział, co innego mógłby w życiu robić. Jako Tytan widział sens istnienia, i to dość wyraźnie, ale do tego etapu życia również nie było powrotu. Nawet gdyby Półbóg zgodził się oddać mu diadem, jego ciało nie wytrzymałoby już takich przeciążeń. Nie był zresztą pewny, czy chciałby tego. Walka, którą toczył przez cztery lata, kosztowała go zbyt wiele. Świadomość, że ocalił Ternę przed zamachem stanu i rządami szaleńca, była pewną pociechą, ale kiedy teraz o tym myślał, nie odczuwał już żadnych emocji. Nikt z zyjących nie wiedział o jego podwójnej roli, więc to, że był bohaterem, miało gorzkawy posmak. Na pewno nikt? Varens nazwał go Tytanem, wtedy, gdy napił się jego krwi. Ręka Silvanda mimo woli pewędrowała do szyi. Skąd ten „wróg publiczny” dowiedział się o jego alter ego? Czyżby ta wiedza płynęła z wypitej krwi? Ternańczyk niewiele wiedział o wampirach. Na Arnanie byli oni wielką rzadkością i choć ludzie bali się ich panicznie, spotkanie z krwiopijcą raczej im nie groziło. Przeszło wiek temu ówczesny Tytan, syn ubogiej robotnicy z królestwa Banth, walczył z całym klanem wampirów i, jak uważano, wytępił je do ostatniego. Widać nie całkiem tak było. Może te stworzenia nauczyły się teraz lepiej maskować, lepiej ukrywać przed ludźmi? Nie potrafił mieć im tego za złe, bo czyż on sam tyle lat nie nosił dobrze przylegającej maski? Ufał swemu wyczuciu i znajomości ludzi, nie wierzył więc, że Varens jest takim potworem, za jakie uważano wampiry. Zawsze zresztą zdawało mu się, że opowieści o nich są mocno przesadzone. Nie zanotowano chyba ani jednego śmiertelnego ataku wampira na człowieka, poza przypadkami, gdy staczano z nimi otwarte walki. Wyglądało na to, że unikały one zabijania ludzi, czy to w imię zasad, czy też po prostu dlatego, by nie ściągać na siebie ich zemsty.

Za oknem szarość świtu ustąpiła różowości wiosennego dnia. Od kilku dni nie było widać śniegu, a na drzewach i krzewach pojawiły się lepkie pączki – widoma oznaka końca długiej zimy. W cesarskim zamku życie toczyło się swoimi torami, ale Ternańczyk wyczuwał jakieś napięcie, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. Jego spostrzeżenia zdawał się potwierdzać fakt, że Vassar sposępniał i coraz częściej zamykał się w swych apartamentach, nikogo do siebie nie dopuszczając, a jego najstarszy syn prawie całkiem zaprzestał swych zwykłych brewerii. Również cesarzowa Maeve jakby przycichła i przestała zwracać uwagę na cokolwiek.

- Lepiej się tym nie interesuj. To sprawy nie dla nas.- doradziła Silvandowi Dormicja, której zwierzył się ze swych obaw.

Na pewno miała rację, ale dziedzictwo Tytana nie pozwalało ternańskiemu księciu zapomnieć o jego zdolnościach. Wytrenowane przez długie lata zmysły dostarczały mu sygnałów zagrożenia niezależnie od woli, a tych sygnałów było coraz więcej. Zastanawiał się, czy nie powinien porozmawiać o tym z Igorem, ale coś mu mówiło, że pierworodny Vassara dobrze wie, co się święci, i jeśli sam o tym nie mówi, lepiej też milczeć. Zawsze zresztą pozostawała ewentualność, że się myli, że nic złego się nie dzieje.

Od czasu narodzin małej Ilei nikt już nie traktował Silvanda jak niewolnika. Książę Igor podarował mu nawet jednego ze swych koni i wypłacił pensję za cały czas, gdy harował przy niewolniczej robocie. Mógł wychodzić z zamku i wracać, kiedy chciał, więc od pierwszej odwilży korzystał z tego prawa, poznając Raion i okolice, rozkoszując się konną jazdą, którą uwielbiał. Na Zachodniej Półkuli używano pojazdów mechanicznych, a tu można było się poczuć jak ktos przeniesiony raptem w średniowiecze. Czasem tylko jakiś wytwór supernowoczesnej techniki przypominał, że Półkula Wschodnia wcale nie pozostawała w tyle za Zachodnią, a pod wieloma względami ją wyprzedzała. Technika nie interesowała jednak ternańskiego księcia. Wolał obserwować ludzi, nieco może odmiennych niż ci, między którymi dorastał, ale nie różniących się znowu tak bardzo, by miało to jakieś istotne znaczenie. Wydawali mu się życzliwi, weseli i żywiołowi, chociaż, jak się dowiedział, przestępczość w Raion była dość wysoka, nie wszyscy więc byli tam tacy spolegliwi. Jeżdżąc po mieście widywał nieraz ogłoszenia o karach wymierzanych publicznie i przechodził go dreszcz. Prawo w cesarstwie było bardzo surowe i egzekwowane bez litości. Silvand rozumiał, czemu tak się dzieje, ale przerażała go myśl o publicznej egzekucji. W Ternie coś takiego nie byłoby chyba możliwe. Ludzie prędzej pobiliby kata, niż pozwolili powiesić winnego, a tutaj najwyraźniej byli do tego przyzwyczajeni.

- Choć, z drugiej strony – myślał Silvand – Jeśli u nas zatwardziałemu przestępcy wszczepia się w mózg chip zmieniający osobowość, to czyż to nie jest morderstwo psychiczne? Może niejeden z tak potraktowanych wolałby szubienicę, tylko że nikt go nie pyta.

Technika zmieniania osobowości była od dawna stosowana w kryminalistyce jako rodzaj przymusowaj resocjalizacji i pomagała utrzymywać przestępczość na bardzo niskim poziomie. Jednak kontrowersje wokół tej metody były ogromne. Powstawało pytanie, jak dalece państwo może ingerować w psychikę obywatela, choćby takiego, który notorycznie łamie prawo. Dodatkową komplikacją był fakt, że decyzja sądu o wszczepieniu odpowiedniego chipa nie anulowała wyroku więzienia – była tylko jego uzupełnieniem. Operację przeprowadzano przed samym zwolnieniem skazańca, więc orzekano jakby dwie kary za jeden czyn. Obrońcy takiego systemu podkreślali, że chirurgiczna zmiana osobowości nie jest karą samą w sobie, gdyż jest całkowicie bezbolesna, a wszczepione mikrourządzenie nie powoduje dyskomfortu ani fizycznego, ani psychicznego, jedynie zmienia jednostkę zdegenerowaną w pełnowartościowego członka społeczeństwa. Jest to więc rodzaj tarczy ochronnej dla tych, którzy mogliby się stać ofiarami recydywy. Trudno było odmówić racji takiemu rozumowaniu, ale mimo to spory nie cichły.

W Rashanie nikt nie próbował chirurgicznie zmieniać przestępców. Jeśli sąd zdecydował, że zasłużyli, wieszano ich lub ścinano, rozwiązując problem radykalnie. Powszechnie uważano, że są przestępstwa, za które śmierć jest jedyną właściwą karą, nie wahano się więc, by ją stosować. Silvand, inaczej wychowany, omijał szerokim łukiem miejski rynek, będący jednocześnie placem straceń. Lękał się, że jeśli trafi na egzekucję, nie będzie umiał zachować spokoju i wplącze się w kłopoty. Nie ma w końcu prawa ingerować w tutejszy system karny.

Często odwiedzał za to miejsca, w których popisywali się uliczni artyści – żonglerzy, śpiewacy,deklamatorzy, mimowie, podejrzani wróżbici. Te miejsca przypominały mu Elandę, rodzinne miasto, stolicę królestwa, którym kiedyś miał rządzić. Dziwne... Czuł, ze powinien tam wrócić, ale odkładał z dnia na dzień przedłożenie cesarzowi prośby o transfer podprzestrzenny. Gdyby był szczery wobec samego siebie, musiałby przyznać, że po prostu boi się tam wrócić, choć sam nie umiałby wyjaśnić, czemu. Tęsknota za domem gnała go do zaułków, gdzie śpiewano uliczne pieśni, na place, gdzie odbywały się przedstawienia wędrownych trup aktorskich... Raion tak bardzo różniło się od Elandy, że tylko tam mógł na chwilę przenieść się myślą w świat swego dzieciństwa. W miarę, jak robiło się coraz cieplej, zaułki i place ożywały, pokrywały się straganami ulicznych sprzedawców, a dźwięki piosenek wędrownych bardów rozlegały sioę coraz śmielej. Rashanie lubili śpiew podobnie jak Ternańczycy – festiwale różnego gatunku piosenek były najpopularniejszymi imprezami, popularniejszymi nawet od zawodów sportowych. Odbywały się na wolnym powietrzu, toteż nie było ich zimą. Obecnie przygotowywano pospiesznie pierwszy tegoroczny Festiwal Piosenki Autorskiej, mający zainaugurować sezon. Budowano estradę, ustawiano ławki dla widowni, sprzątano cały teren, a obok tych robót ćwiczyli artyści, których występy miały urozmaicać program imprezy. Cała ta krzątanina działała na Silvanda kojąco po dusznej atmosferze cesarskiego zamku. Zapominał o złych przeczuciach i na chwilę stawał się dawnym Silvandem, włóczącym się z Ezze po mieście i chyba mimo wszystko szczęśliwym.

„Tak, szczęśliwym można być tylko we wspomnieniach – monologował, patrząc na krzątających się ludzi – Gdy człowiek jest szczęśliwy, nie wie o tym. Dopiero wspominając to, co było, odkrywa z nagła, że był szczęśliwy i zdumiewa się wielce, bo przedtem nie przyszło mu to do głowy.”

Spojrzał na młodziutką gimnastyczkę, ćwiczącą skomplikowane układy niedaleko budowanego podwyższenia. Obok niej jakiś mim udawał, że wspina się na rzewo, a żongler podrzucał trzy zapalone pochodnie, uwazajac, by żadna nie spadła na ziemię. Szczupła dziewczyna w spłowiałym, jeszcze zimowym kombinezonie nuciła coś, uderzając palcami w struny niekształtnego instrumentu. Jej głowę okrywała kolorowa czapka z duzym pomponem, a twarz częściowo zasłaniały duże, ciemne okular, także należące do ekwipunku zimowego. Były konieczne, gdyż słońce, odbite od śniegu, powodowało bolesne olśnienia, i wielu Rashanm nie zdejmowało ich też wczesną wiosną. Z jakiegoś powodu wiosenne słońce powodowało u wielu z nich zapalenie spojówek, dlatego na ulicach pełno było ludzi w ciemnych, fantazyjnie przyozdabianych szkłach. Nie było nic dziwnego w tym, że i ta dziewczyna je miała. Równiez jej ubranie nie dziwiło – w końcu było jeszcze dość zimno, a ona przesiadywała tu zapewne godzinami. Coś w niej jednak przykuwało uwagę. Może ta postawa, może drobne dłonie, a może instrument, na którym grała? Chyba już kiedyś taki widział, tylko gdzie? Znał go na pewno. I to pochylenie karku też znał, i te szczupłe palce... Dopiero po dłuższej chwili Silvand zdał sobie sprawę z tego, że patrzy na Ezze.

- Już dobrze, dobrze – dziewczyna wyzwoliła się z jego rąk stanowczym ruchem – Bez takich czułości, mój książę, ludzie patrzą.

- Ale skąd wiedziałaś?!

- Skąd wiedziałam, skąd wiedziałam... Wszystkich mogli oszukać, ale nie mnie. Nie wiem, czyje ciało pochowali w królewskiej krypcie, ale od początku byłam pewna, że nie twoje. Obejrzałam je dobrze. Było potwornie zmasakrowane, pewnie dlatego nikt mu się dobrze nie przyjrzał. Ja jednak nie jestem tak wrażliwa i zbadałam je dokładnie, szczególnie w okolicy karku, zyskując pewność, że to nie ty. Od tej pory cię szukałam.

Zamilkła na chwilę. Oboje myśleli teraz o tym samym – o pewnej burzowej nocy, którą spędzili kiedyś razem...

Tego dnia wybrali się na piknik. Tytan miał wyjątkowo ciężki tydzień, książę Silvand zbierał reprymendę za reprymendą od ojca, Ezze nie wiadomo jak to wyczuła i zaproponowała ten piknik. Zawsze miała takie wyczucie. Wybrali się daleko za miasto, aż na pogórze, gdzie nikt im nie przeszkadzał. Bawili się znakomicie, i nie zauważyli, gdy niebo sie zachmurzyło i zaczął kropić deszcz. Nim udało im się dotrzeć do Sha’nd, burza rozszalała się na dobre i byli całkiem mokrzy. Tylnym wejściem dostali się do komnaty sypialnej księcia, przez ostrożność nie zapalając światła. Oboje dość dobrze widzieli w ciemności, by móc sobie na to pozwolić.

- Nie ma mowy, żebyś teraz wracała na Upiorne Blokowisko – powiedział Silvand – Zostań u mnie do rana.

Ezze zawahała się. Ton księcia pozbawiony był podtekstów, których na próżno w nim szukała, ponadto burza przybierała na sile. Naprawdę trudno byłoby jej teraz dotrzeć do domu. Tymczasem Silvand zdjął przemoczone ubranie, wyżął i powiesił na płycie grzejnej, po czym wsunął się pod kołdrę swego ozdobnego łoża.

- Na co czekasz? - spytał ze zdziwieniem – Wyskakuj z tych mokrych szmatek i wskakuj do łóżka, bo się przeziębisz na śmierć.

Ezze zagryzła wargi, zażenowana niewinnym bezwstydem, z którym młody książę rozebrał się przy niej do naga. Przemógłszy wpojone jej zasady, zdjęła ubranie, rozwiesiła obok ubrania Silvanda i położyła się obok niego pod ciepłą i suchą kołdrą. Musiał czuć jej skrępowanie, ale zdawał się go nie rozumieć.

- To u was normalne? –spytała dziewczyna po chwili – Tak rozebrać się przy kimś?

- A co w tym jest nienormalnego? – zdziwił sie Silvand – Przecież każdy z nas jest pod ubraniem nagi. Co w tym osobliwego? Czemu pokazywanie komuś twarzy czy nóg ma być mniej nieprzyzwoite niż pokazanie reszty ciała? Nie chcę cię peszyć, ale twoja cywilizacja musiała być jakaś chora, jeśli tak się wszystkiego kazała wstydzić.

Ezze roześmiała się niespodziewanie i pogłaskała go po karku, wyczuwając dłonią poszarpaną bliznę, pamiątkę po jednej z bitew Tytana.

- Masz rację, wiesz?- rzekła ciepło.

Gładziła bliznę palcami, muskając jej stwardniałe brzegi, ale o nic nie pytając. Ezze była najmniej niedyskretną osobą, jaką znał. Sam więc wyjaśnił sennie:

- Miałem kiedyś wypadek. To nic takiego.

Zasnął pod dotykiem jej dłoni, a kiedy się zbudził, jej już nie było...

- Jak trafiłaś do Rashanu? Przecież nie mamy wymiany turystycznej.- zapytał, wracajac do teraźniejszości.

Ezze przygryzła na moment wargi. Widać było, że czegoś nie chce lub nie może powiedzieć i szuka wiarygodnego wyjaśnienia.

- Nie pytaj – rzekła wreszcie – Ktoś mi powiedział i ktoś mi pomógł. Kiedyś opowiem ci całą sprawę, bo tego sie nie da powiedzieć w dwóch słowach. Łączy się to zresztą z moim pojawieniem się w Ternie i za dużo musiałabym gadać. Ten ktoś nie dał mi dokładnych wskazówek, jednak bez jego pomocy nie trafiłabym na twój ślad, domyślasz się chyba...

Silvand patrzył na nią, czując oszalałe bicie serca i ogromną, z niczym nieporównywalną radość. Ta dziewczyna, która była jego powiernicą od bardzo dawna, jedyna osoba w jego otoczeniu, która traktowała go jak zwykłego człowieka i lubiła go za to, jaki jest, a nie za to, kim jest... Ta dziewczyna zeszła pół świata, żeby go odnaleźć. Zawsze wiedział, że go lubi, ale żeby aż tak?

- Mogłaś popaść w kłopoty podczas takiej podróży.- rzekł wreszcie.

- To i co? – Ezze wzruszyła ramionami – Umiem sobie radzić. Najważniejsze było, żebym zdołała cię odnaleźć. Bałam się tylko, żeby nic ci się nie stało, zanim mi się to uda. Ale widzę, że dzieje ci się nienajgorzej, choć trochę zmizerniałeś...

Pogładziła go pieszczotliwie dłonią po policzku, na którym widniał znak po paznokciach cesarzowej.

- Miałem tu trochę roboty – powiedział Silvand wymijająco – A co słychać w Ternie?

Ezze spoważniała i zdjęła okulary takim ruchem, jakby chciała zyskać na czasie. Jej oczy były jakby większe i bardziej szare, niż pamiętał, a może głębokie cienie pod nimi powodowały takie wrażenie.

- Nie dzieje się dobrze – rzekła powoli – Corado odsunął twego ojca od sprawowania władzy, motywując to przed ludźmi argumentem, że król jest obłąkany z rozpaczy po stracie syna i nie może sprawować swojej funkcji. Wprowadził nowy system porządkowy, nowe podatki i całkiem nowy kodeks cywilny. Jednak nawet nie o to chodzi. To ty powinieneś rządzić, nie ten pajac, i to właśnie wkurza ludzi.

- Wkurza?

- Ano tak. Rośnie ruch oporu przeciw Corado i jego poplecznikom, a takie rzeczy zawsze się źle kończą. Rzezią jednej lub drugiej strony, a czasem i obu. Wolałabym tego nie oglądać. W moim świecie takie rzeczy były na porządku dziennym, więc wiem, co mówię.

Silvand zasępił się. Te wieści były tymi, których podświadomie oczekiwał i których się obawiał. Corado był zbyt doskonałym okazem następcy tronu, zbyt doskonałym, by coś się za tym nie kryło. Co jednak mógł zrobić w takim przypadku?

„Na razie chodź ze mną – powiedział wreszcie – Porozmawiamy w ciepłym miejscu, przy filiżance czegoś dobrego i ciasteczkach. Tu jest zbyt zimno i za dużo ludzi.”

Ezze nie okazała zdziwienia, że jej dawno niewidziany przyjaciel zabrał ją do cesarskiego zamku zamiast do jakiejś gospody – zazwyczaj nie dziwiła się niczemu i chyba nie zdumiałoby ją nawet, gdyby wszystkim z nagła wyrosły rogi. Wkroczyła do cesarskich komnat równie spokojnie, jakby wchodziła do szewskiego warsztatu, i z równą gracją, jakby miała na sobie nie spłowiałe szmatki, a najpiękniejszą brokatową suknię. Dziwniejsze było to, że nikt nie zwrócił na nią uwagi. W zamku wyraźnie coś się działo i prawdopodobnie nie tylko Ezze, ale i stado koni mogłoby przemaszerować tego dnia przez zamek, nim ktoś by się obejrzał.

„Od jakiegoś czasu wszyscy tu powariowali – powiedział Silvand tonem usprawiedliwienia – Zachowują się, jakby nagle oblazły ich czerwone mrówki. I tak od tygodnia. Zima była jeszcze normalna, ale ledwo zaczęły się roztopy, wszystko się zmieniło. Nic nie rozumiem, a nie mogę wyciągnąć nic ani z Igora, ani tym bardziej z jego ojca. Twierdzą, że wydaje mi się, że wszystko jest w porządku... ale ja wiem, że nie jest. Po prostu wiem.”

Pogładził po głowie Marissę, która właśnie wbiegła do komnaty, wymachując teczką z zeszytami i zmierzyła Ezze zaskoczonym spojrzeniem.

- Dostałam same dobre oceny! – zawołała – Miałeś rację... A co to za dziewucha?

Ezze odwzajemniła się jej chłodnym, lekko ironicznym wzrokiem.

- Jestem śpiewaczką – odparła – A może ty nam coś wyśpiewasz, dziecinko? Czemu wszyscy chodzą tu jak błędni?

- Bo szykuje się zamach stanu, oto dlaczego.- dziewczynka wzruszyła ramionami, jakby rozumiało się to samo przez się.

- Powinieneś wiedzieć, że dzieci zawsze wszystko wyszperają.- rzekła Ezze do osłupiałego Silvanda, który jednak w tej chwili przejęty był nie tym, że jego podopieczna wszystko wie, a tym, czego się dowiedział. Jeśli Marissa mówiła prawdę, w każdej chwili mogło rozpętać się piekło. Jeszcze nigdy tak nie żałował tego, że nie może teraz dotknąć Diademu Mocy. Jako Tytan mógłby rozwiązać wszystkie problemy kilkoma machnięciami miecza, chociaż... Półbóg nigdy nie pozwalał mu wtrącać się do politycznych zawirowań. Miał likwidować zagrożenia zewnętrzne – głównie nadprzyrodzonego autoramentu. Z typowymi radzili sobie ludzie i tak właśnie miało być, Tytan był do walki z demonami, magami Zła i potworami. Gdy omal nie doszło do wojny między Terną, a graniczacym z nią Bitarnem, Tytan musiał trzymać się od tego z daleka, choć każdy jego nerw drżał z niepokoju. Silvand rwał się do roli rozjemcy, ale musiał czekać bezczynnie na rozwój wypadków. Szczęśliwie rozeszło się „po kościach”. A gdyby tak doszło do wojny, jak by się czuł? Pewnie jeszcze podlej niż teraz, gdy na jego oczach wszystko nieuchronnie zmierzało do tragedii.





Pieśń o Silvandzie część VI
 

13. ODGŁOS GROMU


Siedzieli we trójkę na dywanie, wokół niskiego stolika, i jedli ciasteczka z marmoladą, popijając koktajlem mleczno-owocowym. Marissa z powagą wyjaśniała, co się działo w zamku przez ostatni tydzień i dlaczego. Urodzona i wychowana w Rashanie, na dworze swego ojca, wielkiego księcia cesarstwa, znała wszystkie jego tajemnice i od maleńkości była oswojona z tutejszą polityką. To, że dorośli ludzie wiedzą mniej niż ona, wydawało się jej ogromnie śmieszne. Ezze, rozebrana z zimowego kombinezonu, siedziała w swoich spłowiałych szmatkach z taką gracją, że wydawała się lepiej ubrana, niż była w rzeczywistości. A przecież i kafran, i spodnie były na nią mocno za duże, niezręcznie przerobione i bardzo już podniszczone. W porównaniu z nią Marissa wyglądala jak laleczka prosto z pudełka. Mimo tej różnicy dziewczynka od razu poczuła sympatię do ternańskiej śpiewaczki ulicznej, być może dlatego, że Ezze zawsze wszyscy lubili. Miała juz w sobie coś takiego.

Okazało się, że cesarstwo było w istocie kolosem na glinianych nogach. Dynastia Shokotongów, rządząca nieprzerwanie od czterech stuleci, była skłócona wewnętrznie i to, że Vassar utrzymał się tak długo na tronie, było wyłączną zasługą jego żony. Jednak nawet ona nie mogła w nieskończoność utrzymywać w ryzach bocznych gałęzi rodu. Uważający się za pretendenta do trony Ulleni, bratanek Vassara, właśnie osiągnął pełnoletność i postanowił upomnieć się o swe prawa. Nie było wiadomo tylko, czy będzie chciał to osiągnąć metodami dyplomatycznymi, czy też... Marissa tłumaczyła to wszystko tak, jakby mówiła o zupełnie zwyczajnych sprawach.

- Czy takie rzeczy już się działy?- spytał Ezze, gdy mała skończyła.

- Och, wiele razy, uczyłam się o tym – odparła dziewczynka – Ostatni raz zrobił to Segrey, ojciec Vassara i Fodyra, ojca Ulleniego. Był drugi w kolejce do korony. Jego oddziały zabiły czternastu członków gałęzi rodowej Piro: głowę odnogi, jego żonę, dwóch jej braci, ich troje dzieci i siedmioro kuzynów, którzy stanęli po ich stronie. A przed nim było wielu innych. Śmiertelność w cesarskim rodzie jest wyższa niż w szpitalu polowym.

Silvandem wstrząsnął dreszcz. Prostota, z jaką dziesięcioletnie dziecko wypowiadało te słowa, przeraziła go bardziej niż którykolwiek z przeciwników, których los postawił na drodze Tytana, a przecież bywali oni naprawdę straszni. Nie spodziewał się do tej pory, że gdzies na Arnanie panują podobne prawa jak to – prawo członków rodziny cesarskiej do bezpardonowej walki między sobą. Czuł się tak, jakby znalazł się nagle w sieci olbrzymiego pająka. Spojrzał bezradnie na przyjaciółkę, która podnosiła właśnie ze stolika filiżankę z napojem. Jej maleńkie usta wykrzywiał ironicznie gorzki uśmiech.

- Wiesz, mój książę, zaczynam myśleć, że jestem w domu.

Ezze nie wydawała się być bardziej poruszona niż zwykle. Jeśli prawdą było to, co opowiadała o swoim świecie, jej spokój był zrozumiały, bo opowiadanie Marissy nie mogło zrobić na niej wrażenia.

- Nie żartuj sobie...

- Nie żartuję, zresztą ten temat nie nadaje się do żartów. Jest diabelnie poważny. To małe słoneczko uświadomiło nam właśnie, że siedzimy na wulkanie. W każdej chwili może tu się rozpętać apokalipsa... A przepraszam, wy nie wiecie, co to takiego. Apokalipsa to wszelkie możliwe katastrofy naraz. Nie dla wszystkich w cesarstwie, rzecz jasna, ale dla mieszkańców tego zamku, to i owszem.

Silvand skinął głową. On również tak odczytał słowa Marissy, które paskudnie korespondowały z jego złymi przeczuciami.

- Zostań z księżniczką – poprosił, wstając z dywanu – Ja porozmawiam z Igorem. Być może zagrożenie nie jest tak duże, jak nam się wydaje... a może wręcz przeciwnie. Muszę to wiedzieć. Jestem odpowiedzialny za to dziecko i muszę wiedzieć, czego się spodziewać.

Znalezienie Igora w tak ogromnym kompleksie jak cesarski zamek byłoby niełatwym zadaniem, gdyby młody Ternańczyk nie zdążył juz poznać jego nawyków. Przeszukawszy więc kolejno wszystkie siłownie, pokoje do gier, biblioteki i oranżerię udał się do prywatnej komnaty księcia. Właściwie nie miał prawa tam wchodzić, ale uznał, że powaga sytuacji usprawiedliwia naruszenie etykiety.

Igor leżał na swoim łożu, patrząc obojętnie w sufit.

- Jesteś chory?- spytał Silvand z niepokojem.

- Można to tak nazwać, choć niekoniecznie – odparł Igor, unosząc się na łokciu – Ta cholerna sytuacja mnie przytłacza. Mam nadzieję, że wkrótce wszystko się wyjaśni, w te lub wewte. A co u ciebie słychać?

- Nie zmieniaj tematu. Co tu się dzieje? Szykuje się przewrót pałacowy, tak?

- Już wiesz? Mamy nadzieję, że sprawa rozejdzie się po kościach, tak już bywało. Nie przejmuj się tak bardzo. To bardziej nasze zmartwienie niż twoje. Posłuchaj: od dziś za tydzień moi rodzice wydają wielką ucztę, na której będziemy między innymi omawiać te sprawy. Jesteś zaproszony.

- No dobra, ale...- Silvand zamilkł, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Nie po raz pierwszy poczuł, że jest tu obcy i nie potrafi zrozumieć tych ludzi.

- Mogę przyprowadzić przyjaciółkę? Jest wspaniałą śpiewaczką.- dokończył wreszcie.

Igor uśmiechnął sie do niego pokrzepiająco.

- Oczywiście. Przyprowadź kogo chcesz. Jeśli nasze prognozy się sprawdzą, to może być ostatnia nasza uczta. Trzeba ją jakoś ubarwić, prawda?

- Człowieku! – krzyknął Silvand z rozpaczą – Jeśli jesteście świadomi zagrożenia, to róbcie coś... Ucieknijcie choćby!

- Shokotongowie nigdy nie uciekają. Moglibyśmy profilaktycznie wyciąć w pień całą gałąź Ulleniego, ale stąd już niedaleko do tego, by zainicjować ogólnokrajową rzeź. Nasz ród jest ogromny, nawet nie do wszystkich jego odnóg mamy stuprocentową pewność, a według obowiązującego prawa każdy z rodu może w określonych warunkach zostać cesarzem. Sam pojmujesz, że łatwo tu popaść w paranoję. No idź już, muszę się zrelaksować.

Ternańczyk wrócił do komnat Marissy jeszcze bardziej zdenerwowany, niż przedtem. Zastał swą przyjaciółkę, siedzącą przy łóżku małej i nucącą cicho jakąś piosenkę.

„Pst – rzekła, przykładając palec do ust – Właśnie zasnęła. Chodźmy do twej służbówki, tam porozmawiamy w spokoju.”

Przeszli do pokoju Silvanda. Ezze wysłuchała relacji z rozmowy, po czym pokiwała lekko głową.

- Muszę porodmawiać z cesarzową. Załatwisz mi to?- spytała.

- Oszalałaś. O czym chcesz z nią rozmawiać? Nie wiesz, co to za wariatka...

- Och, wiem. Dużo o niej słyszałam. Muszę jednak z nią pogadać, i to na osobności. Mam pewien pomysł, trudno jednak byłoby go wykonać bez akceptacji tej kobiety. Jeśli sytuacja jest rzeczywiście tak poważna, jak oboje myślimy, na pewno rozważy moją propozycję.

Ezze rozejrzała się po służbówce i przez jej twarz przemknął szczególny uśmiech. Na pewno porównywała w duchu ten skromny pokoik ze wspaniałym apartamentem w elandzkim pałacu, do którego młody książę czasem ją zapraszał. Silvand miał ochotę opowiedzieć jej o swym legowisku nad stajnią i o zatłoczonym baraku pośród pól uprawnych, ale zrezygnował. W końcu było to teraz mało ważne.

- Jesteś pewna? – spytał – Maeve jest naprawę szalona. Ale jeśli chcesz, zaprowadzę cię do jej apartamentów. Mogę zrobić tylko tyle. Dalej będziesz musiała poradzić sobie sama.

- Radziłam sobie sama, gdy ciebie jeszcze wogóle w planach nie było.

Tak, to była prawda. Ezze, kimkolwiek była, była zaradna, i z każdej sytuacji umiała znaleźć wyjście, nie uciekając się do niczyjej pomocy. Może działo się tak dlatego, że pochodziła z tego okropnego świata, o którym opowiadała, świata, w którym każdy musiał być po trosze wojownikiem, żeby przetrwać, a już dzieci w przedszkolu staczały ze sobą walki.

- No to chodźmy.- rzekł z westchnieniem.


* * * * *


Cesarski zamek wrzał przygotowaniami do wielkiej uczty. W tym zamieszaniu mogłoby się zdawać, że nic nie grozi mieszkańcom tego miejsca, ale Silvand wiedział dobrze, że to tylko maska. Na pozór wszystko wygladało znakomicie: Marissa dostała z okazji uczty nową suknię i po raz pierwszy królewski fryzjer uczesał jej niesforne loki w modną fryzurę, zupełnie nie pasującą do dziesięcioletniego dziecka. Księżniczka uznała jednak, że jest piękna i przeglądała się w lustrze z wyraźnym zadowoleniem. Również Silvand otrzymał nowy strój – haftowane złotem na szwach obcisłe spodnie i równie pięknie zdobiony kaftan z ciemnofiołkowego aksamitu. Ciekaw był, jak wśród podobnie pięknie wystrojonych biesiadników pokaże się Ezze w swoich szmatach, ale pokojówki cesarzowej zadbały i o nią. Po rozmowie, która ku zdziwieniu Silvanda przebiegła bez awantur i o której Ezze nie chciała mu nic powiedzieć, cesarzowa wyraźnie zaczęła faworyzować śpiewaczkę i często ją do siebie wzywała. Widać śpiew tej dziewczyny przypadł i jej mrocznej naturze do gustu.

- W życiu Maeve Shokotong zdarzyło się coś strasznego, dlatego jest taka – powiedziała Ezze Silvandowi – nie oceniaj jej zbyt surowo.

Nie miał zamiaru oceniać. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, ze nic nie rozumie z tego, co się tu dzieje. Nie bez powodu, jak widać, Półkula Wschodnia nie kontaktowała się z Zachodnią – ich kultury były szokująco odmienne. Nadciągająca katastrofa przymowana była jako coś naturalnego, czego nie sposób uniknąć, trzeba się więc z tym pogodzić. W świecie Silvanda nie dopuszczonoby do czegoś takiego, zresztą nikomu tam nawet przez myśl by nie przeszło siłowe przejmowanie władzy. Chociaż... czy to, co zrobił Corado, było o wiele lepsze? Pokojowe zagarnięcie władzy było równoznaczne z kradzieżą, i to paskudną, bo wiązało się ubezwłasnowolnieniem prawowitego władcy. Zastanawiając się nad tym Silvand nawet nie zauważył, jak doszedł do części biesiadnej. Zatrzymał się dopiero, gdy wpadł na Polo.

- Ostrożnie! – zawoła mały książę – I jak wyglądam?

- Ślicznie, Polo, ślicznie – odparł Ternańczyk z roztargnieniem – Nie podoba mi się to wszystko. Wy ucztujecie, a wasi wrogowie spiskują.

Polo rozejrzał się i kiwnął na Silvanda palcem.

- Nikomu nie mów, ale własnie dlatego ta uczta – wyszeptał mu konspiracyjnie do ucha – Moi rodzice postanowili sprowokować Ulleniego i jego klikę. Całe nasze wojsko jest w pogotowiu, wszystko przygotowane na ich pierwszy ruch.

Zimny dreszcz przeszedł Silvandowi po plecach. Te proste słowa oznaczały jedno: masakra była nieunikniona i miało do niej dojść jeszcze dziś. Jedyną nadzieją było to, że Ulleni jednak zrezygnuje z sięgnięcia po koronę. Bo jeśli nie...

Obok niego przeszła Maeve, szumiąc sztywną od haftów, jedwabną suknią. Jej twarz pokrywał jak zawsze gruby makijaż, a oczy lśniły dziko pod uczernionymi rzęsami.

- Pilnuj dzieci – powiedziała cicho do Silvanda – Nie odstępuj ich ani na krok i bądź gotów w każdej chwili.

- Do czego?- chciał spytać Silvand, ale cesarzowa juz odeszła.

Zbity do reszty z tropu podążył za nią do sali balowej, przygotowanej już na wielką ucztę. Widywał już przedtem tę salę, ale ledwie ją poznał, tak była zmieniona przez wyszukane przyozdobienia, girlandy kwiatów, zwieszające się ze ścian i sufitu, i ustawione we wzór poczwórnej podkowy stoły. Podium dla orkiestry przysłaniało jedno z wyjść, o którym Silvand wiedział, że zostało wykute w ścianie dopiero przed paroma dniami. Nawet nie wiedział, dokąd prowadziło, ale gdy zobaczył, że miejsca Marissy, Polo i jego samego znajdują się akurat koło podium, zrozumiał wreszcie, jakie jest jego zadanie. Poczuł, że oblewa go zimny pot. Maeve najwyraźniej zdawała sobie sprawę z tego, że ten bankiet może przerodzić się w masakrę i miała jakiś swój plan, z którego wyłączała oboje dzieci. Czemu nie małą Ileę? I gdzie ona wogóle była? Nie wiedział, a nie śmiał pytać. Cesarzowa przerażała go coraz bardziej.

- Ładnie tu.- odezwał się za nim ironiczny głos. Aż podskoczył, tak go to zaskoczyło – przy jego wyczulonym słuchu niełatwo było podejść do niego tak, by nic nie usłyszał.

- Tylko spokojnie – Ezze odgarnęła z czoła kosmyk włosów, który wysunął się z eleganckiej fryzury – Jesteś stanowczo za nerwowy. Gdzie siedzimy?

W jedwabnej sukni koloru głębokiej zieleni, haftowanej w białe lilie, była nie do poznania dla kogoś, kto do tej pory widywał ją tylko w jej codziennych szmatkach. Silvand patrzył na nią ze zdumieniem i podziwem. Choć nie można było o niej powiedzieć, by była ładna, miała w sobie urok, którego na próżno szukał w uznanych pięknościach ze swej sfery. Widać to było nawet, gdy miała na sobie stare łachy ze skrzyni dla ubogich, a co dopiero teraz.

- Tutaj – powiedział, pozbierawszy myśli – Za plecami będziemy mieli orkiestrę. Średnia przyjemność.

Ezze postawiła za krzesłem swój serenit. Nie rozstawała się z nim nigdy i teraz też nie zostawiła go tam, gdzie spała.

- Masz zamiar grać?- spytał Silvand bez zainteresowania.

- Nie sądzę. Ale coś tu się święci i wolę mieć pod ręką jedyną rzecz, na której mi naprawdę zależy. Nie chciałabym go stracić.

Urwała, gdyż zaczęli już się schodzić goście i zajmować wyznaczone im miejsca. Zjawili się też Marissa i Polo, oboje podnieceni i rozszczebiotani.

- Bajkowa atmosfera – myślał Silvand, rozglądając się nieznacznie – Ale Ezze ma rację, coś tu jest nie tak i żebym tak wiedział, co...

Usiadł obok Polo, upewniając się jednocześnie, że z tego miejsca łatwo mu będzie dotrzeć do przejścia za podium. Droga była prosta – pod rusztowanie, a drzwi, jak podejrzewał, zostały otwarte. Nie wiedział jeszcze, czy będzie musiał z nich skorzystać, miło było jednak wiedzieć, że może to zrobić w każdej chwili. Zerknął na Ezze i napotkał jej wzrok. Ona również wiedziała o przejściu, ale wyglądała na spokojniejszą niż on. Być może w swoim świecie przeżyła już podobną historię i ta sytuacja nie była dla niej niczym dziwnym.

Do Sali wszedł Ulleni w towarzystwie swych przybocznych. Ternańczyk widział go już raz, choć przelotnie, i poznał od razu. Był nieco starszy od Igora, rudowłosy, o zimnych rysach i uprzejmym uśmiechu na ustach. Poruszał się lekko, swobodnie, tak jakby niczego nie knuł, jednak Silvanda natychmiast uderzył szczególny wyraz jego oczu. Był w nim odcień triumfu i pewności siebie, który wyraźnie mówił:

- Wszystko jest pod kontrolą. Wiem, co robie i to nie może się nie udać.

Sala zapełniła się powoli gośćmi, kilkuosobowa orkiestra weszła na swoje podium i zaczęła grać sugestywną, cichą melodię. Wreszcie zjawiła się cesarska para i zajęła swe miejsca u szczytu stołu. Gwar ucichł jak nożem uciął, wszyscy pochylili głowy w ukłonie.

- Witam wszystkich zgromadzonych – powiedział cesarz, wznosząc ku górze ozdobny kielich – Życzę wszystkim wesołej zabawy.

Dotknął ustami brzegu kielicha i upił łyk wina, rozpoczynając tym samym ucztę. Jednak nikt oprócz niego nie zdążył nic wypić ani zjeść. Nie upłynęła ani sekunda, a cesarz zmienił się na twrazy i upadł, wypuszczając ozdobne naczyńko z rąk. Dokładnie w tym samym momencie w dłoniach gości pojawiły się miecze i sztylety. Maeve, szybka jak błyskawica, uderzyła w dzwon alarmowy.

- Czego stoisz, wiejemy!- wrzasnęła Ezze, łapiąc Polo i unosząc go z łatwością zaskakującą u tak wątłej istoty.

Silvand otrząsnął się, pochwycił wrzeszczącą przeraźliwie Marissę i pobiegł za Ezze, zatrzymując pod powiekami przerażający obraz : wezwane gongiem wojsko nie rzuciło się bynajmniej na pomoc cesarskiej parze, a stanęło po stronie Ulleniego i jego kliki.

Ktoś zastąpił im drogę. Ulleni z dobytym mieczem, z rozwianymi włosami i twarzą wykrzywioną sardonicznym uśmiechem wykazał się znakomitą orientacją – Ezze o włos uniknęła cięcia jego klingi i w popłochu uskoczyła w bok. Silvand wypuścił Marissę z rąk, chwycił stojący obok świecznik i odparował nim cios, wytrącając przy okazji miecz z dłoni napastnika. Właściwie powinien w następnej kolejności rozbić uzurpatorowi głowę, nie umiał jednak zdobyć się na taki czyn. Uderzeniem pięści ogłuszył Ulleniego i rzucił się ku zamaskowanym drzwiom. Na końcu korytarza zobaczył dwa osiodłane konie, wyraźnie na nich czekające.

W chwil później pędzili na złamanie karku w gęstniejącą noc. Nie mieli pojęcia, dokąd uciekać, zdali się więc na los szczęścia. Nie było zresztą wyboru. Wiedzieli dobrze, iż pogoń jest tuż za nimi, ale ten, kto przygotowywał ich ucieczkę, nie był głupi: wybrał dwa najlepsze konie z cesarskich stajni. Mimo przedłużającej się gonitwy nie ustawały. Pościg nie mógł ich dosięgnąć, choć nie potrafili go zgubić – ciągle słyszeli złowrogi tętent za nimi i mimo strachu o rumaki bali się zwolnić. Silvand tulił do siebie drżącą dziewczynkę, uświadamiając sobie ze zgrozą, że wyrwał ją wprost z paszczy śmierci. I ze cesarzowa wiedziała skądś, że tylko on będzie umiał to zrobić. Czyżby Ezze zapewniła ją o tym? Maeve musiała podejrzewać zdradę wśród cesarskiej gwardii, dlatego zabezpieczyła los dzieci. Był teraz pewny, ze ukryła gdzieś Ileę, i to tak dobrze, że Ulleni nie trafi na jej ślad. A on i Ezze mieli ocalić młodszego syna oraz bratanicę. Oby się to tylko udało... Konie zaczęły zwalniać ze zmęczenia, a on nawet nie wiedział, gdzie teraz są.

- Czy oni nas złapią?- spytała Marissa, kłapiąc zębami ze strachu.

- Mam nadzieję, że nie – odpowiedział jej Silvand, rozglądając się bezradnie po nieznanym sobie terenie – Ktoś może wie, gdzie jesteśmy?

Okolica była ponura, może nawet nie tyle ponura, co dzika. Skaliste zbocza porastały drzewa, których pokręcone kształty sprawiały w świetle księżyca upiorne wrażenie. Chyba ani jedno drzewo nie było tu normalne, żadne nie rosło prosto. Nad głowami śmigały bezszelestnie nietoperze, od czasu do czasu któryś z nich wydawał przeraźliwy pisk, od którego cierpła skóra. Konie potykały się o wystające z ziemi korzenie – nie trzeba było bujnej wyobraźni, by pomyśleć, że te drzewa specjalnie próbują podstawić nogę zmęczonym wierzchowcom. Takie skojarzenie nasuwało się samo. Gdzieś z dala dobiegało tęskne wycie wilków, jednak odgłosów pogoni nie było już słychać.

- W każdym razie jesteśmy chyba bezpieczni – powiedziała Ezze – O ile, ma się rozumieć, jakiś zwierzaki nie zrobią sobie z nas kolacji. Polo, czy ty znasz tę okolicę?

Obok jeźdźców przemknęło jakieś trójokie zwierzę, przypominające dużego kota.

- Nie jestem pewny – chłopiec przytulił się do mocniej do obejmującej go ramieniem śpiewaczki, jakby szukając w niej oparcia – Wydaje mi się jednak, że wlaśnie gdzieś tutaj stoi siedziba Almaviry. Igor opowiadał mi kiedyś, że pobliżu Czarnej Twierdzy nic nie jest normalne.

- Jak to w miejscu przesiąkniętym magią. To nic osobliwego. Gdzie ta twierdza?

- Chcesz tam jechać? Chyba zwariowałaś! Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbuje się tam nawet zbliżyć!- zawołała Marissa ze strachem.

- Ja nie jestem przy zdrowych zmysłach i nie pamiętam, żebym kiedyś była – odpowiedziała jej Ezze ze stoickim spokojem – Wiem jednak, że jesteśmy nadal ścigani i w kazdej chwili ktos może odkryć, w którą stronę pojechaliśmy. Jedyną szansę na udaną ucieczkę daje nam Almavira i jego kompania dziwaków.”

Wyczulony słuch Silvanda pochwycił alarmujący odgłos, którego miał nadzieję już nie usłyszeć. Pogoń była jeszcze daleko, ale mimo to zbyt blisko, by ją lekceważyć.

- Ryzyk fizyk – zadecydował – Szukamy Czarnej Twierdzy. Lepiej liczyć na to, że zlituje się nad nami upiorny mag, niż wpaść w ręce popleczników Ulleniego.

- Ech, ech – powiedziała Ezze, kierując konia na szlak – Almavira wcale nie jest taki zły.

W pierwszym momencie Silvand nie zwrócił uwagi na te słowa, ale dzwoniły mu uparcie w uszach, gdy podążał za przyjaciółką. Nie po raz pierwszy przychodziło mu na myśl, że właściwie to bardzo niewiele wie o Ezze – o tym, z kim się kontaktowała, jaka jest jej przeszłość albo poglądy... Ta dziewczyna była bardziej tajemnicza od samego Półboga. Na razie nie było jednak czasu, by dokładnie to rozważyć. Musieli odnaleźć twierdzę Almaviry, inaczej pewne było, że ścigający ich żołnierze wkrótce wpadną na ich trop. A wtedy nie zdołają się obronić, choćby nawet Silvandowi udało się jakoś przybrać postać Tytana. Rashanie mieli nad nim niezaprzeczalną przewagę – umieli zabijać bez wahania, podczas gdy on tego nie potrafił. Na Zachodniej Półkuli tylko jedno przestępstwo karano śmiercią – morderstwo, ale Silvand nie pamiętał, by za jego życia kiedykolwiek wydano taki wyrok. Trudno było to sobie nawet wyobrazić. Czyżby Rashanie należeli do jakiejś innej rasy? Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale powód, dla którego Półkula Zachodnia tak zdecydowanie odcinała się od Wschodniej, leżał chyba właśnie w tej drobnej różnicy kulturowej – w stosunku do śmierci.

Zmęczone konie potykały się coraz częściej, a odgłosy pogoni przybliżały się niepokojąco. W pewnej chwili zdawało się już, że żołnierze otaczają ich ze wszystkich stron, wtedy jednak w mroku rozbłysła na krótki moment złota strzałka, wyraźnie pokazując kierunek dalszej ucieczki. Silvand nie zastanawiał się nad naturą tego zjawiska, a skierował po prostu wierzchowca we wskazanym kierunku. Po krótkiej chwili obok uciekinierów pojawiły się jakieś postacie – niby ulepione z gęstego mroku niekształtne bryły, z grubsza przypominające ludzkie sylwetki.

- To stalkici. Jesteśmy blisko.- powiedziała Ezze, przejmując przewodnictwo. Stalkici, jak ich nazwała, oddzielili sprawnie uciekinierów od pogoni, tworząc jakby kordon cieni między jednymi a drugimi.

- A cococo to jest?- jęknęła Marissa, przytulając się mocniej do Silvanda.

- Nie bój się. Oni przyszli, by nas bronić – wyjaśniła jej Ezze z pewnym rozbawieniem – Almavira ich wysłał.

- Czemu miałby pomagać nam z własnej woli?- spytał nieufnie Silvand.

- Ma swoje powody. A oto i Czarna Twierdza.

Przed jeźdźcami ukazał się mur, zbudowany z regularnie obrobionych, czarnych kamieni, błyszczących i gładkich w dotyku jak szkło. Ponad mur wyrastały zamkowe baszty, nad którymi kłębiły się ciężkie chmury. Od czasu do czasu uderzała z nich błyskawica, przecinając niebo świetlnym zygzakiem. Prawdopodobnie w normalnych warunkach najodważniejszy człowiek nie zbliżyłby się do tego miejsca, ale dla czwórki zbiegów było ono jedynym możliwym schronieniem. Nie było czasu na wahanie ani lęk, gdy wielka brama uchyliła się na ich powitanie i nad głęboka fosą opadł zwodzony most.













14. W CZARNEJ TWIERDZY


Gdy przejechali przez most, brama zamknęła się za nimi. Byli w wewnętrznym kręgu, przed murem, w którym nie było żadnego przejścia. Silvand był zdezorientowany, ale jego towarzyszka po prostu popędziła konia i nagle część muru usunęła się im z drogi, ukazując wjazd na rozległy dziedziniec, oświetlony kolorowymi lampionami. Na środku stał obficie zastawiony stół, przy którym ucztowało kilkanaście bardzo młodych osób obojga płci, najpewniej adepci czarnej magii. Młodzieńcy mieli na sobie obcisłe, czarne trykoty i skórzane kaftany, nabijane srebrnymi ćwiekami, dziewczęta rodzaj ciemnofioletowych chitonów. Nie było między nimi ani Almaviry, ani Varensa, którzy żywili się raczej czymś innym niż ich uczniowie, potrzebujący zwykłego pożywienia. Na półmiskach leżały mięsiwa i ciasta, na paterach piętrzyły się góry najrozmaitszych owoców. W powietrzu unosił się zapach ciężkich perfum i przyjemna muzyka, choc nigdzie nie było widać ani kapeli, ani rozpylaczy z pachnidłami. Przybycie gości wywołało wśród młodzieży żywe zainteresowanie – wszyscy zerwali się od stołu, by ich powitać.

- Zjedzą nas!- pisnęła z przestrachem Marissa, co spowodowało wybuch śmiechu wśród biesiadników.

- Alez skąd. Nie jemy dzieci, są bardzo niesmaczne – od stołu wstała jedna z dziewczyn i podeszła do nieproszonych gości – Zsiądźcie już z tych biednych zwierzaków. Pewnie umieracie ze zmęczenia. Ja nazywam się Olga, ta śliczna pieguska to Kalia, a to Parlanta, przewodniczący naszego samorządu. Resztę poznacie później. A wy kim jesteście, przybysze?

- A my nie jesteśmy przybyszami, tylko uciekinierami – Ezze zeskoczyła ze swego wierzchowca i zaczęła go rozkulbaczać – To jest Silvand Devar, prawowity następca tronu Terny, to Polo Shokotong, a to Marissa, jego cioteczna siostra.

Zdjęła rumakowi kantar i podprowadziła do do poidła, podczas gdy Olga pomagała Silvandowi zdjąć uprząż z jego konia. Wygladała na bardzo sympatyczną osóbkę – miała ciemne, wijące się włosy, ładne oczy, twarz raczej kanciastą i niewielki wprawdzie, ale przypominający kartofel nos – a osobliwe było to, ze mimo defektów urody była wcale ładna.

- Messire Almavira uprzedzał, że się tu zjawicie – mówiła, dotykając pompy – Mamy was nakarmić i połozyć spać, a jutro Messire postanowi, co dalej.

Mimo że nie ruszyła nawet rączką pompy, woda zaczęła płynąć wprost do poidła, w którym zmordowane konie z ulgą zanurzyły pyski. Tymczasem dzieci, w których przygłuszony wcześniej strachem głód odezwał się teraz ze zdwojoną siłą, podeszły do stołu. Młody chłopak o włosach splecionych w dwa warkocze, jak dziewczyna, i ozdobionych metalowymi gwiazdkami, podsunął im talerze i nałożył po trochu z różnych półmisków. Mimo obaw o pochodzenie wiktuałów zarówno Marissa, jak i Polo zabrali się do jedzenia ze zdrowym apetytem. Dorośli byli bardziej powściągliwi i pierw dokończyli wycierania koni. Po takiej drodze obu wierzchowcom groził ochwat, do czego nie chcieli dopuścić. Dopiero potem podeszli do stołu. Adepci zrobili im miejsce. Byli zyczliwie nastawieni, w ogóle wyglądali na ludzi miłych z natury, wbrew temu, co w cesarstwie mówiono o uczniach Almaviry. Inne uczelnie magiczne były wrogo nastawione wobec Czarnej Twierdzy i z pewnością prowadziłyby z nią otwarta wojnę, gdyby nie to, że Almavira dysponował mocą dużo potężniejszą niż jakikolwiek inny mag w cesarstwie. Ba, nawet na całej planecie!

Po spóźnionej kolacji Marissa i Polo dosłownie zasypiali na siedząco, życzliwa Olga zaprowadziła więc uciekinierów do gościnnych pokojów. Bylitak senni, że ledwo zdołali się umyć, choć mydło samo podsuwały się im do rąk, a gąbki usłużnie zmywały ich skórę, jak kierowane przez niewidzialną siłę. Gdy kładli się spać, niebo za oknami już różowiało, choć z kłębowiska chmur ponad basztami nadal uderzały pioruny.

Męczące przeżycia sprawiły, że spali do południa. Nikt ich nie budził, w twierdzy panowała taka cisza, jakby nikt w niej nie mieszkał. Dopiero, gdy obudziwszy się i oporządziwszy wyszli z gościnnej sypialni, otoczył ich gwar ptasich głosów i recytacji magicznych formuł.

- Jak, u licha?- zdumiał się Silvand i urwał.

- Odrobina magii, nawet niezbyt wielkiej – wyjaśniła mu uprzejmie Ezze – Almavira może łatwo uzyskać ciszę, gdzie chce i na jak długo chce. Wszystkie sypialnie w twierdzy są tak ekranowane magią, by nic nie zakłócało snu.

- Skąd tak dobrze to wiesz?- Silvand przystanął i popatrzył jej prosto w oczy. Gdy był Tytanem, to spojrzenie potrafiło zatrzymać w biegu oddział atakujących go demonów, ale na tej dziewczynie nie zrobiło wrażenia. Ezze nie zmieszała się, zachowała swój zwykły spokój i opanowanie, odwzajemniając mu się chłodnym wzrokiem.

- Nie chcesz tego wiedzieć – rzekła – Moja znajomość z Almavirą nie dotyczy cię zresztą. To było, zanim miałam szansę cię poznać i nie było w tym nic zdrożnego. Niech ci wystarczy, że gdyby nie Almavira, nigdy byśmy się nie spotkali. Nie mielibyśmy takiej możliwości. Można by to tak ująć, że wyrządził mi największą krzywdę, a jednocześnie oddał największą z możliwych przysług. Kiedyś opowiem ci, jak to było, ale jeszcze nie dziś.

- Czemu nie? Może właśnie dziś jest odpowiednia pora.

- Dziś jest pora na zupełnie co innego...

Wskazała na schody. Silvand spojrzał i zobaczył Almavirę, który szedł ku nim w towarzystwie Varensa. Mimo że nie byli do siebie ani trochę podobni, wyglądali jak bracia – czuło się, że wiedzą i myślą to samo. Almavira, trochę nizszy, o bledszej aparycji, wydawał się starszy niż Varens; jego sucha twarz miała silniej zaznaczone rysy, skóra na niej zdawała się być bardziej napięta na kościach, nieco wyszarzała. Jego towarzysz jaśniał przy nim młodością i urodą. A jednak Varens miał już swoje lata – był podobno starszym bratem Vassara, czemu więc wyglądał jak dwudziestoletni młodzieniec? Silvand przypomniał sobie o jego nawykach żywieniowych i przestał się dziwić. Nawet on, który dotąd nie zetknął się z wampirami, wiedział, że one się nie starzeją. Wstrząsnął nim dreszcz. Był zdany na łaskę tych, z którymi jako Tytan walczyłby pewnie na śmierć i zycie, a, co gorsza, jedynie oni mogli mu pomóc.

- Powinieneś nauczyć się sztuki obłudy – powiedział Almavira, zatrzymując się przed nim – Z twojej twarzy można czytać jak z otwartej księgi. Tak, to prawda, możesz liczyć wyłącznie na nas i lepiej się z tym pogódź. Jak się masz, Ezze? Pokaż no się, niech ci się przyjrzę.

Serdecznie ujął dziewczynę za ramiona i zaczął mówić do niej w dziwnym, chropawym języku, jakiego Silvand nigdy nie słyszał. Ezze odpowiadała mu tą samą mową, a w jej głosie pobrzmiewały takie serdeczne nuty, jakich Silvand jeszcze u niej nie słyszał . Widać było, że tych dwoje dobrze się zna, może nawet aż za dobrze... Ternańczyk poczuł mocne ukłucie zazdrości w sercu. Zrozumiał, że przywykł do tego, iż Ezze nalezy tylko do niego i że nie chce sie nią dzielić. Ta bezgranicznie obca dziewczyna, o niewiadomym pochodzeniu i nieznanym wieku nie znalazłaby pewnie akceptacji u jego ojca, ani u Wielkiej Rady, ale teraz uświadomił sobie, że wcale nie pytałby ich o zdanie.

- Spokojnie, książątko – roześmiał się Varens, podchodząc do niego i ściskając swobodnie jego rękę – Oni nie flirtuja. Ezze jest w pewnym sensie córka Almaviry... a już na pewno jego rodaczka. Od bardzo dawna nie mieli ze sobą bezpośredniego kontaktu.Nic dziwnego, że przy spotkaniu chcą sobie pogadać.

- Są rodakami i tylko dlatego ona tak sie cieszy na jego widok?

- Gdybyś kiedyś trafił w całkiem obcy świat, a wraz z tobą nie to, że obcy człowiek, ale nawet wróg, to i tak cieszyłbyś się na jego widok.- zapewnił go wampir z pobłażliwym uśmiechem na swej ładnej twarzy.

- Ale my tu gadu gadu – powiedział wreszcie Almavira, przechodzac na uniwersalny arnański – A na dziedzińcu czekają nasi uczniowie. Pewnie przygotowali juz śniadanie dla gości. Chodźmy.

Wyszedłszy na dziedziniec Silvand zauważył, że choć wkoło panował już słoneczny dzień, nad Czarną Twierdzą nadal kłębuiły się burzowe chmury, rzucając posępny cień na całą warownię. Ani jeden promień słońca nie przebijał się przez ten woal ciemności. Było to logiczne. Wampiry nie lubią słońca, choć coś mówiło Silvandowi, że Varens i jego mistrz umieja radzić sobie z tą niedogodnością. Pewnie jednak było tak, że zawsze lepiej się czuli, jeśli blask słoneczny nie padał wprost na nich. Stworzona przez nich wieczna burza była majstersztykiem magii i niesposób było tego nie podziwiać.

Jedna grupa uczniów czekała pod rozłożystym drzewem, druga powtarzała jakiś układ ruchów pod kierunkiem wykładowcy, w którym Ternańczyk domyślił się owego Desmo, o którym wspominał Czarny Mag. Adepci poruszali się w zgodnym szyku, niczym nakręcane lalki. Żaden z nich nie odstawał ani na milimetr od pozostałych, ten wspólny układ miał w sobie artystyczne piękno, niezwykłą grację i nie od razu Silvand zorientował się, że jest to symulacja walki, nie magia. Wszyscy adepci mieli wzrok utkwiony w Desmo, który za pomoca niewielkiej pałeczki dyrygował nimi jak orkiestrą. Układ nie był stały – odpowiedź uczniów zależała od znaku danego przez nauczyciela i pewnie czas reakcji musiał być skrócony do niewyobrazalnych wartości.

Desmo spojrzał na Silvanda i uśmiechnął się drwiaco, ukazując ostre kły. Niewątpliwie też był wampirem, choć nie przypominał ani Almaviry, ani Varensa. Był bardziej muskularny, miał śniadą skórę, mocne nogi, ręce o bardzo długich palcach i wąską, wydłużoną czaszkę. Jego stalowoczarne włosy splecione były w gruby warkocz, ale kilka krótkich kosmyków tworzyło grzywkę nad wysokim czołem, a dwa dłuższe i szersze zachodziły na policzki. Niezwykle regularne rysy sprawiałyby wrażenie uderzającego piękna, gdyby nie haczykowaty, przełamany niemal u samej nasady, krótki nos i te ostre zeby, ukazywane w złośliwym uśmiechu. Podłużne oczy miały barwę złotej cynfolii i pionowe, szczelinowate źrenice, jak oczy gada, ale ich drapieżnosć łagodziły nieco piękne, bardzo długie rzęsy i subtelnie zarysowane brwi. Gdy się nie uśmiechał, można było też zauważyć, że jego usta zarysowane są zdumiewająco łagodną linią.

- Czy oni wszyscy też są wampirami?- spytał Silvand, przesuwając wzrokiem po jednakowo ubranych uczniach.

- Nie, skądże. Każdy mag, który zdobył juz wystarczającą wiedzę i zręczność, potrafi przedłużać sobie młodość i życie bez uciekania się do takiej przemiany, jaka my trzej przeszliśmy. Bycie wampirem daje dodatkowe atuty, gdyz odpada kłopotliwe przygotowywanie eliksirów i pochłaniające mnóstwo czasu obrzędy, ale ma też sporo minusów. Choć, z drugiej strony, nie ma też obawy, że zaczniesz się starzeć, gdy dotknie cię nagła amnezja.

- Nie wszystko mówisz. Bycie wampirem to stan, który trudno nawet opisać – wtrącił się Varens – Wyobraź sobie, Silv, że zamiast krwi płynie w twych zyłach czysty szampan, esencja radości życia, pomnóż to przez dwieście, a będziesz miał blade pojęcie o tym, co my czujemy. Choćbym miał umrzeć za godzinę spalony na stosie, i tak bym nie żałował swej przemiany. A ty co, nie reflektujesz?

- O nie, dziękuję – odparł pospiesznie Silvand – Chociaż ugryzłeś mnie wtedy, przy klatkowozie, pamiętasz? Dziwiłem się nawet, że się nie zmieniam.

Nonsensowne twierdzenie, że człowiek ugryziony przez wampira sam musi się nim stać, wciąż pokutowało wśród ludzi. Wampirzy klan, rozbity przez Tytana Theowe, klan, który nie mógł wywodzić się od Almaviry czy Desmo (pojawili się niemal pięćdziesiąt lat później), sam rozsiewał tego rodzaju plotki, dla czystej uciechy ze spowodowanego tym zamieszania. Nagle Silvandowi zrobiło się ich żal i poczuł jakiś wstyd, gdyż sam był Tytanem, choć nie miał nic wspólnego z Theowe. Pomyślał, że ten nieznany mu poprzednik nie miał wcale prawa grać wobec tego klanu roli sędziego i kata zarazem.

- Nie zachwalaj mu tak tego towaru.- burknął Almavira. Najwyraźniej nie był zainteresowany tworzeniem rzeczywistego klanu wampirów, być może ze względów bezpieczeństwa.

Desmo ruchem ręki odprawił uczniów i podszedł bliżej. Poruszał się jak kot, w sposób pełen gracji, jednocześnie miękki i drapieżny. Chwilami sprawiał wrażenie, jakby zmieniał się w cień , ale po sekundzie widać było, że to tylko złudzenie optyczne.

- Witajcie w krainie potępionych – rzekł sarkastycznie – To juz nie mieliście dokąd uciec?

- Właśnie nie mieliśmy – rzekła smutno Ezze – I skończ z tym tonem, Desmo. Nie wiem, czemu uparłeś się udawać gorszego, niż jesteś. Do twarzy ci z tym, ale czy to warto?

Desmo roześmiał się z niespodzianie ciepłą nutą w głosie i objął ją. Nagle wydał się Silvandowi prawie zwykłym człowiekiem, wesołym, młodym mężczyzną, pełnym najzwyklejszej radości życia.

- Zawsze jesteś tu mile widziana – powiedział – Choć nie spodziewaliśmy sie, że tu dotrzesz. Jak ci się to udało?

- Portal. Vassar otworzył przejście, by zdobyć jeszcze jeden akt do kolekcji, a ja akurat byłam na miejscu... Wiedziałam już wcześniej, że mój mały książę jest w Rashanie, dzięki wiadomości od Almaviry. Ten portal i głupia zabawa cesarza były dla mnie darem losu, bo przecież w poszukiwaniu możliwości przejścia przewędrowałam całą Zachodnią Półkulę... bezskutecznie. Niełatwo pokonać ocean, szczególnie tak kapryśny, więc nikt by mnie tam nie przewiózł statkiem, a żaden z pojazdów powietrznych nie byłby w stanie pokonac takiej przestrzeni wodnej. Miałam szczęście.”

- Lub pecha, to się okaże. A ty, mały, co zamierzasz teraz zrobić?

Na to skierowane wprost do siebie pytanie Silvand nie od razu odpowiedział, zwłaszcza, że jeszcze o tym nie myślał. Dopiero po dłuższej chwili rzekł bardzo cicho:

„Ja muszę wrócić do Raion, choć na chwilę. Muszędowiedzieć się, co dokładnie wydarzyło się tej nocy. Muszę odnaleźć Igora i małą Ileę.

- To, czego się dowiesz, może ci się bardzo nie spodobać.- powiedział wolno Almavira. Nie powiedział, że jest przeciwny tej wariackiej wyprawie – zawsze uważał, że każdy powinien sam za siebie decydować i że każdy sam ponosi odpowiedzialność za skutki swych decyzji. Wiedział dobrze, jak niebezpieczne dla ternańskiego księcia będzie pokazanie się teraz w stolicy, znał jednak przeszłość Silvanda i wierzył, że ten chłopak poradzi sobie w każdej sytuacji.






 



 









15. CO ZE SOBĄ ZROBIĆ?


- Silv!

Ternańczyk zatrzymał konia, zaskoczony widokiem Dormicji w kolorowej sukni i opasce z kwiatkiem na wciąż jeszcze krótkich włosach.

- Zwolnili cię?

- No jasne. Gdy nowy cesarz przejmuje władzę, zawsze uwalnia niewolników. Nie wiedziałeś? A ty dokąd jedziesz?

Silvand zeskoczył z konia.

- Chcę się czegoś dowiedzieć o losach cesarskiej rodziny.- rzekł cicho.

- Wszyscy zginęli – powiedziała Dormicja ze smutkiem – Tylko Igora schwytano żywcem, bo walczył do upadłego. Zabił kilku żołnierzy i przyrodniego brata Ulleniego, zostanie więc publicznie ścięty.

- Kiedy?!- krzyknął Silvand.

- Za jakieś kilkanaście minut, na placu straceń... Silv, daj spokój, nic mu nie pomożesz! Po co ci to oglądać?!

Silvand już jej nie słuchał. Nie umiałby pewnie odpowiedzieć, na co liczył – w końcu w pojedynkę nie mógł ocalić Igora przed jego losem – ale dosiadł konia i najszybciej, jak mógł, pędził w stronę placu straceń. Z całego serca pragnął teraz, by mógł stać się Tytanem, ale było to niemożliwe i po raz pierwszy odczuł całą gorycz swego położenia. Dormicja miała rację – nic nie mógł zrobić. Nic.

Trzy ulice od placu straceń musiał zostawić konia. Tłum był zbyt wielki i Ternańczyka zmroziła świadomość, że ci wszyscy ludzie przybyli, by zobaczyć śmierć Igora. A przeciez wydawało się, że go lubią! Przepchnął się przez tłum, nie żałując łokci, aż dotarł do kordonu żołnierzy, otaczających szafot. Nagie przedtem deski okrywało teraz białe płótno z wyhaftowanymi na nim herbami cesarstwa, spływające aż na stopnie. Dwóch potężnie zbudowanych katowskich pachołków wprowadzało właśnie młodego skazańca. Silvand z trudem opanował odruch, by od razu skoczyć mu na pomoc. Nic by nie zdziałał przeciw uzbrojonym po zęby żołnierzom z elitarnej jednostki gwardii.

Igor był zimny i opanowany. W podartej, rozchełstanej koszuli, ze świeżymi szramami na rękach i twarzy, wciąż miał w sobie książęcą godność, której nie umiano mu odebrać. Wiedział, że przegrał swe młode życie i przyjmował swój los bez lęku, bez biadolenia i żalów. Spokojnie wchodził po stopniach, paląc papierosa, trzymanego w owiniętej brudną szmatą dłoni. Jego nieruchoma twarz zmieniła wyraz tylko na moment, gdy jego wzrok padł na Silvanda. Pewnie zorientował się w tym, jakie szalone myśli przebiegały teraz przez umysł jego jeńca, gdyż nieznacznie pokręcił głową.Ten gest mówił wyraźnie:

- Nie wtrącaj się w tę sprawę. Nie zyskasz nic, najwyżej zginiesz.

Kat w czerwonym stroju i przepisowej masce położył swą ciężką dłoń na ramieniu księcia. Ten drgnął, jak zbudzony ze snu i, posłuszny temu dotykowi, rzucił niedopałek, po czym założył ręce za plecy. Jeden z pomocników związał je kawałkiem sznurka. Igor podszedł do katowskiego pnia i ukląkł. Drugi z pomocników przystąpił do niego i wielkimi nożycami zaczął obcinać mu włosy, mniej więcej na wysokości uszu. Gdy obciął ostatnie pasmo i oddarł kołnierz koszuli, Igor pochylił się i położył głowę na pniu. Kat sięgnął pod płótno, wyjął spod niego topór na długim trzonku i nakazał gestem swym pachołkom, aby się cofnęli. Tego skazańca nie trzeba było trzymać podczas egzekucji, miał dość odwagi, by spokojnie przyjąć śmiertelny cios.

Silvand chciał uciec, ale nie mógł się poruszyć wrośniętymi w ziemię nogami, chciał odwrócić głowę, by nie widzieć tej okrutnej sceny, ale nie mógł nawet zamknąć oczu. Przerażenie sparaliżowało go, zmroziło do głębi serca. Zdawało mu się, że śni i bardzo chciał, żeby tak było, ale wiedział, że to nie sen. Z całej duszy pragnął, by z pomocą przyszedł mu Tytan, ale jego dłoń na prózno szukała Diademu Mocy. Był teraz tylko Silvandem, zwykłym człowiekiem i wygnańcem z własnego kraju, bez znaczenia i bez niezwykłych mocy. Nie miał żadnej możliwości, by powstrzymać lśniący topór, który wzniósł się właśnie w powietrze i po długim jak wieczność mgnieniu oka opadł z morderczą siłą na obnażony kark młodego księcia. Parująca w zimnym powietrzu krew trysnęła na szafot. Przez tłum przetoczyło się zbiorowe westchnienie, a Silvand, niespodziewanie dla samego siebie, zemdlał i osunął się bezwładnie na ziemię.

Gdy oprzytomniał, pochylała się nad nim Dormicja i ocierała mu twarz zmoczoną w zimnej wodzie chustką. Szła pewnie jego tropem, niespokojna o los człowieka, który uratował życie jej synkowi, a teraz zajęła się nim ze swą zwykłą troskliwością.

- Mówiłam, żebyś tam nie szedł.- szepnęła z wyrzutem.

Silvand rozejrzał się i zrozumiał, że nie leży juz na ulicy, a w jakimś domu, urządzonym skromnie, ale ładnie, na zakrytym kolorową kapą łóżku.

- Jak się tu dostałem?- spytał.

- Żołnierze cię przynieśli. Ja przecież nie dałabym rady.

- Żołnierze... ale przecież byli tam inni. Cały tłum. Dlaczego chcieli oglądać śmierć Igora? Myślałem, że go lubią.- szeptał Silvand jak w gorączce, wciąż nie mogąc opanować drżenia, przepajającego jego ciało.

Dormicja usiadła obok niego i po macierzyńsku ujęła go za rękę.

- Alez oni go bardzo lubię – rzekła miękko, gładząc go po twarzy - Czy nie zauważyłeś, że wszyscy byli ubrani na czarno? To jedyny sposób, w jaki mogli zamanifestowac to, że nie zgadzają się z wyrokiem nowego cesarza. Igor miał swoje wady, ale był w gruncie rzeczy dobrym chłopcem i gdyby była jakakolwiek szansa na ratunek, na pewno niejeden pomógłby mu uciec. To dlatego Ulleni nie czekał, a kazał go ściąć od razu.

Ternańczyk usiadł i przetarł dłońmi twarz.

- Igor – szepnął – Biedny, szalony, pełen fantazji Igor. Zawsze taki pełen życia... Dorma, co zrobili z jego ciałem?

- Zabrali je do domu pogrzebowego, bo według prawa przed kremacją trzeba odczekać trzy dni, bo co?

- Zaprowadź mnie tam. Proszę, to bardzo ważne.

Mała kobietka pokręciła głową ze zdziwieniem, ale zgodziła się bez słowa. Bardzo lubiła Silvanda i nie chciała mu robić przykrości, choć nie potrafiła zrozumieć, czemu on tak się przejmuje losem nieszczęsnego księcia. To, co przeraziło Silvanda bardziej niż cokolwiek, z czym miał doczynienia jako Tytan, dla niej było normalną częścią życia.

Dom pogrzebowy leżal nieco na uboczu, z dala od ludzkich siedzib. Pilnujący go teraz żołnierze przepuścili ich obojętnie, widać pełnili jedynie wartę honorową. Wewnątrz dom przypominał skupisko krypt – podzielony był na niewielkie pomieszczenia, a w każdym z nich stała jedna trumna. Suilvand i Dormicja odczytywali po kolei wywieszki z nazwiskami zmarłych, aż po blisko godzinnym błądzeniu trafili do krypty z imieniem Igora na drzwiach.

- To tu – powiedziała Dormicja – Po co chciałeś tu przyjść?

- Muszę zaśpiewać Igorowi ternańską pieśń śmierci – odpowiedział jej Silvand – Nie mogę ci wytłumaczyć, dlaczego, ale jestem mu to winien.

- I tak pewnie bym nie zrozumiała. Co to jest pieśń śmierci?

- My na Zachodniej Półkuli wierzymy, że umarły nie odchodzi od razu i trzeba mu dodawać odwagi śpiewaniem po to, by zdecydował się wreszcie przekroczyć Wielką Rzekę. To, co śpiewamy, daje mu znać, że o nim pamiętamy i ze myślami jesteśmy z nim. Zmarły musi wiedzieć, że wciąż nie jest sam, inaczej będzie błąkał się między ludźmi w nieskończoność. Każdy przecież się boi odejść do krainy, o której nic nie wie i której nie umie sobie nawet wyobrazić...

Silvand podszedł do trumny, w której leżało ciało młodego księcia, okryte zakrwawionymi szmatami. Dotknął przejrzystego wieka i zaintonował smutną piosenkę, której kiedys nauczyła go Ezze. Pieśnią śmierci mogło być wszystko, co tylko o śmierci mówiło, nie było ustalonego kanonu, mógł więc improwizować. Ściskało go w gardle, pod powiekami czuł piekące łzy, ale śpiewał jedną piosenkę po drugiej, jak mógł najlepiej. Był tak pogrążony w tym, co robił, że raczej instynkt, nie słuch, ostrzegł go przed nieproszonym towarzystwem. Odwrócił się gwałtownie. W drzwiach krypty stał Ulleni z trzema gwardzistami. Silvand nie bez satysfakcji odnotował w myśli, że lewe oko nowego cesarza ginie w sinej opuchliźnie. Mimo że nie był już Tytanem, wciąż potrafił uderzyć z jadowitą siłą.

- Nie spodziewałem się ciebie tutaj – odezwał się chłodno Ulleni – Igor wyrządził ci wiele zła i sądziłem, ze jesteś ostatnią osobą, której zależałoby na śpiewaniu mu kołysanek.

- A co ty o mnie wogóle wiesz? Myślisz, że zostawiłbym go bez ostatniej posługi dlatego tylko, że mnie kiedyś skrzywdził?- spytał Silvand napastliwie.

Ulleni wzruszył ramionami.

- Nie jesteś mu nic winien – rzekł – Jakiekolwiek miałeś długi, spłaciłeś je. A teraz wyjdź stąd, nim zapomnę, że potrafię być wspaniałomyślny.

- Dlaczego on puszcza mnie wolno?- pomyślał Silvand nieufnie.

Wychodząc oczekiwał ciosu w plecy, aresztowania za drzwiami, nic takiego jednak się nie stało. Zdenerwowana do granic Dormicja wybiegła za nim, plącząc się w nieco za długiej jak na jej wzrost sukni.

- Odwiozę cię do domu – rzekł Ternańczyk, odwiązując konia od bariery przy poidle – I najlepiej będzie, jeśli zapomnisz, że mnie znałaś.

- Kim ty jesteś, Silv?- spytała Dormicja nieledwie z przerażeniem, tak jakby dopiero teraz dostrzegła, że ten młody mężczyzna nigdy nie był zwykłym niewolnikiem.

- Lepiej, żebys nie wiedziała.- mruknął Silvand. Bez wysiłku uniósł ją jedną ręką z ziemi, posadził na końskim grzbiecie przed sobą i ponaglił rumaka lekkim cmoknięciem. Pragnął jak najszybciej odwieźć tę dziewczynę do domu i wrócić do Czernej Twierdzy. Coś mu mówiło, że Ulleni nie zostawi go w spokoju, wolał więc znaleźć się tam, gdzie będzie na silniejszej pozycji.


 



Pieśń o Silvandzie część VII
 

Silvand osadził konia na dziedzińcu Czarnej Twierdzy.

- I co?- spytał trwożnie Polo, przypadając do jego strzemienia.

Ternańczyk zsiadł, nie odpowiadając. Nie mógł znaleźć właściwych słów, by poinformować chłopca o tym, co zaszło w Raion. Almavira, który obserwował dziedziniec, siedząc na parapecie jednego z okien, wyczytał wszystko z jego twarzy i pokiwał wolno głową.

- Więc stało się?- spytał ze współczuciem.

Polo wybuchnął rozpaczliwym łkaniem. Silvand oparł się plecami o nieruchomego konia i zakrył twarz rękami. Pierwszy raz widział śmierć, zadaną komuś na zimno i czuł, że nigdy nie będzie już taki, jak kiedyś. Nie chodziło tu tylko o to, że zdążył polubić Igora – przeraziło go barbarzyństwo tej egzekucji. Poglądy etyczne, w których go wychowano, potępiały takie rozwiązywanie spraw, a tu...

Almavira zeskoczył lekko na dziedziniec i podszedł do niego.

- Nie mazgaj się, Silv – rzekł surowo – Stało się i nic już na to nie poradzisz. Teraz musisz pomyśleć o tym, co chcesz dalej robić ze swoim życiem. Według mnie, powinieneś wrócić do domu, do Terny. Nie mam pojęcia, jak to zrobisz, ale powinieneś. Nie należysz do tego miejsca. Nie jesteś odpowiedzialny za to, co tu się dzieje i nic tu nie możesz pomóc. Za to twój kraj może cię potrzebować.

- A co z dziećmi? – spytał Silvand, opuszczając ręce – Powierzono mi je, a ich dom jest tutaj.

- Może niech tu zostaną i uczą się na magów.- zaproponowała Ezze, wyrastając przy nim jak spod ziemi.

- Teraz to rzeczywiście wymyśliłaś – parsknął Almavira – Magia nie jest dla dzieci. To nie zabawa, a piekielnie poważna rzecz. To 1% talentu i 99% ciężkiej pracy. No ale mogą tu zostać jako kandydaci na adeptów. Jeśli będą wykazywać zdolności, to kiedyś rozpoczną naukę. I tak nie mają dokąd iść, a poza obszarem, który kontroluję, grozi im śmierć.

Pogładził po głowie Marissę, która podeszła do nich z pewnym wahaniem. Widząc płaczącego kuzyna i bladość Silvanda odgadła, co widział w Raion, ale że nie uczono jej nigdy współczucia ludziom, nie przejęła się tym tak, jak Polo.

- Ja chciałabym być czarownicą.- powiedziała, unosząc ku magowi swa krągłą buzię..

- Z ciebie i tak niezła wiedźma. Wiesz, Almavira, może coś będzie z tych małych. W końcu Varens jest z ich krwi, a sam twierdzisz, że jeszcze nie miałeś tak zdolnego ucznia.

- Ezze, to nie takie proste, jak myślisz. Posługiwanie się magią wymaga tak wielu lat nauki, i to absorbującej cały czas, że rzadko kto wytrzymuje. Wiesz przecież, jak ostro selekcjonuję kandydatów na adeptów, a ty chcesz, żebym przyjął dwoje dzieci, które na dodatek nie przeszły jeszcze żadnej z wymaganych prób...

Almavira machnął ręką beznadziejnie. Dobrze wiedział, jak wielu ludzi jest zdania, że magia ogranicza się do mamrotania zawiłych formuł i machania różdżką, i uważał, że nie ma żadnego interesu w tłumaczeniu im, że jest inaczej. Co do Ezze, wiedziała właściwie o tym i bez tłumaczenia – właściwie byl zdania, że byłaby wymarzoną adeptką, ale z pewnych powodów nigdy na ten temat nie rozmawiali. Nie lubił dzieci i nie miał ochoty zajmować się tym chorowitym chłopcem i małą sekutnicą, ale mimo tego, co o nim mówiono, nie był zły. Stać go było na szlachetne odruchy, umiał współczuć ludziom i z fatalistyczną rezygnacją godził się teraz z nowym obowiązkiem, który spadł na niego tak niespodzianie.

Na dziedzińcu pojawiła się Olga, niosąc dzban z winem. Bez słowa podała Silvandowi napełniony kubek.

- Messire, zjawił się negocjator, czeka przed bramą.- powiedziała do Almaviry.

Czarny Mag wzruszył ramionami i klasnął lekko w dłonie. Tuż przed nim spadł na kamienne płyty mężczyzna w barwach Ulleniego, śmiertelnie przerażony tą nagłą teleportacją z bezpiecznej, jak sądził, odległości.

- Czego?- spytał Almavira zimno. Jego połyskujące metalicznie włosy nastroszyły się jak żywe, twarz przybrała upiorną barwę, a oczy rozbłysły purpurowym światłem.

Olga wprawnie rozbroiła negocjatora. Nim zdążył zaprotestować, odebrała mu nie tylko standardowe uzbrojenie, ale też nóż, ukryty w rękawie, trzy wąskie ostrza, jedno schowane w kapeluszu, a dwa w cholewach butów, oraz pierścień z zatrutym kolcem.

- Przysyła mnie nowy cesarz – wyjąkał mężczyzna – Żąda wydania mu tych dzieci.

- Nie może niczego żądać. Coś jeszcze?

- Jego Cesarska Mość przekazuje przez moje usta, że pozwala ci tu zostać, jeżeli...

- Nie pytam o pozwolenie ani jego, ani nikogo – przerwał mu mag – Sam wziąłem sobie ten teren i zostanę tu, jak długo mi się spodoba. Jeśli ktoś spróbuje mi tu przeszkadzać, to zostanie tu na wieki, cesarz czy nie. Ja nie mieszam się w wasze porachunki czy intrygi, nic mnie nie obchodzi, że mordujecie się nawzajem. To wasze prawo. Jednak chciałbym przypomnieć, że gdyby mi na tym choć minimalnie zależało, cały ród Shokotongów byłby juz tylko wspomnieniem. Znacie mnie z tego, że pokazałem nadgorliwcom kilka prostych sztuczek. Módlcie się, jeśli umiecie, żebym nie pokazał wam tego, co naprawdę potrafię.

Silvanda uderzył zwrot „módlcie się”. Pojęcie modlitwy znał tylko z rozmów z Ezze, gdyż na Arnanie uważano „zawracanie głowy bogom” za rzecz wysoce niewłaściwą i w zasadzie bezcelową. Ponieważ podstawą uniwersalizmu, jedynej religii na tej planecie, był aksjomat, że nikt nie może znać ani imienia, ani liczby istniejących bogów, ani też ich oczekiwań co do rodzaju ludzkiego, było rzeczą zrozumiałą, że nikt się nie modlił. Szanowano i czczono pojęcie Boga, nie precyzując Go w żaden sposób i nie manifestując tej czci w żadnych obrzędach. Skąd więc Almavira wziął ten dziwny zwrot, którego użył?

- Po co ci jednak wrogowie? – spytał negocjator – Oddaj mi tę dwójkę, i tego niewolnika, który im pomógł, a będziesz miał w cesarskim rodzie przyjaciół. Dostaniesz akt nadania terenu i nie będziesz juz wyjęty spod prawa. To bardzo wiele.

Nie rezygnował. Widać było, że dużo bardziej boi się swego władcy niz Czarnego Maga. Almavira uśmiechnął się uprzejmie.

- Jak dla kogo. Dla mnie wasza zgoda lub jej brak nic nie znaczy, a wasze prawo mnie nie obchodzi. Możesz to przekazać Ulleniemu, niech się trochę powścieka. Przekaż mu również, że jeśli spróbuje pokanać mnie siłą, w najlepszym razie ośmieszę go przed jego wojskiem tak, jak ośmieszyłem Vassara. A teraz precz!

Posłaniec skoczył w powietrze, jak wyrzucony przez niewidzialną sprężynę, obrócił się do góry nogami i znikł za murem.

- Po tym co widziałem w Raion, wolałbym nie trafić w ręce Ulleniego – powiedział cicho Silvand – Dziękuję.

Almavira obrzucił go mrocznym spojrzeniem.

- Co widziałeś?- spytał.

- Widziałem egzekucję Igora. Ścięto mu głowę toporem... mam nadzieję, że krótko cierpiał, bo to był straszny widok. Nie wyobrażam sobie siebie na jego miejscu...

Silvand wstrząsnął się i głos mu zamarł w krtani. Nie potrafił przekazać w słowach swoich uczuć, ale Almavira rozumiał wszystko.

- Bez obaw. Ciebie by nie ścięli, tylko powiesili – rzekł spokojnie – Ścięcie to kara zbyt honorowa dla zbuntowanego niewolnika, a za takowego cię mają. Ulleni puścił cię wolno tylko dlatego, że chciał wyśledzić, dokąd zabrałeś dzieci, a na pewno nie miałby nic przeciwko temu, żebyś dyndał z wywieszonym językiem na szubienicy. Nie zapomni ci tej fangi, którą go uczęstowałeś.

- Barbarzyńcy.- szepnął Ternańczyk z dreszczem nie tyle przerażenia, ile wstrętu.

Mag usiadł na parapecie parterowego okna i zapatrzył się gdzieś w przestrzeń.

- Mówiłem, że twoje miejsce nie jest tutaj.- mruknął.

- A mógłbys mnie przenieść do Terny?- spytał Silvend z nadzieją.

- Zwariowałeś chyba. Nie ma na świecie takiej magii, żeby kogoś przenieść aż na drugą półkulę. Podróży statkiem tez ci nie zaproponuję, bo ocean jest zdradliwy, a ty, jeśli umiesz żeglować, to pewnie tylko po jeziorze. Nie, maly książę, twoją jedyną nadzieją jest portal podprzestrzenny. Kłopot w tym, że jedyny odpowiednio silny egzemplarz znajduje się teraz we władaniu Ulleniego.

- Ty się tu jakoś dostałeś, i to bez portalu.- wtrąciła się Ezze.

- Ja? Ja, moja miła, jestem magiem, a nawet arcymagiem, który to tytuł zresztą w praktyce nie istnieje. Zamieniłem się w mewę i przeleciałem ocean. Przyznaję, że byłem tak wyczerpany po tej podróży, że po dotarciu do lądu skryłem się w jaskini na plaży i spałem jak kamień przez okrągły rok.Obudziłem się głodny jak jasna cholera i kompletnie bez sił. Drugi raz nie zaryzykowałbym takiej szalonej eskapady.

„Czy zamiana w mewę jest trudna?” spytała Marissa ciekawie.

„Zależy, dla kogo. Trzeba mieć specjalizację metamorfa albo ekowodza. I umieć kontrolować własną wagę. Nikt też nie zdobędzie zbyt szerokiego wachlarza postaci. Ja dla przykładu umiem zamieniać się tylko w ptaki, Desmo w panterę i nietoperza, a Varens wogóle nie posiada tej umiejętności. Kto zaś z młodzieży ją uzyska, trudno jeszcze zgadnąć. Może Olga? Ona jest ekowróżką, więc można się tego po niej spodziewać.

- Tylko w ptaki... No, to i tak sporo. Ale co ja mam robić?- spytał Silvand bezradnie.

- Szczerze? Nie mam pojęcia.

- Ty? Z twoim doświadczeniem?

- Co tu ma do rzeczy doświadczenie? Żadne zdarzenie nie powtarza się dwa razy, a już na pewno nie w identycznych okolicznościach. To, co widziałem bądż przeżyłem, nic ci teraz nie pomoże. Sam musisz znaleźć swoją drogę, mój ty biedny książę bez korony...

Twarz Almaviry postarzała się nagle – oczy zapadły się, usta zacisnęły w gorzką linię. Skinął na Silvanda i poszedł w głąb twierdzy. Zbity z tropu książę podążył za nim. W wysoko sklepionym, wąskim korytarzu ich kroki rozlegały się niesamowitym, zwielokrotnionym echem, spłoszone nietoperze wydawały ostre piski, niektóre nawet podrywały się do lotu. Oparłszy się niechcący dłonią o ścianę Silvand poczuł z przerażeniem, pomieszanym ze wstrętem, że jego ręką trafiła nie na kamień, lecz na jakiś kudłaty, gorący pysk pełen ostrych zębów – i mimowolnie skoczył w tył.

- Panuj nad sobą. To iluzja, w końcu trzeba się jakoś zabezpieczyć przed nieproszonymi gośćmi – dobiegł go chłodny głos Almaviry – Dobra połowa magii to operowanie iluzjami. Te prymitywniejsze dają się przejrzeć stosunkowo łatwo, ale te bardziej skomplikowane to inna sprawa. Nawet dyplomowany mag może nie poznać, co złudzenie, a co rzeczywistość, jesli trafi na mistrza w tym fachu.

- A tym mistrzem to jesteś ty, prawda?

- Rzekłeś, mały. Zresztą Desmo praktycznie mi dorównuje. No, jesteśmy na miejscu.

Wyszli z korytarza do pomieszczenia bez okien, przypominającego podziemną grotę ozdobioną kolorowymi kamykami. Świeciły one silnym, ciągłym światłem, rozjaśniając to miejsce niczym lampy salon. Po ścianach pięły się osobliwe rośliny – ni to bluszcz, ni to powoje – o bladych, rozcapierzonych liściach i kielichowatych kwiatach.

- Tu nikt nas nie podsłucha – rzekł Almavira – Pogadamy.

Wykonał drobny ruch ręka i pośrodku groty pojawiły się dwa miękko wyściełane fotele oraz stół z zawieszoną nad nim w powietrzu, bez wyraźnego elementu podtrzymującego, lśniąca tabliczką z jakiegoś metalu.

- Wygodne – stwierdził Silvand, siadając w jednym z nich nie bez pewnych obaw – Myślę o samej umiejętnosci. Jak czegoś ci trzeba, machniesz różdżką i juz.

- Nie używam różdżek na codzień. To tylko gadżet, bardziej przydatny dla tych, którzy nie umieją czarować, niż dla rzeczywistych magów. Mylisz się zresztą też co do tej wygody. Myślisz pewno, że mogę stworzyć sobie, co chcę, bo jestem magiem? Nie ma tak dobrze. Jesli sprawiłbym, że przed tobą zjawi się powiedzmy koń, to będzie znaczyć, że gdzieś w okolicy komuś to zwierzę znikło ze stajni. Cudów nie, mój książę, nawet w czarnej magii. W przyrodzie nic nie ginie i nic się nie pojawia, za to często bywa tak, że zmienia właściciela. Każdy mag o tym wie, lecz tego typu dogmaty stanowią tajemnicę zawodową. Stąd tyle nieporozumień wokół wiedzy magicznej. Ale dość już o tym. Nie po to cię tu przyprowadziłem, by robić ci fachowy wykład.

- A po co?- spytał Silvand. Elegancka, pełna wdzięku postać Almaviry wydała mu się nagle złowroga i poczuł nieokreślony lęk. Nie wiadomo skąd zyskał przekonanie, że pomimo dysproporcji ich budowy byłby bez szans w walce z tym magiem, nawet w starciu czysto fizycznym. Poczuł, że jeśli Almavira do tej pory nie sprowadził na Arnanę jakiegoś totalnego kataklizmu, to tylko dlatego, że nie chciał, bo jego możliwości były ogromne. Jako Tytan był szkolony do błyskawicznego wyczuwania takich rzeczy i teraz mógł powiedzieć, że żaden z jego przeciwników, nawet Medon, nie miał w sobie takiego potencjału jak ten niepozorny mężczyzna o nastroszonych włosach barwy ciemnego mosiądzu. Z bliska było widać, że białka jego oczu są niebieskawe, a powieki szaroperłowe aż do linii ukośnych brwi, jak pociągnięte jakąś szminką – Silvand dobrze wiedział, że jest to znak rozpoznawczy Najwyższego Wtajemniczenia. Ze znanych mu osób jedynie Półbóg mógł się takim poszczycić. Nagle poczuł, że zwyczajnie boi się tego czlowieka. Człowieka?









16. RZUT OKA WSTECZ


Czarny Mag postukiwał przez chwilę długimi paznokciami w rzeźbioną poręcz swego fotela.

- Kalia jest specjalistką od różowej magii.- rzucił wreszcie ni stąd ni zowąd.

- To jest i taka?

- Jest, jak najbardziej. Jest to magia sfery uczuć. Kalia zwróciła mi uwagę na więź psychiczną między tobą a Ezze. Wybacz, Silvandzie, ale sprawa jest bardzo ważna i muszę wiedzieć, że mówisz prawdę.

Pochylił się i zapiął na przegubie Ternańczyka lśniąca bransoletkę z drobnych pereł, zebranych w małe kiście. Silvand widywał już takie – Półbóg, który zwykle wiedział, kiedy kto kłamie, w pewnych wypadkach również takich używał. Gdy tylko ktoś mijał się z prawdą, perełki zaczynały czernieć, i nie było na to żadnego sposobu.

- Co wiesz o Ezze?- spytał mag.

- Że jest z innego świata. Dostała się tu przez jakieś zwarcie w czasoprzestrzeni.

- Ona tak rzeczywiście myśli. Jak dawno ją znasz?

- Poznałem ją, gdy miałem niecałe czternaście lat...

- A więc, gdy była już tu zadomowiona. Trzecie pytanie: czy bardzo sie przyjaźnicie?

Silvand zawahał się na moment.

- Myślałem, że tak – rzekł w końcu – Ale jest to coś innego niż tylko przyjaźń. Ta twoja Kalia wyczuła to bezbłędnie. Rozważałem, czy by nie poprosić Ezze, by... Co cię to jednak obchodzi?

- Obchodzi – westchnął Almavira – Posłuchaj: musisz mi przyrzec, że nigdy nikomu nie powiesz tego, co teraz usłyszysz. Gdyby Varens nie powiedział mi, że byłeś tym legendarnym Tytanem, na pewno nie brałbym pod uwagę mozliwości wtajemniczenia cię, sądzę jednak, że przeszedłeś w tej formie i szkolenie, i niejako test osobowości. Mogę powierzyć ci tajemnicę. Tajemnicę, która dotyczy nas trojga: mnie, Desmo i Ezze.

Ezze nie jest ani z innego świata, ani nawet z innej planety. Urodziła się i wychowała pod tym samym słońcem co i ty, choć ten glob wyglądał wtedy zupełnie inaczej. Układ mórz i lądów był inny, panowała też wysoko rozwinięta cywilizacja, niszcząca powoli to, z czego żyła. Ja i Desmo wyliczyliśmy, że katastrofa militarna może zostać wyprzedzona przez katastrofę ekologiczną. Nie przewidzieliśmy, że jeszcze szybciej może zrealizować się trzecia możliwość, która nawet nie przyszła nam do głowy... Nie mogliśmy niczemu zapobiec i nawet nie próbowaliśmy, magia nigdy nie była tak potężna, by przeciwstawić się ludzkiemu szaleństwu. Nie chcieliśmy też oglądać tego, co miało się zdarzyć, ani tym bardziej ryzykować życiem. Istniał tylko jeden sposób na uniknięcie bardzo bliskiego kataklizmu: podróż w czasie.

Ludzie od zawszem opowiadali niemożliwe brednie o takich podróżach. Podróże w przyszło.ść, przeszłość, prehistorię... Niestety, dla istot żywych istnieje tylko jedna forma poruszania się w czasie, to jest z włosem i nie istnieje żaden sposób na nagły skok do przodu. Ale prawa przyrody można oszukać, temu właśnie służy magia. Razem z Desmo opracowałem metodę, pozwalającą na niejako ‘zamrożenie w czasie’. To niezwykle dowcipna sztuczka, która wyłącza jednocześnie świadomość, przemianę materii i postrzeganie obiektu przez inne istoty na określony czas. Nie działaja wtedy na niego żadne siły. Choćby się wokół waliło i paliło, obiekt trwa niewzruszenie w swym czasowym kokonie az do momentu ‘restartowania’. Był jeden szkopuł. Taki magiczny zabieg wymaga triangulacji mocy, a nas było dwóch. Żaden nam współczesny mag nie chciał przyłączyć się do eksperymentu, był zbyt ryzykowny, a czasu mieliśmy coraz mniej... w co nikt nie chciał nam uwierzyć. Ezze napatoczyła się nam przypadkiem. Działając na jej podświadomość nakłoniliśmy ją do współpracy – to było paskudne, ale czas naglił, a obiekt trzeci nie musiał być magiem – i dokonaliśmy eksperymentu. Pomyliliśmy się jednak, działając w pośpiechu. Popełniliśmy kilka błędów. W wyniku tego nasza hibernacja trwała ponad milion lat, a nie, jak chcieliśmy, jeden rok, jako próba generalna.

Gdy minął nasz czas, znaleźliśmy się tutaj, w świecie krańcowo odmiennym, a jednak tym samym. Nam dwóm nic się nie stało, jednak Ezze była w fatalnym stanie. Poczuwając się do pewnych obowiązków względem niej pracowaliśmy jak wariaci, żeby naprawić jej ciało. Składniki braliśmy, skąd się dało, dlatego dziewczyna wygląda trochę niecodziennie, ale w końcu udało się nam stworzyć dla niej funkcjonalne, trwałe i wcale ładne ciało. Jednak jej psychika to inna sprawa, tam nie moglismy ingerować. Trzecia poprawka do konstytucji magów zabrania wszelkich manipulacji psychiką człowieka lub zwierzęcia. Co prawda z naszego pokolenia magów zostaliśmy tylko my dwaj, ale nie był powód do łamania wpojonej nam etyki.

Ezze musiała zostać rzucona na głęboką wodę. Nie mogliśmy czekać, az się obudzi, bo po wszystkich naszych zabiegach była w stanie anabiozy i teraz wiem, ze pozostawała w tym stanie kilkanaście lat. Nie zostawiliśmy jej sentymentalnego listu, jak w powieściach. Woleliśmy, żeby nie wiedziała, co się naprawdę wydarzyło, gdyż jej pokolenie nie wierzyło już w magię, za to miało mnóstwo naukowych teorii, dotyczących wielości światów. Dałem jej tylko jeden dar: głos. Reszta pochodzi z jej wnętrza i wiedziałem, że posiłkując się wrodzonymi zdolnościami ta dziewczyna da sobie radę. Uległem jednak któregoś dnia pokusie i skontaktowałem się z nią. Chciałem po prostu wiedzieć, jak sobie radzi, a odkryłem, że ta przypadkowa dziewczyna ma wspaniałą osobowość i tak lotną inteligencję, że aż żałowałem naszej decyzji, by ją opuścić. Oczarowany tym, co odkryłem, powiedziałem nieco za dużo, a ona sobie resztę dośpiewała. Nie wiedzieć czemu od razu wmówiła sobie, że gdy tylko odkryję właściwą metodę, będę mógł przerzucić na z powrotem do naszego świata, że wrócimy do domu... problem w tym, że my jesteśmy w domu. Po prostu nie mogłem jej tego powiedzieć, to byłoby okrutne. Człowiek żyje nadzieją, a nie chciałem, żeby ta dziewczyna się załamała. To, że jestem wampirem, nie znaczy jeszcze, że życzę komuś źle.

Nigdy nie zdziwiło cię to, że Ezze tak szybko opanowała wasz język? Że zapamiętane przez nią piosenki tak łatwo dają się przełożyć na waszą mowę? To dlatego, że operujecie tymi samymi pojęciami, co my, ze świata waszych odległych przodków. Wasz język rządzi się tymi samymi prawami co narzecza, którymi mówiła ta planeta przed ponad milionem lat. Nie wiem, na jakich zasadach rodzaj ludzki przetrwał, jak powstała wasza obecna cywilizacja, ale w genach otrzymaliście zakodowane informacje o nas. Nie umiecie ich odczytać, bo genetyka u was ogranicza się do roślin hodowlanych, ale tak jest. Wszystko, cała historia, którą my znamy, żyje w was, choć wasza cywilizacja różni się bardzo od tej, która wydała mnie, Desmo czy Ezze. Musi się różnić. W porównaniu do nas wy od początku dysponowaliście znacznie mniejszą ilością bogactw kopalnych, musieliście więc wynajdywać techniki, pozwalające na mniejsze zużycie energii, a wielu rzeczy, które myśmy znali, wy wogóle nie stworzyliście. Musicie oszczędzać. Katastrofa, która zmieniła tę planetę, miała i dalsze następstwa. Człowiek, który niepojętym cudem przetrwał, zmienił się genetycznie. Wasza płodność jest bardzo niska w porównaniu z tym, co było kiedyś. Co prawda zdarzają się wam wieloródki, ale większość kobiet rodzi tylko raz albo wogóle. Odsetek sterylności wrodzonej jest kilkunastokrotnie wyższy niz w moich czasach. To powoduje ograniczoną liczebność populacji i, co za tym idzie, zbędność wojen. Nie znacie ich i w tym wasze szczęście. Być może w pamięci komórkowej, w pamięci mitochondrialnej, przetrwał lęk przed tym powszechnym w moich czasach zbiorowym szaleństwem, ale twoja cywilizacja, którą pewnie poprzedziło kilka innych, jest już wolna od tego przekleństwa. Samo to warte było uderzenia komety, którego nie przewidziałem ani ja, ani Desmo, o wiele inteligentniejszy ode mnie.

Nie wiem, co się wtedy działo. Zahibernowany w kokonie czasu istniałem jakby poza naszym uniwersum i niczego nie mogłem zobaczyć ani usłyszeć. Ten milion lat był dla mnie niczym mgnienie oka. W jednej chwili ja, Desmo i sterowana przez nas, obca nam wtedy starsza pani wyzwoliliśmy najpotężniejszy impuls magiczny, o jakim słyszałem, a w następnej znaleźliśmy się w całkowicie obcym nam miejscu. Tylko dzięki temu, że zadbałem o licznik, wiedzieliśmy, ile czasu upłynęło i początkowo było to dla nas niczym cios pałką. Byliśmy śmiertelnie przerażeni i zdezorientowani. Gdyby nie to, że Ezze wymagała naszej natychmiastowej pomocy, nie wiem, czy byśmy się prędko pozbierali. A tak musieliśmy wziąć się w garść, chcieliśmy, czy nie, inaczej nasza mimowolna pomocnica zmarłaby w ciągu kilkunastu godzin. Dopiero, gdy udało się nam ‘wyremontować’ jej ciało, mogliśmy zacząć myśleć , co dalej, ale wtedy byliśmy juz spokojniejsi, bo pierwszy szok minął.

Myślę, że zauważyłes, jaką wiadomość ci przekazuję: Ezze jest stara. Miała około siedemdziesięciu lat, gdy zmusiliśmy ją do współpracy. Teraz ma młode ciało, tak przesycone magią, ze prawdopodobnie nie będzie się starzeć, ale główny czar tkwił w niej zawsze, bo, jak może zauważyłeś, ma ona młodą duszę. Ezze jest niezwykła i zawsze taka była. Nie znałem jej wcześniej, ale jestem tego pewny, bo nie zmieniałem jej umysłu ani charakteru. Jeśli oczarowuje wszystkich dookoła, to tylko znaczy, że zawsze miała to w sobie. Rozumiesz? Uczucie sympatii, czy nawet miłości, to najpiękniejsza rzecz na świecie. Musisz jednak mieć świadomość, kto zaprząta twą uwagę. Jesteś bardzo jeszcze młody, Silvandzie, a ona prawie przeżyła swe życie i teraz istnieje niejako wbrew prawom natury. Nie jest nawet podobna do swego dawnegop wizerunku, a mimo to jest to wciąż ta sama osoba.”

Książę słuchał go nie przerywając. Te wszystkie rewelacje były dla niego mniejszym zaskoczeniem, niż można by się spodziewać, przeczuwał bowiem już wcześniej, że tajemnica jego przyjaciółki nie należy do tuzinkowych. Widział zresztą już zbyt wiele, żeby się dziwić.

- Czy to znaczy, że nie mogę jej kochać?- spytał tylko.

Almavira wzruszył szczupłymi ramionami.

- Ależ możesz. Chciałem tylko, żebyś miał jasność w temacie -,powiedział – Musisz wiedzieć, jak sprawy stoją, bo ktoś to wiedzieć musi, na wszelki wypadek. W końcu i ja, i Desmo jesteśmy istotami śmiertelnymi, a może zajść taka potrzeba, żeby Ezze poznała prawdę. Sam będziesz musiał ocenić, czy chcesz i czy możesz jej to powiedzieć. Jest jeszcze coś: to, co ty nazywasz miłością, nie jest uczuciem, które ona tym słowem określa. Zapamiętaj to, bo to ważne. Wy znacie miłość dobrą, łagodną i miłą. My, sprzed tysięcy wieków, znamy ją jako gwałtowne, płomienne uczucie, zdolne unieść człowieka w gwiazdy, dać największe na świecie szczęście, zdolne również zabijać i niszczyć.

Silvand uśmiechnął się smutno. Przyszło mu właśnie na myśl, jaką to wszystko jest przewrotną ironią losu. Był następcą tronu sporego królestwa, otrzymał alter ego bohatera silniejszego niż ktokolwiek inny, prowadził nieprawdopodobnie intensywne życie, a teraz? Po tym wszystkim, co uczynił dla dobra swego świata, jest człowiekiem bez domu i ojczyzny, zbiegłym niewolnikiem, a jedyną jego towarzyszką stała się dziewczyna, będąca w istocie staruszką sprzed miliona lat. Odebrano mu sukcesję, uznawszy go za nieudolnego głupca, Półbóg odrzucił go w chwili, gdy przestał mu być potrzebny, a obecnie liczyć może tylko na ludzi, z którymi jako Tytan walczyłby na śmierć i życie. Półbóg uznałby pewnie, że wytępienie wampirów jest jego świętym obowiązkiem, tak, jak było obowiązkiem Theowe...

- Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Ezze, pomyślałem, że jest niewiele starsza ode mnie – powiedział – Potem lata płynęły, a ona się nie zmieniała. Nigdy nie myślałem, ile ma właściwie lat. Jej odmienność nie przeszkadzała mi, jak zresztą chyba nikomu, kto ją zna. Przeciwnie nawet, chciałem ją miec ciagle przy sobie i dąsałem się jak małe dziecko, gdy okazywało się, że ona ma inne plany. Musisz zrozumieć, że chowano mnie z jednej strony bardzo surowo, ale z drugiej jakby pod kloszem. Izolowano mnie od zwykłych ludzi. Nawet gdy byłem na jednej z królewskich farm, wszyscy przestrzegali w stosunku do mnie dworskiej etykiety. Z tym wszystkim musiałem nabrać przekonania, że jestem kimś lepszym od reszty ogółu, ale jednocześnie byłem rozpaczliwie samotnym dzieciakiem. Nie miałem rodzeństwa, moja matka umarła wcześnie, ojciec nie miał dla mnie czasu. Nie wolno mi było bawić się z dziećmi ludzi niżej stojących ode mnie, czyli z nikim. Wszyscy mi się kłaniali, mówili ‘Wasza Wysokość’, ‘Wasza Miłość’, nawet gdy byłem niewiększy od podwórzowego psa... Taki zwyczaj. Ezze nie dbala o etykietę ani o zwyczaje. Dla niej od początku byłem po prostu Sylwek. Tak mnie nazywała. Czasem mówiła ‘mój książę’, ale chyba wyłącznie przez przekorę, bo żadne dostojeństwa ani zaszczyty nigdy nie miały dla niej znaczenia. Może miała rację? Ja urodziłem się po to, by rządzić ludźmi i wieść życie wśród bogactw i schlebiających mi dostojników, być przedmiotem szacunku, nawet uwielbienia. Ezze zawsze sobie z tego kpiła. Teraz wychodzi na to, że na całym świecie mam tylko ją jedną, a z bogactw to, co na sobie. Los czasem mocno kpi z człowieka...

Almavira zmrużył oczy i skrzywił swe cienkie usta z chłodną drwiną. Na pewno nie miał zbyt czułego serca i nieszczęście młodego księcia raczej wydało mu się zabawne niż tragiczne.

- Gdybyś był wampirem, wiedziałbyś, że to, co ludziom wydaje się ważniejsze niż samo życie, często nie jest warte źdźbła siana – rzekł powoli – Wiesz, czemu ludzie nas nienawidzą? Nie dlatego, że pijemy krew. Nie potrzebujemy jej dużo, raptem kilka łyczków. Tak naprawdę nie czynimy ludziom szczególnej krzywdy, a w zamian za to, co trzyma nas przy życiu, ofiarujemy im niebiańską rozkosz... Wiesz o tym, prawda? Varens opowiadał, że cię ugryzł. Jednak nienawidzą nas, gdyż my, drogi książę, za dużo wiemy. Również to, ze nic nie jest takie, jak myślą. A ja jestem podwójnie znienawidzony, jako wampir i jako mag.

- Ludzie przecież korzystają z wiedzy i pomocy magów...

- Tak, ale ich nienawidzą mimo to, tylko skrycie, bo królowie i książęta ich darzą szacunkiem. Są użyteczni. A mnie można nienawidzić otwarcie, bo władza mi nie sprzyja. Ja nikomu wysługiwać się nie myślę, choć czasem pomagam temu, kto na pomoc zasługuje.

Powoli nakreślił na stole jakiś symbol i na środku blatu pojawiła się niebieskawa, szklana kula. Almavira przesunął po niej pieszczotliwie dłonią i w szkle ukazała sie pomniejszona postać cesarzowej Maeve, niosącej w ramionach niemowlę, zawinięte w pikowaną kołderkę. Cesarzowa biegła przez ciemne pustkowia, oglądając się trwożnie, aż znalazła się u bram Czarnej Twierdzy. Złożyła śpiące dziecko pod murami, owinęła sie w płaszcz i pewnym krokiem ruszyła w drogę powrotną.

Silvand patrzył w szkło jak urzeczony, wstrzymując oddech. Czarny Mag obserwował wyraz jego twarzy z wciąż tym samym, drwiącym grymasem ust.

- Chciałeś wiedzieć, co stało się z Ileą? – spytał – Teraz już wiesz. Ale tego dziecka tu nie ma. Maeve nie chciała, żebym je wychowywał, zresztą nie wyglądam ci chyba na niańkę. Chciała, żebym ja ukrył, i zrobiłem to. Prawowita dziedziczka cesarskiego tronu nie tylko żyje, ale jest całkowicie bezpieczna i kiedyś upomni się o swoje. Ale ciebie i tak nie powinno to obchodzić jak mówiłem... Ty masz własne zmartwienia...

Ternańczyk pokiwał głową.

- Wiem. Tylko co ja mogę teraz zrobić? Sam powiedziałeś, że nie zdołasz przerzucić mnie do Terny, a jedyny czynny portal stoi w piwnicy cesarskiego zamku.

- I tak odradzałbym użycie go. Pochłania mnóstwo energii. Za każdym razem, gdy Vassar z Igorem wyruszali na jedną ze swych zwariowanych eskapad, gasło światło w całym mieście. Raz nawet zrobili takie zwarcie, że nie było prądu przez kilka dni, bo elektrownia wymagała generalnego remontu. Wiesz co? Porozmawiaj z Desmo. On zna jeszcze jedną drogę i może zechce ci ją wskazać.

Silvend ściągnął brwi. Sama myśl o tym, by prosić Desmo o cokolwiek, nie była zbyt kusząca. Ten osobliwy mężczyzna budził jego obawę, a w dodatku majaczyło mu, że już go kiedyś widział, i to w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Nie myśląc o tym, co robi, wyciągnął dłoń i przesunął nią po powierzchni kuli.

Błekitnawa powierzchnia zamgliła się, potem ukazał się w niej wierny, pomniejszony portret Silvanda z lat chłopięcych. Mógł miec wtedy jakieś dwanaście lat i właśnie uciekł z lekcji na wagary. Nikt nie wiedział, gdzie jest. Upojony chwilową wolnością chłopiec zawędrował na bagna, nie zwracając uwagi na tabliczki z napisem „Wstęp wzbroniony”. Mała sylwetka w kuli szła właśnie po kłodzie, przerzuconej nad taflą błota, gdy spod kożucha mchów wynurzył słeb ogromny gad, genetyczna hybryda krokodyla i hipopotama. Przestraszony chłopiec zachwiał się, potknął o wystający konar i runął w bagno. Krokopotam ruszył ku niemu, otwierając szeroko paszczę, gdy nisko nad bagnem śmignął jakiś odrażający kształt – półczłowiek, półnietoperz o świecących jak latarnie oczach, ostrych kłach i pazurach wielkich niczym sierpy. Bestia chwyciała chłopca za ramiona, lotem ślizgowym wyniosła go na otwartą przestrzeń i brutalnie rzuciła na skraj łąki.. Oszołomiony i śmiertelnie przerażony dzieciak patrzył z zapartym tchem, jak znika futro, zwijają się skrzydła, a wielkie szpony przybierają kształt ludzkich palców. W kilka sekund stał przed nim wysoki, śniady mężczyzna o lśniącoczarnych włosach spiętych w koński ogon.

- Lepiej wracaj do rachunków i dyktanda, szczeniaku – powiedział głosem jednocześnie zimnym niczym lód i gorącym jak rozżarzona stal – Bo jak następnym razem zobaczę cię w tarapatach, nie będę interweniował.

Mały książę uświadomił sobie ze zgrozą, że te słowa zostały wypowiedziane w obcym, nieznanym mu języku, a mimo to zrozumiał każde słowo. To chyba najbardziej go przeraziło, bardziej niż poprzednia postać jego wybawiciela. Niezdolny wymówić słowa pozbierał się z murawy i, jak mógł najszybciej, pobiegł do domu.

Potem obraz w kuli zmętniał i znów nie było widać nic oprócz przejrzystego szkła.

Almavira zmarszczył czoło z niezadowoleniem i pstryknięciem palców zlikwidował kulę.

- Nie lubię, gdy ktoś używa moich gadgetów – powiedział – Tracą od tego moc.

Patrzył na Silvanda przez chwilę, jakby zastanawiając się nad czymś. To, co zrobił jego gość, potwierdziło jego podejrzenia. Silvand, nie wiedząc o tym, posiadał własne zdolności magiczne – to było logiczne, w końcu inaczej nie mógłby zostać Tytanem. Zdumiewające wszakże było to, że Półbóg nie zdołał tego zneutralizować. Niepisane prawo stanowiło, że każdy Tytan po zakończeniu „służby” musiał zostać „zdezaktywowany”, czyli pozbawiony wszelkich pierwiastków magicznych. Półbóg zawsze bardzo o to dbał, czemu więc tym razem pokpił sprawę? Były Tytan, obdarzony jakąś mocą, stawał się potencjalnym zagrożeniem, gdyz u nich wyjątkowo łatwo dochodziło do czegoś, co magowie określali jako „odwrócenie biegunów” lub „reakcję negatywową” – każda cecha charakteru delikwenta stawała się swoim przeciwieństwem. Były Tytan, ze względu na swe wyszkolenie, mógł po czymś takim narobić kłopotów, co się zowie. Taki wypadek nawet raz się zdarzył – Kyano, poprzednik słynnego Theowe, zamienił się nieoczekiwanie w Mrocznego Tytana, który przez dwa lata był postrachem Latimery, państwa leżącego na południowy wschód od Terny. Dopiero Theowe zdołał podstępem odebrać mu Diadem Mocy i , już w postaci Tytana, mógł podjąć względnie równą walkę z Kyano. Trwała ona pół roku, dopóki sztucznie wzmocnione zdolności Latimerańczyka nie zaczęły samoistnie wygasać.

- Ale nawet Theowe został zdezaktywowany – rzekł w zamyśleniu – Nie można było ryzyzkować. Ten wasz Półbóg nie jest zresztą sentymentalny i nie faworyzuje żadnej ze swych ofiar, zwanych dla niepoznaki bohaterami Arnany...

- Co ty wygadujesz?- zdziwił się Silvand, nieświadom jego przemyśleń.

- Ach, nie zwracaj na mnie uwagi. Wiem, kim byłeś, od Varensa i dużo nad tym myślałem. Ty, mój drogi, masz w sobie ogromny potencjał. Musisz sobie to uświadomić po to, by twoje zdolności nie ujawniły się nagle, niszcząc coś lub kogoś. Widywałem juz takie przypadki. Zaproponowałbym ci szkolenie, ale to nie dla takich jak ty. Żaden kandydat na maga nie może być zamieszany w politykę, a ty jesteś, i to dokładnie.

- Polo i Marissa tez są.

- Nie, nie są. To dzieci i żadne z nich nie ma znaczenia politycznego, zwłaszcza teraz, gdy są wyrzutkami i nie ma nikogo, kto by się za nimi ujął. Poza tym zastanowię się jeszcze, czy je szkolić. Na razie zostaną tutaj, bo niby dokąd miałyby iść?

Almawira przesunął nerwowo dłonią po swej nastroszonej czuprynie i spojrzał na tabliczkę nad stołem. Była gładka, ale gdy na nią patrzył, zaczęły formować się na jej powierzchni jakieś znaki.

- Chodźmy, czekają na nas.- powiedział, wstając.

Silvand pomyślał mimo woli, że niepotrzebnie się obawiał, przecież Almavira siega mu wzrostem ledwie do ucha i jest raczej wątłej budowy,ba, nawet jego twarz, ani ladna, ani brzydka, nie jest nacechowana zaciętością czy okrucieństwem. Mimo to uczucie zagrożenia nie mijało.

Wychodząc z groty obejrzal się. Magiczne światło przygasło, stół i fotele znikły. Magiczne miejsce wyglądało teraz bezbarwnie i martwo, niczym zwykła dziura w ziemi.





Pieśń o Silvandzie część VIII
 

17. BRZEG PRZEPAŚCI



Na zewnątrz czekał Desmo. Tym razem się nie uśmiechał, a jego złote oczy były nawet bardzo poważne.

- Ulleni nie odpuszcza – rzekł – Pod murami mamy chyba całą jego armię.

- Psiakrew – zaklął Almavira – Niedobry czas na triangulację mocy, ale nie mamy wyboru. Zawołaj Varensa i sam też się przygotuj. Adepci niech będą w pogotowiu na wypadek, gdyby nam się nie udało. Ostrzeż ich, niech się nie bawią w iluzje. Jeśli Ulleni poważył się na zaatakowanie Twierdzy, to jest zdecydowany w stopniu zbyt wysokim. A jego żołnierze na pewno bardziej boją się swego cesarza niż naszych sztuczek. Silvand, ty i Ezze pilnujcie dzieci. Zabezpieczę was.

Ezze nie okazała zdziwienia, gdy Almavira kazał jej udać się wraz z przestraszonymi dzieciakami do jednej z wewnętrznych komnat, ani wtedy, gdy na drzwiach i ścianach nakreślił niebieską kredą jakieś symbole runiczne.

- Nie ma tu okien, ale ich nie potrzebujecie. Możecie wszystko widzieć w magicznym lustrze – rzekł mag, wychodząc – Ale nie opuszczajcie tego pomieszczenia. Gdyby wojsko zdobyło zamek, czekajcie spokojnie, aż stąd pójdą. Nie znajdą was. Potem będziecie zdani na siebie.

- O wszystkim pomyslał.- zauważyła Ezze, siadając na wygodnej sofie pod jedną ze ścian, dokładnie naprzeciwko magicznego lustra. Jak zwykle była spokojna. Czyżby dlatego, że tyle już przeżyła?

Silvand patrzył teraz na nią innymi oczami. Znał jej tajemnicę, której ona sama nie do końca była świadoma. Siedziała tam, drobna i delikatna, młoda jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy i był świadomy tego, że pozostanie taka na bardzo długo, może na zawsze. Sztuczna powłoka, stworzona magią z jej własnych molekuł, uzupełnionych „czym sie dało”... Jak wyglądała kiedyś, czy była choć podobna do tej Ezze, którą on znał? Nagle poczuł, że nic go to nie obchodzi. Uczucie, jakie żywił do tej dziewczyny, nie miało nic wspólnego z jej wyglądem, choć to, że był on miły dla oka, miało pewną wagę. Lubił na nią patrzeć.

Podszedl i dotknął policzkiem jej policzka. Potem przypomniał sobie dawna scenę i nieoczekiwanie rozbawiło go to.

- Naucz mnie waszego pocałunku.- poprosił, siadając obok dziewczyny.

Ezze roześmiała się, a potem pokręciła głową.

- Mówiłam ci już, że to bardzo niehigieniczny zwyczaj. Szczerze mówiąc, dość obrzydliwy dla kogoś, kto wychował się w takim reżimie czystości, jaki jest przestrzegany na tej planecie. Przecież wy nawet zwykłe dmuchnięcie komuś prosto w twarz uwazacie za oburzające, bo w ten sposób można się zarazić. Mówiąc do kogoś odwracacie nieco głowę, by chronić go od waszego oddechu... Czyścicie zęby po każdym posiłku plus rano i wieczorem. Myjecie ręce raz na godzinę, czy trzeba, czy nie trzeba, a wasze mydła i szampony zawierają tak wielką ilość środków dezynfekcyjnych, że żaden mikrob nie ma szans nawet się do was zbliżyć. Biedacy otrzymują darmowe przydziały środków czystościowych, bogatsi sami się o nie starają. W domu może zabraknąć wszystkiego, ale nie mydła czy płynu do kąpieli. I ja mam uwierzyć, że spodobałby ci się pocałunek rodem z mojego świata?

- Aż tak źle?

- Uwierz na słowo.

- Inne obyczaje też są tam takie... brudne?

- Gdybym ci opowiedziała, dostałbyś mdłości. Nie we wszystkich rejonach tak samo, ale ogólne nasza higiena stoi daleko w tyle za waszą i dotyczy to wszystkich dziedzin życia.

Silvand objął dziewczynę ramieniem i przytulił policzek do jej włosów.

- Nie szkodzi.- powiedział czule.

Marissa i Polo, nie zwracając uwagi na starszych, którzy prowadzili niezupełnie dla nich zrozumiałą rozmowę, patrzyli w lustro. Wielka tafla, zajmująca prawie pół ściany, ukazywała mury Twierdzy i zgromadzone pod nimi wojsko. Na blankach nie było widać obrońców, ale mimo to Ulleni nie nakazywał szturmu – głównie dlatego, że żaden żołnierz nie mógł zbliżyć się do muru. Wyglądało to bardzo zabawnie, tak jakby byli odpychani przez tak samo naładowane pole magnetyczne. Miotacze anihilacyjne były bezużyteczne, gdyż już pierwszy ładunek został w tajemniczy sposób zawrócony i uderzył w jedno z działek, zamieniając je w parę.

- Proste odwrócenie biegunów, genialna sprawa – zauważył Silvand – Ale jak działa sam miotacz? Nasi inżynierowie dawno już udowdnili, że choć antymateria istnieje, to chwytanie jej jest tak trudne, tak czasochłonne i kosztowne, że aż nieopłacalne, bez względu na korzyści. W dodatku kwestia stabilizacji... Jak Rashanom udaje się tworzyć ładunki, których można użyć?

- Alez te miotacze nie są na ładunki – powiedział Polo – One za pomocą prostych impulsów elektromagnetycznych zamieniają materialny cel w antymaterię, która natychmiast łączy się z taką samą ilością otaczającej go materii. I następuje anihilacja.

Polo, który z racji swej choroby nie mógł prowadzić aktywnego życia dziecka w jego wieku, dużo czytał, i to nie zawsze dzieła przeznaczone dla dzieci.

- Zamknij się.- warknęła niezadowolona Marissa, śledząca z przejęciem to, co ukazywało magiczne lustro. A było na co popatrzeć.

Na blankach ukazały się trzy sylwetki – Almaviry, Varensa i Desmo. Wszystkich trzech otaczała niebieskawa poświata, która niejako pączkowała, rosła, wydłuzała się, aż utworzyła połączenie wysoko ponad nimi. Z miejsca połączenia strzeliła świetlista smuga i uderzyła w sam środek wrogiej armii. Efekt tego uderzenia był nieprawdopodobny. Powstał olbrzymi wir, przybierający na sile z każdą sekundą, formujący jakąś niewiarygodną trąbę powietrzną, oddalającą się chwiejnym ruchem od twierdzy. Wir wessał wszystko, co było pod murami – ludzi, konie i uzbrojenie, tak, że po jego odejściu została jedynie goła ziemia. Gdy magiczne tornado znikło na horyzoncie, trzej magowie zsunęli się z murów i wyczepani padli na kamienie dziedzińca.

Silvand był przy nich pierwszy.

- Czy oni żyją?- spytał z przerażeniem, gdy zdyszana Ezze dołączyła do niego. Dziewczyna uklękła i zaczęła badać trzy nieruchome ciała, blade i zimne jak lód.

- Nadużyli swych mocy – rzekła wreszcie – Polo, znajdź adeptów, może któryś z nich zna się na leczeniu. Marisso, bądź tak miła i przynieś mi wodę.

- To pomoże?- Silvand patrzył na magów, leżących bez ruchu i obawiał się, ze jest już za późno na ratunek, bał się jednak powiedzieć to głośno.

- Nie zaszkodzi... Sylwuś, bez paniki, to nie pierwsi lepsi tandetni iluzjoniści, a specjaliści od czarnej magii, jakich świat nie widział. Przeżyją.

Ezze obmyła zimną wodą czoła i dłonie leżących, zanim przybyli wezwani przez Polo adepci. Od pierwszej klasy do ostatniej, wszyscy byli jednakowo ubrani i wszyscy uzbrojeni w przedmioty, których znaczenie trudno było odgadnąć. W zaistniałej sytuacji liczyć można było właściwie jedynie na klasę najstarszą, której przewodziła Olga – wszyscy inni byli zbyt niedoświadczeni i za mało jeszcze wykształceni, by na coś się przydać.

- Przenieście ich do komnaty chorych – zarządziła dziewczyna – Kalia, Thorn, bedziecie mi potrzebni. Trzeba przyrządzić mnóstwo eliksirów, więc niech Alvy, Kerry i Tamidin przygotują laboratorium i biorą się do pracy. Pomogą im ci z młodszych kursów, których wybiorą. Musimy ich jak najszybciej obudzić.

Ta młoda czarodziejka, nie tyle ładna, co interesująca, miała posłuch w szkole. Natychmiast najsilniejsi z uczniów zabrali nieprzytomnych magów do Sali, zwanej Komnatą Chorych i ułożyli na łożach w kształcie regularnych kół. Na ich obrzeżach Olga wyrysowała w skupieniu znaki, umieszczone w równych odstępach. Miedzy nimi Kalia wpisała inne, jakby wzięte z innego runicznego alfabetu. Thorn uniósł się w powietrze i na suficie, dokładnie nad sercem kazdego z magów, umieścił trzy talizmany, świecące jak małe gwiazdy.

- Teraz musicie stąd odejść – powiedziała Olga do gości – Reszta obrzędów jest ściśle tajna i nie może jej oglądać nikt niewtajemniczony.

Stężenie magii w tym pomieszczeniu już było tak duze, że Silvand czuł nieprzyjemne mrowienie we wnętrzu dłoni i na podeszwach stóp. Pomyślał, że nawet woli nie wiedzieć, co tu się będzie działo dalej. Marissa zaprotestowała przeciw pozbawianiu jej fascynującegop widowiska, ale nic nie wskórała. Ezze stanowczo ujęła ją za ramię i wyprowadziła z komnaty, a Kalia zamknęła za nimi drzwi.

- Dadzą radę?- spytał Silvand z powątpiewaniem, przysiadając na oknie.

- Bez obaw – uspokoił go Parlanta, ciemnoskóry atleta uczesany w wysoki czub – Ta trójka to prymusi, potrafią w zasadzie wszystko. W każdym razie, jeśli im się to nie uda, to nikomu.

Silvand obrzucił go spojrzeniem nie tyle może ciekawym, co podejrzliwym.

- Jesteś podobno przewodniczącym samorzadu... nie przypuszczałem, ze tu macie takowy. Po co wam wogóle samorząd?

Parlanta wzruszył potężnymi ramionami i uśmiechnął się szeroko.

- Bo ja wiem? Po nic. Tak sobie. Samorząd zawsze się przyda. Na przykład po to, by w takiej sytuacji jak ta utrzymać jaki taki porządek. Jest nas tu ponad sześćdziesięciu, wystarczy na to, by utworzyć niezłą anarchię. Zaraz komuś przyszłaby chętka pobawić się w czarodzieja wszechczasów i nieszczęście gotowe.

Rzeczywiście, kilku adeptów z opaskami symbolizującymi samorząd dokonało już sprawnego podziału uczniów na grupy, ustanawiając nad każdą przewodniczącego, który miał odpowiadać za porządek w swojej grupie. Następnie przystąpili do przydzielania każdej z nich programu lekcji do samodzielnego przerobienia. Jednocześnie nie było widać, by ktokolwiek próbował kwestionować zarządzenia wydane przez samorząd. Silvand, który nigdy jeszcze nie widział szkoły magów, nie mógł oprzeć się uczuciu podziwu dla panującej tu organizacji i dyscypliny.

Sam Parlanta nie brał w tym wszystkim udziału. Zdawało się, że dobrowolnie wziął na siebie obowiązek zajmowania się gośćmi, a może i pilnowania, by nie narobili jakichś kłopotów. W Czrnej Twierdzy rzadko zdarzali się goście nie należący do kręgu jej mieszkańców i za zrozumiałych powodów należało mieć na nich oko. Ma się rozumieć, z pełną dyskrecją.

Członkowie samorządu zrobili coś jeszcze – w miarę swych niedoskonałych możliwości zabezpieczyli Czarną Twierdzę przed ponownym atakiem. Magia obronna nie była mocną stroną żadnego z nich, zdołali jednak wspólnym wysiłkiem rzucić na to miejsce jeden z tzw. uroków przemijających. Ich trwałość wynosiła ledwie kilka dni, ale mieli nadzieję, że nie będzie im trzeba więcej czasu. Wskutek splecionego przez nich czaru nikt nie mógł opuścić Twierdzy, ale też nikt nie mógł do niej wejść, a nawet jej zobaczyć. Silvand nie potrafił pojąć, jak to możliwe, by obiekt tej wielkości po prostu zniknął, ale Parlanta wytłumaczył mu życzliwie, że nie było mowy o znikaniu czegokolwiek. Po prostu ktoś, kto patrzył na Twierdzę w czasie trwania uroku, widział górę lub las – dostrzegał obiekt, ale jego mózg błędnie interpretował otrzymany obraz. Właśnie na tym polegała iluzja. Jak wyglądało rzucanie uroków, nikt nie chciał oczywiście wytłumaczyć, nie tylko dlatego, że stanowiło to tajemnicę zawodową. Magia okazała się nauka równie skomplikowaną jak wyższa matematyka, i bez opanowania podstaw nie można było nawet marzyć o zrozumieniu czegokolwiek.

- To tak, jakbyś, nie umiejąc dodawać i odejmować, zechciał samodzielnie rozwiązywać rachunki różniczkowe – wyjasnił przystępnie Parlanta – Podstawy magii to conajmniej trzy lata kucia po całych dniach, dopiero potem można wziąć się za naukę pierwszych gestów, a przecież bez opanowania ich conajmniej setki nie ma co marzyć o zaczarowaniu choćby pyłka. To znaczy, na upartego mozna nauczyć się dwóch lub trzech potrzebnych do prostej iluzji, ale nie rozumiejąc wzajemnej korelacji conajmniej osiemdziesięciu różnych znaków zawsze się wszystko spartaczy.

- To nie na moją głowę.- powiedział Polo kategorycznie.

- A mnie się podoba.- stwierdziła Marissa, jednak nie podjęła dalszej rozmowy. Była jakaś przygaszona, jakby i jej udzielił sie niepokój o magów. Zwykle nie martwiła się nikim poza sobą, wiec był to ewenement.

Olga, Kalia i Thorn pracowali bez przerwy prawie pięćdziesiąt dwie godziny. Gdy wyszli z Komnaty Chorych, wyglądali jak trzy upiory i ledwo trzymali się na nogach. Nie odpowiadając na pytania kolegów dowlekli się do najbliższych łóżek i padli na nie, zasypiając natychmiast. Zajrzawszy do Komnaty Chorych, ciemnej od dymu palonych ziół, wszyscy przekonali się, że trzej magowie są w znacznie lepszym stanie, choć nie mogą jeszcze mówić wskutek osłabienia. Parlanta przede wszystkim wywołał sztuczny wiatr, który oczyścił atmosferę sali, potem zarządzil wśród uczniów... zbiórkę krwi.

- Co się tak dziwicie? – powiedział na widok spojrzenia Silvanda – Nie wiecie, że wampiry potrzebują krwi? W tej sytuacji sami się o nią nie postarają, a potrzebują jej dużo. Krew dla wampirów to nie tylko pożywienie, moi drodzy, to także uniwersalne lekarstwo, a nawet używka. Ludzie nie mogą tego znieść, więc na nie polują i właściwie trudno mieć im to za złe, ale my, uczniowie, płacimy czesne pozwalając się gryźć. To mała cena za taką naukę, nie uważacie? Ludziom nie wiedzieć czemu to przeszkadza, więc i nas tez nie lubią.

- Kwestia punktu widzenia. Mnie wampiry przerażają daleko mniej niż zwykli ludzie i zawsze tak było.- odparła Ezze z lekkim wzruszeniem ramion.

- Znałaś je wczesniej? W... swoim świecie?- spytał Silvand ostrożnie.

Pokręciła głową przecząco.

- Dopiero Almavirę i Desmo. Ale dużo o nich czytałam. Zawsze w powieści czy filmie bohaterem pozytywnym był ten, kto je zwalczał, a mnie wydawało się to czasem niesprawiedliwe. Jakoś je lubiłam, mimo że przedstawiano je w czarnym świetle.

- Co to film?- spytała Marissa.

Choć w Rashanie, tak jak i w państwach Zachodniej Półkuli, istniała telewizja, nie było czegoś takiego jak przemysł filmowy. Wszystko zaczynało się i kończyło na trasmisjach z masowych imprez, wiadomościach oraz programach edukacyjnych. Ezze wyjaśniła, jak mogła najprzystępniej, czym jest film i co znaczył dla świata, który był jej światem, jednak mała nie pojęła ani sensu, ani celu czegoś takiego. Jej świat nie potrzebował takich sztucznych podniet.

Zbiórka krwi przyniosła kilkanaście litrów bezcennego płynu, który w zdumiewająco krótkim czasie postawił przywrócił magom siły. Już następnego dnia byli na nogach, choć Olga, Kalia i Thorn wciąż jeszcze odsypiali okazaną im pomoc. Prawie trzy dni ciągłej koncentracji wyczerpały ich doszczętnie.

- Dzielne dzieciaki – powiedział z uznaniem Desmo, gdy Parlanta złożył im szczegółowy raport – Patrzcie no, jak dobrze ich wyszkoliliśmy, a przecież żaden jeszcze nie ma dyplomu. Alez to będą jadowici magowie, gdy posiądą już pełnię mocy.

Jego śniada skóra była wciąż nieco szara, ale złote oczy jarzyły się już dawnym ogniem.

- Ale myśmy idioci – Almavira zwichrzył palcami swe i tak zmierzwione włosy – Nie zamknęliśmy barier po przepędzeniu tego wysłannika. Głównie to moja wina, bo ja tu rządzę i ja za wszystko odpowiadam. Jak widzicie, nikt nie jest doskonały.

- Dałbym się oszukać.- parsknął Varens.

Almavira rzucił mu cierpkie spojrzenie, po czym wyszedł naprawić swe niedopatrzenie. Varens poszedł sprawdzić, jak przebiega nauka w poszczególnych grupach uczniów, zaś Silvand wziął się na odwagę i podszedł do Desmo. O ile Almavira nie budził w nim zbytniej obawy, a Varens wydawał mu się wręcz sympatyczny, o tyle ten złotooki mężczyzna o mięśniach sportowca przerażał go bardziej, niż demony, z którymi kiedyś się stykał.

- Desmo – odezwał się niepewnie – Almavira mówił, że znasz jakąś drogę na Zachodnią Półkulę. Czy byłbys skłonny zdradzić mi ją?

Śniady wampir skrzywił usta w drwiącym uśmiechu.

- Jeśli życie wam zbrzydło, tobie i Ezze, bo ona cię nie opuści, chyba wiesz, to powiem ci, co i jak – odparł – Ale pójdziecie tą drogą na własną odpowiedzuialność. Jest bardziej niebezpieczna, niż możesz to sobie wyobrazić w swoim kurzym móżdżku, blondasku.

Musnął palcami jego włosy nad czołem.

- Nie za darmo, oczywiście – dodał – Nic za darmo, to moja dewiza. Porozmawiamy później, teraz muszę dokonac inspekcji swej klasy.

- Desmo, tylko nie przesadzaj.- poprosiła go Ezze.

Silvanda uderzyło to, że na nią jedną Desmo patrzył inaczej – cieplej i bardziej przyjaźnie, z odrobiną poczucia winy. Wyraźnie ją lubił, był więc zdolny do lepszych uczuć niz te, które tak chętnie demonstrował.

- Nie martw się, nie zrobie krzywdy twemu książątku.- obiecał, po czym wyszedł na dwór i uderzył w jeden z zawieszonych na murach gongów. Na jego dźwięk uczniowie, którzy tworzyli jego grupę, zaczęli spiesznie schodzic się na dziedziniec i ustawiać w karny czworobok.

- Ciekawe – mruknął Silvand, patrząc przez okno – Widzę blask słońca poza granicą cienia, ale ani jeden promyk nie dociera w obręb Twierdzy. To naprawdę wyższa magia.

- Wampiry nie lubią słońca – Ezze stanęła przy nim i ścisnęła lekko jego ramię – Ci tutaj mają sposób, by obejść prawa natury, ale zawsze wolą unikać bezpośredniego nasłonecznienia. Nic dziwnego.

- Prawa natury – powtórzył Silvand w zamyśleniu – Czasem wątpię, że wogóle istnieje coś takiego. Są łamane na każdym kroku, a świat jakoś się przez to nie wali.

- I ja istnieję wbrew nim.- szepnęła dziewczyna ze smutkiem.

Książę spojrzał na nią serdecznie. W świetle tego, co wiedział, jej samotność we współczesnym świecie była doprawdy zatrważająca. Najsilniejszy człowiek w jej sytuacji mógłby się załamać, on sam nie wyobrażał sobie czegoś tak strasznego, a jednak ta wątła, nerwowa istota jakoś przetrwała. Przystosowała się do nowych warunków i śpiewając na ulicach Sh’and niosła ludziom radość i światło. Nie chciała śpiewać dla możnowładców – teraz rozumiał, czemu. Wiedząc tak dużo, wiedziała tez, że jest potrzebna nie tym, którzy myślą jedynie nad wynalezieniem sobie nowej zabawy, a tym, których życie jest walką z codziennością. To, co im ofiarowywało, było bezcenne. Jakby tego było mało, oddawała im to, co zarobiła. Nie potrzebowała pieniędzy, a miłości – a ta otaczała ją wszędzie, dokąd by się nie udała.

- Wiem – rzekł – Ale to nie ma znaczenia. Wszyscy cię kochają.

- Co ty powiesz? Być może. A nie przyszło ci do głowy, ze ja nie umiem odpłacić tym samym i to tez jest wbrew naturze?

- Ależ co ty mówisz? Nie znam nikogo, kto okazywałby ludziom tyle uczucia co ty.

- Głuptas z ciebie, mój książę. Nie wiesz ani co to jest prawdziwe uczucie, ani co to jego brak. Moim osobistym dramatem jest to, że nie kocham nikogo ani niczego. Jestem lustrem, które odbija cudze szczęście. Pragnę miłości, gdyż to jedyne, dla czego warto żyć i warto umrzeć, ale nie umiem jej czuć.

- Jak to, nie umiesz? Masz serce, jestes dobra, możesz więc kochać jak każdy inny człowiek, jesli tylko naprawdę tego chcesz.

Ezze uśmiechnęła się pobłażliwie.

- Co ty tam wiesz – powiedziała – Ślepy pragnie widzieć, a głuchy słyszeć, jednak obaj nie sa do tego zdolni. Ja nie jestem zdolna do miłości. Nie do takiej, jakiej kazdy chce, w kazdym razie. I może skończmy ten temat.

Silvand milczał przez dłuższą chwile.

- Kocham cię.- rzekł wreszcie bezradnie.

- Wiem – odparła Ezze spokojnie – Mnie jedną, niestety, masz do kochania. Pamiętaj jednak, że możesz do mnie żywić jedynie braterskie uczucie. W tym stanie pomieszania emocjonalnego, w jakim się znajdujesz, łatwo popełnić omyłkę.

Zgnębiony książę zamilkł. Nigdy nie umiał spierać się z Ezze, której argumenty odznaczały się żelazną logiką i zawsze zaskakiwały kątem widzenia, na który by nie wpadł. Rzeczywiście była jak z innego świata, nie zmieniało to jednak faktu, ze kochał ją w jakiś sposób, którego nie potrafił określić. Po prostu była mu niezbędna. Wiedział, ze to egoistyczne uczucie, ale nie mógł znieść myśli, że mogłaby od niego odejść. Nigdy nie mógl. Gdy czasem ruszała „na włóczegę”, dąsał się jak obrażona piękność i robił jej gorzkie wymówki, które ona kwitowała zazwyczaj jakąś żartobliwa piosenką. Nie obrażała się, nawet gdy bywał nieprzyjemny. Po prostu odchodziła i wracała za miesiąc lub dwa, a on wybiegał na jej spotkanie uszczęśliwiony jak dziecko. Właśnie taka była ich relacja. I tak było chyba najlepiej.

































18. WSKAŻ MI DROGĘ


- Tyś chyba zwariował?- Almavira popatrzył podejrzliwie na Varensa. Ten potrząsnął swą zgrabną głową i zaraz potem przygładził włosy. Zawsze bardzo dbał o swą fryzurę.

- Nie – odparł spokojnie – Chcę z nimi iść. Polubiłem ich, zwłaszcza Silvanda. Jest strasznie naiwny, ale szlachetny, odważny i zwyczajnie dobry. Nie ma zbyt wielu takich ludzi na świecie, ale te cechy mogą wpędzić go w nie lada problemy. Lepiej będzie, jeśli z nim pójdę na Zachodnią Półkulę. Nigdy tam zresztą nie byłem, a podróże kształcą. Poradzicie sobie chyba beze mnie, prawda?”

- Raczej tak... Tegra kontaktowała się ze mną pytając, czy nie potrzebujemy wykładowcy. Chętnie wróciłaby do szkoły, a była moją pierwszą uczennicą tutaj i, jak dotąd, najlepszą, bez obrazy dla ciebie. Chodzi o to, że wiele ryzykujesz. Nawet nie wiem, czy na Zachodniej Półkuli rosną zioła na nasze eliksiry, zwłaszcza na ten najważniejszy.

Varens machnął ręką lekceważąco. Gdy już raz podjął decyzję, trudno było go zwieśc z obranej drogi. Niektórzy nazywali to żelazną konsekwencją, ale Almavira powiadał bez ogródek, że to po prostu ośli upór. Jego zdanie zdawał się potwierdzać fakt, że jak wszyscy Shokotongowie Varens nigdy nie umiał przyznać się do błędu i zawsze wynajdywał setki argumentów na obronę swego stanowiska, choćby najbardziej absurdalnego.

- Dam sobie radę.- powiedział krótko.

- Tak, zapewne... w końcu sam cię szkoliłem. Na wszelki wypadek dam ci mały atlas roślin i duży zapas eliksiru nr 1. Reszta nie będzie dla ciebie tak ważna. Cóż, jeśli naprawdę tego chcesz, to cię przecież nie przykuję do ściany na łańcuchu. Trochę mnie to jednak dziwi.

- Nie powinno. Shokotongowie zawsze byli nieprzewidywalni. Wiedziałeś, co ryzykujesz, gdy postanowiłeś uczyć Shokotonga.

Varens przesłał mu kpiący uśmiech i wybiegł. Almavira wzruszył ramionami i zapatrzył się w okno. Obawiał się trochę o swego ucznia i towarzysza, musiał jednak przyznać, ze być może było to najlepsze rozwiązanie. Silvanda czekała najtrudniejsza walka w jego życiu – walka o jego własne królestwo, a prawdopodobnie nikt go w tej walce nie poprze. Będzie zdany na siebie, na wątłą śpiewaczkę i maga-wampira, który prawdopodobnie od razu narobi sobie wrogów.

- Czy każdy mag musi być wampirem?- spytał go tego ranka Polo.

Almavira długo tłumaczył chłopcu, że jedno z drugim nie ma zupełnie nic wspólnego, że bycie wampirem nie tylko nie pomaga w nauce magii, a wręcz przeszkadza. To, że on był i magiem, i wampirem, że to samo dotyczyło Desmo i Varensa, było zbiegiem okoliczności. Desmo uczył się magii już jako wampir, Almavira nie – bardzo długo był magiem, nim wskutek pewnego wypadku został ocalony przez zamianę w wampira. Jeśli chodzi o Varensa, to został nim w trakcie nauki. Po prostu chciał. Polo słuchał tego wszystkiego z wielkim zainteresowaniem i skupieniem, malującym się na chudziutkiej buzi. Wyraźnie podobało mu się to, że ten groźny i potężny czarnoksiężnik rozmawia z nim jak z dorosłym i napawało go to dumą. Czuł się wyjątkowy. Nie bardzo miał powód do takiego samopoczucia – Almavira po prostu nie umiał rozmawiać z dziećmi, nigdy nie miał z nimi doczynienia i nie przychodziło mu na myśl, że można je traktować inaczej niż jak małych dorosłych.

Zdał sobie sprawę z tego, że lubi Polo i tę małą wiedźmę, Marissę. Nie wiedział, że można lubić dzieci, zawsze uważał, że są dla ludzi tylko wielkim kłopotem i na dobrą sprawę żadnego bliżej nie znał. Dopiero ta dwójka... Może faktycznie coś z nich będzie? Pomyślał, że to pomyślny przypadek, że Tegra zadeklarowała chęć pracy w szkole. Ona lubiła dzieci, miała nawet własne. Może zechce zająć się podstawową edukacją dwojga sierot, na których głowy polowano teraz w całym cesarstwie? Ich światem musiała stać się Czarna Twierdza, i to na wiele lat. Nie było na to żadnej rady.

Almavira wstał i przeciągnął się. Wciąż jeszcze odczuwał skutki triangulacji mocy, manewru, który pozwalał na wielokrotną intensyfikację magii, ale jednocześnie wysysał moc życiową z uczestników. Rzadko go stosowano, właśnie dlatego. Magia obronna jest wogóle bardzo trudną dziedziną, wymagającą siły i zręczności, zbędnej zwykłemu magowi. Bycie magiem wymaga bowiem umiejętności rozsądnego, oszczędnego gospodarowania siłami czysto fizycznymi. Laik, wprowadzony przez zaprzyjaźnionego czarodzieja w arkana nieobjęte tajemnicą zawodową, zdumiewał się, jak bardzo jest wyczerpany fizycznie po rzuceniu drobnego, klasycznego uroku – na przykład skręceniu niewielkiego wiru z piasku. Cóż dopiero powazniejsze czary – te potrafiły całkiem wyzuć z sił maga, który nie zdążył nabrać należytej wprawy.

- Mamy tu sześćdziesięciu uczniów – pomyślał – Ilu z nich zostanie naprawdę dobrymi fachowcami? Ilu w ciągu roku po opuszczeniu Akademii zginie z własnej głupoty i brawury? Trudno brać na siebie odpowiedzialność za nich wszystkich. Bycie magiem to ciężka praca i ciężkie życie. Wampir, taki jak ja, ma jeszcze ciężej, choć z drugiej strony łatwiej regeneruje rany i piekielnie trudno go zabić. Równiez wyostrzone zmysły... tak, warto być wampirem, chociaż nikt cię wtedy nie kocha i przy pewnych typach uroków ma się kłopoty. Szczególna aura wampirów przeszkadza... Nasi uczniowie... żadne z nich nie wyraziło dotąd pragnienia wejścia w ten stan, i tak jest nawet lepiej. Jedynie Varens, i właśnie on teraz odchodzi. Da sobie radę, ale będzie mi go brakowało. To półdiablę umie oczarowywać każdego, kogo napotka i mimo swoich wad staje się jakiś niezbędny...

Westchnął głęboko. Czasem naprawdę czuł ten milion lat na karku, a choć dla niego minął jak mgnienie oka, to już w dniu, w którym do spółki z Desmo rzucał niesprawdzone zaklęcie przetrwania, miał za soba wieleset lat życia jako wampir i jeszcze więcej życia jako mag. Był bardzo stary, choć jego wygląd i ruchy temu przeczyły. Nikt nigdy nie sprawdził, jak dlugo może żyć wampir, którego nikt nie „upoluje”, zresztą jak to sprawdzić? Ale długie życie nie jest takim znów darem, jak się naogół przypuszcza, a bardzo łatwo moze stać sie przekleństwem. Czy miał prawo pakować w to Ezze? Nie była wampirem, ale jej tkanki przesycała magia i prawdopodobnie będzie żyć tak długo, jak on i Desmo. Ich śmierć będzie jej śmiercią, bo to ich magia przenikała tę dziewczynę i to dzięki nim mogła wogóle żyć. Zgoda, byli jej to winni po tym, jak ją wykorzystali bez pytania o zdanie, dzięki temu jednak była z nimi związana silniej niż przeciętny człowiek mógł to sobie wyobrazić.

Siedziała na dziedzińcu, przebierając palcami po strunach serenitu, nie zwracając uwagi na adeptów, którzy odbywali tam właśnie ćwiczenia w grupach po trzech. Czasem sprawiała wrażenie, jakby była „wyłączona”, jakby zamykała się we własnym świecie. Umiała to. Kiedyś powiedziała półżartem, że gdyby ludzie wiedzieli, co ona czasem widzi i z kim rozmawia, gdy tak milczy, to by od niej uciekali. Almavira podejrzewał, że była silnym medium, ale nie chciał tego sprawdzać. Kontakty ze zmarłymi nie należały do jego pola działania i tak naprawdę to bałby się wchodzić na ten teren. Słyszał dość przerażających opowieści o magach, którzy zostali opętani lub zginęli w przerażający sposób wskutek działania sił, które wezwali do swych celów, a których nie potrafili potem opanować. Nigdy nie lekceważył podobnych ostrzeżeń i może dlatego jeszcze żył.

Stuknął leciutko palcami o parapet. Ezze uniosła głowę, choć w miejscu, gdzie siedziała, nie mogła usłyszeć tak cichego dźwięku – ich telepatyczna więź działał bezbłędnie. Kilka minut później weszła do jego komnaty, choć nie zawołał jej ani słowem, ani nawet gestem.

- Jak się czujesz?- spytała.

- Lepiej – odparł Almavira – Chodzi mi o ciebie. Chcę, zebyś wiedziała, że na Varensa możesz liczyć jak na mnie. Jest narwany, ale mimo to solidny. Ten twój książę, to problemy. Wiem, że jest twoim przyjacielem i ja sam też go lubię, ale ten chłopak przyciąga kłopoty jak magnes żelazne opiłki. Wolałbym, żebyś została w mojej akademii. Nic nie mów, wiem, że z nim odejdziesz mimo wszystko, bądź jednak świadoma tego, że masz tu dom. Dom, który zawsze będzie na ciebie czekał.

Ezze milczała, słuchając go, a jej spłowiałe oczy błądziły gdzieś w przestrzeni. Nagle uśmiechnęła się i pocałowała Almavirę w policzek.

- Tutaj całują inaczej, wiesz? – powiedziała – Mimo to są tacy jak my. Pogodziłam się już z losem, polubiłam tych ludzi i nie czuję się między nimi samotna. Silvand mnie potrzebuje, nie wiem jeszcze, czemu, ale czuję, że beze mnie będzie mu zbyt ciężko. Z jakiegoś powodu jestem jego najlepszą szansa na przetrwanie. Może dlatego, że on ma tylko mnie.

- Uważasz, że gdyby miał jakikowiek wybór, to ciebie by nie wybrał? – spytał Czarny Mag bardzo cicho – Jeśli coś mnie w tobie przeraża, to twoja niska samoocena. Uważasz, że co? Że nic nie jesteś warta, bo tak naprawdę jesteś staruszką? A może zawsze miałaś się za zero?

Ezze wzruszyła lekko ramionami i nie odpowiedziała. Almavira patrzył na nią ze smutkiem – nie potrafił do niej dotrzeć. Pozostawała tajemnicą nawet dla niego, nawet dla Desmo, genialnego psychologa. Na pewno nie była zwykłą kobietą i myśląc o niej Almavira ulegał bezwiednie zabobonnej wierze w przeznaczenie. Coś sprawiło, że to właśnie ona została przez nich „zagarnięta”, to nie mógł być przypadek. Ezze była zbyt niezwykła.

- Jeśli tylko będę mógł ci pomóc – zaczął – Jeżeli będziesz mnie potrzebowała...

- Wiem. Ciągle myślisz, że masz wobec mnie jakiś dług. Posłuchaj: ja nie mam żalu, że mnie zabrałeś ze sobą. Przywróciłeś mi młodość, dałeś siłę i zdrowie, otworzyłeś przede mną świat obcy, ale piękny i przyjazny. Byłabym ostatnią idiotką, gdybym robiła ci z tego powodu jakieś wymówki.

Almavira potrząsnął głową.

- Nie uważam, że mam dług – rzekł – Ja cię po prostu bardzo lubię. Jesteś dla mnie jak córka. Czy to tak trudno zrozumieć?

Ezze uśmiechnęła się do niego i ujęła go za rękę.

- Życie nauczyło mnie nieufności – powiedziała – Masz rację, nigdy nie mieściło mi się w głowie, że ktoś może mnie lubić, po prostu dla mnie samej. Takie nastawienie towarzyszy zwykle człowiekowi przez całe życie. Ale wiem, że na ciebie mogę liczyć. Możesz być pewny, że jeśli wpadnę w tarapaty, zwrócę się do ciebie o pomoc.

- Mam nadzieję.

Na tym rozmowa się urwała, gdyż do komnaty wszedł Thorn z jakimś pytaniem. Almavira wciąż miał wrażenie, że czegoś nie dopowiedział, że powinien rzec coś więcej, ale nie mógł jakoś uświadomić sobie, co to miałoby być. Jakaś wiadomość? Jeszcze jedna przestroga? A może to męczące uczucie było po prostu spowodowane stanem jego nadszarpniętych nerwów. To też było możliwe.

Jeszcze tego samego dnia rozpoczęto kompletowanie podręcznego zestawu na drogę. Ezze i Silvand nie mieli prawie nic swojego, a uczniowie akademii postanowili wspólnie opracować dla nich wyposażenie. Uważali to za świetną zabawę, na pewno lepszą niż odrabianie zadanych ćwiczeń. Od siebie Almavira dodał niewielką kulę z górskiego kryształu mogącą pełnić rolę komunikatora, a Desmo – całkiem niespodziewanie – dał Silvandowi pałeczkę z czarnego malachitu.

- To różdżka magiczna typu algol – powiedział ze swym zwykłym, drwiącym skrzywieniem ładnych ust – Sam jednak będziesz się musiał nauczyć, jak jej używać. Mocy masz dość.

- Skąd wiesz?

- Och, dzieciaku! Takie rzeczy wie każdy przeciętnie uzdolniony mag. Od ciebie aura magiczna aż bije. Zapamiętaj tylko: czar wyzwala koncentracja woli. Przy odrobinie ćwiczeń opanujesz to szybko.

O wyposażenie Varensa zadbał on sam. Mieściło się w prostokątnej, skórzanej torbie w kształcie zwykłego chlebaka z mosiężnymi narożnikami. Była raczej niewielka, ale mieli się później przekonać, że jej pojemność przekraczała wszelkie wyobrażenia. Z okazji wyruszenia w podróż zmienił też swój trykot na bardziej zwyczajne spodnie i kaftan z jakiegoś czarnego materiału z dyskretnym, srebrnym haftem na szwach. Srebrny też był pas – składał się z połączonych, czworokątnych płytek z wypukłymi ornamentami i klamrą o dziwnym kształcie. Co ciekawsze, miał podobne stroje równiez dla Ezze i Silvanda.

- Macie tu cały skład?- zdziwił się Ternańczyk.

- Niezupełnie. Tajemnica zawodowa – odpowiedział mu wesoło Varens – Przebierzcie się w to. Ten materiał to świetny wynalazek, chłodzi w upały a ogrzewa w chłody. Przyda się.

Wziąwszy do ręki podany mu pas Silvand przyjrzał się wreszcie osobliwej klamrze i wstrząsnął nim lekki dreszcz. Z bliska widać było, że ma ona kształt dużego pająka o dość krótkich i grubych łapach, zakończonych ostrymi pazurami. Odwłok miał kształt odwróconej kropli, ozdobionej znakiem klepsydry, zaś tułów pająka pokrywał wizerunek trupiej czaszki, nieco wydłużonej, niewypowiedzianie wstrętnej i bardzo realistycznej. Równie realistycznie wyobrażone były szczękoczułki stworzenia i sześć par okrągłych oczu, ale ta czaszka na tułowiu biła wszelkie rekordy realizmu.

- Więcej opanowania, bohaterze – zaśmiał się Varens – Ta klamra może uratować ci życie i to nie tylko dlatego, że cały pas może służyć jako broń. Zauważ, że jego drugi koniec jest świetnie wymodelowany, tak, by pasował do wnętrza dłoni. Ten pas jest jak giętka szabla, gdy tylko umie się go użyć. Ale to nie wszystko i kiedyś powiem ci, co jeszcze można z tym zrobić.

- Broń to broń – mruknął Silvand, zapinając pas, nie bez obrzydzenia – Ale wzór klamry to już naprawdę mogłeś wybrać inny. Panicznie boję się pająków.

Właściwie nie chciał tego powiedzieć. Wolał ukrywać fakt, że jest coś, co budzi w nim irracjonalny lęk, niewinne stworzenie, przed którym uciekał od dziecka. Były obecnie tak rzadkie, że stanowiły skarb przyrody, pod ścisłą ochroną... Ezze opowiedziała mu kiedyś, że w jej świecie były tak powszechne, iż kryły się po kątach każdego mieszkania, nie wspominając już o łąkach czy lasach. Okropność.

- Nie ja go wybierałem.- rzekł zagadkowo Varens.

- Daj spokój, Sylvuś – odezwała się Ezze – Musisz opanować tę fobię, bo jest ona naprawdę śmieszna. Może ta klamra ci w tym pomoże.

- Wątpię.

Silvand musnął dłonią zapiętą klamrę i krzyknął z zaskoczenia. Wyraźnie poczuł pod palcami rzadkie futerko i chitynowy pancerzyk, a choć wiedział, że to niemożliwe, przeraził się, jakby klamra rzeczywiście była żywym pająkiem.

Varens parsknął śmiechem i długo nie mógł się uspokoić.

- Wybacz, nie potrafiłem się powstrzymać – rzekł wreszcie – Taki niewinny żarcik. Bądź spokojny, nie ożyje znienacka i nie zacznie po tobie biegać. Musisz nauczyć się czuć emocje przodomózgowiem, a nie tyłomózgowiem, odziedziczonym po naszych zwierzęcych przodkach. To tam rodzą się wszelkie psychozy.

- Nie rób ze mnie wariata, dobrze?

- Gdzieżbym śmiał, Wasza Wysokość.

Desmo, który przyglądał się tej scenie z pobłażliwym uśmiechem, podszedł i podał Silvandowi coś, co wyglądało na złożony kilkakrotnie papier. Gdy się go rozłożyło, stawał się czworokątnym, idealnie gładkim kawałkiem przejrzystego tworzywa, na którym świetliste linie tworzyły rodzaj mapy. Unosiła się w powietrzu, jakby była nieważka.

- Tędy dotrzecie do zejścia – powiedział, wskazując na jedną z linii – Co was czeka po przekroczeniu linii granicznej, nie wiem. Ja przebyłem tę drogę, ale wolałbym nie pamiętać tego, co widziałem. Idziecie tam na własną odpowiedzialność.

- Nie miałem pojęcia, że może istnieć tunel pod oceanem.- szepnął Silvand, składając mapę.

- To nie tylko tunel, to cały świat, obcy naszemu i odmienny niż wszystko, co znasz. Jedyna rada, jakiej mogę ci udzielić, brzmi tak: podczas tej podróży jedyni istotni wrogowie lęgnąć się będą w twoim umyśle. Ale ich żywotność może cię zaskoczyć.

- Zapowiada się podróż pełna atrakcji.- zaśmiała się Ezze i jej chłodny głos dodał nagle otuchy ternańskiemu księciu. Była niczym jedyny realista w świecie pełnym ludzi wierzących w upiory – opoką, na której mógł się oprzeć. Nie fizycznie, była przecież taka drobna i wątła... Z jakiegoś powodu jednak czerpał z jej obecności siłę przetrwania i wolę walki.

Trzej wędrowcy dosiedli koni, żegnani przez uczniów Akademii i przez dwoje dzieci, które musieli tu zostawić. Czekała ich podróż na Zachodnią Półkulę, pełna nieznanych niebezpieczeństw, wiedzieli jednak, że w najgorszym razie będą mogli tu wrócić, tu, gdzie przyjmą ich jak przyjaciół.

- Dadzą sobie radę, jak myślisz? - spytał Almavira swego towarzysza, obserwując z blanków niknące w dali sylwetki jeźdźców. Desmo stał obok niego, splatając i rozplatając w zamyśleniu swe lśniące włosy. Jego drapieżny profil oświetlały co kilka minut bezgłośne błyskawice z magicznej chmury nad Twierdzą.

- O tak – rzekł z pewnym roztargnieniem – Jak myślisz, czemu Półbóg nie zdezaktywował Silvanda po zakończeniu jego służby? Może dezaktywacja nie jest możliwa w przypadku kogoś, komu moc nie jest narzucona z zewnątrz, a jej źródło pochodzi... ze środka?

- Może i tak. Nie zapominaj też, że nie wiemy, jakimi właściwie siłami rozporządza Półbóg, co mu wolno, a czego nie. Jest tylko Półbogiem, a to znaczy, że ma kogoś nad sobą.

Desmo uśmiechnął się, ukazując swe ostre zęby, ale był to bardzo smutny uśmiech.

- Pomyśl – rzekł powoli – Tacy jesteśmy mądrzy, tacy wykształceni... tacy starzy, a wciąż nie wiemy nic o tym, kto lub co tak naprawdę rządzi całym tym kosmicznym melanżem...i nami.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO

 


 Autor: Eviva
 Data publikacji: 2009-11-17
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Niesamowite !!!
Po raz pierwszy spotkałam się z tak opisaną historią, bo nigdzie nie opisują tego co dzieje się z bohaterem po skończeniu jego zadania. Jest to nieco przewrotnie opisana emerytura Silvalda ale dlaczego by nie ;)Przeczytane z dużą przyjemnością.
Autor: kero Data: 13:10 18.04.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 181 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 181 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Podobno strzela się bardzo celnie po kilku kieliszkach; zwróćcie uwagę na pokrewieństwo strzelania i poezji.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.