Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Król Srul

   Był chłodny, wiosenny dzień. Liście zaczynały zdobić ogołocone gałęzie drzew, kwiaty kwitły, a i ptaki gdzieniegdzie poćwierkiwały; po pozbawionej lodu wodzie pływały już statki. Przyroda i handel po jesienno-zimowym zastoju budziły się do życia. Słowem - idealny moment, aby podokuczać trochę żydowskim sąsiadom.
    Mieszkańcy pewnego miasta umyślili sobie zrobić tego dnia mały tumult. Brama nie została rankiem otwarta, a w obrębie murów działy się straszne rzeczy. Mieszczanie zbrojni w co się dało biegali między domami; z wielu zaułków dało się słyszeć skowyt bitych i mordowanych. Śpiąca na codzień agresja szarego tłumu dawała sobie teraz upust. Tam biegło czterech Żydów gonionych przez kilku młodzieńców, tu znowu straż miejska otaczała drżącą grupkę Izraelitów, gdzie indziej jacyś gnębieni próbowali się bronić. Trzasnęło wybijane okno i gruby człowiek w żółtej czapce wypadł z trzeciego piętra prosto na nadstawione włócznie. Hałas był nieopisany.
- Na dom Srula! - ktoś krzyknął i cała gromada prześladowców rzuciła się w kierunku stojącej w rynku, ceglanej kamienicy bogatego bankiera o imieniu Srul.
    Drzwi nie chciały jednak puścić i po chwili zbrojna hałastra zwróciła się w inną stronę, aby poobserwować palenie jakiegoś Żyda na stosie. Jeden tylko strażnik miejski pozostał przy drzwiach i nie dawał za wygraną. Wreszcie, zdenerwowany, krzyknął w stronę tłumu:
- Siekiery!
    Zaraz też przybiegło do niego kilku ludzi z siekierami i zaczęli przerąbywać się przez mocne drzwi, aż całkiem poszły w drzazgi. Wpadli do środka z potwornym okrzykiem, by po chwili zginąć. Gdzieś z góry ktoś ich ostrzelał, celując każdemu w czubek głowy czymś, co przypominało niewielkie, bardzo sztywne i bardzo ostre zielone węże. Tylko milicjant przeżył. Kapalin ochronił jego głowę przed dziwnym pociskiem, ale i tak wkrótce pociemniało mu przed oczami. Zatoczył się ku schodom do piwnicy i spadł na jej najniższą kondygnację, chwilowo tracąc przytomność, acz dostrzegając dziwny, złotawy błysk, który na ułamek sekundy oświetlił cały budynek. Upadając na piwniczną podłogę drab miejski poczuł, jak cały świat wokół niego wiruje i kołysze się niby okręt rzucony na morze. Wreszcie wstał.
    Był bardzo obolały. Lekki pikowany kaftan nie ochronił go należycie przed poobijaniem, lecz mimo wszystko stanowił lepszą osłonę niż jej brak. Milicjant nie miał prócz niego innego pancerza; głowa, dłonie i nogi bolały go najbardziej. Czuł, jak na czole wyrasta mu kilka guzów. Nawet nie zastanawiał się, w którym momencie stracił hełm.
    Gdy ból nieco ustał, pechowy żydobójca zaczął rozglądać się po okolicy. Znajdował się na najniższym poziomie piwnicy; było tu zimno i wilgotno. Prócz tego dało się wyczuć coś jeszcze. Dziwne powietrze, trudne do opisania człowiekowi, który całe życie spędził w jednym miejscu. Milicjant zatoczył się i wsparł o ścianę. Wykonano ją z kamiennych bloków ułożonych o wiele równiej niż większość murów, które dotychczas oglądał. Także jasna, lekko kremowa barwa kamieni była dla niego czymś nowym. Pokręcił głową.
    Przyzwyczaiwszy się do ciemności, zlustrował swoją postać. Kaptur, przeszywanica i nogawice były miejscami pozadzierane; buty skrywał już mrok. Przy pasku w dalszym ciągu wisiała sakiewka, nóż i bukłak; nie odłączył się też przytroczony do niego kord i puklerz. Strażnik odetchnął z ulgą. Sięgnął po bukłak. Coś tam jeszcze było, ale skórzany pojemnik mocno przeciekał. Jego zawartość została więc szybko wypita. Piwo przywróciło nieco sił swemu właścicielowi, który odrzucił wnet zepsuty bukłak na bok i sięgnął do sakwy. Kilka cienkich monet, krzesiwo i świeczka. Po chwili drobny płomień świeczki lekko rozjaśnił pomieszczenie. W kącie podziemnej izby stało kilkanaście ogromnych beczek, a obok nich kilka kubków. W jednej ze ścian znajdowało się przejście do kolejnej, spowitej mrokiem izby; naprzeciw niego były schody wiodące na górę.
    Stał przez moment zastanawiając się, co robić; w końcu zajrzał do drugiego pomieszczenia. Kiedy światłość bijąca od płonącego knota świeczki znalazła się za progiem, coś zajęczało nieludzkim głosem. Włosy na głowie miejskiego strażnika lekko się podniosły; jego prawa dłoń powędrowała w stronę pochwy. Trzymając w dłoni oręż poczuł się pewniej i wszedł dalej. Jak się okazało, pomieszczenie to było tych samych rozmiarów co poprzednie; różnice zaznaczały się natomiast w wystroju. Znajdowała się tu tylko obrzydliwa, będąca może kiedyś człowiekiem kreatura, mocno skuta łańcuchami. Muskularny więzień utracił wszelkie siły; pojękiwał tylko i usiłował się ruszyć, co owocowało jedynie dźwięczeniem ogniw łańcuchów. Milicjant spostrzegł, że kolor skóry zniewolonej istoty był identyczny z barwą kamieni, z których zbudowano ściany. W okolicach piersi dało się zauważyć zmarszczki tudzież blizny budzące skojarzenie z pęknięciami na skale. Więzień poruszył się, a jego łokieć uderzył o ścianę. Odgłos, jaki temu towarzyszył, w pełni uświadomił milicjantowi, z kim ma do czynienia. Golem! - pomyślał, pospiesznie wycofując się w stronę schodów. Słyszał o różnych czarnoksięskich, nieludzkich praktykach, jakich dopuszczają się Żydzi, ale nigdy nie podejrzewał, że będzie bezpośrednim ich świadkiem.
    Kamienne (rzecz ciekawa) schody nie należały do tych, po których stąpa się z lekkością. Wejście na górę po stromych stopniach sprawiło strażnikowi nieco trudu, toteż znalazłszy się na kolejnym piętrze nie położył stopy na następnym schodku, lecz dokładnie rozejrzał się dookoła. Cienka świeczka wciąż dawała niewielkie, ale jednak, światło, lecz jej długość ulegała stałej redukcji. Na dłoni milicjanta kolejne strużki roztopionego wosku zmieniały stan skupienia.
    Także i ta kondygnacja dzieliła się na dwa pomieszczenia. Miejski drab zdołał dostrzec w drugiej komorze jakiś stół, na którym stał garnek. Z ciekawości zajrzał tam, by po chwili, powstrzymując torsje, pognać na schody i znaleźć się na następnym piętrze. Nad pełnym krwi garnkiem wisiało powieszone na haku niemowlę. Widać, rodzina bankiera zamierzała w najbliższych dniach sporządzić macę.
    Wstrząśnięty pogromca Żydów szyko wszedł na kolejny poziom. Ostatni, najwyższy. Schody, jakie teraz miał przed sobą, prowadziły już do przechodniego pomieszczenia Srulowej kamienicy. Strażnik miejski nie miał już ochoty na zwiedzanie. Nie bacząc na groźbę zadyszki, nastąpił na pierwszy stopień. A wtedy...
    Schody odjechały. Tak, jak wóz przemieszcza się po prostej drodze, tak schody przesunęły się na drugi koniec piętra; zupełnie jakby nie były z kamienia, lecz stanowiło je powietrze o ich barwie i kształcie, a teraz równomierny powiew wiatru przeniósł je dalej wraz z przejściem, do którego prowadziły.
    Milicjant bliski był rozpaczy, bowiem jego przerażenie i zdumienie dochodziło już do dość niebezpiecznego etapu. Mimo, że doświadczał sytuacji o których mu się wcześniej nawet nie śniło, zdawał sobie sprawę, że chcąc nie chcąc musi iść naprzód i opuścić tą pełną tajemnic piwnicę oraz dom. Ruszył zatem, wyciągając przed siebie rękę z coraz krótszą świeczką. Czuł pod stopami nie podłogę, lecz piasek; wolał się nad tym jednak nie zastanawiać. Szedł długo, o wiele dłużej, niż można by się spodziewać po przestrzeniach stanowionych przez niższe piętra. Świeczka skróciła się już do niecałej połowy cala. Piechur szedł, szedł i szedł, aż źródło światła całkiem przestało nim być. Strażnik zaklął wtedy w myślach, gdyż bał się odezwać; z sercem drżącym bardziej niż kościelny dzwon przed mszą podążał dalej. Niewiele widział; przed sobą miał niknącą w mroku otchłań, po bokach to samo, a za siebie się nie oglądał. Jedynie elementy podłoża były w miarę widoczne (panujący tu mrok był trochę mniejszy niż na niższych kondygnacjach), lecz i to go nie uchroniło przed potknięciem się o tabliczkę. Tym razem przekleństwo przybrało już formę dźwięku. W oddali zamajaczyło światełko. Milicjant warknął. Rozmasowawszy kolano i łydkę ruszył dalej, chwytając jednocześnie swoją broń. Kord i puklerz, zważywszy na okoliczności panujące w tej piwnicy mogły okazać się bezużytecznymi, ale lepiej jest mieć w pewnych sytuacjach zabezpieczenie minimalne, niż nie mieć go wcale. Słowami znajdującymi się na tablicy nie zawracał sobie głowy - niezależnie od ciemności i tak by niczego nie przeczytał, będąc niepiśmiennym. Zresztą, nie były te słowa zapisane jakimkolwiek europejskim językiem. A brzmiały one następująco: "Oto ludzie-skorpiony, których zląkł się sam Gilgamesz".
    Na drugim stopniu schodów wiodących ku wyjściu z piwnicy znajdował się metalowy lampionik. W migoczącym świetle stały cztery nagie postaci. Muskularne ciała pozbawione były włosów; jedynie samice, a była ich dwójka, miały na głowach czarne włosy, spływające za ramiona. Wyglądałyby te kreatury jak ludzie, gdyby nie pewien szczegół. Blade, twarde pośladki nie kończyły się tak, jak u ludzi; stanowiły natomiast początek tego, co w przyszłości naukowcy zajmujący się zewnętrzną budową stawonogów nazwą zaodwłokiem. Długi, zwężający się ku sięgającemu dobrych sześciu stóp końcowi ogon kończył potężny, wygięty lekko do przodu kolec jadowy, przypominający w pewien sposób róg jakiegoś wielkiego zwierza. Ludzie-skorpiony trzymali swój oręż w górze, wysoko nad głowami. Ich semickie twarze były jak z kamienia; nie zdradzały żadnych uczuć. O zaciekawieniu i pewnej niepewności świadczyło jedynie delikatne kiwanie głowami oraz lekkie kołysanie kolcami. Potwory doskonale widziały w ciemności; dobrze wiedziały, kto się do nich zbliża i jak jest uzbrojony. Zapalenie przez nie światła było z pewnością efektem tresury.
    Milicjant nie miał takich zdolności, lecz z pewnej odległości poznał, że światło przed nim nie wróży niczego dobrego i podążając w jego stronę podobny będzie do ćmy, która doleciawszy do źródła poszukiwanej przez siebie jasności ginie w płomieniach. Przystanął. Cztery dziwaczne istoty stojące przy lampionie nie były jeszcze dobrze widoczne, ale dały się już zauważyć z tej odległości kształty ludzkich sylwetek z ogonami. Stworzenia także dostrzegły zbliżającą się postać. Strażnik mocno ściskał swój oręż, denerwując się bardziej niż kiedykolwiek. Jeszcze nigdy udział w miejskich rozruchach nie miał takich konsekwencji.
    Ludzie-skorpiony rzucili się na przybysza. Kreatury biegały bardzo szybko. Milicjant stał w miejscu, zastanawiając się, jak przedłużyć sobie życie o chociaż kilka sekund i ze zdumieniem obserwując nadciągających przeciwników. Twarze tych stworów przestały już być kamiennymi; nabrały złowrogiego wyrazu charakterystycznego dla wściekłych psów, co czyniło ich widok jeszcze straszliwszym. Biegnąca na przedzie samica skoczyła na sparaliżowanego trwogą strażnika, jednak nagły gwizd dobiegający ze strony, którą ów miał po lewej idąc w stronę światła sprawił, że nie użyła swej najstraszliwszej broni. Przycisnęła ofiarę do ziemi, szczerząc groźnie ostre zęby podobne bardziej do wilczych niż do ludzkich, a przy okazji, wzbudzając pewne zainteresowanie unieruchomionego draba, kołysała kształtnym biustem tuż nad jego szyją. Milicjant czuł siłę jej mięśni, ciesząc się w głębi ducha, że nie dopadł do niego samiec, prawdopodobnie jeszcze silniejszy. Tymczasem leżąc w półmroku drżał. Jego trwoga była już o wiele mniejsza niż przed chwilą; wróciła mu zdolność do w miarę trzeźwego myślenia, być może dzięki doświadczeniu skrajnego strachu i kontrastowi między śmiertelnym niebezpieczeństwem a widokiem nagiej, kształtnej kobiety, choć w gruncie rzeczy kwestia jej człowieczeństwa nastręczała wielu wątpliwości. W jego duszy panował niepokój, co pozwoliłoby mu na większą ostrożność i czujność. Pozwoliłoby, bo wciąż nie miał pewności, co się z nim stanie. Póki co widział nad sobą wyszczerzoną krwiożerczo paszczę kobiety-skorpiona oraz kołyszący się w prawo i w lewo kolec. Tymczasem ktoś zaklaskał. Zwycięska samica podniosła się (trzeba dodać, że zrobiła to w sposób sprawiający milicjantowi niemałej przyjemności) i pognała tam, gdzie przed chwilą pobiegli jej pobratymcy. Strażnik powstał.
    Grupa ludzi-skorpionów niczym psy łasiła się do niezbyt wysokiego, ale bardzo grubego człowieka o fizjonomii Saracena. Ubrany w sięgającą kolan białą spódniczkę śmiał się, głaszcząc jadowitą trzodę po głowach. Pobawiwszy się ze swoimi pupilkami, zwrócił się do milicjanta, który nie śmiał odejść.
- Mniemam, że chcesz przejść po schodach, aby dostać się na górę.
    Drab przytaknął kiwnięciem głowy.
- A czy zdajesz sobie sprawę z tego, że od przechodzenia po tych schodach król nasz pobiera podatek?
    Wielkie nieba - przyszło na myśl strażnikowi - jeszcze tego brakowało, żeby ten żydowski czarownik obwoływał się królem w miejskiej kamienicy.
- Nie. Jak wysoki jest ten podatek?
    Urzędnik uśmiechnął się.
- Co łaska.
    Brzdęknęła moneta wrzucona do ceramicznego naczynia. Okryta ciemnością twarz poborcy uśmiechnęła się parszywie.
    Milicjant ruszył dalej, docierając do schodów i wchodząc na parter z nadzieją rychłego opuszczenia tego budynku. To, co zobaczył na górze, zszokowało go nie mniej niż poprzednie wypadki.
    Nie było ani śladu po wyrąbanych drzwiach. Całe pomieszczenie wyglądało zupełnie inaczej niż poprzednio. Gładkie, połyskujące kafle posadzki podłogowej częściowo zakrywał bogato zdobiony dywan. Bielone ściany gotyckiej niedawno jeszcze kamienicy ustąpiły miejsca niebieskim kaflom ze złotymi ornamentami. W jednej ze ścian znajdowały się bogato zdobione drzwi z ciemnego drewna (kiedyś to przejście prowadziło na podwórze); w rogu sali zaczynały się wiodące na górę schody. Wzdłuż ozdobnych ścian przechadzało się trzech Saracenów (tak naprawdę byli to starożytni Babilończycy) zbrojnych w brązowe włócznie. Każdy z nich miał na sobie brązowy pancerz lamelkowy i szyszak z tego samego metalu. Za pasami tkwiły proce i sztylety. Krok ich był równy i spokojny. Wyglądało to tak, jakby maszerowali tu od całych wieków.
    Milicjant rozejrzał się, odczuwając lekki zawrót głowy. Strażnicy przeszli koło niego, nie zdradzając żadnego zainteresowania. Miejski drab poprawił broń u boku i skierował się w stronę drzwi, ciekaw, jak wygląda świat za nimi. Kiedy jednak zbliżył się do nich, babilońska gwardia zainterweniowała.
- Stój ty, który się ubierasz dziwnie! - krzyknął wachman o najmisterniej wykonanym pancerzu.
    Milicjant przystanął, ciekaw tego, co nastąpi, ale i zaintrygowany oryginalnym akcentem zbrojnego Saracena.
- O człowieku przedziwny, który z piwnicy wyjrzałeś - prawił strażnik, zbliżywszy się do przybysza - król nasz wielmożny, którego stada niezliczone, ziemie żyzne a dziewki ochocze wzbrania swobodnej komunikacji w królestwie jego. Jeżeli nie masz glejtu królewskiego, nieprzepuszczonym będziesz, nie obejrzysz ogrodów jego, nie odetchniesz powietrzem świeżym, nie poczujesz przyjemnego wiatru na swej zmęczonej twarzy. Ale jeśli niepokornym się okażesz, w niewolę pójdziesz i Egipcjanom sprzedany zostaniesz.
    Drab wzdrygnął się na myśl o zamorskiej niewoli. Jeszcze go mamelukiem zrobią i przeciw chrześcijanom wyślą. Chociaż, wtedy mógłby uciec, a wykorzystując zdobyte informacje dorobić się niezgorszego majątku. Widok bezwzględnych oczu brodatych Babilończyków i uświadomienie sobie ogromnych odległości, jakie dzieliłyby go od ojczystego miasta odebrało mu jednak bohatersko-dywersyjne zamiary.
- A jak mógłbym uzyskać glejt? - spytał, trwożnie spuszczając oczy.
- Króla Srula byś o niego winien był prosić, ale zważ człowiecze, iż niekoniecznie przyjętym na audiencję być musisz, zwłaszcza, że monarcha w ogrodzie przebywa odpoczynku w cieniu altany zażywając. Skoro jednak musisz już wędrować i miejsca tu zagrzać nie pragniesz, wracaj do piwinicy, skądżeś przybył i skąd twój ród się zapewne wywodzi, bowiem tu na powierzchni nikt się tak dziwnie nie nosi, albo też przeciwnie: na wyżyny się wznieś schodami ruszając na wyższe piętra. Pamiętaj wszakże o podatku.
- Co łaska?
- Tako stoi w Kodeksie Srula.
    No ładnie, Żydzina nie dość, że się królem obwołał, to jeszcze własne prawo tu ustanawia - pomyślał strażnik miejski, dając swojemu pałacowemu odpowiednikowi brakteata.
    Zwrócił się teraz w kierunku schodów na górę. Okazały się one mniej strome niż ich piwniczni odpowiednicy. Miejski drab niespiesznie, ze spuszczoną głową, wczłapał na pierwsze piętro. Po prawej ręce ujrzał rząd ozdobnych wejść do pokoi; po lewej miał natomiast kilka okien z zatrzaśniętymi okiennicami. Szybko doszedł do wniosku, że widokiem z nich musi być miasto, bowiem po tej samej stronie niegdyś znajdowały się piętro niżej drzwi wejściowe. Doskoczył do okna i otworzył je.
    Jedynym zaokiennym widokiem było czarne, gwiaździste niebo, zdające się otaczać kamienicę ze wszystkich stron. Miejskie ulice, rynek, stojący na nim ludzie - wszystko to nie istniało. Milicjant patrząc przez okno w dół widział jedynie ciemną otchłań. Wzdrygnął się i zamknął okno.
    Jedne z drzwi prowadzących do komnat były otwarte; w pokoju paliło się migocące światło, oświetlające też po części korytarz. Strażnik miejski ostrożnie podszedł do nich. Nie wiedząc, czego się spodziewać, starał się robić jak najmniej hałasu i ostrożnie, niezauważenie, zajrzeć do pomieszczenia. Okazało się jednak, że skradający się milicjant jest zbyt hałaśliwy na takie podchody, bowiem zza drzwi odezwał się lekko ochrypnięty głos młodej, przebojowej dziewczyny.
- Wejdź!
    Przez chwilę drabowi zdawało się, że serce z nerwów wyskoczy mu gardłem i przebije framugę. Opanował jednak szybko swój stres i ostrożnie zajrzał do środka.
    W nie najmocniejszym świetle dawanym przez świece wstawione w siedmioramienny świecznik widział dość dobrze wystrój tego pomieszczenia, pełen przepychu, rzeźbionych skrzyń, egzotycznych skór i kosztownych dywanów. Na niskim, pokrytym ozdobnymi poduchami łożu spoczywała młoda, niemal naga Żydówka. Milicjant był pewny, że gdyby świeczki stały bliżej, ogień podnieciłby się tak, że buchnąłby pod sufit i wszystko by stanęło w płomieniach. Kobieta mająca na sobie jedynie cieniutkie, krótkie giezło na ramiączkach (połyskiwało ono niczym jedwab) leżała na prawym boku i patrzyła prosto w oczy przybyłego. W świetle migotały liczne kosztowności, jakie miała ona na rękach i głowie; powietrze lekko pachniało kadzidłem. Strażnik miejski stał dość osłupiały, pierwszy raz ciesząc w tym domu oczy miłym widokiem.
- Podejdź do mego łoża, strudzony wędrowcze! - dziewczę błysnęło zębami.
    Chociaż należała do nacji nie najpiękniejszych przecież morderców Chrystusa, miała w sobie coś pociągającego; możliwe, że nie byłoby grzechem nazwanie jej piękną. Wydawać by się mogło, że wszystkie żydowskie kobiety urody pozbawione zostały na rzecz tej oto mieszkanki domu bankiera, a obecnie króla, Srula. Zbrojny drab po raz pierwszy widział kobietę, której semickie cechy dawały tak przyjemny dla oka efekt. Pierwszy raz miał też możliwość dobrania się do naprawdę zadbanej niewiasty. Tymczasem dziewczyna przeciągnęła się, a strażnik przez moment zachodził w głowę, czy aby cienkie giezło Żydówki nie prześwieca tu i ówdzie.
- Dam ci glejt, będziesz mógł porozmawiać z mym ojcem w ogrodzie... - zachęcała go do większej poufałości w sposób coraz bardziej namolny; w innych okolicznościach milicjant z pewnością parsknąłby śmiechem. Chwilowo uszło jego uwadze zorientowanie roznegliżowanej panny w zamiarach, jakie żywi.
    Więc to jest córka Srula, pomyślał. Ciekawe, czy ma w poprzek...
    Jak się wkrótce okazało, miała.
*
    Milicjant spokojnie zawiązywał nogawice, raz za razem ścierając z czoła spływające strużki potu. Lada moment sługa przyniesie z piwnicy garniec zimnego piwa (więc to piwo było w tamtych beczkach!). Miejski drab był z siebie zadowolony - po raz pierwszy obcował z kobietą po jaśniepańsku.
    Naga Żydówka w wielkim zdenerwowaniu przetrząsała skrzynie i szafki. Szukała glejtu, zerkając jednak co chwilę w stronę drzwi. Tymczasem strażnik już się ubrał i zapinał obwieszony bronią pas. Marszcząc brwi pojrzał ze zniecierpliwieniem na nieobyczajną kobietę. W drzwiach pojawił się z dzbanem czarnoskóry sługa, zapewne eunuch.
- Przyniosłem piwo, pani.
    Drab miejski rzucił okiem w stronę służącego. Słyszał kiedyś na jarmarku o czarnych ludziach, ale pierwszy raz na własne oczy miał okazję oglądać takiego cudaka. Córka Srula bez najmniejszego skrępowania powstała.
- Postaw je na tym stoliku.
    Murzyn skinął głową i spełnił polecenie. Wracając, został jeszcze zatrzymany przez swoją panią.
- Czy sprzątając wczoraj moją komnatę nie natknąłeś się przypadkiem na taką małą, ciemną szkatułkę? - zagadnęła.
- Owszem. Kazała pani zanieść ją w darze mistrzowi Monokarpowi.
    Ajwaj - pomyślała, przypominając sobie, iż była wówczas pijana. Musiała w przypływie wesołego nastroju posłać glejt mistrzowi w prezencie. Teraz, zgodnie ze swymi słowami, powinna dać go temu oto przybyszowi. Ale mistrz Monokarp nie lubi niczego oddawać, a cieszy się wielkimi względami u Srula. A gdyby tak... Twarz kobiety znowu nabrała pewności siebie.
- Twój glejt jest u mistrza Monokarpa. Jego pracownia znajduje się za ostatnimi z drzwi, jakie będziesz miał po lewej ręce, kiedy opuścisz moją komnatę - rzekła chytrze, patrząc milicjantowi prosto w oczy.
    Strażnik miejski, użerający się na co dzień z wszelkiej maści cwaniakami nie stracił jednak czujności. Zaspokoiwszy chucie mógł teraz trzeźwo patrzeć na świat.
- Ale, pani, miałem otrzymać ten glejt z twoich rąk. Dlaczego odsyłasz mnie do jakiegoś mistrza, skoro to ty powinnaś mi go dać?
- A więc daję ci glejt. Znajduje się on tam, gdzie powiedziałam. Możesz się tam udać i wziąć swoją własność, albo nie przyjąć mego daru i odejść z pustymi rękoma. Wybieraj więc; żadnego przekrętu z mojej strony nie ma i nie znajdziesz sprawiedliwego sędziego, który mógłby mi go zarzucić.
    Milicjant zagotował się z gniewu, słysząc, jak się tu z niego kpi. Gdyby nie przypomniał sobie o strażnikach na parterze, sięgnąłby zaraz po kord. Skoro jednak niższe kondygnacje były tak dobrze strzeżone, to i tutaj, na piętrze chyba najważniejszym, z pewnością znajdują się odpowiednie służby. Uspokoił się. Spojrzał w zimne oczy nikczemnej Srulówny i wyszedł. Po chwili stał przy odpowiednich drzwiach. Zastukał.
- Czego tam? - dobiegł zza drzwi głos zrzędliwego starca.
    Strażnik miejski na chwilę wstrzymał oddech. Domyślił się, że wyjawienie przez drzwi celu odwiedzin może mu osiągnięcie tego celu utrudnić; człowiek mówiący takim głosem z pewnością nie może należeć do osób o dobrej woli. Zresztą, chyba podobnie jak wszyscy mieszkańcy tej kamienicy.
- Królewna przysłała mnie z podarkiem - zełgał.
- Proszę - padła odpowiedź poprzedzona chwilą ciszy.
    Ostrożnie uchylił drzwi. W sporym pomieszczeniu panował półmrok. Wzdłuż ścian stały ogromne regały; na każdej półce znajdował się rząd podpisanych słoików, zawierających rozmaite paskudztwa. W jednym z nich leżał pokryty grzybem kawałek chleba, w innym nad bliżej niezidentyfikowaną, obleśnie wyglądającą paćką unosiła się grupa much, w jeszcze innym długi, podłużny robak ciekawsko wystawiał część swego ciała z brązowawego produktu przemiany materii. Po środku pomieszczenia stało kilka szczelnie zamkniętych skrzyń z których dało się słyszeć piski gryzoni.
    Czyżby tutaj rodziły się te okropne zarazy? - przeszło mu przez myśl. Laboratorium mistrza Monokarpa zapewne każdemu nasunęłoby takie podejrzenia. Na jednej ze ścian, w prześwicie między szafkami, wisiał jakiś dokument okraszony czerwoną pieczęcią. Drab miejski, targany pewnymi przeczuciami, zbliżył się do kartki. Jako osoba niepiśmienna skupił się na pieczęci. Rogata postać z pejsami ukazana w majestacie nasunęła mu pewne skojarzenie. Dookoła podobizny znajdował się napis "Srul Rex"; milicjant nie umiał czytać, ale rozpoznawszy dwie litery i policzywszy, ile znaków składa się na dłuższy wyraz nabrał pewności, że to, co ogląda, jest poszukiwanym przez niego glejtem.
- To co to za podarek? - zrzędliwy głos zadźwięczał z drugiej strony pracowni.
    Mistrz Monokarp, siwy starzec w długiej ciemnej szacie, krzątał się przy pokaźnym stole; grzebał w śmierdzących przedmiotach i przelewał tajemnicze ciecze ze słoja do słoja. Nie odwrócił się ani na chwilę. Praca pochłonęła go do reszty. Milicjant rozważał metody przejęcia glejtu oraz zastanawiał się, czy aby nie jest tu przygotowywana jakaś zaraza. O Żydach w końcu różne rzeczy się mówi.
- Co robisz, mistrzu? - zagadnął wreszcie, siląc się na jak najbezczelniej brzmiący ton.
    Mistrz znieruchomiał na moment, by po chwili wrócić do pracy.
- Zgodnie z życzeniem jego królewskiej mości przygotowuję epidemię dżumy.
    Krew strażnika miejskiego trochę się zmroziła, jednak nie stracił pewności siebie i ciekawości dalszych wypadków.
- A czy zdajesz sobie sprawę, do czego epidemia będzie użyta?
- Co, król polecił ci mnie sprawdzać? Dobrze. Wywołanie zarazy w mieście umożliwi jego królewskiej mości poszerzenie swych wpływów i likwidację przeciwników...
    Mistrz Monokarp odwrócił się, by spojrzeć w twarz rozmówcy, i zamarł. Od razu poznał, z kim ma do czynienia.
- Belszrusurze! - zdążył wrzasnąć, zanim milicyjny kord przeciął mu gardło.
    Drab szybko otarł zakrwawione ostrze o powłóczystą szatę nieboszczyka i doskoczył do glejtu. Nim zdążył go zerwać, drzwi pracowni otworzyły się na oścież.
- Słucham cię mistrzu! - krzyknął babiloński gwardzista.
    Milicjant błyskawicznie odjął od pasa puklerz i cisnął nim w stronę strażnika. Belszrusur odskoczył jednak, a mała tarcza odbiła się od ściany. Babilończyk dobył zza pasa długiego sztyletu i zamierzył się na intruza. Z sąsiedniego pomieszczenia przybiegło jeszcze trzech zwabionych hałasem strażników. Jeden z nich zatoczył dwa koła procą, jednak uderzył nią przy okazji swojego towarzysza. Pozostali dwaj podchodzili do milicjanta ściskając w dłoniach sztylety. W blasku stojących na stole świec połyskiwały ich brązowe pancerze. Miejski drab rozpaczliwie rozglądał się za czymś, co pomogłoby mu choć trochę przesunąć szalę zwycięstwa na swoją stronę. Chwycił świecznik i rzucił w jednego z napastników. Tym razem trafił. Sądząc po krzyku, jaki się rozległ, świeca musiała mu przypalić oko albo inną, równie wrażliwą część ciała. Zapadła ciemność. Belszrusur rzucił się wściekle na mordercę mistrza Monokarpa, ale sam zaraz padł martwy. Korzystając z kiepskiej widoczności milicjant schylił się i wyciągnął przed siebie stalowe ostrze, na które babiloński strażnik boleśnie się nadział. Metal jego zbroi był za miękki.
    Niefortunny procarz wybiegł z pracowni, aby ogłosić alarm; wpadł jednak na wychodzącego właśnie z sypialni królewny eunucha i obaj mocno się poturbowali. Strażnik miejski podbiegł do nich i uderzając Babilończyka w głowę płazem swej broni wyeliminował kolejny problem. Murzyn wstał i uciekł do któregoś z pomieszczeń.
    Pomijając fakt, że się tu znalazłem, mam dziś dużo szczęścia - dumał zwycięski milicjant, schodząc na dół. W połowie schodów wrócił się jednak. Zapomniał wziąć glejtu. Po chwili spokojnie mógł już zejść na niższe piętro i okazać dokument strażnikom, a następnie znaleźć się w ogrodzie.
    Typowe podwórko w centrum miasta zwykle wyglądało nieco inaczej; po otoczonym przez drewniane szopy placyku biegały kury, w rogu znajdowała się latryna... Tutaj było całkiem odmiennie. Wzdłuż niskiego murku biegnącego wokół podwórza rosły palmy; na przeciwległym końcu podwórka widniała niewielka altana, o której Salomon mógłby powiedzieć, że jej twórca mocno zainspirował się jego świątynią. Po środku wyłożonego kaflami placyku tryskała fontanna. Milicjant przestąpił z nogi na nogę.
    Przed miniaturą świątyni Salomona stał ogromny, złocony tron. Siedziała na nim brodata postać w złotej koronie mającej kształt typowej żydowskiej czapki z pomponem, tyle, że wyrastały z niej dwa rogi. Trochę jak krowie, ale dłuższe. Król podniósł prawą rękę. Strażnik miejski zrozumiał zaproszenie i podszedł.
- Szalom, niespodziewany gościu! - Srul szyderczo wyszczerzył zęby. - cóż cię sprowadza w me skromne progi?
- Darujcie sobie mości Żydzie te jaśniepańskie gadki. O co w tym wszystkim chodzi? Wtargnąłem do zwykłej kamienicy, a znalazłem się w...
- W innym świecie - dokończył Żyd. - w świecie, którego istnienie zależy od twojej wiary. Dałeś się omamić głupim stereotypom i od razu podłapałeś moją drobną sugestię. Kłamstwo stało się dla ciebie rzeczywistością.
- Nie rozumiem.
    Srul pokręcił głową.
- I dobrze. Po co miałbyś to rozumieć, przecież i tak jesteś moim więźniem.
    Milicjant zaczął mocno wytężać swój prosty umysł. O czym on gada? - myślał. Czy chodzi mu o to, że wiara czyni cuda? Widziałem dziś rzeczy bardzo dziwne, może i coś w tym jest. Ale, chwila. Wiara czyni cuda. To może niewiara te cuda niszczy? Ale jak tu nie wierzyć, skorom to wszystko widział na własne oczy, a nawet dotykał. Kobieta z ogonem, Srulówna, Monokarp, Saraceni...
    Kiedy tak drabant rozważał sprawy metafizyki, świat zaczął się trochę jakby chwiać. Momentami zdawać by się mogło, że altana lekko prześwituje. Strażnik kątem oka dojrzał biegnące, cieniste postacie. W tej samej chwili z palm opadło kilka liści. Srul pobladł i padł martwy; w jego boku pokazała się wielka, brocząca krwią rana. Król zginął. Cieniste postacie chwyciły oszołomionego milicjanta, biły go po twarzy i pociągnęły do kamienicy. Cienie prowadziły go przez główną salę, odrapaną i zniszczoną. Pośród pokruszonych kafli leżeli martwi Babilończycy. W jednej ze ścian znajdowała się dziura, za którą widać było gwiazdy. Weszli tam. Uprowadzonemu drabowi wydało się, że wokół niego gęstnieje tłum.
*
- Ale nam się udał pogromik! - śmiał się brzuchaty rzemieślnik z twarzą rzezimieszka.
    Pozostali goście tawerny odpowiedzieli gromkim śmiechem i brzękiem kufli. Dobrze zbudowany, wąsaty strażnik miejski wytarł nos w rękaw.
- Szkoda tylko naszego druha - mruknął.
- Ano szkoda! - zgodził się jego kompan - ponoć nieźle oszalał, bardziej niż ten cały król frankoński, co to gada wszystkim, że niby jest ze szkła. Ale, tak to jest, gdy się z Żydowinem w pogawędki brnie, zamiast szlachtować mordercę Pana jak przystoi!
- Po mojemu to wrażliwy chłopak był. Trupy, krew... To go wykończyło.
- Może i tak. - zgodził się cywil.
- No szkoda chłopaka - kontynuował milicjant, przepłukawszy sobie gardło piwem. - Mnichy się tam nim teraz zajmują. A w ogóle to ciekawi mnie, co taki szaleniec czuje, nie? Jak on to wszystko odbiera, jak widzi świat.
- Jak jeszcze parę kufli wychylisz, to się na własnej skórze przekonasz! - klepnął go w ramię karczmarz.
    Cała sala zaniosła się śmiechem.
 Autor: Szima
 Data publikacji: 2009-12-02
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Hm...
+ Dobrze napisane, praktycznie bez błędów
+/- Ma logikę, zakończenie, stanowi zgrabnie zamkniętą całość, chociaż trochę za dużo nie wyjaśnionych rzeczy nieco sensu odbiera.
+ Ma głębsze dno, przekaz.
- Trochę razi anonimowość głównego bohatera. Nie mówiąc o tym, że tytuł kojarzy mi się z... noworodkiem.
Autor: Whitefire Data: 15:12 3.02.10


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 193 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 193 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Nie słowa, lecz moc serca i myśli czyni nas wymownymi.

  - Joost Lips
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.