Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Bogini z Tharmas

Bogini z Tharmas

     Jechali w całkowitej ciszy. Niespiesznie. Jakby od niechcenia.
Dwaj opatuleni ciemnymi pelerynami jeźdźcy na muskularnych, czarnych koniach mimowolnie przyciągali zainteresowanie mijanych podróżnych. Mimo że unikali otwartych przestrzeni i głównych dróg, dumna sylwetka rudego arystokraty i tajemniczość towarzyszącego mu zakapturzonego sługi wzbudzały niepokój, a nawet trwogę wieśniaków, przez których wsie przejeżdżali. Niektórzy już przewidywali rychłe pojawianie się żołnierzy generała Amaimona i niekończące się represje. Ci, którzy dotąd zwlekali z zapłaceniem podatków, w pośpiechu przetrząsali sakiewki i kufry z ubraniami w poszukiwaniu choćby jednej dodatkowej monety. Jeżeli to poborcy Lucyfera, będą musieli zapłacić swoimi plonami, albo co gorsza, gdyby mieli urodziwe córki, oddać je do systematycznie powiększającego się haremu Lucyfera w zepsutej stolicy kraju – Beulah.

      A co jeżeli zakapturzony jeździec to sam zombie Amaimon, od siedemnastu, fatalnych lat postrach Zoa i bezlitosny egzekutor rozkazów zgorzkniałego Lucyfera? Strach ogarnął całą okolicę. Stukotowi kopyt koni ponurych podróżnych, niezmiennie wtórował dźwięk zatrzaskiwanych okiennic. A jechali tak z samego Beulah, przez mglistą, deszczową Urthonę, a potem przez upalne, pustynne Luvah i doszczętnie zniszczone, wykrwawione Urizen, by w końcu dotrzeć do najlepiej strzeżonego miejsca w Zoa – granicy Urizen z mroźną marchią Tharmas, gdzie od siedemnastu lat przebywał wygnany z dworu marszałek Belzebub. Spotkanie z nim było celem wyprawy obu mężczyzn. Albo przynajmniej rudego arystokraty. Jego towarzysz już dawno nie wiedział, jaki dokładnie przyświeca mu cel. Wiedział tylko, że coraz mniej mu się to wszystko podoba i że jest coraz bardziej zmęczony – zarówno Zoa, jak i ważną osobą, którą eskortuje do Tharmas.
 Mimo to bez słowa sprzeciwu, czy zdziwienia zgodził się na tę nużącą podróż przez cały kraj na sam jego kraniec, by książę Koryu mógł zobaczyć się ze swoim mentorem, przyjacielem, czy też kochankiem – jak zakapturzony podróżny zwykł nazywać Belzebuba, kiedy złośliwie dokuczał księciu, poirytowany jego kaprysami i impertynencją.
Tak więc książę Zoa i jego zamaskowany ochroniarz jechali przed siebie, niewzruszeni zmieniającą się pogodą i obrazami nędzy, jakie przyszło im ujrzeć na ich szlaku. Tylko czasem Koryu kurczowo zaciskał dłonie na lejcach i kłuł konia ostrogami, z trudem powstrzymując się, żeby nie reagować na upokarzające trząśnięcia okiennicami i przerażenie swoich poddanych. Nie, chwileczkę – poddanych swojego ojca… Ciemny jeździec pozostawał na to obojętny. Uśmiechał się ironicznie pod zasłoną kaptura i jeszcze demonstracyjnie spowolniał swojego wierzchowca, czekając aż emocje księcia opadną i sam zrówna się z nim na drodze. 

    A niepohamowana złość Koryu rosła, odkąd znaleźli się w hrabstwie Urizen, niegdysiejszym centrum artystycznym Zoa, teraz symbolem tyrańskich rządów Lucyfera. Przez całe hrabstwo ciągnęły się ruiny wykwintnych budowli i zgliszcza dawnej świetności najlepiej prosperującej prowincji Zoa. Jej druzgocący upadek nastąpił z winy poprzedniego hrabiego – kanclerza Zoa Eblisa. Razem z Belzebubem stał on na czele starodemońskiej koterii i wspierał marszałka w sprawowaniu władzy za plecami króla.
Czasy się jednak zmieniły. Tak jak zmienił się Lucyfer. Z powodu nieszczęśliwego, skandalowego romansu z niebiańskim palatynem Metatronem, coś się w nim załamało. Okrutnie wyśmiewany przez opinię publiczną Zoa, postanowił wreszcie wziąć się za rządzenie. Rządzenie twardą ręką… Starania o zyskanie i utrzymanie należnego królowi respektu, rozpoczął od spacyfikowania starodemońskiej opozycji. Marszałek Belzebub cieszył się zbyt dużym poparciem wśród poddanych, by odważył się zaatakować go otwarcie. Dopatrzył się za to nieprawidłowości w rozrachunkach kanclerza Eblisa, oraz co gorsza jego niedwuznacznych powiązań z terrorystyczną organizacją „Deadline”, działającą w opozycji do nieudolnej, ugodowej wobec aniołów polityki królestwa.

     Hrabia został oskarżony o zdradę i wspieranie sił rewolucyjnych. Lucyfer pozbawił go urzędu i wytoczył upokarzający proces. W odpowiedzi Eblis ogłosił, że padł ofiarą oszczerstwa i żąda natychmiastowych przeprosin od króla, w przeciwnym razie Urizen wypowie posłuszeństwo władzom centralnym i odłączy się od Zoa. Zuchwałe ultimatum hrabiego i jego harda, dumna postawa, tak rozdrażniły Lucyfera, że osobiście zajął się tą niespodziewaną rebelią.

     Przez pewien czas Eblis stawiał skuteczny opór, wzbudzając niepokoje społeczne na terenie całego królestwa. Belzebub oczywiście poparł działania przyjaciela. Wygłosił kilka płomiennych przemów na temat bezczelności i głupoty emanacyjnego „wyrzutka”, który dotąd popełnił wszystkie z możliwych niezręczności, a teraz w swym kompletnym szaleństwie nastaje na cześć i mienie starodemońskiej arystokracji. Pewnie niedługo zacznie także naruszać spokój zwykłych obywateli…
Lud uważnie słuchał słów Belzebuba. Coraz częściej dochodziło do aktów przemocy i starć z królewskimi oddziałami. Uriziańska bufonada przekształcała się w ogólne powstanie. Mogła nawet wytrącić koronę z rąk Lucyfera. Urizen musiało za to zapłacić. Urizen i Eblis.
Na czele ogromnej, zoańskiej armii król najechał hrabstwo i stoczył regularną bitwę z siłami Eblisa na obrzeżach stolicy – Ratio. Wobec tak miażdżącej przewagi, hrabia zdecydował się zagrać o wszystko i wyzwał Lucyfera na pojedynek. Przegrany. W czasie ich walki okazało się jednak, że dysponował największą magią wśród starodemońskich arystokratów i zabicie go sprawiło Lucyferowi ogromny wysiłek. Do tej pory do końca nie zregenerował części swojej mocy.

    Po tym jak uśmiercił hrabiego, lekkomyślnie spuścił ze smyczy szalonego mordercę Amaimona, generała zoańskiej armii, który dla przykładu i z przerażającą gorliwością doszczętnie spustoszył Urizen. W wyniku jego kampanii połowa mieszkańców hrabstwa poniosła śmierć, a druga połowa pogrążyła się w nieopisanej nędzy.
Zakapturzony podróżny domyślał się, że Koryu jeszcze nie miał okazji zobaczyć jak wygląda Urizen po przejściu Amaimona i że nawet nie wyobrażał sobie, że jest aż tak źle. Na nim również robiło to pewne wrażenie. Podświadomie czuł się związany z tą demońską, daleką prowincją, gdzie dawno temu na dobrowolnym wygnaniu przebywał jego ojciec. Ale jego ojciec był tchórzem. Nie warto go wspominać. Nie warto pogrążać się w cynicznych rozmyślaniach. Nie warto. Nie teraz. Nie on jest tutaj najważniejszy. Przynajmniej jeden plus ze znajomości z księciem. W jego obecności nikt nie może być od niego ważniejszy. Niekiedy Koryu tak bardzo go absorbuje, że na snucie mściwych myśli i pielęgnowanie własnego poczucia krzywdy zwyczajnie nie starcza mu już czasu.

    Wjechali na niewielki pagórek. Z oddali majaczyły kształty budynku, zapewne któregoś z kolei posterunku granicznego harpii Amaimona, jak powszechnie nazywano zoańskich żołnierzy. Patrolowali całą długość granicy Tharmas z Urizen i zabijali każdego, kto bez pisemnego pozwolenia króla, odważył się przeprawiać do marchii Belzebuba. Tak się złożyło, że oni tego pozwolenia nie mieli. Ba! Starali się utrzymać tę podróż w największej tajemnicy. Wszyscy żołnierze z tego posterunku będą musieli zginąć. Wieści o niespodziewanej wizycie księcia w Tharmas nie powinny dotrzeć do uszu Lucyfera…

     Pożądliwie oblizał dolną wargę, niecierpliwie zaciskając dłoń na rękojeści jednego ze swoich ciężkich pistoletów. Paradoksalnie broń palna była wynalazkiem anielskim, rozpowszechnionym przez byłego niebiańskiego dostojnika, Zophiela. Nawet w Emanacji nie przebiła jednak popularności broni białej.

   W tym momencie wiatr przybrał na sile. Jego mocniejszy podmuch zakołysał gałęziami drzew i zerwał kaptur z głowy jeźdźca. Wiatr rozgościł się w jego długich, jasnych włosach, na karku związanych czerwoną wstążką.  Koryu spojrzał na niego ze zdumieniem, jakby i on wciąż do końca nie dowierzał, że jego osobistym ochroniarzem został anioł. I to nie byle jaki anioł – bliźniaczy brat niebiańskiego palatyna Metatrona, pół- Serafin Sandalphon, ze względu na swoje czerwone oczy i upodobania do noszenia się w czerwieni nazywany „szkarłatnym Serafinem”.

    Książę spuścił wzrok na koński kark i pogłaskał wierzchowca po grzywie. Również jego peszyły szkarłatne oczy Sandalphona. Były unikatowe i w ogóle niespotykane zarówno w Zoa, jak i w Emanacji. Ze względu na te oczy, w rodzinnej krainie anioła, nazywano go przeklętym. 
   
    Sandalphon znowu się uśmiechnął. Ale raczej do siebie, niż do Koryu. Zawsze uśmiechał się tylko samymi kącikami ust, co w połączeniu z nieodgadnionym wyrazem jego krwistych oczu częściej wzbudzało przerażenie, niż choćby cień sympatii. Książę zdawał się tego nie zauważać, ale anioł po prostu wiedział, jak bardzo nie lubi odwzajemniać jego spojrzenie. Nie miał mu tego za złe. Zdecydowana większość, napotykanych przez niego osób, nie lubiła jego oczu.

   Cóż. Z biegiem czasu do wszystkiego można się przyzwyczaić. Nawet do bycia przeklętym z tak błahego powodu…
Odkąd wyruszyli w podróż, Sana nie opuszczało niejasne przeczucie, że poniżony Belzebub wreszcie doczeka się swojej zemsty na niechcianym królu, który dosłownie spadł demonom z nieba. W końcu, o ironio, sam brat niebiańskiego palatyna eskortuje jedynego syna Lucyfera do Tharmas, do marszałka… Koryu już prawie dopracował spisek przeciwko własnemu ojcu i potrzebował jedynie poparcia Belzebuba. A snuł go od siedemnastu lat, od chwili, gdy Lucyfer skazał go na publiczną chłostę oraz kilkudniowy pobyt w więzieniu za nie okazanie mu należnego szacunku na oficjalnej kolacji. Kiedy owy kilkudniowy pobyt w więzieniu, zamienił się w paro miesięczną katorgę odosobnienia w dusznej, małej celi, o księcia upomniał się jego przyjaciel, ambasador Zoa w Ulro – Belfagor. Niestety Belfagor zginął podczas próby wyciągnięcia Koryu z więzienia, pozostawiając go pod opieką „szkarłatnego Serafina”.

   Sandalphon był ambasadorem Emanacji w Ulro i właśnie tam poznał Belfagora i nawiązał z nim przyjaźń. Co więcej dał mu się namówić na pomoc w oswobodzeniu księcia. Sądził bowiem, że trafiła mu się świetna okazja, żeby poćwiczyć strzelanie, ale wszystko poszło nie tak, jak miało pójść. W dodatku przed samą akcją obiecał Belfagorowi, że gdyby coś mu się stało, zatroszczy się o bezpieczeństwo Koryu.

   Tak oto brat niebiańskiego palatyna trafił do Zoa i związał swoje losy z najbardziej kapryśną i nieznośną osobą, jaką znał. Podróż do Tharmas była jednak ich ostatnią, wspólną akcją. Tak zadecydował Sandalphon. Jeszcze nie powiedział tego Koryu, ale powie. Albo i nie. Po prostu odejdzie. Dręczyły go wyrzuty sumienia wobec Metatrona. Przecież wiedział o jego zakazanym uczuciu do Lucyfera i pogarszającej się sytuacji politycznej między Emanacją i Zoa, a tak lekkomyślnie wmieszał się w zoańskie rozgrywki o władzę!
Poza tym San nie zamierza mimowolnie zostać świętym, wytrzymując choćby kolejny tydzień w towarzystwie księciunia! Komu, jak komu, ale jemu zdecydowanie świętość nie grozi! I niech tak pozostanie.

- Widzisz ilu dokładnie jest strażników? – zapytał Koryu przyciszonym głosem, wciąż starając się unikać jego wzroku.
- Wystarczająco dużo, żeby zaspokoić moją potrzebę zastrzelenia kliku półgłówków. Za długo z tobą przebywam. Mam mnóstwo krwiożerczych myśli! – odparł drwiąco – Tak naprawdę wolałbym zamordować ciebie!
Książę nie wyglądał na obrażonego. Ograniczył się do wymownego prychnięcia, na swój uwodzicielski sposób mrużąc oczy. San tego nie znosił. Czy on sobie wyobraża, że próbuje go poderwać, czy co? Idiota. Owszem, lubi rudy kolor włosów, ale tylko w odniesieniu do kobiet.
- Zrobimy tak, jak planowaliśmy. – burknął tym razem unosząc tylko jeden kącik ust w krzywym, nieszczerym uśmiechu – Właśnie zmieniła się warta, to odpowiedni moment na przeprowadzenie skutecznego ataku. 
Koryu wyprostował się w siodle i powiódł wzrokiem w stronę posterunku granicznego. Trzech, opatulonych długimi płaszczami strażników z pewnym poirytowaniem zaczęło przechadzać się w pobliżu, wciąż tęsknie zerkając na ciepłą przystań, którą przyszło im zostawić. Na dworze było przeszywająco zimno. W Tharmas przez większą część roku panowała zima i już na samej granicy z Urizen temperatura zaczynała gwałtownie spadać. Również książę i San odczuwali tego skutki. Koryu przynajmniej miał ze sobą brązowy, podbity cętkowanym futrem płaszcz i podczas ostatniego postoju ubrał go pod ciemną pelerynę. Sandalphon śmiał się z niego, że obarcza konia zbędnym bagażem, zabierając stroje na każdą pogodę, jakby wybierał się na rewię mody, a nie na wyprawę wojenną. Teraz w duchu przeklinał przezorność księcia, sam marznąć na kość w przewiewnej pelerynie i cienkim czarnym płaszczu z czerwoną podszewką.

- Masz rację, Sandalphonie. – powiedział w końcu Koryu, wreszcie odważając się spojrzeć mu w twarz – Zróbmy to teraz.
- Zabrzmiało obscenicznie.
- Tym razem to ty masz kosmate myśli.
- Kosmate są wykończenia przy twoim cętkowanym płaszczu. Daj się zabić, to przejmę go jako trofeum i przestanę marznąć!
- Zimno ci? Jak mi przykro! Nawet łasisz się na mój wyszydzony płaszcz z rewii mody? Biedaku! – książę parsknął śmiechem, jednoznacznie dając Sandalphonowi do zrozumienia, że wcale nie jest mu przykro i wcale nie żałuje jego marznącego tyłka.
- Niech cię szlag…! – mruknął pod nosem, obserwując jak Koryu niespiesznym galopem zjeżdża w dół pagórka wprost na posterunek harpii.

  Żołnierze przystanęli z ciekawością. Wszyscy trzej sięgnęli po broń. Książę majestatycznie zmierzał na ich spotkanie. Jego pewność nieco odebrała harpiom animuszu. Sandalphon ukłuł brzuch konia ostrogami i pognał w stronę gąszczu drzew, z drugiej strony gęsto obrastającego pagórek. Objechał wzniesienie i znalazł się dokładnie na tyłach posterunku. Zeskoczył z rumaka i przywiązał go do pobliskiego drzewa. Doszły go strzępy rozmowy Koryu z żołnierzami. Nadzwyczaj uprzejmie próbowali mu tłumaczyć, że nie przepuszczą go przez granicę bez pisemnego pozwolenia Lucyfera, nawet mimo tego, że jest jego synem, księciem Zoa. Koryu gorąco protestował tym swoim przymilnym, słodkim głosikiem, którym czasami doprowadzał Sana do szewskiej pasji. Miał nadzieję, że wzbudzi podobne uczucia w harpiach Amaimona.

  Ostrożnie zajrzał przez okno i naliczył około cztery sylwetki. Trzech na zewnątrz, czterech w środku… Z tego wynika, że patrolowali okolicę we czwórkę. Na zewnątrz musi być jeszcze jeden żołnierz. Tylko gdzie?
„Cholera. Niedobrze!”– pomyślał, pocierając o siebie zmarznięte dłonie. Zamierzał wywołać pożar w budynku i obawiał się, że skoro ma takie przemarznięte dłonie nie uda mu się utworzyć czaru spalenia. Strasznie nie lubił korzystać z zasobu swojej osobistej magii, a już w szczególności ze sztandarowego zaklęcia Serafinów. Ogień był ich poddanym żywiołem, a czar spalenia popisowym numerem przywódcy Serafinów, Serafiela. Sandalphon szczerze nienawidził Serafiela i głównie z powodu tej nienawiści gardził wszystkim, co przypominało mu o jego serafińskiej naturze. Dlatego nie używał swojej magii, bo była jego spuścizną po ojcu – także Serafinie.
Dyskusja księcia z wartownikami nabrała ostrzejszego tonu. San nie miał więcej czasu, żeby się zastanawiać. Skoncentrował się i jego dłonie zapłonęły żywym ogniem.

   Płomień był spokojny, ale jak zwykle niekontrolowanie wzrastał. Sandalphon niezbyt dobrze panował nad tym czarem, zwyczajnie dlatego, że tak rzadko go używał. Jego wierzchowiec zaczął rozpaczliwie rżeć w strachu przed ogniem. San podniósł spory kamień i rzucił nim w okno. Szyba głośno pękła, we wnętrzu pomieszczenia rozległy się wściekłe krzyki żołnierzy. Jeden z nich podszedł do okna i wtedy trafiła go płomienna wiązka energii, w mgnieniu oka podpalając na nim ubranie, a potem spalając go żywcem. Wrzasnął z przerażenia i bólu, lecz zdążył jeszcze rzucić w Sana podręcznym nożem. Anioł w porę się odchylił i posłał jeszcze jeden ognisty podmuch do środka posterunku. Żołnierze z głośnymi przekleństwami wypadli na zewnątrz wprost na księcia i wartowników, z którymi sądząc z odgłosów walki przestał wreszcie dyskutować.

   San potrzebował chwili, żeby ugasić ogień, trawiący mu dłonie. Jego skóra przybrała czerwony kolor i niemiłosiernie piekła. Poparzył się własnym czarem. Od początku wiedział, że przyzwanie tego zaklęcia było naprawdę złym pomysłem! To go naprawdę rozwścieczyło. Wyciągnął posrebrzane pistolety spod płaszcza i wyskoczył zza ściany posterunku. Najpierw zastrzelił wartownika, który przygwoździł księcia do ściany, walcząc z nim na miecze. Strzał był niezwykle celny. Prosto w głowę. Żołnierz umierał w potwornych drgawkach, spowodowanych srebrną, magiczną kulą, która utkwiła mu w mózgu. Naboje z pistoletów Sandalphona szybko nieusunięte z ciała, wysysały całą moc zarówno z demonów, jak i z aniołów, prowadząc do naturalnej śmierci. W zależności od magicznych umiejętności jego ofiar, zazwyczaj jeden trafny strzał kończył walkę.

Szybko, elegancko, bez większego rozlewu krwi.
Tak jak lubił.
Gorzej, kiedy musiał sprzątnąć kogoś z arystokracji. Wtedy zdarzało się, że nawet jeden magazynek nie wystarczał. Jednak jak przypuszczał Sandalphon żaden z żołnierzy patrolujących granicę Tharmas, nie należał do arystokracji. I chwała im za to!

     Książę obdarzył go nieszczerym, szerokim uśmiechem i mieczem odparował następny atak. Całkiem nieźle sobie radził, w czasie nieobecności anioła uśmiercając dwóch żołnierzy. Trzeciego zastrzelił San. Teraz pozostali tylko wartownicy z drugiej zmiany. Sandalphon wycelował w nich oba pistolety i posłał długą serię. Blask palącego się posterunku oświetlił mu plac boju i od razu zabił jednego, a drugiego postrzelił w ramię. Koryu wygrał swój pojedynek, przebijając mieczem przeciwnika i błyskawicznie obrócił się do postrzelonego wartownika, by go dobić. W tym momencie Sandalphon poczuł mocne uderzenie w kark. Zachwiał się, a świat zawirował mu przed oczami. Zdołał się jednak obrócić w stronę napastnika i wtedy ostrze miecza drasnęło go w pierś, przecinając karmazynową kamizelkę, którą nosił pod płaszczem. Jego ciało przeszyło mrowiące ciepło, a potem fala paraliżującego bólu. „Czwarty, brakujący wartownik!” – przemknęło mu przez głowę i raczej instynktownie, niż świadomie pociągnął za spust. Trafił w szeroką pierś żołnierza, który sparaliżowany magiczną kulą upuścił miecz. Poły marynarki jego czarno- zielonego munduru załopotały na wietrze, gdy ciężko zwalił się na oszronioną trawę.
San głęboko odetchnął, ale nie powstrzymał tym upadku i chwilowej utraty przytomności.
                                                                          ***
     Ocknął się, drżąc z zimna. Uniósł się na łokciach i rozejrzał nieprzytomnym wzrokiem. Nadal leżał na ziemi w towarzystwie ośmiu trupów, a posterunek płonął intensywnym, pomarańczowym ogniem. Okrywał go cętkowany płaszcz Koryu, co wprowadziło go w stan ogromnego zdumienia, że ten zatwardziały egoista zdobył się na przyjazny gest. Samego Koryu nigdzie nie było widać. Odrzucił jego płaszcz i od razu tego pożałował, bo przeszył go podmuch lodowatego powietrza. Niemrawo się podniósł, zarzucając płaszcz księcia na plecy.

   Aksamitny materiał kamizelki przylepił mu się do rany i przeszedł go nieprzyjemny dreszcz. Ponieważ nie spodziewał się znaleźć w okolicy żadnego uzdrowiciela, by ten magią wyleczył zranienie, pewnie zostanie mu blizna. Kolejna do kolekcji. A przecież tak nie cierpi blizn!
- Zdaje się, że twoja kamizelka jest teraz bardziej czerwona…– usłyszał słodziutki głos księcia i spojrzał w stronę skąd dochodził.
Koryu podjechał do niego, prowadząc za uzdę jego wierzchowca. Ironicznie spoglądał na Sana z wysokości końskiego grzbietu. Blady płomień słońca odbił się w złotych sprzączkach, które przytrzymywały maskującą pelerynę na jego ramionach.

- Naprawdę lubisz ten kolor! – dodał prowokująco, a w Sandalphonie ze złości zagotowała się krew.
- Zaraz go też polubisz, książątko! – wycedził, kładąc dłoń na rękojeści pistoletu.
Koryu od razu spuścił z tonu.
- Daj spokój, przecież żartuję! – swoim zwyczajem przymrużył oczy– Nic ci się nie stało, prawda?
- A gdyby się stało? Ratowałbyś mnie, cukiereczku? Wątpię.
Koryu wymownie spojrzał na swój podbity cętkowanym futrem płaszcz i San nagle się zawstydził. Zwłaszcza, że zaraz potem agrestowe spojrzenie księcia powędrowało prosto w jego oczy. Anioł miał ochotę kazać mu się wypchać tym cętkowanym cudem, ale w końcu zrezygnował. Lekko wskoczył na siodło, ignorując uporczywy wzrok Koryu. Zdjął płaszcz i podał go księciu, ale jego dłoń zawisła w powietrzu.
- Teraz ty go zatrzymaj. – demon wzruszył ramionami – Będziemy się wymieniać. Powiem ci, jak będzie mi zimno.
- Uderzyłeś się w głowę, Koryu?
Książę demonstracyjnie się skrzywił i nic nie odpowiedział. Sandalphon uśmiechnął się więc z wrodzonym cynizmem, opatulił cętkowanym płaszczem i po raz pierwszy to on pognał konia do przodu.
- Być może źle mnie oceniasz, arogancki Serafinie… – zdążył usłyszeć mruknięcie Koryu.
Na sekundę odwrócił twarz w jego stronę i odkrzyknął:
- Być może!
***
 Prószył delikatny śnieżek. Lira wracała od Vinnich, wasali swojego ojca, który mieszkali przy samej granicy z Urizen. Odkąd Lucyfer szczelnie zamknął Tharmas, w ten sposób odcinając całą prowincję od reszty Zoa, Tharmasianie musieli radzić sobie sami. Nie pamiętała czasów, gdy jej rodzinna marchia stanowiła jedną z czterech najważniejszych części składowych Piekła. Urodziła się w pierwszym roku izolacji Tharmas. Ona i jej bliźniaczy brat – Rhett. Kiedy była dzieckiem myślała, że nigdy wcześniej nie istniało inne Tharmas. Wolne Tharmas. Z biegiem czasu odkrywała prawdę, otrzymując jej maleńkie kawałki z ust domowników, czy zaprzyjaźnionych z jej rodziną pomniejszych, tharmasiańskich arystokratów. A Lira potrafiła uważnie słuchać. Mozolnie składała w całość elementy rozsypanej układanki i gdy już tylko brakowało jej pewności, czy poprawnie dopasowała wszystkie detale, postanowiła poszukać odpowiedzi u ojca. Wysłuchał jej w milczeniu, świdrując nieodgadnionym spojrzeniem wszystkowiedzących, ciemnobrązowych oczu.

- Nie muszę ci nic tłumaczyć. – powiedział w końcu i wtedy zobaczyła, że się uśmiecha, ale tak jakoś inaczej, niż zwykle – szczerze, ciepło…
Nie przypuszczała, że może również uśmiechać się w taki sposób. Ojciec rzadko się uśmiechał. A jeżeli już to tylko szyderczo, z pogardliwą wyższością. Zwłaszcza Rhett nie mógł znieść tego jego grymasu. Powtarzał, że to go upokarza. Że ma dość protekcjonalnego traktowania. Zwłaszcza ze strony własnego ojca, choćby był margrabią Tharmas, już prawie legendarnym Belzebubem. Rhett nie dbał o jego dotychczasowy dorobek. Nie imponowało mu, że ojciec pełnił funkcję marszałka Zoa, że zjednoczył cztery najważniejsze prowincje i tym samym powołał do życia demońskie państwo. Odwrotnie Lira. Była bardzo dumna, że urodziła się córką swojego ojca.
W wieku czternastu lat zaczęła uczęszczać z nim na uroczyste bankiety i zarazem polityczne spotkania z arystokracją Tharmas. Belzebub skazany na wygnanie i chwilowo odcięty od wielkiej polityki zajął się tym, czym aktualnie mógł – rozwijaniem i unowocześnianiem swojej rodzinnej marchii. I udawało mu się to tak znakomicie, że Tharmasianie zaczęli uznawać blokadę swojej prowincji za przejaw szczęścia. W końcu nimi rządzi Belzebub, a resztą kraju niezrównoważony Lucyfer. Niektórzy, bardziej dowcipni przesyłali kondolencje starym znajomym z pozostałych prowincji. A ponieważ każda poczta z Tharmas była przechwytywana i przynoszona prosto do króla, te niewybredne żarty przyczyniały się do ataków szału Lucyfera.
Lira podążała śladami ojca, uczyła się od niego jak być dobrym zarządcą i politykiem. Teraz liczyła już siedemnaście lat i w Tharmas była równie znana i ceniona jak Belzebub. Wcale nie żałowała, że tak szybko przyszło jej dorosnąć… Chciała tego.
 
Natomiast jej brat doskonale ją dopełniał, będąc wcieleniem beztroski i infantylności. Kochała go najbardziej na świecie i starła się go ochraniać, na tyle na ile pozwalały jej nikłe magiczne umiejętności. Wiedziała, że ojciec bardzo dużo wymaga od Rhetta, a on nawet w połowie nie potrafi sprostać jego oczekiwaniom. Zresztą wcale nie ma na to ochoty. I jak go znała – mieć nie będzie. Bolało ją tylko, że tak naprawdę od niej Belzebub nigdy nic nie wymagał, nie patrzył na nią jak na swojego następcę. Nie musiał nic mówić. Wiedziała, że najbardziej na świecie pragnie, by to właśnie Rhett udźwignął jego dorobek i sławę. W chwilach buntu przeklinała ojca, że do końca nie traktuje jej poważnie, jedynie dlatego, że urodziła się kobietą. A kobiety w Zoa nie mają zbyt wiele do powiedzenia…

Myślała o tym, puszczając rumaka powolnym kłusem przez ośnieżoną, leśną dróżkę. Wracała do domu, do Aragossy, stolicy Tharmas, pochwalić się swoim pierwszym samodzielnym, politycznym spotkaniem, na którym wystąpiła w roli lidera. Wiatr przybrał na sile, szarpiąc jej długie, rubinowe włosy. Przytrzymywała je futrzana czapka papacha o delikatnym, rudym kolorze. Jej grube, brązowe futro również zdobiło futrzane wykończenie w kolorze czapki, ale nawet ten strój nie dawał jej wystarczającego ciepła. Wybrała trasę na skróty, podziwiając okryte białym puchem drzewa i spokojny, monotonny krajobraz. Udzielił jej się melancholijny nastrój okolicy i nie zauważyła dwóch jeźdźców, którzy nadjechali z naprzeciwka i zagrodzili jej drogę.

Zareagowała dopiero, gdy jeden z podróżnych skierował konia w jej stronę. Kasztanowy rumak Liry cicho zarżał. Pociągnęła za lejce i zatrzymała się. Skrzyżowała wzrok ze szkarłatnymi oczami blondyna o delikatnej, typowo anielskiej urodzie, mąconej ponurym, nieco zbyt szyderczym wyrazem twarzy. Czerwone oczy nie były dla niej nowością. Stalowe oczy Rhetta zabarwiały się na czerwono, ilekroć tracił panowanie nad swoją mocą… A wtedy bywał nieprzewidywalny. Mógł zabijać. Na to wspomnienie przeszedł ją dreszcz i nie tylko dlatego, że mroźny podmuch dotknął jej policzka. Blondyn uniósł kąciki ust w nieprzyjemnym uśmiechu. Nie wiedzieć dlaczego pomyślała, że spodziewał się, że będzie przerażona. Ba! Liczył na to. Z trudem powstrzymała się przed odwróceniem wzroku.  

- Zupełnie nie wiesz jak traktować damy, Sandalphonie!
Zza pleców blondyna wyłonił się rudy, przystojny mężczyzna o wyraźnych, agrestowych oczach i regularnych rysach twarzy. Włosy splótł w krótki warkocz z przodu wypuszczając kilka pasm sztywnej, przydługiej grzywki. Z westchnieniem ulgi przeniosła na niego spojrzenie, przy okazji podziwiając jego muskularną sylwetkę i wykwintną, ciemną pelerynę spod której wyłaniał się szeroki kołnierz płaszcza, podbitego cętkowatym futrem. Sugerował przynależność demona do arystokracji. Tak, ten na pewno był demonem. Miała jednak poważne wątpliwości co do pochodzenia blondyna… Skąd się tutaj wzięli? Kim byli? Znała całą śmietankę towarzyską Tharmas i nigdy wcześniej nie spotkała tego zielonookiego szlachcica. Zapamiętałaby tak przystojnego mężczyznę. A już na pewno jego osobliwego towarzysza… Poza tym rumaki obu podróżnych na pewno nie były hodowane w jej prowincji.  Ich nóg nie pokrywało kosmate futro, a grzywy i ogony składały się z prostego, rzadkiego włosia, podczas gdy tharmasiański rumak Liry miał kręconą grzywę i grubą sierść, prawie przypominającą futro. 

- I tak będziemy musieli ją zabić. Zobaczyła moją twarz. A szkoda bo jest ruda…– odpowiedział ekscentryk, nazwany Sandalphonem.
Podjechał do niej bliżej i nim zdążyła zareagować zanurzył dłoń w jej gęstych, swobodnie puszczonych włosach, a potem zakręcił sobie pojedyncze pasmo na palec. Zmierzyła go spokojnym, wyuczonym wzrokiem twardego negocjatora, którym była jeszcze jakąś godzinę temu. Teraz jej serce ściskał wzrastający strach. Przy okazji zauważyła, że blondyn miał anielskie uszy, a jego dłoń była zaczerwieniona od mrozu. Chyba od mrozu, bo te obrażenia, o dziwo, wyglądały raczej na poważne poparzenie. Miał na sobie podobną, ciemną pelerynę, jak jego przystojny towarzysz, ale pod spodem o wiele cieńszy, czarny płaszcz zapinany na osobliwe, czerwone guziki. To cud, że jeszcze nie zamarzł w tak zwiewnym stroju!

- Poszukaj sobie sklepu z perukami! – poradziła, ostentacyjnie ignorując że dotknął jej włosy –  Czego ode mnie chcecie? Z taką nietypową próbą uzyskania audiencji u mojego ojca jeszcze się nie spotkałam!
- Nie interesuje nas audiencja u jakiegoś zaściankowego, śnieżnego szlachcica! – sarknął anioł, tak, teraz miała pewność, że to anioł.
- Spokojnie, San. – wtrącił rudy – Nie potrzebujemy żadnej audiencji, tylko wskazania drogi do Aragossy, pani…? – zawiesił głos, czekając aż za niego dokończy, co całkowicie upewniło ją w przekonaniu, że nie wiedział, kim była, a co za tym idzie na pewno nie pochodził z Tharmas!
Przełknęła ślinę. Jeżeli imię jej ojca naprawdę coś znaczy, to właśnie nadeszła chwila, żeby się o tym przekonać.

- Jestem Lira. – kątek oka dostrzegła, że anioł szuka czegoś pod płaszczem, zapewne broni – Córka margrabiego Belzebuba. Skoro zmierzacie do Aragossy, to pewnie właśnie do niego, do owego zaściankowego, śnieżnego szlachcica, jak to pięknie ująłeś, aniele…
Arystokrata straszliwie zbladł na twarzy. Uśmiechnęła się z satysfakcją.
- Co?! – wykrztusił z trudem – To niemożliwe! Belzebub ma córkę?
Blondyn parsknął śmiechem. Lira nie do końca rozumiała, co się dzieje. Niby oczekiwała zdumienia, a potem usłużnego przepraszania bezczelnych podróżnych, ale to już lekka przesada! Co za ignorancja, żeby nie wiedzieć o jej istnieniu!
- Tak. – odparła głosem chłodniejszym od raz po raz przeszywającego ich wiatru – Wszyscy w Tharmas wiedzą o tym, że margrabia ma córkę. I syna.
- I syna?! – rudy był chyba bliski omdlenia.
Tymczasem anioł nie radził sobie z zatuszowaniem kolejnej fali wesołości.
- Ho! Ho! Ale się porobiło, co Koryu? – zadrwił, prawie krztusząc się od śmiechu.
Niespiesznie wyciągnął dłoń spod płaszcza. Bez broni.
- Koryu? Ten Koryu? Książę Zoa?! – tym razem to ona nie wierzyła własnym uszom.

- Tharmas ma gości z prawdziwego zdarzenia! – skwitował Sandalphon, a potem znowu pochylił się w jej stronę i bezceremonialnie oparł łokieć na karku jej kosmatego wierzchowca – Którzy mają zaszczyt być eskortowani przez samą boginię urody z Tharmas…
- My, demony, nie wierzymy w Boga. – posłała mu mordercze spojrzenie, ale się nim nie przejął.
Odsunął się na bezpieczną odległość, rozciągając usta w zdawkowym, drwiącym uśmiechu.
- A kto tu mówi o Bogu?
***



 Wsłuchiwał się w bicie swojego serca i wycie przejmującego wiatru. Chciał, żeby te dźwięki uciszyły w nim rozedrgane emocje, choć na chwilę odebrały zdolność odczuwania, zatraciły go w przytłaczającym, śnieżnym krajobrazie, przemieniły w białą nicość… Próbował sobie wyobrazić, że jest częścią surowej, tharmasiańskiej natury – ogołoconym z liści drzewem, nagim, wypolerowanym przez zawieje głazem, zmarzniętym, szaro-opierzonym ptakiem na nienaturalnie wykrzywionej gałęzi, własnym czarnym rumakiem, który zwalniał z każdym krokiem, sparaliżowany nieznośnym chłodem i zmęczeniem...

Tymczasem jego spojrzenie zawistnie pochłaniało wszystkie szczegóły wyglądu młodej kobiety, galopującej obok niego na kasztanowym, kudłatym koniu. Opowiadała mu o sytuacji odizolowanego Tharmas i postępach Belzebuba w zarządzaniu prowincją.  Uśmiechał się swoim zniewalającym, słodkim uśmiechem i mechanicznie rzucał jakiś uprzejmy komentarz, albo pytanie, żeby podtrzymać rozmowę. Słuchał ją, ale nie słyszał ani jednego słowa. Patrzył na nią, ale wydawało mu się, że widzi Bella. Dziewczyna miała jego ciemnobrązowe, nieprzeniknione oczy, jeszcze podkreślone oryginalnym makijażem z czarnych kresek, i proste, rubinowe włosy z taką samą przydługą grzywką. Nie określiłby jej jednak wcieleniem klasycznego piękna. Jej uroda była raczej interesująca, głęboko zapadała w pamięć. Sprawiały to jej wyraźnie zarysowane kości policzkowe i lekki przedziałek w brodzie. Właśnie z tego powodu książę dostrzegł w niej również podobieństwo do wiedźmy Astarotte, byłej ochmistrzyni dworu Lucyfera. Według krążących plotek zdecydowała się towarzyszyć Belzebubowi na wygnaniu.

A więc to nie były plotki.
Marszałek stanowczo nie próżnował podczas siedemnastoletniego oddalenia od wielkiej polityki i władzy!
„Co za bezduszny drań!” – wszystkie gorzkie rozmyślania Koryu prowadziły tylko do tej jednej konkluzji.
Zazdrość i upokorzenie prawie odebrały mu zmysły. Jedynie wizja urągającego śmiechu Sandalphona, powstrzymywała go przed zmuszeniem umęczonego rumaka do szaleńczego biegu, żeby jak najszybciej dotrzeć do Aragossy i cisnąć gromy przekleństw i pretensji na głowę podstępnego, niewiernego „skurwiela z Zoa”, jak zwykli nazywać marszałka jego wrogowie.
„Tylko co to da?” – druga, nachodząca go refleksja, odbierała mu całą ochotę na awanturę, przywoływała uczucie rozpaczy.

Rozpacz.
Ostatni raz tak dogłębnie zniewoliła go podczas pobytu w mrocznych lochach piwnic Orc, letniej rezydencji Lucyfera, zamienionej na stałe miejsce urzędowania dworu. Niekończące się dni, godziny, nawet minuty w małej celi z jednym, prawie niewidocznym okienkiem doprowadziły umysł księcia na skraj szaleństwa. Wiedział, że już nigdy nie poradzi sobie z panicznym strachem przed małymi pomieszczeniami i obrzydzeniem wobec szczurów. To w lochu po raz pierwszy ujrzał czerwonookiego Sandalphona. Wówczas roześmiał się histerycznie przekonany, że kompletnie postradał zmysły i widzi zmutowanego szczura. One także miały czerwone oczy… To wspomnienie mimowolnie napawało go strachem i odrazą do anioła, związanego z nim obietnicą złożoną przyjacielowi.

Kątem oka zerknął na Sana, który najprawdopodobniej rozdrażniony protekcjonalnym zachowaniem Liry, wyprzedzał ich o kilka kroków. Jego miodowe włosy spięte karmazynową wstążką szarpał podmuch wiatru. Jasnowłosy szczur. Jedyna osoba, jakiej kiedykolwiek odważył się  zaufać, choć obaj uwielbiali sobie boleśnie docinać. Zresztą jego znajomość z Sandalphonem była dość okrutną ironią losu. Nigdy nie przypuszczał, że bliźniaczy brat rajskiego palatyna Metatrona zostanie jego sojusznikiem, obrońcą i złośliwym, acz lojalnym towarzyszem. Koryu przestał już liczyć, ile razy zawdzięczał mu życie. Jednego był pewien – dokładnie tyle, ile próbowano go zgładzić na zdemoralizowanym dworze ojca. I chociaż czasami dręczyła go nienasycona ciekawość, nigdy nie zapytał Sandalphona o jego prawdziwy stosunek do brata, ani tym bardziej, co sądzi na temat romansu Metatrona z królem Zoa. Tak samo, jak Sandalphon nigdy nie zapytał o jego relacje z Belzebubem mimo, że z zoańskich plotek domyślał się ich prawdziwej natury. Mieli między sobą niepisaną umowę. Współpracowali, ale w tę współpracę nie angażowali się emocjonalnie. 
Tak się zamyślił, że nie zauważył wymownego, niezręcznego milczenia, które zapadło pomiędzy nim a Lirą. Powoli obrócił na nią wzrok i od razu oblała go fala gorąca. Patrzyła na niego zwykłym, zagadkowym spojrzeniem Belzebuba.
Przełknął ślinę, próbując przywołać fałszywy uśmiech. Bez skutku. Żeby chociaż Sandalphon zechciał włączyć się do rozmowy! Oczywiście ten czerwony buc nie zamierza mu niczego ułatwiać!

- Co pani mówiła? Przepraszam, ten krajobraz wpływa na mnie nostalgicznie…
- Pytałam, czy rzeczywiście sytuacja w Zoa jest aż tak tragiczna, jak mówi się w Tharmas…– powtórzyła swobodnym tonem bez cienia najmniejszej urazy.
- Niestety. – odparł, bezradnie rozkładając ręce – A na przykład niech posłuży pani moja i Sana przygoda na granicy Tharmas z Urizen.
Skinęła głową na znak, że chce posłuchać tej opowieści.
- Zapewne wie pani, że granica Tharmas jest obsadzona patrolami harpii Amaimona. Żeby się tutaj przedrzeć, musieliśmy zabić wszystkich wartowników na jednym z posterunków…

- Wszystkich? Czyli dokładnie ilu?
Szczerze powiedziawszy nie spodziewał się takiego pytania z pięknych ust nastoletniej damy. Powinna drżeć z przerażenia i wychwalać ich męstwo. W porę przypomniał sobie jednak czyją była córką. Bell pewnie nie wychował jej na zoańską mimozę, choć sam słynął jako zdeklarowany szowinista.
- Czterech na posterunku, czterech na zewnątrz. Razem ośmiu.
- Ośmiu? – zdumiała się – Musicie być naprawdę dobrymi szermierzami!
- Sandalphon używa pistoletów...
Lira posłała aniołowi ukradkowe spojrzenie, ale pominęła tę informację milczeniem.
- A jak wywabiliście ich na zewnątrz?
- Podpaliliśmy posterunek.
- Mam uwierzyć, że zdobyliście ogień w tak mroźnym klimacie?
- To była magia Sandalphona. Jest Serafinem.
Znowu odwróciła wzrok na Sana, tym razem nie kryjąc zaintrygowania.
- Książę Zoa i najprawdziwszy Serafin zmierzają w przebraniu na spotkanie z moim ojcem! – mruknęła raczej do siebie, niż do Koryu, kręcąc głową.
Był przekonany, że teraz zapyta o powód ich podroży, lecz Lira umilkła. Pewnie rozważała w myśli zdobyte wiadomości. W tym także bardzo przypominała mu Belzebuba. 
Tymczasem Sandalphon zatrzymał konia i obrócił głowę w ich stronę.
- Widzę bramę miasta. – zakomunikował.
***
 Wiele razy wyobrażał sobie, jak będzie wyglądało jego spotkanie z Belzebubem po tak długiej rozłące. Bardzo chciał wmówić sobie, że wcale mu na nim nie zależy. Że nie czuje tego, co czuje…
Ojciec nigdy nie zwracał na niego większej uwagi. Dla niego zawsze był tylko anielskim bękartem. Koryu urodził się jeszcze w czasach przebywania Lucyfera w Emanacji. Jego matka, niebiańska arystokratka Koronis nie zamierzała wychowywać demona. To ona wybrała dla syna Zoa i los rozgoryczonego outsidera.

 Przez całe jego dzieciństwo i młodość jedyną osobą, która naprawdę wykazywała nim zainteresowanie był właśnie Belzebub. Jednak kiedy Koryu dorósł na tyle, żeby lepiej zrozumieć toczące się wokół niego wydarzenia zrozumiał, że marszałek wiele razy manipulował nim, by ośmieszyć króla i ugruntować swoją pozycję w Zoa.

Ta świadomość doprowadzała go do szaleństwa, bardziej niż zamknięcie w lochach Orc. Bardziej niż szczury… 
Kochał Bella, a zarazem go nienawidził. Pragnął mu zaufać, a zarazem nie potrafił tego zrobić. W końcu jego obsesja doprowadziła go do ostateczności – prosto w ramiona Belzebuba, wówczas rozbitego śmiercią przyjaciela. Bo przecież kapryśny książę Zoa zawsze dostaje wszystko, czego pożąda. A cena nigdy nie gra roli.

Wspominał tę burzliwą noc, niecierpliwy dotyk dłoni Bella, smak jego raptownych pocałunków, kiedy mijali kolejne, ośnieżone ulice Aragossy, a potem okrągły plac wybrukowany ciemnym marmurem i rzędy strzelistych willi arystokracji, by wreszcie dotrzeć do najbogatszej z nich, która jak powiedziała mu Lira, pełniła także funkcję ratusza.
Przy otwartej bramie stał roześmiany, rudy chłopak i już z daleka machał Lirze na powitanie. Wtapiał się w krajobraz z powodu swojego ekscentrycznego, białego kożuszka i białych, obcisłych spodni, na udach zdobionych misternymi wzorkami, wyszywanymi kolorową nitką. Jedynie jego długie, czarne buty za kolana z podwiniętymi cholewami wyróżniały się na tle tej porażającej bieli. W miarę jak się zbliżali, Koryu odnotował jeszcze jedną irytującą go cechę promiennego młodzieńca– był bardziej podobny do Bella, niż Lira. Te same porcelanowe rysy twarzy, te same duże, namiętne usta… Gdyby tylko jego włosy tak mocno się nie kręciły! Ale i tak książę nie miał wątpliwości, że ma przed sobą brata ich czarującej przewodniczki.
Dziewczyna z wdziękiem zsiadła z konia i od razu została porwana w ramiona tego przeuroczego, białego chochlika. Nawet ją podniósł, mimo jej szczerych protestów.

- Rhett! – krzyknęła – Przestań się wygłupiać! Mamy gości!
- Jak dobrze, że wróciłaś! Spóźniłaś się! Co cię tak długo zatrzymało? Czekam tu na ciebie od godziny! – wyrzucił z siebie z szybkością błyskawicy i Koryu naprawdę zrobiło się niedobrze.
Przy okazji odnotował ciekawe zjawisko – głęboki ton głosu „chochlika”, tak bardzo podobny do tonu głosu Bella, ani trochę nie przydawał mu powagi, czy choćby cienia majestatu, jak działo się w przypadku marszałka.
- Całą godzinę sterczałeś na tym zimnie?!
- Zawsze na ciebie czekam!
- Tak, ale godzina to stanowczo za dużo! Mogłeś się przeziębić!
- To trzeba się było nie spóźniać! Mówisz, jak mama!
- A co ona robi, że cię nie upilnowała?
- Nie jestem małym dzieckiem, żeby mnie pilnować! Mam tyle samo lat, co ty!
- Jesteście bliźniętami?

Rodzeństwo urwało w połowie swoją szaleńczą konwersację i oboje spojrzeli na Sandalphona. To on zadał pytanie. Badawczo im się przyglądał. Zdaniem księcia jednak o wiele więcej uwagi poświęcił Lirze. Wpadła mu w oko. Nic dziwnego. Koryu także uważał, że była warta okazania jej względów. I zrobi to, choćby z powodu Bella.

Ale, ale. Pierwszy raz widział, żeby ktoś wpadł Sandalphonowi w oko! Wydawało mu się nawet, że tak prozaiczne sprawy, jak sex w ogóle nie zaprzątają uwagi wojowniczego „Szkarłatnego Serafina”. A tu proszę – niespodzianka! Koryu nie omieszka niby mimochodem, kąśliwie mu o tym wspomnieć.

- Podoba mi się twój strój. – odpowiedział Rhett, mierząc Sandalphona zachwyconym wzrokiem – Do twarzy ci w czerwonym!
San ironicznie prychnął, zupełnie niewzruszony komplementem. Pewnie z trudem powstrzymał się przed jakimś szyderczym komentarzem, którym na pewno rozjuszyłby Lirę. Książę wątpił bowiem, żeby jej brat w ogóle go zrozumiał.

- Owszem, jesteśmy bliźniętami. – i tak rudowłosa bogini, jak wcześniej trafnie określił ją Sandalphon, wpadła w gniew – Rhett właśnie coś do ciebie powiedział!
- Słyszałem. Nie musisz być taka zasadnicza. Może nie przywykłem do komplementów?
Zamierzała coś odpowiedzieć, ale brat wpadł jej w słowa.
- Kim oni są, Liro?
Zaszczycił Koryu wrogim, chłodnym spojrzeniem. Książę nie spodziewał się tego po tym beztroskim stworzonku. Przy okazji odnotował, że jego oczy miały stalowo- szarą barwę, a brwi i rzęsy mimo rubinowego koloru włosów pozostały ciemne.

- Jacyś znajomi taty…
- Znajomi starego? O, nie! Zapowiada się kolejna, nudna kolacja! –  Rhett ciężko westchnął i zupełnie stracił nimi zainteresowanie.
Niby nie był urażony zachowaniem Sandalphona, ale jego wyrachowane spojrzenie dało Koryu do myślenia. Tymczasem Rhett przeniósł całą swoją uwagę na siostrę, wzgardliwie odwracając się plecami do gości.
- Chodźcie za nami! – nakazała Lira – Zaraz ktoś zajmie się waszymi wierzchowcami.
Wzięła brata za rękę i ruszyli przodem, rozmawiając przyciszonym głosem. Razem stanowili niezwykle zgrany widok. Koryu wciąż nie mógł wyjść ze zdziwienia, że są dziećmi Belzebuba.
- Zastanawiasz się, które z nich masz większą ochotę puknąć? – zapytał drwiąco Sandalphon z tym swoim paskudnym uśmieszkiem – Zapewne to, które bardziej przypomina twojego marszałka… Weź chłopca, mnie zostaw dziewczynkę!
- Zamknij się, ty cholerny, czerwonooki szczurze!
- Jak zwykle trafiłem w czuły punkt, co, Wasza Książęca Mość?
***
 Od samego rana okropnie bolała go głowa. Zazwyczaj całe dnie spędzał w samotności, w odmętach swojej zakurzonej biblioteki, pogrążony w lekturze, lub powracających wspomnieniach.
 A było co wspominać. Gdyby nie Lira, pewnie już dawno doszczętnie zanurzyłby się w obrazach z przeszłości. Przez pierwsze lata wygnania właściwie tylko wspominał. Opłakiwał śmierć Eblisa, przeklinając swoje nienasycone ambicje, głód władzy i uznania, pychę… Jakże trudno jest pojąć najprostsze rzeczy, docenić najszczersze uczucia, gdy mamy je tuż przed oczami, gdy doświadczamy ich każdego dnia, aż w końcu zaczynamy uważać za oczywistość…
 Teraz wiedział, że zawsze kochał Eblisa. Kochał go już w czasach ich młodości, kiedy był jeszcze beztroskim utracjuszem z Aragossy, szalonym paniczem Bellem. Kochał go bardziej od samego siebie. I nigdy mu tego nie powiedział…
 Eblis go dopełniał, był częścią jego duszy, nieoderwanym kawałkiem ich wspólnej przeszłości… Gdziekolwiek sięgał umysłem, w jakiekolwiek etapy swojego barwnego życia się przenosił zawsze był przy nim Eblis. Jego dobry duch. Najlepszy przyjaciel. Najlepszy kochanek.
 Potem przychodził czas na pławienie się w mściwych myślach. Jeżeli wspomnienia go wyciszały, pogrążały w depresyjnym marazmie, to planowanie zemsty na Lucyferze na nowo go pobudzało, ożywiało najdziksze instynkty, z wręcz sadystyczną satysfakcją popychało go w ramiona Astarotte, by miłosnym aktem, choć w połowie rozładować siłę jego najczystszej nienawiści.

 Nie. Nie zamierzał zniszczyć Lucyfera dlatego, że odebrał mu władzę i koronę Zoa, pojawiając się na gotowe, kiedy państwo było już prawie zjednoczone, a jego potęga systematycznie wzrastała.
 Nie. Nie zamierzał zniszczyć Lucyfera dlatego, że tę potęgę zniweczył swoim dziecinnym uczuciem do niebiańskiego palatyna.
 Nie. Nie zamierzał zniszczyć Lucyfera dlatego, że był kiepskim królem i budował swój autorytet na zwierzęcej sile zoańskiego wojska i obłędzie Amaimona.
 Nie. Belzebub zniszczy go, bo zabił Eblisa. Zniszczy go, choćby sam musiał przy tym zginąć.

 Sądził, że wspomnienia i planowanie zemsty całkowicie wypełnią jego życie. Przybył do Tharmas ze złamanym sercem i niekochaną kobietą przy boku. Ale musiał ją zabrać. Stanowiła pierwszy punkt jego planowanego odwetu. Wiedźma Astarotte, najpotężniejsza czarodziejka z Zoa, wierna popleczniczka Lucyfera zakochała się w nim bez pamięci, jakby to on dysponował potężnym arsenałem czarów i opętał ją silnym, miłosnym zaklęciem. W rzeczywistości jego moc systematycznie malała w skutek poważnych ran, odniesionych w młodości. Astarotte pokochała go, bo potrafił zaspokoić jej kobiecą próżność, otoczyć złudą bezpieczeństwa… Grał tę komedię, żeby odebrać wiedźmę Lucyferowi. Gdy jej zabrakło, król niezwłocznie zwrócił się w stronę wojska, w większości złożonego z jego dawnych sprzymierzeńców jeszcze z czasów jego rebelii w Emanacji. I o to właśnie chodziło Belzebubowi. Chciał, żeby lud do końca zwątpił w emanacyjnego uzurpatora. Każdego dnia Zoa spływało krwią. Każdego dnia strach poddanych przybierał na sile, zamieniając się w niepohamowany gniew.
 W Tharmas szybko okazało się, że oprócz seksu nic nie łączy go z Astarotte. Zamierzała go zostawić, lecz Lucyfer już zarządził blokadę marchii, a poza tym wydarzyło się coś jeszcze. Coś niesamowitego. Astarotte zaszła z nim w ciążę. Jego dzieci go uratowały. Lira i Rhett. To dzięki nim zatrzymał wiedźmę w Tharmas. Ale co najważniejsze to dzięki nim znowu zapragnął żyć. Zapragnął porzucić powolną wegetację i ponownie stać się przebiegłym politykiem, zmyślnym zarządcą, jednym słowem żywą, w pełni świadomą swojego istnienia istotą.

 Lira go uwielbiała i stanowiła dla niego niezwykle silne oparcie. Przed nią mógł się popisywać organizacyjnym talentem i pomysłowością. Odwrotnie Rhett. Od zawsze wystawiał jego ojcowską cierpliwość na próbę. Swoją niesfornością i uporem w dążeniu do własnych, zdaniem Bella, często infantylnych celów czasami bardzo go rozczarowywał. Ale właśnie przed synem musiał się bardziej starać. Rhett wolał go jako osobę z krwi i kości, jako dobrego ojca, a nie papierową, zoańską legendę, zaszytą gdzieś w bibliotece. 

 Oboje byli dla niego niesamowitym wyzwaniem. Kto wie, czy nie największym w życiu. Tak więc minęło siedemnaście lat jego wygnania. Miał żonę, której nie kochał, a ona nim dogłębnie pogardzała, dwójkę najwspanialszych dzieci w całym Zoa, dobre rady stuprocentowej Tharmasianki, jego ciotki Minevry i szorstką przyjaźń z córką Eblisa, Cherry, którą zabrał ze sobą do Tharmas, by uchronić ją przed represjami Lucyfera. Nawet jeśli kiedykolwiek czuł się z nimi szczęśliwy, to od razu mąciła je świadomość, że ten stan nie może trwać zbyt długo. Że w końcu nadejdzie dzień zemsty.

 Dzień zemsty.
 Książę Koryu przekroczył próg jego biblioteki. Nie zauważył go od razu, najpierw skupiony na obserwacji ognia w kominku, a potem szczebiocie Rhetta, że się strasznie cieszy z powodzenia siostry na spotkaniu u Vinnich. Lira delikatnie mu przerwała.
- Tato masz gości…– powiedziała poważnym tonem, który zmusił go do oderwania wzroku od ognia i przeniesienia go na osoby zebrane wokół jego fotela.
Pierwsze wrażenie było piorunujące. Wiedział, że w końcu dojdzie do ich spotkania. Wiedział, że Koryu przybędzie do Tharmas, kiedy tylko będzie gotowy… Ale nigdy nie przypuszczał, że to wciąż będzie dla niego takie trudne. Dla nich obu.

Książę był blady, jak ściana. Jego usta bezdźwięcznie się poruszyły, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie umiał wydobyć z siebie głosu. Bell powoli i dokładnie zmierzył go wzrokiem. Zeszczuplał. Zdecydowanie za bardzo. Jego piękne, agrestowe oczy otaczały ciemne cienie, a skóra przybrała niezdrowy, ziemisty odcień. Coś zmieniło się również w wyrazie jego twarzy. Niegdyś przezierała z niego wewnętrzna złość Koryu na cały świat, teraz zastąpiła ją determinacja i coś podobnego do zrezygnowania… Bell nie potrafił do końca rozszyfrować tej emocji. Przynajmniej modne upodobania księcia pozostały takie same. Jego ciemny, dopasowany strój zdobiła niezliczona ilość sprzączek.

Kiedy wreszcie się na siebie napatrzyli, Belzebub dostrzegł jeszcze jedną osobę. Anioła o szkarłatnych oczach i obliczu tego przeklętego pięknisia Metatrona! Musiał jaskrawie okazać zdumienie, bo anioł uśmiechnął się nieprzyjemnie, samymi kącikami ust. Jego wzrok pozostał przy tym skupiony, wrogi.

- Co on tutaj robi, Koryu? – zapytał Bell chłodnym, władczym głosem, świdrując anioła jednym ze swoich najgroźniejszych spojrzeń.
Być może książę nie spodziewał się, że tak będą brzmiały pierwsze, skierowane do niego słowa, bo nie odpowiedział, jeszcze bardziej blednąc. Jasnowłosy intruz zrobił to za niego.

- Stanowię jednoosobowe kółko adoracji Jego Książęcej Mości. Jako najwierniejszy wielbiciel, udałem się z nim także w podróż do Tharmas.
Belzebub gwałtownie wstał z fotela. Rhett cofnął się o krok, w pierwszym odruchu przerażenia, a jego siostra uspokajająco ścisnęła go za rękę. Koryu milczał, jedynie oburzonym spojrzeniem okazując aniołowi, jak bardzo rozłościło go jego zachowanie, na co blondyn demonstracyjnie wzruszył ramionami. Bell powolnym krokiem ruszył w stronę księcia, powłócząc skrajem peleryny. Obojętnie minął anioła i mocno objął Koryu, zmieszanego nadmiarem wrażeń i jak zwykle bezbronnego wobec jego miłości. Naprawdę zeszczuplał. Jego kochany chłopiec. Mały, odtrącony Koryu. Teraz wreszcie dorosły. A przecież nic się nie zmieniło. Nic.
Ku jego miłemu zdziwieniu, książę odwzajemnił jego uścisk. Mocno i zachłannie.

- Wreszcie jesteś. Czekałem na ciebie. – powiedział Belzebub, wypuszczając go ze swoich objęć i jeszcze raz dokładnie mu się przyglądając – Nie sądziłem tylko, że masz kółko adoracji. W dodatku jednoosobowe.
- To długa historia…– odparł Koryu, walcząc ze sobą, by nie okazać wzruszenia.

Niepotrzebnie. Belzebub i tak je zauważył.
- Opowiesz mi wszystko przy kolacji. Na pewno jesteś zmęczony. Obaj jesteście. – dodał, rzucając przelotne spojrzenie aniołowi.
- Zbytek łaski. – burknął.
- Przestań się rzucać, Sandalphonie. – upomniał go książę –  Kolacja to bardzo dobry pomysł.
- Nie wiem tylko, czy będzie jadalna. Wy demony macie specyficzną kuchnię!
- Zadbam, żeby również tobie smakowała. – wtrąciła Lira, ciągnąc skonsternowanego brata do wyjścia – Zawiadomię Minevrę i mamę, że mamy gości na kolacji. – dodała, posyłając ojcu porozumiewawcze spojrzenie. 
- Nic z tego nie rozumiem! – poskarżył się Rhett – Co to znowu za tajemnice?
- Nie musisz rozumieć, głuptasie! – ucięła jego biadolenie, prawie siłą wypychając go za drzwi – Co chcesz na kolację? Możesz wybierać.
***
 Bardzo się starała, żeby dobrze wypaść. Rhett wymownie popukał się w czoło, obserwując jej zabiegi i zarządzanie przygotowaniami do kolacji.
- Komu chcesz zaimponować? – zapytał.

Gdy nie odpowiedziała, obraził się i obiecał, że on jeden na jej durną kolację nie przyjdzie. Był o nią zazdrosny, jak zwykle w przypadku, gdy na horyzoncie pojawiał się prawdopodobny konkurent do jej ręki. Dokładnie tak Rhett określił Koryu. Jego przypuszczenie szczerze ją rozbawiło, ale i zmusiło do podjęcia mimowolnych refleksji. Czy stara się tak dla taty, dla księcia, czy dla… No nie! Na pewno nie! Ta ewentualność w ogóle nie wchodzi w grę!
 Mimo to myślała o nim, upinając włosy przed okrągłym lustrem swojej toaletki. Sandalphon był dziwny. Był tak dziwny, że aż interesujący. Intrygowało ją, dlaczego pomaga Koryu, sam będąc aniołem w dodatku Serafinem. Czytała, że Serafini posługują się niezwykle trudną, śmiercionośną magią ognia. Nie mogła zapomnieć widoku jego oparzonych dłoni, kiedy dotknął jej włosów. Wtedy sądziła, że to odmrożenia. Czy uzdolniony, pewien swoich umiejętności Serafin poparzyłby się własnym czarem? Zdecydowanie nie. 
 Lira nigdy nie widziała prawdziwego anioła. Jedynie czytała o nich w historycznych książkach, a tam anioły przedstawiano jako naturalnych wrogów demonów, do tego zniewieściałych i obłudnych. Pod wpływem tych opisów wyobrażała ich sobie jako istoty o nieokreślonej płci w długich tunikach, obwieszonych złotem. A Sandalphon, owszem miał dość kobiece rysy, ale bardziej zwracał uwagę niekonwencjonalnym sposobem bycia, ponurym wyrazem twarzy, oraz muskularną, doskonale wyrzeźbioną sylwetkę. Ale nie to ją w nim najbardziej pociągało. Lubiła rozwiązywać zagadki, drogą dedukcji wydzierać innym ich niecne sekrety… Sandalphon był chodzącą zagadką. Anioł w Zoa. Serafin, który nie potrafi panować nad czarem spalenia.

 Zagadka zagadką. Po co jednak tak idiotycznie wdzięczy się do lustra? Zirytowana zrezygnowała ze strojnej kreacji, którą przygotowała na kolację i ubrała skromniejszą, żółtą suknię bez ramiączek pod biustem wyszywaną złotymi cekinami. Do tego dobrała długie, złote kolczyki i posłała ostatnie spojrzenie swojemu odbiciu w lustrze. Idealnie.
 Dostojnym krokiem ruszyła w stronę jadalni. Okazało się, że wszyscy zajęli już miejsca przy stole. Prawie wszyscy. Ojciec siedział u szczytu stołu wciąż w wytwornym, granatowym surducie i koronkowej koszuli z wysoką stójką, której skraj zahaczał o końcówki jego rubinowych włosów. Miejsce po jego prawej stronie zajął książę. Dał się namówić Minevrze na zmianę zakurzonego, podróżnego stroju. Teraz miał na sobie prostą, jedwabną koszulę z szerokimi mankietami, na którą zarzucił grafitową kamizelkę, wyszywaną srebrną nicią. Lira stwierdziła, że to wcielenie zupełnie do niego nie pasuje, ale najwyraźniej w wyborze zastępczych ubrań zdał się na gust Minevry. Zresztą ciotka usiadła po lewej stronie pana domu naprzeciwko księcia, wyrażając nieprzyzwoity zachwyt jego urodą. Co chwila go zagadywała, ignorując wyrozumiały uśmiech Belzebuba i naburmuszoną minę Cherry. Lira nazywała córkę Eblisa kuzynką i skrycie zazdrościła jej perfekcyjnej figury. Nie rozumiała tylko, dlaczego Cherry cały czas nosi się po męsku, zupełnie nie dbając o pokazanie swojego nietuzinkowego piękna. Miała kakaowy odcień skóry, bo jej matka pochodziła z prowincji słońca Luvah, ale Cherry wychowywała się w Urizen, hrabstwie swego ojca. Potem przez pewien czas przebywała w Beulah jako dama dworu Lucyfera, by na sam koniec swojej kariery trafić do mroźnej marchii Tharmas. Taką wersję wydarzeń znała Lira. Przypuszczała jednak, że nie jest to cała prawda. Upewniło ją w tym spotkanie kuzynki z Koryu. Oboje bardzo się zmieszali na swój widok. Cherry bez słowa wyszła z pokoju, czym jak się Lirze wydawało, bardzo zasmuciła księcia.

 Przy drugim końcu stołu ulokowała się Astarotte, ubrana w wytworną zieloną suknię z odkrytymi plecami oraz znudzony Rhett, który tylko czekał na jakiś pretekst, żeby uciec z jadalni. Lirze przypadło miejsce dokładnie po środku stołu. Była łącznikiem pomiędzy ojcem, jego rodziną, a zgorzkniałą matką. Rhett zawsze siedział obok Astarotte. Dogadywał się z nią o wiele lepiej, niż z Belzebubem.
 Sandalphon nie przyszedł.  Lira powodowana pierwszym podejrzeniem, że po prostu nie został zaproszony z oburzeniem podeszła do stołu i stanęła naprzeciwko Koryu, opierając dłonie na biodrach. Posłał jej rozbawione spojrzenie.
- Czymże ci uchybiłem, o groźna bogini? – zapytał z uwodzicielskim uśmiechem.
- Nie rób sobie ze mnie żartów! – fuknęła – Gdzie jest San?
- Aaa… Brakuje ci mojego szczura? Sądziłem, że swoimi złośliwościami również tobie zaszedł za skórę!
- Tato, może Sandalphon jest aniołem, ale teraz przede wszystkim naszym gościem! – rozdrażniona zwróciła się do Bella.
Przyglądał się jej w skupieniu i w końcu uśmiechnął się tym szczególnym, zadowolonym uśmiechem, zarezerwowanym tylko dla niej.
- Cieszę się, że tak dbasz o dobrą opinię naszego domu. – powiedział i nagle obrócił się w stronę Koryu – Jej matka nie ma do tego zdolności…
- Nic dziwnego. Który więzień dba o dobrą opinię swojego więzienia?! – od razu zripostowała Astarotte, gotowa do rozpętania pokazowej kłótni.
- Uspokój się kobieto i przestań nadwerężać moją cierpliwość do ciebie! Wyświadczam ci grzeczność, przyjmując cię w moim domu! – jednak to Minevra odpowiedziała na jej zaczepkę.
Serdecznie się nie znosiły nieświadomie, lub co gorsza świadomie walcząc o kobiecą władzę nad posiadłością. Z biegiem czasu to Lira przejęła rolę gospodyni, bo przez ich niezdrową konkurencję dom jedynie zaczął podupadać.

- Przestańcie zachowywać się, jak dzieci! – zniecierpliwiła się widząc, że ojciec próbuje odwrócić jej uwagę od Sandalphona – Pytałam, gdzie zgubiliście naszego drugiego gościa!
W tym momencie do jadalni wszedł sprawca całego zamieszania. Wszyscy spojrzeli na niego z nieskrywaną konsternacją. Zapadło niezręczne milczenie. Lira obrzuciła go zaciekawionym wzrokiem. San miał na sobie tylko karmazynową, aksamitną kamizelkę, ciemne spodnie z szerokim skórzanym pasem, zdobionym rubinami oraz wiązane buty do połowy łydki z oryginalnymi, czerwonymi sznurówkami. Trzymał dłonie w kieszeniach spodni. Jego wzrok niczego nie wyrażał, tylko usta wykrzywiał nieznaczny, wredny uśmiech.
- Państwo się mnie nie spodziewali? – zapytał.
Lira odetchnęła z ulgą.
- Proszę, siadaj do stołu. Zdążyłeś w samą porę! – odparła, wskazując mu krzesło ręką.
Paskudny uśmiech zniknął z jego twarzy. Zastąpiło go niekłamane zdumienie.
***
Wyglądała absolutnie uroczo. Jej długa, żółta suknia miała głęboki dekolt i kusząco opinała jej biodra. Żałował tylko, że spięła włosy, chociaż i w koku było jej całkiem do twarzy. Przez chwilę nie umiał się ruszyć z miejsca. Jego stan się pogarszał. Drogę do Aragossy przebył resztką sił. Rana na piersi nie krwawiła, ale San był przekonany, że ostrze miecza, którym mu ją zadano było zatrute. Serce biło mu przyspieszonym rytmem, a krew pulsowała w skroni, jak oszalała. Był tak słaby, że podążając do jadalni, musiał trzymać się ścian, by nie upaść. Koryu zakazał mu tutaj przychodzić. Dlatego przyszedł. Nie będzie słuchał rozkazów rozhisteryzowanego, zoańskiego księcia! Tym bardziej, że w swoim twardym życiu nie słuchał niczyich rozkazów. Ani Serafiela, ani Metatrona. To właśnie o brata ostro pokłócił się z Belzebubem i przy okazji z Koryu.

Prawdę mówiąc było mu nawet żal księcia, kiedy nieskutecznie próbował stanąć po jego stronie w sporze z marszałkiem.
Belzebub stwierdził, że San jest wyjątkowo sprytnym szpiegiem palatyna i teraz pomaga Koryu, żeby w odpowiednim momencie zniweczyć ich spisek przeciwko Lucyferowi. Sandalphon na swój uszczypliwy sposób odpowiedział, że to absurd i nie będzie w spokoju wysłuchiwał, jak znieważa się jego honor. Stanęło na tym, że rozgniewany Koryu zabronił mu przychodzić na kolację. Sandalphon roześmiał mu się w twarz.
Krytyczna chwila minęła. Anioł zmusił się do zrobienia kroku. A potem następnego. I jeszcze następnego… I runął prosto w ramiona Liry, tracąc przytomność.
***
 Koryu zerwał się z krzesła prawie równocześnie z Belzebubem, ale to on pierwszy dopadł Sandalphona i oswobodził zszokowaną Lirę od jego ciężaru. Na początku myślał, że to jakiś jego okrutny żart – San był zdolny do takich szalonych zachowań. Jednak w porę przypomniał sobie ich walkę z harpiami Amaimona na granicy z Tharmas i ranę, którą otrzymał. Pewnie ostrze było zatrute. Żołnierze Amaimona słynęli z takich przewrotnych sztuczek.
 Książę ostrożnie położył anioła na ziemi i sprawdził mu puls. Żyje. Jeszcze.
 Tymczasem domownicy skupili się na stanie Liry. Dziewczyna odepchnęła ich z irytacją krzycząc, że nic jej się nie stało i że to na pewno nie był podstępny atak tego „cholernego anioła”, jak w przypływie złości Belzebub nazwał Sana.
Potem przykucnęła obok nieprzytomnego Serafina i zapytała:
- Co mu się stało?
- Trucizna. – odrzekł Koryu – Bardzo poważna. Była na ostrzu miecza, którym otrzymał ranę w czasie walki na posterunku granicznym.
- Jaką ranę? – zdumiała się.
Koryu rozpiął jego kamizelkę.
- Tę ranę.

Zakryła usta dłonią.
- Musimy mu pomóc!
- Jak? Znasz antidotum? Nawet nie wiemy co to za trucizna!
Usłyszał znajomy szelest sukni i uniósł głowę. Skrzyżował wzrok z zielonymi oczami Astarotte.
- Harpie Amaimona nie są zbyt nowatorskie w wybieraniu trucizn. Sądzę, że wystarczy uniwersalne antidotum. – powiedziała – Zabierzcie go do mojej pracowni. Liro, dasz sobie z tym radę?
Dziewczyna skinęła głową. „Matka musiała wtajemniczyć ją w meandra swojej wątpliwej sztuki!” – pomyślał Koryu.
- Dziękuję, mamo…
- Gdyby to był inny anioł, pewnie nie pozwoliłabym ci skorzystać z mojej pracowni. Ale ponieważ to Sandalphon zrobię wyjątek. – wiedźma wzruszyła ramionami.
- Dlaczego? – zapytała Lira.
- Szkoda mi go. Dość się już w życiu nacierpiał, żeby teraz umrzeć od trucizny pod niegościnnym dachem mojego interesownego męża!
- Więc zajmij się tym sama, a nie obarczasz Lirę obowiązkiem uzdrawiania cholernego anioła! –  sarknął Belzebub i kłótnia rozgorzała na nowo.
W tym czasie Minevra wezwała służbę, żeby zabrali nieprzytomnego Sandalphona. Lira bez słowa ruszyła ich śladem, najpierw obrzucając rodziców zrezygnowanym spojrzeniem. Rhett chciał za nią pobiec, ale Cherry podała mu kawałek ciasta na talerzu i dosiadł się do niej.
 Przez jedną straszną chwilę książę czuł się, jak w młynie.
                                                                 ***
 Powoli i nieuchronnie zagłębiał się w ciemności. Nie była dla niego niczym niezwykłym. Niczym przerażającym. Znał ją. Oswoił ją. Jeszcze będąc dzieckiem, wybrał ciemność na swoją przyjaciółkę. Jedyną i najwierniejszą. Był cieniem słońca. Niedoskonałą kopią własnego brata. Czerwonookim monstrum, wyklętym z emanacyjnego społeczeństwa…
 W czasach, gdy wraz z matką na stałe mieszkał w Emanacji, każdego dnia niecierpliwie czekał aż zapadnie noc. Tylko nocą mógł wyruszyć na długie spacery ulicami Empireum, by podziwiać dostojną architekturę miasta w świetle gwiazd. Chłód nocy, jej melancholijny spokój pomagały mu uczyć się panować nad emocjami, zagłuszać narastający gniew…
Chciał odejść z Emanacji, odnaleźć swoje miejsce w świecie, bo na pewno nie było wśród jego rodaków. Wśród aniołów. Nie wśród ich nieuzasadnionej nienawiści, która popychała ich do najgorszych przekleństw i rzucania w niego kamieniami.

To jego matka uparła się, żeby zostać. W kółko powtarzała, że nie da Serafielowi tej satysfakcji. Nie pozwoli mu zwyciężyć. Tymczasem nic nie wskórała. Bezsilnie obserwowała, jak podstępny Serafin niszczy jej synów, pamięć po jej ukochanym mężczyźnie i w końcu ją samą.
 Sandalphon głęboko współczuł swojej matce. Niegdyś lady Abdiel była damą dworu poprzedniego palatyna – Cassielle. Zakazane uczucie do Serafina Metatrona odebrało jej wygodne, dworskie życie, uznanie i szacunek należny arystokratce, a nawet jedno z urodzonych Metatronowi bliźniąt. Serafiel uczynił z niego członka zakonu Serafinów i nazwał imieniem jego ojca. Dziś to dziecko sprawowało funkcję palatyna Emanacji – dzierżyło największą władzę w państwie Boga. Syn, który pozostał przy Abdiel był jego kompletnym przeciwieństwem, pozbawionym złudzeń wyrzutkiem.
Gdy nikt się o ciebie nie troszczy, zaczynasz troszczyć się o siebie sam…
Tę jedną zasadę wyznawał Sandalphon.

Nie bez rozgoryczenia i wściekłości pogodził się ze swoim losem, i do czasu niespodziewanej podróży do Zoa, znosił go bez mrugnięcia okiem. Przebolał wszystko. Również fakt, że kiedy jego bliźniaczy brat został władcą Emanacji, niechęć i uprzedzenia aniołów względem niego wcale nie zmalały. Wręcz przeciwnie. Jeszcze przybrały na sile. To zmusiło Metatrona do usunięcia „Szkarłatnego Serafina” z oczu zawistnych arystokratów i zbulwersowanej opinii publicznej. Stanowisko ambasadora Emanacji w Ulro doskonale się do tego nadawało. Sandalphon odszedł bez krzty żalu, ale za to z prawdziwą ulgą w sercu.

Matka postanowiła mu towarzyszyć, albo raczej nie pozostawiono jej innego wyboru. Byli dla siebie jedynym oparciem, związani węzłem samolubnej miłości i niepisanym sojuszem przeciwko reszcie świata. Czasem jednak Abdiel była dla niego autentycznym ciężarem. Nie pozwalała mu zapomnieć o wszechobecnej nienawiści, wpajała nieposkromioną żądzę zemsty, ani na chwilę nie przestawała szeptać słodkich słów namawiających do odwetu, podczas gdy Sandalphon marzył jedynie o tym, by zostawić przeszłość za sobą. Z coraz większym trudem opierał się jej namowom, bo odkąd przeniósł się do Ulro na stanowisko ambasadora, popadł w skrajną obojętność wobec otaczającej go rzeczywistości. Wiedział, że droga, którą proponowała mu matka mogła go zawieść do całkowitej destrukcji, ale przestawało go to obchodzić
 
Wówczas przypadkowe spotkanie z ambasadorem Zoa – Belfagorem u Abaddon, administratorki Ulro, przywróciło mu spokój i wewnętrzną równowagę. Nie przypuszczał, że zaprzyjaźni się z kimś w przeciągu jednego dnia! Tak, ambasador Zoa był jego przyjacielem. Jedynym przyjacielem. Bez trudu zdobył jego zaufanie i sympatię, co Sandalphon zakwalifikował jako wręcz niemożliwy wyczyn, bo sam przestawał nawet ufać własnemu bratu… Belfagor oczarował go swoim tolerancyjnym zachowaniem, frywolną beztroską i spontanicznością. Nigdy go też nie oceniał, ani nie wykazywał oburzenia z powodu jego czerwonych oczu. Raz powiedział, że mu zazdrości, bo na taki „bajer” pewnie podrywa mnóstwo panienek. Sandalphon szczerze się wtedy roześmiał, zaskoczony pomysłem, że jego oczy można traktować jako atut.

Belfagor jako pierwszy zaakceptował go takim, jakim jest, przy okazji pomagając mu wreszcie zaakceptować samego siebie. Dlatego jego śmierć w lochach Orc tak wstrząsnęła Sandalphonem. Czuł się zobowiązany dotrzymać danego mu słowa, choćby ochraniany książę okazał się najbardziej upierdliwą osobą na świecie. 

Siedemnaście lat w Zoa i znajomość z Koryu otworzyły zupełnie nowy rozdział w jego życiu. Nauczyły go postrzegać świat w innych barwach. Może nie różowych, ale na pewno daleko im było do ponurej czerni… Udowodniły mu także, że czerwone oczy wcale nie są najgorszym problemem, jaki mógł go w życiu spotkać i że jeszcze nic nie jest przesądzone, a będzie dopiero wtedy, gdy sam na to pozwoli. Gdy naprawdę się podda. Owszem, Koryu jest zarozumiałym arogantem i nadętym bufonem, ale to właśnie od niego nauczył się tego myślenia. Niezłomna wola i upór księcia wzbudzały jego mimowolny podziw, lecz także niezdrową ciekawość, czy Koryu wygra tę niebezpieczną rozgrywkę z ojcem, którą prowadził od czasu swojego oswobodzenia z lochów Orc. Jednakże sam do końca nie wiedział, czy mu kibicuje…

Pod pewnymi względami byli do siebie bardzo podobni. Nie znosili się, a zarazem wzajemnie się dopełniali. Obu zależało na ich znajomości, ale żaden nie był na tyle odważny, czy dojrzały by się do tego przyznać.
W każdym bądź razie Sandalphon wreszcie czuł, że gdzieś zmierza. Wreszcie czuł, że odnajduje swoje przeznaczenie, głębszy sens życia. Nawiedzała go absurdalna myśl, że skoro miejsce Metatrona jest w Emanacji, a on jest jego cieniem, jego przeciwieństwem, to może na zawsze powinien związać swoje losy z Zoa? Tak, jak jego wygnany ojciec… Bywały jednak i takie dni, kiedy te zdumiewające wnioski zdecydowanie mu się nie podobały. Wywoływały w nim wewnętrzny sprzeciw i wtedy miewał szczególne napady cynicznego nastroju. Zazwyczaj wyładowywał go na księciu, wiele razy doprowadzając do prawdziwej awantury.

Ale to już nie miało znaczenia.
Dryfował w odmętach swojego umysłu, pogrążając się w postępującym marazmie.

Teraz już wiedział, po co przybył do Zoa. Nie po to, by więcej zrozumieć, nie po to, by spleść swoje losy z losami księcia i poznać tę cudowną, rudowłosą dziewczynę, lecz by spotkać śmierć. Doskonałą ciemność.
Taki był jedyny sens jego bolesnej egzystencji. Pogrążyć się w całkowitej ciemności. Zniknąć. Zniknąć, tak jak zawsze wszyscy chcieli.
 Światło przyszło z ogromną mocą, a delikatny dotyk na jego piersi zamienił się w przeszywające ciepło. Ze zdumieniem uniósł powieki i utkwił wzrok w zatroskanej twarzy córki Belzebuba. Wraz z widokiem jej ciemnobrązowych oczu i wydatnych kości policzkowych wróciła mu pamięć minionych wydarzeń. Walka na posterunku granicznym, spotkanie z Lirą, przybycie do Aragossy i w końcu niefortunna kolacja.
 W tej jednej chwili pomyślał, że Lira była naprawdę piękna. Rudowłosa, ciemnooka, smukła, hipnotyzująca… Absolutnie w jego typie. Co z tego, że ma siedemnaście lat, a on pamięta czasy sprzed buntu Lucyfera?
 Zmieszała się. Wzgardliwie przygryzła dolną wargę.

- Nie patrz na mnie tym wzrokiem! – w jej głosie zabrzmiały echa dawnej odrazy, którą tak często doświadczał w Emanacji.
Przełknął ślinę, a jego serce ścisnął nagły skurcz dawno nieodczuwalnego strachu.
- Wybacz. To ta czerwień jest taka rażąca…
Uniósł dłoń i zakrył nią oczy.
- Teraz lepiej?
***



 Naprawdę to zrobił.
W pierwszym odruchu złapała go za rękę i odsłoniła mu oczy.
 Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Znieruchomiała pod jego rozpalonym spojrzeniem, będącym swoistą mieszanką zdumienia, wdzięczności i jeszcze jednej emocji, której nie umiała nazwać, ale to właśnie ona wywołała dreszcz na jej plecach. Nie chciała dłużej trzymać go za rękę, lecz bała się poruszyć. Jego skóra była szorstka i zniszczona. Jej dotyk wywierał na niej niespodziewane wrażenie. Pomyślała, że ma typowo męskie dłonie – duże i trochę niezgrabne, zdecydowanie mało anielskie.
 
Zamknął jej dłoń w pułapce swoich palców i dopiero wtedy spontanicznie spróbowała wyrwać się z jego uścisku. Tylko sprawiła sobie ból, bo uścisk Sandalphona przybrał na sile.

- Teraz cię nie wypuszczę… – powiedział  cichym, miękkim głosem, przypatrując się jej spod przymkniętych powiek.
- Kto zatem skończy twój opatrunek? – zapytała rzeczowo.
- Wszystko mi jedno. Nie musi być aż taki dokładny!
Przelotnie zerknęła na jego muskularną pierś. Na tle jego jasnej karnacji odznaczała się niezliczona ilość blizn. Niektóre były tylko śladami po zadraśnięciach, a niektóre przypominały o naprawdę poważnych ranach. Nie zamierzała pytać w jaki sposób je otrzymał. I tak by jej nie powiedział! Jej wzrok bezwiednie powędrował w stronę jego umięśnionego brzucha. Zaczynało się na nim cienkie pasmo czarnych włosów, które znikało pod jego spodniami. Poczuła przypływ niespodziewanego podniecenia i odetchnęła, żeby odzyskać nad sobą pełne panowanie.

Pogładził kciukiem jej palec wskazujący. Udała, że nie zwróciła na to uwagi. 
- Po liczbie twoich blizn zdążyłam już zauważyć, że nie kończysz żadnych opatrunków. Ten jednak będzie zrobiony jak należy, bo ja podjęłam się tego zadania!

Niezłomnie spoglądała mu w oczy, żywiąc nadzieję, że jej stanowczość znowu na niego zadziała.
Nie bez ociągania puścił jej dłoń. Uśmiechnął się kącikami ust tym swoim ironicznym, odpychającym uśmieszkiem.
- Fachowa opieka, co? A czy pani wie, że to bardzo niebezpieczne służyć pomocą nieznajomemu? Szczególnie nieznajomemu aniołowi?
- Myślę, że nie ma w tym nic niebezpiecznego. Zwłaszcza, że jak sądzę, owy nieznajomy anioł jest mi za nią wdzięczny. – ona też się uśmiechnęła – z udawaną satysfakcją.

Tak naprawdę z trudem zachowywała swoją zwykłą pewność siebie.
- Wdzięczność nieznajomego anioła jest jeszcze bardziej niebezpieczna…
- Jakoś się go jednak nie boję. I sądzę, że nie powinnam.
Roześmiał się cicho już bez cienia poprzedniego sarkazmu. Czekała na jego ripostę, ale po prostu przymknął oczy i umilkł. Pomyślała, że wciąż czuje się osłabiony i nie ma siły na dalszą szermierkę słowną. Niech mu będzie. Zabrała się za kończenie opatrunku, ignorując napływ mieszanych uczuć wywołanych jego bliskością.

Już wcześniej wiele razy podobali jej się jacyś mężczyźni – usłużni synowie wasali Belzebuba, albo nawet zwyczajni przedstawiciele pospólstwa. Sandalphon był jednak tak od nich wszystkich różny, że nie potrafiła go zaklasyfikować w żaden, dotychczas jej znany sposób. Być może właśnie to było powodem jej nieoczekiwanej fascynacji.

„Ale to niedługo się skończy. – pomyślała z ulgą, mocno zaciskając bandaż na jego ranie – Anioł i książę wrócą do Beulah i najprawdopodobniej nigdy się nie spotkamy…”
- Gotowe. – oznajmiła – Jeżeli będziesz się oszczędzał, nie zostanie żadna blizna!

Nie odezwał się, więc wstała i zanurzyła ręce w misie z czystą wodą. Opłukała je i wytarła w ręcznik. Służące sprzątnęły ubrudzone krwią szmaty i misy z brudną wodą, a Lira zebrała mikstury matki do skórzanej torby, starając się nie zerkać z ciekawością na Serafina. W końcu nie wytrzymała i zrobiła to.

Gdyby wzrok mógł rozbierać, zapewne nie pozostawiłby na niej nawet bielizny. Przełknęła ślinę, skamieniała z oburzenia. Coś ścisnęło ją w żołądku i bynajmniej nie było to nieprzyjemne uczucie. W przebłysku świadomości pomyślała, że odwzajemnia jego pożądanie. Jej serce niebezpiecznie przyspieszyło, a ciało przeszedł gwałtowny dreszcz.

- Odpraw służące i chodź do mnie. – powiedział cicho.
Bicie jej serca zamieniło się w potężne dudnienie.
- Chyba trucizna pomieszała ci w głowie!
- Mówię poważnie. Co masz do stracenia?
- Więcej, niż ci się wydaje!
- Mhm… Czy to znaczy, że gdybyś nie była córką Belzebuba, pozwoliłabyś sobie na chwilę zapomnienia w moich ramionach?
Pytanie, na które nie znała odpowiedzi. Albo znała. Otworzyła usta i od razu je zamknęła.
Uśmiechnął się. Z niekłamanym zadowoleniem.
- Ech, bogini! – skwitował – Lepiej już idź, nim całkowicie uczynisz ze mnie swojego wyznawcę!
***
 Nie zauważył momentu kiedy on i Koryu zostali sami w jadalni. Astarotte schowała się w ziołowych oparach swojej nory, Lira, nie zważając na sprzeciw i niezadowolenie Belzebuba, opatrywała tego zuchwałego szpiega Metatrona, Rhett jak zwykle niepostrzeżenie się wymknął, a Minevra i Cherry wybrały się na wieczorny spacer po ośnieżonych ulicach Aragossy. Zawsze tak zresztą robiły, gdy dopisywała pogoda.

 Bawiło go, że Minevra aż tak zaprzyjaźniła się z buntowniczą, zamkniętą w sobie córką jego Eblisa. Jedną z ostatnio ulubionych rozrywek Bella było robienie jej z tego powodu złośliwych przytyków. Zwłaszcza, że Cherry była wyraźnie zazdrosna o czasami dość dwuznaczną troskę, okazywaną mu przez Minevrę. Od zawsze jego relacje z ciotką wyglądały właśnie w ten sposób. Cherry tego nie rozumiała. Nie miał jej tego za złe. Chyba tylko Eblis rozumiał uczucie łączące go z Minevrą.

 Eblis rozumiał wszystko.
 Nie spodobał mu się kierunek, w którym zmierzały jego myśli. Poczuł nagły ciężar w klatce piersiowej i musiał zaczerpnąć kilka głębokim oddechów, aby się go pozbyć
.
 Nie. Nie teraz. Teraz nie czas na wspomnienia. Teraz powinien być skupiony na swoim zadaniu. Na księciu…

 Podniósł na niego oczy. Koryu lekko odchylił się na krześle, sącząc żółty, tharmasiański napój zwany luteą z wysokiej filiżanki. Dwa pierwsze guziki koszuli pozostawił rozpięte. Chwilę admirował kształt jego szyi, przypominając sobie jak ją całował, gdy gwałtownie zrywał z niego koszulę pewnego, fatalnego wieczoru w pałacu Rintrah. Ogarnęło go tamto pożądanie i wbrew sobie wyciągnął ręce, by go do siebie przyciągnąć. Oczy Koryu rozszerzyły się ze zdumienia, ale pozwolił mu otoczyć się ramionami. Zastygli w uścisku. Książę oparł czoło na jego piersi, a Bell pieszczotliwie pogłaskał go po głowie. Na kolację rozplótł swoje sztywne, proste włosy. Chyba dawno ich nie ścinał, bo już sięgały mu za łopatki.
 Dłoń Belzebuba powędrowała w stronę jego karku i wślizgnęła się pod koszulę. Zdążył wyczuć coś nieprzyjemnie chropowatego na jego plecach, nim książę niespodziewanie wyrwał się z jego uścisku. Wstał tak raptownie, że aż przewrócił krzesło. 
 
 Bell z autentycznym przerażeniem przyglądał się zmianom, które zachodziły na jego przystojnej twarzy. Na moment zasnuł ją nawet wyraz rozpaczliwego szaleństwa.

- Nie dotykaj mnie! – warknął, wydobywając z siebie niski, gardłowy dźwięk, zupełnie niepodobny do jego zwykłego nonszalanckiego, acz spokojnego głosu – Nigdy więcej tego nie rób!
Belzebub również wstał.
- Co się z tobą dzieje, Koryu? – zapytał poważnie zaniepokojony.
- Wasza Książęca Mość! Tak masz się do mnie zwracać! Skończ z tą dziecinadą i siadaj! Mamy do omówienia wiele spraw! – ostatnie dwa zdania wypowiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Zaczął znowu nad sobą panować. Wygładził rysy twarzy, choć nadal nie zniknęły z niej czerwone plamy.

Ale zaraz, zaraz! Czyżby Koryu mu właśnie rozkazywał? Owszem zdarzało się to wcześniej, ale nigdy tak stanowczo i pewnie. Nie ruszył się jednak z miejsca, szybko analizując sytuację. Coś musiało się za tym kryć. Plecy Koryu były nieskazitelnie gładkie przynajmniej w chwili, kiedy się z nim kochał siedemnaście lat temu w Rintrah.
- Nie usiądę dopóki mi nie powiesz, co ci dolega. – odparł, wytrzymując jego palące spojrzenie.

- Nic mi nie dolega. Masz natychmiast usiąść! To rozkaz!
- Jestem margrabią Tharmas, marchii obłożonej embargo i blokadą militarną przez twojego ojca. Niby dlaczego miałbym słuchać twoich rozkazów?
- Nie wiem po jaką cholerę tutaj przyjeżdżałem! – nie wytrzymał Koryu, ponownie dając upust nagromadzonemu gniewowi – Absolutnie nic się nie zmieniło! Wciąż wydaje ci się, że masz nade mną władzę i możesz mną kierować, żeby osiągnąć swoje mniej, lub bardziej ukryte cele!
- Udowodnij, że tak nie jest. – specjalnie go podpuścił, ani na chwilę nie spuszczając uważnego wzroku z jego rozgniewanych, agrestowych oczu – Opowiedz mi co ci zrobił Lucyfer. Bo to musi być z nim związane. A potem przejdziemy do ważniejszych spraw. Muszę znać twoje powody, jeśli mamy ze sobą współpracować na równych prawach. Chcesz tego, prawda?

Koryu zacisnął usta, powstrzymując się od pierwszej odpowiedzi, która przyszła mu na myśl. Bell wiedział, co chciał mu właśnie powiedzieć i jak dobrze dobranych, nienawistnych użyłby słów. W głębi ducha zdawał sobie sprawę, że na nie zasługuje. W przypływie słabości uległ namiętności księcia i spędził z nim noc – długą, bolesną, szaloną… Skrzywdził go w najgorszy z możliwych sposobów, skrzywdził siebie. Bell znał się już na tyle dobrze, by z przekąsem stwierdzić, że ma skłonność do tak dalece posuniętego, emocjonalnego masochizmu. Zrywanie zakazanych owoców leżało w jego niepokornej naturze.

Tym razem jednak słono za to zapłacił. Wyciągnął rękę po najwyżej rosnący owoc i złamał gałąź, na którym rósł…
Utkwił wzrok w krajobrazie za oknem, dając księciu czas do namysłu. Prószył delikatny śnieg, powoli osadzając się na parapecie. Tak naprawdę nie spodziewał się, że Koryu zrezygnuje z robienia mu wyrzutów. Chociaż darzył go wielkim, nienasyconym uczuciem, miał poważne wątpliwości, czy nadawał się na następnego, zoańskiego króla. Zbyt wiele było w nim gniewu, zbyt wiele mściwych myśli…

- Zapewne słyszałeś o śmierci Belfagora? – tym bardziej zdziwił go pozbawiony wszelkiego wzburzenia głos Koryu, który wydobył go na powierzchnię jego rozmyślań i przywrócił rzeczywistości.
Belzebub spojrzał na niego z ciekawością, unosząc brwi.
- Nie. Tharmas jest kompletnie odcięte od świata. Jak do tego doszło?
- Zaraz po tym, kiedy odszedłeś na wygnanie, ojciec zaprosił mnie na uroczysty bankiet. Był zdecydowanie mało uroczysty, ale za to bardzo osobliwy. Lucyfer ogłosił na nim kilka dekretów bezpośrednio wymierzonych w starodemońską arystokrację. Między innymi nakazywał, by na jego widok padać na twarz w aż nazbyt pokornym ukłonie. Wyśmiałem ten pomysł, co okazało się być dla ojca doskonałym pretekstem do zademonstrowania swojej nowej władzy. Za jakąkolwiek wypowiedzianą na jego temat zniewagę karze chłostą…

Margrabia zacisnął dłoń w pięść.
- Niemożliwe! Nie odważył się!
Koryu uśmiechnął się gorzko. Zdjął kamizelkę i zaczął rozpinać koszulę. W końcu zsunął ją z ramion i odrzucił na krzesło.
- Odważył.
Odwrócił się tyłem. Belzebub nie wierzył własnym oczom. Przez jego plecy poziomo ciągnęły się grube, czerwone pręgi. Mimowolnie zbliżył się do niego i dotknął jednej z nich. Była nieprzyjemnie chropowata, tak jak ta, którą wyczuł w okolicach jego karku. Książę zadrżał i cofnął się, by uniemożliwić mu dalsze badanie.
- Ale… Jak to możliwe, że w ogóle się nie zagoiły?! – zapytał, nie zdając sobie sprawy jak rozpaczliwie brzmi jego głos – Nie pozwolił obejrzeć tego żadnemu lekarzowi? A magia uzdrowienia?
- Było na to za późno, gdy Belfagor i jego czerwonooki przyjaciel wyciągnęli mnie po trzech miesiącach z lochów Orc. Belfagor zginął podczas zbrojnej akcji odbicia mnie z lochów, skazując na towarzystwo Sandalphona, bliźniaczego brata palatyna Emanacji.
- Co?! Zamknął cię w lochach Orc?! W takim stanie?!
Ogarnęła go fala nieposkromionej wściekłości. Oparł ręce o stół i zaczerpnął kilka szybkich oddechów, żeby odzyskać nad sobą panowanie.
- Łajdak! Cholerny łajdak!
Niespodziewanie Koryu uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiły się figlarne błyski.

- Teraz nasze życiorysy naprawdę się powieliły! Z tobą też twój ojciec nie obszedł się zbyt łaskawie! Przynajmniej tak twierdziłeś w tym pamiętniku, który spaliłem…
Bell odwrócił się do niego, mrugając z niedowierzaniem. Książę radził sobie ze swoją tragedią lepiej, niż się tego spodziewał. Kiedyś, całkiem słusznie zresztą, obwiniłby go za atak Lucyfera i jeszcze okazał niezadowolenie i zazdrość z powodu jego małżeństwa z Astarotte. Pewnie również zaatakowałby jego dzieci, tymczasem jak zaobserwował Belzebub, całkiem dobrze dogadywał się z Lirą i z nieco zbyt cynicznym uśmiechem przyglądał się Rhettowi. Nie były to jednak przejawy jego jadowitości, a raczej przychylnego zaintrygowania. Coś się w nim rzeczywiście zmieniło. Teraz wreszcie rozszyfrował tę emocję, którą dostrzegł w wyrazie jego twarzy, kiedy ujrzał go po raz pierwszy w swojej bibliotece. To nie było zrezygnowanie, tylko pogodzenie się z losem. Pogodzenie się ze sobą. Czy zawdzięczał to karze chłosty, miesiącom w lochach Orc, czy może… znajomości z tym pyskatym, anielskim odmieńcem?

Ta ostatnia ewentualność bardzo się Bellowi nie spodobała. Tak samo jak świadomość, że może istotnie przestał wywierać ten dawny, nieodparty wpływ na swojego małego księcia.
Zapragnął znowu trzymać go w ramionach, zaspokoić swoją egoistyczną żądzę, tym bardziej nieopanowaną, bo czuł, że Koryu wymyka mu się z rąk. Jeszcze raz, nie zważając na jego sprzeciw przyciągnął go do siebie i pocałował, czując jak jego usta uginają się pod naporem jego warg. Sięgnął do nich językiem, doszczętnie krusząc opór księcia.
Wtedy rozległ się zduszony, kobiecy okrzyk. Bell skamieniały ze strachu, że zaraz ujrzy ją w progu, oderwał się od ust Koryu i napotkał zszokowane, przerażone spojrzenie swojej córki.
***
 Nie powstrzymała krzyku. To było od niej silniejsze.
 Wracała od Sandalphona, rozmyślając nad swoim lekkomyślnym zachowaniem w jego obecności. Wbrew sobie uśmiechnęła się czarującym, rozmarzonym uśmiechem, wspominając jego zuchwałe słowa: „Odpraw służące i chodź do mnie”. Dotąd żaden mężczyzna nie odważył się na tak śmiały szturm fortecy jej dziewczęcej niewinności i oporów wpojonych przez staranne, arystokratyczne wychowanie. Myślała o rozpalonym wyrazie jego szkarłatnych oczu, umięśnionej klatce piersiowej pokrytej bliznami i dotyku szorstkiej dłoni, jednocześnie zastanawiając się co jeszcze mogłaby odkryć, gdyby uległa jego arogancji.
 „Odpraw służące i chodź do mnie”.
 
Przypomniała sobie ojca i jej radosny nastrój od razu uległ zmianie. Czy podobałoby mu się, że jego szlachetna córka jawnie flirtuje z aniołem? W dodatku Serafinem, tak blisko spokrewnionym z niebiańskim palatynem? Znała odpowiedź i ogarnął ją nagły, przeszywający chłód. Cóż za niedorzeczność! Powinna poszukać sobie odpowiedniejszego kandydata do dokładniejszego zgłębienia jej wdzięków! Jakiegoś zacnego, tharmasiańskiego arystokratę, albo nawet kogoś o znacznie wyższym pochodzeniu, kogoś równego jej szlacheckim stanem… Jako córka naczelnika jednej z czterech najważniejszych krain, miała prawo ubiegać się nawet o względy księcia Zoa… Koryu był całkiem uprzejmy, dobrze wychowany i szarmancki. No i bezsprzecznie przystojny. Zdecydowanie bardziej do niej pasował wizualnie, niż jasnowłosy Sandalphon. Lira – księżniczka Zoa. Ojciec bardzo by się z tego ucieszył! Na pewno byłby z niej jeszcze bardziej dumny… Znowu się do siebie uśmiechnęła. Lubiła napawać się myślą, że Belzebub jest z niej dumny.
 
Lekko pchnęła drzwi do jadalni. Zamierzała pomóc ojcu w goszczeniu księcia. Spróbuje trochę lepiej go poznać. Może odkryje w nim coś interesującego. Coś, czym Jego Książęca Mość przebije Sandalphona…
 Widok, który ukazał się jej oczom rzeczywiście przebił wszystko i pozbawił ją tchu, zmusił gardło do głośnego okrzyku… Nogi się pod nią ugięły. Nie upadła tylko dlatego, że złapała się framugi.
 Belzebub całował księcia.
 
Nagle dopasowała wszystkie elementy układanki, które zbierała, odkąd tylko spotkała Koryu i jego anioła na bocznej drodze do Aragossy. Ciągłe drwiny Sandalphona ze zmieszanego tym księcia, jego nieprzyzwoite zdumienie, gdy usłyszał, że była córką margrabiego, wylewne przywitanie jakie zgotował mu zwykle tak nieczuły i obojętny Belzebub… Również nienawiść Astarotte do męża stała się nagle boleśnie zrozumiała. Ile lat dokładnie liczy książę? Wygląda bardzo młodo, Lira dawała mu najwyżej trzydzieści lat, a jej ojciec był starodemońskim arystokratą, pamiętającym czasy, kiedy w Emanacji podobno przebywał Bóg!
 
Cała ta okropna wiedza spadła na Lirę, jak piorun z jasnego nieba i obarczyła ciężarem, którego jej serce nie potrafiło udźwignąć.
 „Nienawidzę tych wiecznych tajemnic ojca. Kryje się za nimi coś mrocznego!” – usłyszała w głowie tak często powtarzane słowa Rhetta.
 Miał rację. Miał cholerną rację! W tej jednej chwili poczuła, że łamie się pod ciężarem prawdy.
 Belzebub już ją zauważył. Puścił oniemiałego, półnagiego Koryu i ruszył w jej stronę.
 
Tak. Jakże on szybko potrafi reagować! Cóż za imponujący refleks! I pomyśleć, że dopiero przed chwilą zastanawiała się, jakby ocenił jej fascynację Sandalphonem. Obecnie jego zdanie zupełnie przestało ją obchodzić. Nie tylko w tej, ale w każdej kwestii!
 Była nieodrodną córką swojego ojca. Potrafiła reagować równie szybko i sprawnie, jak on. Nim się do niej zbliżył, odwróciła się i wybiegła na korytarz.
- Lira! – krzyknął za nią.

Pobiegła prosto przed siebie w stronę wyjścia na dwór. Pozwoliła ponieść się swoim nogom, bezmyślnie wybierając kierunek ucieczki. Wypadła prosto na mróz, ubrana jedynie w wieczorową, żółtą sukienkę, na którą wracając od Sandalphona zarzuciła krótkie wdzianko podbite rudym futrem. Przeszył ją paraliżujący powiew chłodnego, tharmasiańskiego wiatru, ale nie przestawała biec. Znajdowała się na wewnętrznym dziedzińcu pałacu margrabiego. Latem znajdował się tutaj skromny ogród i nawet tryskała fontanna. Teraz woda była zamarznięta, rośliny obumarły, a powykręcane konary wysokich drzew pokrywała gruba warstwa śniegu. Skręciła w najbliższą, obficie ośnieżoną alejkę i po kilku nieuważnych krokach obcas od jednego z jej eleganckich, żółtych butów poślizgnął się na oblodzonym chodniku. Runęła do przodu, zasłaniając twarz łokciami. Jęknęła z bólu, wyrzucając sobie głupotę i niezdarność. Wtedy czyjeś silne ręce podniosły ją z ziemi i otoczyły znajomym ciepłem. Zapach korzennych perfum ojca, zmieszany z charakterystycznym swądem jego papierosów sprawił, że zakręciło jej się w głowie.
- Liro, córeczko… Nie uciekaj przede mną…
***
 Lira drżała w jego ramionach. Jej oddech utworzył parę na mroźnym powietrzu. Nieustannie padający śnieg osiadał na jej rubinowych włosach. Strząsnął go ręką, a potem pogładził jej policzek.
- Wracajmy do domu… Zmarzniesz. – poprosił.
Odpowiedziała mu twardym spojrzeniem zarezerwowanym dla natrętów i arystokratów, lekceważących ją podczas formalnych negocjacji. Wyrwała się z jego uścisku i odepchnęła od siebie.
- Chcę zostać sama. Lepiej wracaj zabawiać księcia!

Zraniła go, ale nie dał tego po sobie poznać. W myśli wyrzucał sobie folgowanie głupiej żądzy. Przecież mógł przewidzieć, że ktoś wejdzie do jadalni, choćby z ciekawości, albo powodowany głodem do końca niezaspokojonym podczas kolacji. Dobrze, że to była Lira. Co by się stało, gdyby na przykład Rhett nakrył go całującego Koryu? Nie wiedział. Kompletnie nie wiedział. Syn stanowił dla niego wieczną zagadkę. A teraz okazywało się, że również córka. Wpatrywała się w niego nieprzeniknionym, wyniosłym spojrzeniem swoich ciemnobrązowych oczu, które nagle odebrało mu całą pewność siebie i zasiało w sercu wątpliwości. Kiedyś śmiał się z krążących opinii, że onieśmielał swoim wzrokiem. Nigdy nie przypuszczał, że na własnej skórze doświadczy tego nieprzyjemnego uczucia. Lira miała jego ciemne, przeszywające oczy i właśnie zadawała mu nimi niesamowitą torturę, bez litości sięgając do jego najskrytszych sekretów i długo tłumionych emocji. Był bezbronny. Może pierwszy raz w życiu trafił na aż tak godnego siebie przeciwnika.

- Przykro mi, że nie jestem tą osobą, za którą mnie miałaś. – powiedział w końcu, przerywając złowrogą ciszę.
Uśmiechnęła się z politowaniem, tym grymasem bardzo przypominając mu Astarotte. Im była starsza, tym bardziej jej twarz nabierała ostrych rysów matki. Dziwne do czego potrafi doprowadzić nienawiść. Za jej sprawą powołał do życia dwójkę swoich dzieci. Nie tak panicz Bell z Aragossy wyobrażał sobie swoją przyszłą rodzinę. Nie z tą kobietą. Nie w tym czasie. Nie w ten sposób…

- Wręcz przeciwnie. Jesteś dokładnie taki jak zawsze myślałam. Ja i Rhett. Różnica jest tylko taka, że Rhett się ciebie boi. A ja… ja na próżno łudziłam się, że mimo tego jaki jesteś i kim jesteś mógłbyś nas kochać!
- Owszem, nie kocham waszej matki i nigdy tego nie ukrywałem. Ale to nie znaczy, że nie kocham was! – odparł, dając się ponieść wzrastającej irytacji– A więc na widok mojego pocałunku z księciem doszłaś do wniosku, że nie kocham własnych dzieci? Bardzo pokrętna logika, skarbie! Jeszcze się z taką nie spotkałem!
Jej policzki pokrył rumieniec gniewu. Zadrżała jej przy tym prawa powieka dokładnie tak samo jak Astarotte, gdy zamierzała rozpętać awanturę.
- Czy to z powodu związku z księciem, Lucyfer wyrzucił cię z dworu? – zaatakowała.
Nie wierzył własnym uszom. Z trudem powstrzymał rozzłoszczoną odpowiedź, która cisnęła mu się na usta.
- Źle to wszystko zrozumiałaś, Liro…– mruknął.
- A co tu jest do rozumienia, tato?

Spojrzał jej w oczy i tym razem to ona się zmieszała. Umilkła. Milczała jeszcze długo potem, wsłuchana w ostrą barwę jego głosu, wpatrzona w jego porcelanową twarz, nagle odmienioną pod wpływem kłębiących się w nim, zapomnianych, lub skutecznie uciszanych uczuć. 
Być może tego właśnie potrzebował. Wyrzucić z siebie każdy grzech, każde przekleństwo, każdą namiętność i każde cierpienie. Jeszcze raz rozdrapać stare rany, pozwolić popłynąć dawno zaschniętej krwi… I być może nie było na świecie nikogo bardziej odpowiedniego, niż ona, by wysłuchać jego słów. Powiedział jej absolutnie wszystko. Nawet o pierwszej żonie i czasach zjednoczenia Zoa, nawet o Lamii, żonie Eblisa. A potem o swojej dworskiej karierze, długoletniej znajomości z Eblisem i miłości, która ich łączyła. Powiedział jej o nieudolnych rządach Lucyfera, zakusach Azazela, skomplikowanych relacjach z Koryu i romansie króla z niebiańskim palatynem Metatronem. Zapytała wtedy: „Bratem Sandalphona?”, by po uzyskaniu potwierdzenia ponownie umilknąć i analizować nawał dostarczanych jej informacji. Powiedział jej do czego doprowadził ten romans i w jakie szaleństwo popadł Lucyfer, gdy Metatron odrzucił jego namiętność. Powiedział jej o zemście na królu, którą tak starannie opracował i zamierzał w końcu wprowadzić w życie.

Myślał, że będzie przerażona jego planem, zacznie prosić, by z niego zrezygnował i wypominać mu instrumentalny stosunek do Astarotte, dziecinny upór i bezwzględność. Tymczasem ona jeszcze krótką chwilę milczała, by na sam koniec zapytać:
- Jak mogę ci pomóc, tato?
***
 Przyglądała się prawdziwemu obliczu ojca – bez obojętnej maski i jego zwykłego wyrachowania. Była wzruszona jego opowieścią i zarazem dumna, że uczynił z niej swojego powiernika. Gniew minął. Pozostało wrażenie, że rzeczywiście go przeceniała. Nie był wcieleniem doskonałości. Miał swoje wady, a nawet mnóstwo wad oraz powody, by postępować w ten, a nie w inny sposób. Z jednej strony chyba mu zazdrościła. Prowadził ekscytujące, barwne życie… Chciałaby, żeby chociaż połowa jego wrażeń stała się także jej udziałem. Dlatego zaofiarowała mu swoją pomoc. Czekała w napięciu jak na nią zareaguje. Nie przeliczyła się.
 
Belzebub uśmiechnął się szerokim, szczerym uśmiechem i swobodnie otoczył ją ramieniem. Zadrżała z zimna. Zdążyła zapomnieć o przeszywającym ją chłodzie. Ojciec poprowadził ją z powrotem do domu. Do ciepła.
- Potrzebuję pełnej kontroli sytuacji w Beulah. – odezwał się w końcu – Kogoś, kto dyskretnie wesprze Koryu, będzie mu służył dobrą radą i jednocześnie uważał na Sandalphona… Potrzebuję też kogoś, kto wybada zamiary i zdanie Azazela na temat nowych zasad rządzenia Lucyfera i w razie jego sprzeciwu wobec tej polityki, ten ktoś powinien nawiązać z nim  kontakt i w moim imieniu przekonać do naszej sprawy… Wiem, że moja chęć zawarcia układu z markizem Urthony wydaje się co najmniej dziwna, ale mam podstawy sądzić, że może się zgodzić nam pomóc. I wreszcie potrzebuję kogoś, kto przygotuje w Beulah kryjówkę dla Cherry. Zamierzam w odpowiednim czasie wyprawić ją do stolicy, żeby mogła odegrać swoją rolę w spisku…

Z wrażenia zakręciło jej się w głowie.
- A tym kimś… miałabym być ja?
- A któż inny? Jesteś moją córką, aktualnie jedyną osobą, której ufam…
- Mam wyruszyć z Koryu i Sandalphonem do Beulah?
- Decyzja należy do ciebie. Zrozumiem, jeśli odmówisz. Powiem więcej – będę czuł ulgę. Ale stało się. Wyznałem ci prawdę. Poza tym nie wiem, czy Koryu sam poradzi sobie z tym wszystkim…
- Mam siedemnaście lat…
- Moja przygoda z wielkim światem także zaczęła się, gdy byłem w tym wieku…

Odwzajemniła jego promienny uśmiech, wsłuchując się w radosne bicie swojego serca. Właściwie już podjęła decyzję w chwili, gdy zaoferowała mu pomoc.
Na progu czekał na nich książę – kompletnie ubrany, nawet w swój cętkowaty płaszcz. Posłał jej badawcze, zaciekawione spojrzenie.
- Co tak długo? – zapytał – Już zaczynałem się o was martwić!
- Martw się lepiej o siebie! – odparła arogancko, podniesiona na duchu świadomością, jak istotne zadanie przydzielił jej ojciec i jak bardzo wierzył w jej umiejętności – Zapowiada się, że zbyt prędko nie uwolnisz się od mojego towarzystwa!
- Sandalphon na pewno się z tego ucieszy! – zadrwił, mierząc ją szyderczym, domyślnym wzrokiem, a ona pomyślała, że ktoś wreszcie musi utemperować jego złośliwość.

  Z przyjemnością podejmie się również tego zadania!
W końcu była boginią z Tharmas.
KONIEC
tekst: Magdalena Pioruńska
ilustracje: Julita Mastalerz

  
 
 Autor: MiSS_P
 Data publikacji: 2009-12-04
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 5 miejsce w konkursie o Nagrodę Mythai 2009
+Dobry, dojrzały styl, brak błędów, czyta się płynnie. Duża ilość opisów, ale dobrych.
+ Można wczuć się w bohaterów, choć czasem niełatwo nadążyć za zmianą perspektywy. Istnieją relacje między bohaterami, czuć miedzy nimi emocje.
+/- Historia stanowi pewną całość, choć niekoniecznie zamkniętą; inne elementy są też opublikowane.
+ Ilustracje dodają uroku.
+ Nowy, swoisty świat na podstawie utworów Williama Blake’a, chociaż słabo wyrysowany, być może ze względu na fakt, że mamy do czynienia z częścią większej całości.
- Kolejny wątek homoseksualny w fantasy, opowiadany przez kobietę. Po prostu nie mogę tego polubić. Zwyczajnie nie interesują mnie inne orientacje seksualne niż moja własna :/
Autor: Whitefire Data: 11:07 3.02.10
 Dziękuję
Dziękuję za szczegółowy i kompetentny komentarz, sprawił mi dużo radości. :) Co do wątków homoseksualnych, wszystko jest oczywiście kwestią gustu, a z gustami się nie dyskutuje. ;)
Autor: MiSS_P Data: 18:25 6.02.10


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 166 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 166 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Gdybyśmy sami więcej myśleli, mielibyśmy więcej złych i więcej dobrych książek.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.