Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Denrir

„Denrir”

 

Dzień powoli się już kończył, ale dla niego była to najlepsza z możliwych pór. Las płonął wówczas ogniem słońca, wydłużały się cienie sosnowych pni. W jakiś niezrozumiały sposób poprawiało mu to humor.

 - Denrirze, zaczekaj! – ledwo słyszalny, dziewczęcy głosik gonił go od opuszczenia Polany Driad. Machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.

 - Daj już spokój, Miloi – rzucił zdawkowo przez ramię, nie przerywając marszu. Kilka suchych igieł opadło na jego ramię, obleczone w szmaragdowy rękaw dłuższej szaty. Strącił je niecierpliwym ruchem, uśmiechając się mimowolnie i mrużąc blade oczy od zabłąkanych promieni słońca, prześwitujących przez gałęzie.

 - Denrir, proszę, przemyśl to jeszcze…! – zaśpiewał ten sam głos, tym razem bliżej. Denrir drgnął, zatrzymując się i unosząc głowę. Z najniższej, sosnowej gałęzi patrzyła na niego wiewiórka o kasztanowej sierści, mieniącej się płomieniem nadchodzącego zachodu.

 - Przemyślałem – odparł szczerze Denrir, zakładając ramiona na piersiach. – To jedyne wyjście, jakie mi zostało.

 - Bzdura! – wiewiórka w mgnieniu oka zbiegła z drzewa i znalazła się na ziemi, porzucając zwierzęcą powłokę. – Działasz pochopnie – oświadczyła prawie szeptem niziutka, przybrana w brązy dziewczynka o grzywie kasztanowych loków. Nawet w postaci drzewnej wróżki była od niego niższa o pół głowy. Uśmiechnął się szerzej, gdy łypnęła nań błyszczącymi ślepkami płochliwego zwierzątka.

 - Aż tak się o mnie martwisz, Miloi? – zagadnął Denrir, pochylając się lekko, aż pieczołowicie zaczesane na plecy białe włosy opadły ciężko na ramiona. – Niepotrzebnie…Wiem, co robię.

 - Idziesz do ludzi – wyszeptała jękliwie wróżka, załamując cieniutkie paluszki, przypominające jałowcowe gałązki.

 - Nie do ludzi, tylko do ich wyroczni – poprawił wróżkę Denrir, wymijając ją. – Tu blisko, pod samym lasem…

 - Denrirze! – podniosła głos Miloi, zatykając prawie od razu usta rękoma. – Denrirze – powtórzyła dyskretnym szeptem, biegnąc za nim zwierzęcym truchtem. – Po co ci jakaś wyrocznia? Nawet nie wiesz, czy to działa…

 - Ludzie tam chodzili – odparł prostodusznie Denrir, uchylając się od niższych zarośli, które wczepiły się kolcami w jego ubranie, jakby jeszcze one chciały go zatrzymać.

 - Bo to ludzka wyrocznia, Denrir – odezwał się ktoś tuż przed nim. Denrir przystając, oparł plecy o nagrzany słońcem pień, pachnący żywicą i sosnowym lasem. Teraz poczuł wzbierającą falę tęsknoty za tym zacisznym miejscem, które miałby niedługo opuścić.

 - Myślisz, że wyrocznia dla ludzi specjalizuje się w obsługiwaniu gnomów? – lekko ochrypły, przeciągający sylaby głos oznajmił przybycie nowego sprzymierzeńca Miloi. Z krzaków wychynął chudy wyrostek, otulony gęstym, rudym futrem, sięgającym do pasa. Denrir zmarszczył brwi, unosząc głowę.

 - Ludzie już dawno nie korzystają z tej wyroczni – burknął na swoje usprawiedliwienie. – Nikt mnie tam nie zobaczy…

 - Jesteś pewien? – wyrostek w futrze pieszczotliwie pogładził kryzę płonących od słońca, rudych włosów. Uśmiechnął się szelmowsko, szczerząc śnieżnobiałe kły. – Nawet mnie czasem widziano w tamtych okolicach. Ludzie potrafią się czaić jak drapieżniki…

 - Nie pouczaj mnie, Lisie – zdenerwował się Denrir, opierając od niechcenia dłoń na głowni miecza, przytroczonego do boku na ciemnym sznurowadle. Lis zauważył ten ruch.

 - Widzę u ciebie determinację, Denrirze – pazurzaste dłonie uniosły się w geście poddania. – Pamiętaj jednak, co mówiłem. Gnomy nie są mile widziane wśród ludzi…

 - Wiem – powiedział głośno Denrir, spuszczając wzrok. – Przecież wiem… - wymruczał do siebie. Miloi skarciła Lisa wzrokiem, nieśmiało podchodząc do przyjaciela.

 - Denrirze… - zaczęła, podnosząc rączkę o jałowcowych palcach. Denrir odtrącił jej paluszki, nim dotknęły jego barku.

 - W porządku Miloi – powiedział, odwracając ku niej głowę. – W porządku, Lisie – rzucił w kierunku wciąż uśmiechającego się wyrostka. – Wiem, że się o mnie martwicie, ale naprawdę, przemyślałem swoje działania. I wiem, że podjąłem słuszną decyzję.

 - Driady już za tobą tęsknią – napomknął Lis, opadając na kolana. Chwilę później z wysokiego chłopca pozostał jedynie blask rudego futra, trójkątnych uszu i puszystego ogona. Lis oblizał czarne, fizycznie uśmiechnięte wargi. – Jako człowiek nie będziesz mógł więcej z nimi tańczyć przy świetle księżyca…

 - Lisie! – Denrir zamachnął się ramieniem, lecz nie trafił. Lis zręcznie uchylił wąski pysk i zbiegł w głąb lasu, śmiejąc się perliście.

 - Wspomnienia będą cię bolały – szepnęła Miloi, ocierając oczy szybkim, nerwowym ruchem. Denrir nie mógł się powstrzymać. Uniósł łagodnie kąciki wąskich warg.

 - Więc wierzysz, że mi się uda? – Denrir miękkim ruchem uniósł szczupłą twarzyczkę wróżki na poziom swoich oczu.

 - Jak…miałabym nie wierzyć..! – parsknęła Miloi, rozmazując po policzkach cieknące spod powiek łzy. – Zawsze wierzyłam…

Denrir także się wzruszył. Wyprostował się, chowając ręce za plecami.

 - Czas na mnie – chciał, żeby jego głos brzmiał raźno. Miloi nie odpowiedziała, pochlipując w zagięcie łokcia. Nim jednak Denrir odkleił się od drzewa, poczuł ostre końce jej palców w zagłębieniu nadgarstka.

 - Weź to ze sobą – powiedziała Miloi, pociągając zadartym noskiem. Denrir rozwarł dłoń i ujrzał na niej kawałek kory, nawleczony na mocny rzemyk.

 - Miloi…

 - Przez to o mnie nie zapomnisz – wybąkała drzewna wróżka, wbijając zawstydzone spojrzenie w leśne runo. Denrir chciał coś powiedzieć, ale słowa zamarły mu w gardle. Podniósł tylko rękę, by pogładzić jej kasztanowe loki, po czym obrócił się na pięcie i odszedł, zagłębiając się w zarośla. Las żegnał odchodzącego gnoma zwyczajowymi odgłosami nadchodzącego wieczora, które tym razem drążyły mu serce niezrozumiałym żalem.

 

            Wyjście z lasu nie trwało długo; dla gnoma, który spędził w nim większość życia, każda, choćby najbardziej zatarta czasem ścieżka stawała się pewną drogą ku nieuchronnemu przeznaczeniu. Denrir wiedział, dokąd ma pójść. Za lasem, po opuszczeniu największych gęstwin rozlewały się płaszczyzny zaoranych pól i pozostawionych pod ugór połaci ziemi. Denrir nie czuł się zbyt pewnie, wkraczając na wąską ścieżkę, rozszerzającą się w prawdziwy gościniec w miarę, jak schodziło się między łąki. Starał się opanować drżenie rąk i przemożne pragnienie ukrycia się gdzieś. Aż nazbyt dobrze wiedział, że gnomy bywały najlepszą rozrywką dla ludzi, nawet wówczas, kiedy niczym im nie zawiniły. Ludzie po prostu nie znosili odmieńców i Denrir rozumiał to. Sam odczuwał do siebie wstręt, ilekroć patrzył na swoje odbicie w zwierciadlanych taflach wód. Bo komu podobałby się gnom? Denrir aż się żachnął. Obrzydlistwo. Blada, pergaminowa skóra, naturalnie zmarszczona na grzbiecie nosa, jak u prosięcia. Małe, niebieskie oczka o prawie niewidocznych rzęsach. Szerokie usta. A przede wszystkim wzrost. Ile to razy nawet leśne nimfy wyśmiewały jego wzrost, kiedy sądziły, że tego nie słyszy. Nic dziwnego, jak na gnoma i tak był niski. Denrir westchnął, rozglądając się uważnie. Dostrzegł wyrocznię niemal od razu i pospieszył czym prędzej w jej kierunku. Miał wrażenie, że las za jego plecami rozszumiał się setkami chcących go powstrzymać głosów, usiłował jednak nie zwracać na to uwagi. Instynktownie pochylił jasną głowę, zdając sobie sprawę, że może być widoczny w latarnianym świetle zachodu, pola jednak wydawały się puste. Wydeptana ścieżka rozrosła się do rozmiarów porządnej drogi, rosnące wzdłuż niej zioła i wysokie trawy nie były już w stanie całkowicie go zasłonić. W połowie gościniec pękał na dwoje i biegł wąziutką, zarośniętą już ścieżyną do małej, kamiennej chatynki, obwieszonej zwiędłymi kwiatami. Wyrocznia. Denrir nabrał powietrza w płuca i przyspieszył kroku. W szczerym polu jasnowłosy gnom zatrzymał się nabożnie przed zmurszałą chatką, dotykając rękoma serca, które waliło jak oszalałe. Skłonił się lekko, niepewny jak się zachować wobec tak potężnej siły, podszedł do uchylonych drzwi, wyciągnął rękę, by je uchylić.

 - Przybyszu, zatrzymaj się i cofnij dłoń zachłanną! – zachrypiał głośno obcy głos i Denrir mimowolnie wzdrygnął się ze strachu. Zza chatynki wyszedł zgrzybiały starzec, powłócząc lewą nogą i wspierając przygarbione ciało na drewnianym kosturze. Pokryte bielmem oczy, ukryte w fałdach skóry wskazywały, że starzec jest ślepy. Gnom odetchnął z ulgą.

 - O nieświadomy swego losu, cóż chciałeś uczynić…? -  ciągnął staruszek. Denrir zmierzył go spojrzeniem; w połatanej kapocie, z długą siwą brodą wyglądał raczej na żebraka. – Czyż chciałeś przemocą uzyskać pomoc świętej wyroczni?

 - Nie! – zaprzeczył gorąco Denrir, cofnąwszy się o krok. – Nie, ja tylko chciałem…

 - Każdy, kto przybywa w to miejsce, pragnie pomocy wielkiej siły – mówił ochryple starzec, potrząsając kosturem. – Jako strażnik wyroczni nakazuję ci baczyć na słowa, którymi do wyroczni przemówisz. Wiedz bowiem, że święta moc nie wysłucha cię, jeśli nie zrymujesz swych słów na kształt błagalnej pieśni.

Denrir nie widział problemu. Nie raz pomagał driadom układać słowa do piosenek i bajek, które mogły później opowiadać swoim drzewom.

 - Dobrze – powiedział gnom. Starzec podniósł nieco głowę, wydymając nozdrza.

 - Czuję zapach lasu – wyszeptał, sięgając końcem kostura do ramienia Denrira. – Piękny zapach sosnowej żywicy, zbutwiałych liści z runa i pulchnej ziemi, zwilżonej deszczem. Czy przybywasz aż z tak daleka, że by dojść tu musiałeś przejść wielką puszczę?

 - Cóż… - stropił się Denrir, ukradkiem otrzepując swą zieloną tunikę. – Można tak powiedzieć.

 - Czy sprawa, z którą przychodzisz, jest wielka?

 - O tak! – zawołał gorąco gnom, zaciskając pięści. Strażnik wyroczni wytrzeszczył pozbawione źrenic oczy.

 - I czyś jest człowiekiem z krwi i kości? – zapytał.

 - Tak – odparł twardo Denrir, modląc się w duchu, by starzec nie wyczuł w jego głosie fałszu. Strażnik uśmiechnął się łagodnie, pobłażliwie i szturchnął kosturem drewniane drzwi chatynki.

 - Wejdź zatem i obyś odnalazł szczęście – powiedział na ostatek, wolnym krokiem ruszając przed siebie. Denrir chciał jeszcze podziękować, lecz drzwi wyroczni zaskrzypiały głośno, dekoncentrując gnoma. Denrir wszedł do środka i zamknął drzwi za sobą. W środku nie było niczego poza niskim stolikiem z drewienkiem i draską, przed którym uklęknął Denrir. Wokół unosił się smród martwych roślin, tak ohydny, że Denrir zasłonił nos rękawem. Nie bardzo wiedząc, co teraz zrobić, sięgnął po draskę i kilkoma ruchami wykrzesał iskrę, kierując ją na drewienko. W jednej chwili ciemne wnętrze chatki rozjaśniło się strumieniem białego światła o nieokreślonym źródle, tak oślepiającym, że Denrir czym prędzej ukrył twarz w dłoniach. Jednocześnie doznał wrażenia, że kamienna chatka rozsypała się w proch, a on sam szybuje w nieskończonym blasku. Wówczas też usłyszał cichutki, melodyjny głos, dobiegający z bardzo daleka:

 „Tyś, który starca oszukał mi,

   Zamknij wyroczni za sobą drzwi.

  Opuść dziś siłę, co tutaj śpi,

   Boś nie jest człowiek z kości i krwi”

Denrir zesztywniał, przerażony. Oto skończyły się marzenia, wyrocznia bez trudu poznała, że przyszedł do niej brzydki gnom. Jak mógł pomyśleć, że uda mu się uzyskać pomoc od ludzkiej wyroczni? Odsunął nieco dłonie, mrugając gęsto, ale światło było tak silne, że nie mógł dostrzec niczego wokół. Skupił się więc i wydukał:

 - Wielka wyrocznio przebacz to mi,

    Który wyroczni otworzył drzwi.

    Wysłuchaj prośby gnoma marnego,

    Na wskroś nieszczęściem swym przeszytego.

Zapadła cisza i Denrir stracił nadzieję. Pociągnął nosem, czując wzbierające pieczenie w gardle. To koniec.

 „ Łzy twoje szczere, serce w rozpaczy,

    Powiedz mi gnomie, cóż to dziś znaczy?

    Prośby wysłucham, pomogę ci,

   Choć nie człek jesteś z kości i krwi”

Denrir poderwał głowę, mrużąc oczy od piekącego blasku. Czyżby się przesłyszał, czy delikatny głosik rzeczywiście zaoferował mu pomoc?

 - O pani moja… - zaczął niezręcznie, plącząc język z nadmiaru emocji. Zaraz się jednak opanował, ocierając powieki wierzchem dłoni. Prędko sklecił jakieś proste rymy, chcąc przekazać swoją wielką prośbę. Chciał stać się człowiekiem. Po prostu. Chciał dołączyć do tej uprzywilejowanej rasy, gdyż jako gnom i to jeden z ostatnich, czuł się straszliwie samotny. Nawet jeśli było mu dobrze wśród mieszkańców lasu, którzy traktowali go z przyjaźnią, nie mógł nie dostrzec tego, jak bardzo odstaje od sparowanych już osobników. Bolało go to bardziej niż rana od miecza. Denrir miał świadomość, że jego prośba może wydawać się egoistyczna i głupia, nie miał więc za złe wyroczni, że milczała dłuższą chwilę, gdy już wszystko jej wyznał.

 - Wyrocznio…? – rzucił gnom w świetlistą przestrzeń. Delikatny głosik zadźwięczał znowu, tym razem jakąś dziwną, stanowczą nutą.

„ Zatem niech będzie, pomogę ci,

  Któryś wyroczni otworzył drzwi.

  Lecz bacz na pragnienie

  Za własne mienie,

  Za łzy wylane,

  Perły, kamienie.

  Bacz czy właściwa droga obrana,

  Gdy przed swym losem ugniesz kolana.

  Bacz na to, któryś teraz przyklęka,

  Czy dla cię szczęście, czy wieczna męka.”

 - Ale… - chciał wtrącić Denrir, zląkłszy się tej przestrogi. Zewsząd napływający blask zgasł, niczym płomyk świecy i Denrir stracił przytomność.

 

            Przebudził się już następnego dnia, gdy pierwsze promienie słońca sięgnęły jego twarzy. Zamrugał, osłonił oczy ramieniem, wstał, pocierając powieki. Brzeżkiem świadomości skontaktował, że znajduje się w siedzibie wyroczni. Kamienna chatka wydała mu się jeszcze mniejsza, niż wczoraj, kiedy podniósł się chwiejnie na nogi, łapiąc za uchylone, drewniane drzwi, które zaskrzypiały groźnie.

 - Ej, a ty co tu robisz? – zagadnął ktoś agresywnie za jego plecami i Denrir zmartwiał. Cholera, człowiek!

 - Bardzo przepraszam, nie chciałem nikomu przeszkadzać… - wyjąkał, obracając się ze spuszczonym wzrokiem. Dojrzał parę wysokich butów i poczuł szeroką dłoń na swoim ramieniu. Skulił się, oczekując pierwszego ciosu.

 - Daj spokój, nie chodzi o to, że przeszkadzasz. Tu i tak rzadko kto zagląda – powiedział doń chłopak w czerwonej koszuli. Denrir podniósł wzrok z niedowierzaniem i rozdziawił usta ze zdumienia. Albo był to wyjątkowo niski człowiek, albo…

 - Ty… - zaczął niezręcznie Denrir, przyglądając się postaci chłopaka z niezdrowym zainteresowaniem. – Jesteś człowiekiem…?

Chłopak wybuchnął śmiechem, odsuwając z opalonego czoła pukle włosów w kolorze słomy.

 - A kimże innym? Poważnie, dziwny z ciebie gość. Ale chyba rozumiem – ciepłe, piwne oczy chłopaka zwróciły się w kierunku ciemnej plamy puszczy. – W pobliżu takiego miejsca każdy mógłby zwariować i wszędzie upatrywać magicznych stworzeń…

Denrir sam miał się za magicznego stwora, lecz dyplomatycznie milczał. Z zewnątrz. W głębi duszy chciało mu się ryczeć z radości. Stał się człowiekiem, naprawdę!

 - Jak ci na imię? – zapytał nieoczekiwanie chłopak.

 - Denrir – powiedział odmieniony gnom.

 - Denrir… - powtórzył chłopak z namysłem. Zaraz jednak uśmiechnął się szczerze, wyciągając rękę. – Ja jestem Raion, pochodzę z tamtej wioski… - machnął ręką w stronę wąskich strużek dymu, widocznych w dolinie za polami. – A ty…chyba nie jesteś stąd?

 - A, nie… - zgodził się posłusznie Denrir, wciąż nie wierząc własnemu szczęściu. Raion nieoczekiwanie złapał go za ramię i pociągnął za sobą.

 - Więc chodź ze mną do domu, na pewno jesteś głodny! – zawołał i zanim Denrir zdążył zaprotestować, szedł już obok Raiona, niepewnie oglądając się za siebie. Chłopak w czerwonej koszuli wprowadził go do niewielkiej, skromnie urządzonej wioski i największego domu, dziwnie podobnego do chatki wyroczni. W środku Denrira powitano serdecznie i przyjęto, jakby już należał do rodziny. Matka Raiona, jego młodszy brat i siostra usadzili go natychmiast na honorowym miejscu przy wyszorowanym stole i dali suto wypełniony talerz. Denrir pierwszy raz w życiu spróbował chleba, mięsa i mleka: dotąd jako gnom żywił się wyłącznie owocami lasu i świeżą wodą. Zjadł wszystko do ostatniego kęsa i bardzo się zawstydził swoim łakomstwem. Raion jednak poklepał go po plecach i zaproponował oprowadzenie po wsi.

 - Skoro nie jesteś stąd, pokażę ci okolicę – powiedział spokojnie. Po wyjściu z domu Denrir miał okazję dokładnie obejrzeć sobie ludzi, którzy tak długo go fascynowali; mieszkańcy wioski, zajęci swoimi sprawami, witali Raiona i uśmiechali się uprzejmie, widząc nową twarz. Denrir poczerwieniał, zaskoczony taką uwagą. Miał nadzieję, że jako człowiek przestanie się wyróżniać, a tymczasem…

 - Więc co tu robisz, Denrirze? – zapytał wreszcie Raion, kiedy już minęli kowalską kuźnię i stanęli na początku szerokiej, kamiennej drogi. Denrir przestał wykręcać szyję na wszystkie strony, zaskoczony pytaniem.

 - Co robię? – spytał, by zyskać na czasie. Raion świdrował go spojrzeniem, oczekując odpowiedzi. Denrir uciekł od niego wzrokiem i napotkał postać starszej kobiety, dźwigającej płachtę z chrustem. Ciężka praca…

 - …praca – powiedział na głos Denrir, nie zdając sobie z tego sprawy.

 - Praca? – podchwycił Raion. – Ach, szukasz pracy! To nawet świetnie się składa!

 - Naprawdę? – badał ostrożnie Denrir. Raion entuzjastycznie potrząsnął nim za ramiona.

 - Naszemu rzeźnikowi brakuje rąk do oporządzania mięsa.

 - Mięsa! – Denrir oblizał się łakomie.

 - Właśnie. Będziesz idealnym kandydatem…potrafisz  zajmować się mięsem, prawda?

 - Oczywiście – palnął Denrir, wcale go nie słuchając. Raion zaśmiał się, zakładając ręce na piersiach i spoglądając w kierunku, skąd przyszli.

 - Pewnie dziwi cię, skąd dostatek w tak małej wiosce. Kamienna droga prowadzi do miasta, a możesz mi wierzyć, więcej w nim mają drogocennych tkanin i przedmiotów, niż jedzenia…Dlatego przyjeżdżają po nie tutaj. Tam – Raion zatoczył ramieniem łuk, na prawo od gościńca. – Wystawiamy plony naszej pracy. Nie jest to jeszcze prawdziwy targ, ale przybywają tu nieraz różne osobistości, specjalnie po nasze wyroby!

 - A co z mięsem? – Denrir nie potrafił otrząsnąć się po cudownej wizji obżarstwa, roztoczonej przez Raiona.

 - Już ci spieszno do roboty? Świetnie, świetnie! Najczęściej pochodzi z polowań. Nasza wioska jako jedna z nielicznych ma oficjalne pozwolenie władz na przeprowadzanie łowów…

 - Łowów… - rozmarzył się Denrir, sięgając do miecza. Chwycił za głownię, przytroczoną do paska, ta jednak okazała się dziwnie mała w stosunku do jego dłoni.

 - Z takim nożykiem to raczej na polowanie nie pójdziesz! – parsknął śmiechem Raion. Denrir ze zdumieniem obejrzał swój miecz, który skurczył się do rozmiarów sztyletu. – Chodź, przedstawię cię Minu. To nasz rzeźnik, on pokaże ci ,co i jak.

 

Minu okazał się tęgim mężczyzną w poplamionym fartuchu, bezustannie ocierającym chustką czerwoną, lśniącą od potu twarz. Przypominał Denrirowi ociemniałego kreta o nieco większych ślepkach. Wobec Raiona i jego gościa zachowywał się jednak nadzwyczaj grzecznie, gdy gnąc się w uprzejmych ukłonach otworzył im drzwi swojego kramu. Drewniane wnętrze pachniało deszczem i jakimś nieznanym zapachem. Denrir zmarszczył nos.

 - W czym mogę pomóc? – zapytał usłużnie Minu, stając za gładką ladą. Denrir zbliżył się za Raionem, dotknął lady i natychmiast cofnął rękę.

 - Stało się coś? – zagadnął go Raion troskliwie. Denrir drżącym palcem wskazał na ladę.

 - Tu jest krew… - wyszeptał.

 - Co to znaczy? – zwrócił się ostro do rzeźnika Raion. – Dlaczego tu widać krew?

 - Najmocniej przepraszam… - wymamrotał Minu, dla odmiany wycierając chustką ladę z taką dokładnością, jakby zamierzał wetrzeć ją między drzazgi. – Strasznie przepraszam, to się już więcej nie powtórzy!

 - Przecież wiesz, że takie grubiaństwo odstrasza klientów – mruknął Raion. – Sklep musi być czysty i schludny, tak jak mówi mój ojciec!

 - Tak, wiem, przepraszam raz jeszcze – burczał pokornie Minu spod chustki, którą znów przystawił do twarzy. Raion westchnął, przedstawił Denrira i wyłożył rzeźnikowi całą sprawę. Minu pokiwał głową, ruszył czarnym wąsem i w końcu się zgodził. Raion poklepał Denrira po łopatce.

 - A o zakwaterowanie i wyżywienie się nie martw. Znajdzie się dla ciebie kąt w naszym domu – zapewnił go, wychodząc. Denrir uśmiechnął się tylko, nim drzwi kramu zamknęły się za Raionem.

 - Masz wprawę w oporządzaniu zwierzyny? – zagaił Minu, wychylając się zza lady. – Albo nie, czekaj. Zaprowadzę cię na zaplecze, gdzie będziesz pracował. Chodź ze mną.

Minu poprowadził Denrira ku obskurnym, solidnym drzwiom, umiejscowionym za ladą. Otworzył je i wepchnął nowego pracownika do ciemnego pomieszczenia, oświetlonego maleńkim, zakurzonym lufcikiem i mnóstwem świec. Denrira zamurowało ze strachu.

 - Te sztuki są jeszcze świeże. Trzeba je obedrzeć dokładnie ze skóry i powiesić na tamtych hakach – Minu wskazał mu metalową szynę, biegnącą przez strop. – Jak już się z tym uporasz, to mnie zawołaj, pokażę ci jak ćwiartować mięso. No, do roboty, tam masz fartuch i cały sprzęt – mówiąc to, Minu wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Zostawił Denrira samego w ciasnym schowku, wypełnionym martwymi ciałami. Denrir oddychał szybko, gwałtownie przetarł oczy. Więc to Raion miał na myśli, taką pracę? Więc to…to jest mięso? Denrir przytknął ręce do ust, powstrzymując atak wymiotów. Na kwadratowym stole piętrzyły się brązowe zwłoki saren o wielkich, pustych oczach i jeleni z głowami ociężałymi od poroży. Przy samym brzegu leżały niewielkie, bure ciałka zajęcy, na ścianach, przybite do muru wisiały kolorowe miotełki nieżywych ptaków. Denrir zbliżył się wolno do stołu, dotknął łba olbrzymiej sarny, pogładził go. Pamiętał, jak razem z wróżkami urządzali wyścigi z jeleniami, jak często z nimi przegrywał. Dwie wielkie łzy spłynęły po policzkach byłego gnoma, który głaskał sztywną już, wilgotną sierść zamordowanej sarny. Zapiekł go kawałeczek kory, zwisający z czarnego rzemyka. Nie może tu pracować, nie obędzie obdzierał ze skóry swoich dawnych towarzyszy!

 - Denrirze…! – zawołał ktoś cicho i Denrir drgnął, cofając rękę. Wołanie powtórzyło się jeszcze, nie był to jednak głos rzeźnika. Denrir uchylił lufcik i ze zdziwieniem przyjrzał się rudej, uśmiechniętej paszczy, pełnej białych zębów, rozpłaszczonej na kilku skrzyniach za stertą ułożonego drewna.

 - To ty, Lisie? – upewnił się szeptem Denrir. – Co ty tu robisz?

 - Pilnuję cię – odparł z prostotą Lis, węsząc intensywnie. – Tak prosiła Miloi. Tęskni za tobą, ale ucieszy się, jeśli jej powiem, że ci się udało!

 - Czy ja wiem… - Denrir obejrzał się ze smutkiem. – Nie można tego nazwać sukcesem. Nie miałem pojęcia, że ludzie zabijają naszych braci.

 - Moich braci – poprawił go Lis, przytupując niecierpliwie. Machnął rudym ogonem, okręcając się w miejscu. – Jesteś teraz człowiekiem, więc musisz robić to, co oni.

 - Nie zamierzam obdzierać zwierząt ze skóry! – zaperzył się Denrir, zamierzając zamknąć lufcik.

 - Poczekaj, no… - prosił Lis, nie przestając węszyć. – Zdaje mi się, czy masz tam coś dobrego dla mnie?

 - Dla ciebie?

 - Nie chcę przeszkadzać ci w twoim nowym życiu… - ciągnął Lis, zaglądając uparcie do wnętrza schowka. – Ale parę tamtych króliczków mogłoby się przydać naprawdę głodnym stworzeniom.

 - Jesteś ohydny – skwitował Denrir z odrazą.

 - Jestem głodny – Lis mrugnął żółtym ślepiem. – Odmówisz dawnemu bratu?

Denrir westchnął głośno i wyprostował się. Prędkim ruchem sięgnął po martwego zająca i rzucił go Lisowi z dezaprobatą. Lis łapczywie wbił zęby w szare, sztywniejące już ciało i uśmiechnął się szeroko. Wystarczyła chwila i po rudej sylwetce nie było już śladu. Denrir zamknął okienko z uczuciem, że za moment udusi się od ciasnoty i wszędobylskiego smrodu rozkładającej się krwi. Bez słowa wyszedł z komórki, zamknął za sobą drzwi i przeprosił rzeźnika Minu, który przestał polerować ladę, odprowadzając go zdumionym spojrzeniem.

 

            Przez kilka następnych dni Denrir włóczył się po wiosce bez celu. Nie miał żalu do rodziny Raiona i ich sąsiadów za krzywe spojrzenia i mamrotanie po kątach. Nie robił nic konstruktywnego, nie pracował, nie przynosił pieniędzy. Stał się kulą u nogi, niewdzięcznikiem, który splunął na wyciągniętą doń rękę. Dlatego Denrir coraz intensywniej myślał o wyprawie do większego miasta. Dziwił się przy tym Raionowi, że jeszcze go nie wyrzucił.

 - Nie mam zamiaru cię stąd wyrzucić – odparł na pytanie byłego gnoma Raion, kiedy siedzieli na kamiennym progu domu, wpatrując się w zapadający zmierzch. – To, że jesteś zbyt wrażliwy na pracę w rzeźni to żaden ku temu argument – zapewnił. Denrir spuścił głowę między kolana.

 - Do niczego się nie nadaję… - wybąkał. – Powinienem odejść do miasta, tam poszukać zajęcia, a nie siedzieć na głowie twojej rodzinie…

 - Nigdzie nie musisz iść – rzekł stanowczo Raion, kładąc dłoń na jego ramieniu. – Jutro z samego rana zaczynamy przygotowania do naszego targu, pamiętasz? Wtedy pokażesz wszystkim, że chcesz i możesz pomóc. No, uszy do góry! Jutro poznam cię z moim ojcem i moją narzeczoną!

 - Masz narzeczoną? – podniósł głowę Denrir, obracając się do przyjaciela z zainteresowaniem. – Ładna jest?

 - Nie mam pojęcia – Raion uśmiechnął się do siebie. – To ojciec rodziny wybiera przyszłą żonę dla swojego syna, to tradycja. A ojciec zna mój gust…Poznasz ich jutro, a teraz pora spać.

Raion wstał, otrzepując kolana i skierował się do chaty. Denrir został, splótłszy ręce na brzuchu i odchyliwszy się na tyle, by móc obserwować wschodzące już gwiazdy. Przymknął oczy, poddając się chłodnym podmuchom wiatru.

 - Denrir? – Raion zatrzymał się w drzwiach, podnosząc wskazujący palec. – I żadnych więcej wyrzutów sumienia, jasne?

Denrir odpowiedział mu uśmiechem, lecz gdy tylko przyjaciel zniknął z pola widzenia, były gnom pogrążył się w zadumie. Czego się właściwie spodziewał po zostaniu człowiekiem? Dawniej, kiedy zapuszczał się w pobliże tej wioski, pełna była ona rycerzy króla, w ciężkich, błyszczących zbrojach, dzierżących wielkie miecze o pięknych głowniach. Denrir podziwiał z daleka ich siłę i zręczność w walce z wrogimi najeźdźcami, czy w potyczkach między sobą. A teraz? Wioska opustoszała, ucichła, już wiele lat upłynęło od czasu, kiedy rycerze opuścili te okolice. Zastąpili ich wieśniacy i ich drobne zajęcia…Denrir przyjrzał się ciemnej warstwie chmur, szybko pędzących po niebie. Kłębiasty kobierzec popędził na północ, odsłaniając srebrny talar księżyca, który oblał światłem dom Raiona.

 - Nie wyglądasz na zadowolonego, gnomie – powiedziała postać tak biała, że Denrir z początku nie zauważył jej w plamie księżycowego blasku. Przed chatą Raiona stał wysoki mężczyzna o czarnych włosach i bladej cerze. Zimne, błękitne oczy spoglądały na byłego gnoma z wyższością ponad wysokim kołnierzem sięgającego ziemi, futrzanego płaszcza. Denrir zerwał się z progu, nerwowo poprawiając szmaragdową tunikę.

 - Biały Wilk… - wyszeptał ze zgrozą.

 - Pamiętasz mnie jeszcze, to miłe – rzekł Wilk, skłaniając się lekko. W lewej, pazurzastej dłoni trzymał zerwany kwiat o krwiście czerwonych płatkach.

 - Wybacz mi, panie, nie chciałem cię urazić… - powiedział szybko Denrir, odpowiadając ukłonem. Biały Wilk mieszkał w samym sercu puszczy, tam gdzie nikt nie śmiał się nigdy zapuszczać bez wyraźnego powodu. Był szarą eminencją i czasem spotykano go przechadzającego się po lesie. Wszelkie istoty omijały go wówczas szerokim łukiem, gdyż rządził twardą ręką i nigdy nie wiadomo było, w jakim jest nastroju i jak się zachowa.

 - Widzę, że nieźle ci się powodzi… - Biały Wilk zbliżył się nieco, szurając białym futrem.

 - Tak, nienajgorzej…

 - Gdybym tylko mógł, zabiłbym cię bez wahania – uciął twardo Wilk, obnażając kły. Denrir zadrżał, cofając się ukradkiem. – Jak śmiałeś opuścić puszczę bez pozwolenia?

 - Moje życie nie należy do nikogo, sam podejmuję decyzje… - wybełkotał były gnom, pozorując odwagę. Biały Wilk roześmiał się, głośno, nieprzyjemnie, miażdżąc w silnych palcach czerwone płatki.

 - To błędne myślenie, gnomie – powiedział z szyderczą radością. – A ja słyszałem, że raczej ciężko jest ci się wpasować w ludzkie realia…

 - Radzę sobie – Denrir raz po raz obracał się za siebie, niepewny, czy rodzina Raiona nie upomni się o jego obecność w domu. Biały Wilk zmarszczył brwi, odwracając się plecami do gnoma.

 - Zabiłbym cię od razu…ale nie mogę. Bywaj, gnomie.

 - Zaraz, co? – Denrir podniósł głowę, wyciągając rękę za odchodzącą postacią w bieli. – Zaczekaj!

Biały Wilk przystanął, nadal wpatrzony w zarys puszczy przed sobą. Denrir zszedł po stopniach, na których wcześniej siedział i podszedł do Białego Wilka, na bezpieczną odległość. Nadal istniało realne niebezpieczeństwo, że szara eminencja puszczy zmieni zdanie i postanowi go zabić. Nie sprawiłoby mu to większego problemu.

 - Powiedziałeś, że masz ochotę mnie zabić – zaczął nieśmiało Denrir, nadal wypatrując u przybysza oznak zmiany nastroju. Biały Wilk obrócił lekko głowę, wiatr rozczesał pieszczotliwie jego czarne włosy. – Dlaczego więc tego nie zrobisz? Jestem tu praktycznie sam…

 - Stoją za tobą ludzie – odparł krótko Wilk, poprawiając kołnierz mieniącego się w świetle księżyca płaszcza. – Ich nie będę zaczepiał…

 - Są w środku, zapewne śpią – Denrir wiedział, że działa prawie samobójczo, musiał jednak wiedzieć na pewno. – Wciąż masz okazję…

 - Teraz jesteś człowiekiem – Biały Wilk obrócił głowę w jego stronę, błyskając podłużnym, niebieskim ślepiem. – Nie łączy nas żadna zależność. Nic cię już z puszczą nie łączy…

Po tych słowach Biały Wilk rozpłynął się w plamie księżycowego światła, zostawiając byłego gnoma, pogrążonego w smutnej zadumie.

 

            Od samego rana Denrir stawał się tak pomocny, jak tylko potrafił. Razem z Raionem i jego sąsiadami roznosił deski i drewniane belki, ustawiając je w pionowe konstrukcje na pustym placu za wsią. Spieszyli się bardzo, by zdążyć z ustawieniem wszystkich budek handlowych przed południem, kiedy to miał zjawić się przywódca wioski, ojciec Raiona. Mieszkańcy niechętnie spoglądali na Denrira, ale nawet rzeźnik Minu nie powiedział ani słowa, kiedy były gnom zadeklarował swą pomoc w ustawieniu targu.

 - Szybko nam idzie! – zawołał Raion do przyjaciela, kiedy stanęła już ostatnia, prowizoryczna budka. Wówczas od domów oderwały się kobiety, niosąc swój dobytek, przeznaczony na sprzedaż. Wkrótce prowizoryczne stragany wypełniły się żółtymi, lśniącymi kołami serów, brązowymi bochenkami chleba, zwojami czerwonych kiełbas i drewnianych cebrzyków, wypełnionych mlekiem i miodem. Denrir mijał właśnie smakowicie pachnący stragan z warzywami, kiedy z dala rozległ się dźwięk rogu i szary gościniec na chwilę wypełnił się obłokiem złocistego kurzu. Denrir zakołysał się na piętach, kiedy Raion minął go w szalonym pędzie naprzeciw.

 - To mój ojciec, nareszcie! – wołał radośnie, przekrzykując dobiegające z kurzu nawoływania i parskanie koni. Ojciec Raiona okazał się poważnym, wysokim mężczyzną o bujnej, jasnej brodzie, przetykanej już srebrnymi nićmi. Nosił bogato zdobiony, purpurowy płaszcz i potężny miecz, przytroczony do szerokiego pasa. Zrobił na Denrirze wielkie wrażenie, równie wielkie, co jego syn.

 - To jest ten nowy mieszkaniec naszej wsi? – zagadnął mężczyzna radośnie, oglądając Denrira ze wszystkich stron. – Czekaj, czekaj, czy ja cię już kiedyś tutaj nie…?

 - Na pewno nie – zaprzeczył gorąco Denrir, czując palce strachu, mocno zaciskające się na gardle. Ojciec Raiona skubnął obfitą brodę.

 - Jestem prawie pewien…

 - Proszę dać mu spokój.

Słodki głosik, który dobiegł zza szerokich pleców mężczyzny zatrzymał serce byłego gnoma.

 - Ach, prawda, wybacz mi, moja droga – ojciec Raiona pospieszył z przedstawieniem. – Mój kochany synu, Denrirze, oto moja przyszła córka…Enna.

Istota, która dała się wyprowadzić w środek między mężczyzn okazała się najpiękniejszym żyjącym stworzeniem, jakie widziały oczy byłego gnoma. Denrira omiótł pobieżnym spojrzeniem fale złotych włosów, wielkie, niebieskie oczy i różane usta, po czym szybko wbił wzrok w klepisko pod swoimi stopami.

 - Witam – odezwała się miękko Enna, unosząc rąbki sukni w pozie dworskiego ukłonu. Raion z zachwytem ucałował jej drobną dłoń, zawieszoną w powietrzu niczym płatek róży. Ojciec Raiona chrząknął znacząco.

 - Raionie, musimy omówić szczegóły ceremonii…Niech twój przyjaciel zabawi twą narzeczoną przez chwilę, dobrze?

Nie czekając na zgodę ze strony Denrira, mężczyzna chwycił Raiona pod pachę i pociągnął go gościńcem w stronę miasta. Denrir został sam na sam z dziewczyną piękniejszą nawet od Jesiennej Królowej.

 - Bardzo tu ładnie – powiedziała uprzejmie Enna, oglądając uwijających się przy straganach mieszkańców. Denrir nerwowo przytaknął. – Wspaniały targ się tu rozwija, jestem szczerze zaskoczona.

 - To prawda – bąknął Denrir, wykręcając palce. Nie sposób było nie zauważyć wspaniałej figury Enny, jej wdzięku w każdym ruchu i szeleście jedwabnej, purpurowej sukni. Było to tak niesamowite, że Denrir nie wiedział, gdzie posiać oczy, tak jakby patrzenie na nią było zbrodnią.

 - Długo znasz Raiona?

 - Hm…nie, właściwie to ja… - zaczął Denrir i urwał, kiedy Enna spojrzała mu prosto w oczy. Na wszystkie drzewa puszczy, była tysiąckrotnie piękniejsza od najpiękniejszej z driad.

 - Wiem, wiem – uspokoiła go Enna, przygryzając koralowe wargi. – Podobno przyszedłeś z puszczy…

 - To prawda – temu Denrir nie mógł zaprzeczyć.

 - Jak ci się to udało? Gąszcz pełen jest magicznych stworzeń, których nigdy nie udało się pokonać…

 - O nie, wcale nie są… - Denrir nie zdążył ugryźć się w język. – Niebezpieczne…

 - Jak to? – napięła uwagę Enna, zagradzając byłemu gnomowi drogę na wypadek, gdyby zechciał odejść. – Spotkałeś może elfy i te wszystkie potwory?

 - One nie są potworami – wyjaśnił miękko Denrir na samo wspomnienie dawnych przyjaciół. Zanim się obejrzał, opowiedział Ennie wszystko, co wiedział do tej pory. Opowiedział jej o wieczornych tańcach nimf, zawodach z  jeleniami, podglądaniu elfów przy wieczornym porządkowaniu lasu. Enna co jakiś czas wydawała pełne zdumienia okrzyki lub demonstracyjnie zatykała usta dłońmi, cały czas jednak chłonęła historię byłego gnoma, wlepiając w niego wielkie oczy koloru niezabudek.

 - To wspaniałe… - wyszeptała nabożnie, kiedy Denrir skończył opowiadać, smętnie zawiesiwszy głos. – Ale przecież w puszczy musi być niebezpiecznie, inaczej ludzie już dawno by do niej wkroczyli!

 - Na straży całej puszczy stoi Władca, bardzo silny i groźny – pochwalił się Denrir. – Nikt nie jest w stanie go pokonać, ani jego, ani szarej eminencji.

 - Enno? – do ich grupy dołączył ojciec Raiona wraz z synem. – O czym tu tak radzicie?

 - Zdaje mi się, że wybrałam sobie prezent ślubny – Enna zaśmiała się, oczy jej płonęły, kiedy złożyła białe ręce na ramionach Raiona. – Zostanę twą żoną, jeśli przyniesiesz mi skórę Władcy puszczy – oznajmiła z powagą. Denrir o mało nie stracił przytomności.

 - C-co? – wybełkotał, a ojciec Raiona wybuchnął gromkim śmiechem.

 - Ależ moja droga, co to za bzdury? Nie ma czegoś takiego, jak Władca puszczy…

 - Denrir powiedział, że on istnieje! – zapiekliła się Enna. Policzki jej poczerwieniały z tajonej złości. – Przecież przyszedł z samej puszczy!

Trzy pary oczu spoczęły na byłym gnomie, który poczuł się jak sarna, zaplątana we wnyki.

 - To prawda? – spytał z niedowierzaniem Raion. – Widziałeś Władcę puszczy…?

 - Ja…nie, nie widziałem… - mamrotał Denrir, cofając się impulsywnie. Szeroka dłoń ojca Raiona przygwoździła go do podłoża mocnym uściskiem. – Ale istnieje…wiem, że istnieje…

Enna radośnie klasnęła w dłonie.

 - Postanowione – rzekł poważnie mężczyzna, klepiąc syna po plecach. – Raionie, jutro z samego rana wybierzemy się wszyscy na polowanie…

 - Co? Nie! – Denrir protestował, ile tylko miał sił, przekonując o tym, jak niebezpieczna jest puszcza w rzeczywistości. Nikt go już jednak nie słuchał. Zbytnio byli zajęci szykowaniem się do jutrzejszej wyprawy.

 

            Denrir był przerażony. Nie udało mu się odwieść Raiona od tego pomysłu – życzenie narzeczonej równa się rozkazowi. Na nic zdały się przykazania, że z pewnością nie wrócą z tego żywi, ojciec Raiona zdążył już poinformować wszystkich swoich towarzyszy o genialnej zdobyczy, czekającej w niedalekiej puszczy. Żony i córki mieszkańców kręciły złowróżbnie głowami i tylko rzeźnik Minu bardziej przyłożył się tego wieczora do ostrzenia narzędzi do oprawiania mięsa. Denrir nie mógł się uspokoić, nawet wtedy, kiedy ogłoszono wielki bankiet, na zakończenie pierwszego wielkiego dnia targowiska. Na próżno Raion zapraszał Denrira do zabawy, na próżno jego ojciec próbował go rozśmieszyć. Nawet Enna starała się zając go rozmową. Były gnom nadal pogrążony był w niewesołych myślach. Siedząc na progu domu Raiona i obserwując bawiących się mężczyzn zaczynał mieć niejasne wrażenie, że to stworzenia puszczy są w niewesołej sytuacji, nie sami ludzie.

 - Brak przystosowania, co?

Ostry, nieprzyjemny głos spędził Denrira z kamiennych schodków.

 - Dlaczego nie bawisz się z ludźmi, tak jak oni to robią? Sądziliśmy, że o tym marzysz…

Na krokwiach dachu przycupnął szary, ledwo widoczny na tle nocy człowieczek o spiczastym nosie i jadowicie żółtych oczach. Nad uszami sterczały niesforne pukle bezbarwnych włosów. Puszczyk.

 - Śledzicie mnie? – syknął szeptem Denrir, rozglądając się ukradkiem. Puszczyk przechylił głowę, strosząc szare pióra wokół szyi.

 - Wszystkie driady o ciebie pytają, nie mogą się doczekać, kiedy wrócisz.

 - Ja… - Denrir zawahał się. Teraz poczuł, że bardzo chciałby wrócić, bez względu na to, jak by wyglądał.

 - No tak, ty już chyba nie wrócisz – Puszczyk odpowiedział jego myślom, spoglądając na bawiących się. – I po co chciałeś do nich dołączyć? Czyż nie miało cię to uszczęśliwić?

 - Myliłem się – Denrir powiedział to na głos po raz pierwszy. – Nie pasuję do ludzi, nie chcę tu być. Chcę wrócić.

 - Nic prostszego – Puszczyk przekrzywił głowę, prostując poły długiego, siwego szala z piór. – Wiesz jak to zrobić.

 - Wiem… - powtórzył Denrir. – Wiem!

 - Uważaj na Białego Wilka, nie spodoba mu się twój powrót – zahukał Puszczyk, podrywając się do lotu. Furkoczący na wietrze szal zmienił się w skrzydła i ptak odleciał, miękkim, kołującym lotem w stronę czerniejącej masy drzew, nim były gnom zdołał zawiadomić go o zagrożeniu. Denrir podniósł głowę, wysoko, ruszył prosto wąską ścieżką, wijącą się między polami. Jeśli uda mu się odwrócić czar, jeśli zdoła uprosić Wyrocznię, by dała mu dawny wygląd, istniała realna szansa, że zdoła ostrzec samego Władcę lub chociaż Białego Wilka przed nadchodzącym polowaniem. Przyspieszył kroku, zaczął biec, wypatrując oczy za rozwalającą się, kamienną chatką. Gdy ją dostrzegł, serce zabiło mu jeszcze szybciej. Uda się. Wszystko się uda. Denrir dopadł wiszących na zawiasach drzwiczek i zatrzasnął je za sobą, oddychając płytko. Wokół było strasznie ciemno, ale Denrir pamiętał wystrój skromnego wnętrza. Bez ceregieli sięgnął po draskę i wykrzesał iskrę. Nikły płomień oświetlił i zajął koniec drewienka, które zasyczało, zalewając chatkę światłem. Denrir zamknął oczy, oczekując uczucia latania, a kiedy przyszło, uniósł powieki z gotowym wierszem na ustach.

 - „Wielka wyrocznio, pomóż dziś mi,

Którym wyroczni otworzył drzwi.

Budzę dziś siłę, co tutaj śpi,

Gdyż jestem człekiem z kości i krwi.”

Przez chwilę panowała cisza. Denrir rozejrzał się, impulsywnie licząc upływające sekundy. Gdy doszedł do sześćdziesięciu, powtórzył wołanie. I rzeczywiście, tym razem głos lżejszy nawet od szeptu odezwał się z bezkresnej światłości i Denrir odetchnął z ulgą.

„Jesteś człowiekiem z kości i krwi

Któryś wyroczni uchylił drzwi.

Życzenie powiedz, pragnienie swe

Cokolwiek zechcesz, wysłucham cię.”

Denrir chciał śpiewać z  radości. Powstrzymał się jednak i w zwięzłych rymach przedstawił swoją prośbę, nie ujawniając jednak, że miał już do czynienia z mocą wyroczni. Delikatny głos milczał uparcie i Denrir poczuł niepokój.

 - „Niechaj już będzie, pomogę ci,

Któryś wyroczni otworzył drzwi.

Ostatnia to próba, ostatnie dni.

Nie przychodź więcej do wyroczni.”

Denrir otworzył usta, żeby zaprotestować, lecz jasność dokoła nasiliła się tylko, posyłając go w sen.

 

            Denrir otworzył oczy natychmiast, jakby ktoś uderzył go w twarz. Zerwał się z kamiennej posadzki i roztarł powieki. Przyjrzał się swojej ręce, krótkim palcom i zadrżał. Na ostateczny dowód wyszarpnął z pochwy miecz i podniósł go do oczu. Ujrzawszy wodniste, niebieskie oczka i zmarszczony nos, serce zatrzepotało mu niczym ptak. Udało się. Udało się! Denrir pospieszył do drzwiczek i otworzył je na całą szerokość, mrużąc ślepia od blasku wschodzącego słońca. Obrzucił rozczulonym spojrzeniem małą wieś u dołu wzgórza. Raion, Enna, jego przyjaciele…Będzie mu ich brakowało. Denrir zamaszyście obrócił się na pięcie i uśmiech spełzł mu z warg, które w mgnieniu oka pokryły się trupią bladością. Wyciągnięty miecz wypadł ze zdrętwiałych palców. Gnom spoglądał na puszczę, a raczej na to, co z niej zostało. Stał tuż przed wysokimi, czarnymi kikutami martwych drzew, znad których unosił się gęsty, czarny dym. Nozdrza Denrira wypełnił smród spalenizny i czegoś jeszcze, czego gnom nie chciał identyfikować.

 - Nie… - Denrir chciał podejść bliżej, ale nie ruszył się z miejsca, wpatrując się w truchło puszczy jak zahipnotyzowany. – NIE!

Nie zdążył. Nie zdążył. Jak to możliwe? Denrir szedł wolno, powoli obracając głową na boki. Trawa przestała istnieć, zamieniwszy się w pasy sczerniałej ziemi, pokrytej granatowymi odblaskami niedopałków. Liści nie było wcale, żadnej ocalałej gałązki. Las pogrążył się w żałobnej ciszy, jakby milczeniem opłakiwał każdą zabitą istotę…Istotę…Miloi! Denrir zmiażdżył w małej dłoni kawałek kory, zwisający z rzemienia. Miloi, Lis, Puszczyk, Biały Wilk, Władca…On jeden, Denrir, zawiódł ich wszystkich, on jeden ich zabił. Gorące łzy napłynęły do oczu gnoma, który zapłakał cicho nad losem puszczy. Wiedział, że mogli uciec, mogli ukryć się przed ludźmi, w głębi serca jednak był przekonany, że im się nie udało. Nikt ich nie ostrzegł, nikt…A przecież mógł…Denrir przystanął, pochylając się. Pośród spopielonych do cna roślin dostrzegł rozsypane płatki czerwonego kwiatu, lśniące niczym krople krwi. Denrir pozbierał je nabożnie i schował za pazuchę. Stracił równocześnie nadzieję na odnalezienie szarej eminencji puszczy. Jakby na potwierdzenie jego myśli, gdy już zapuścił się głęboko, prawie na drugi koniec przepalonego na wskroś lasu, Denrir zobaczył białe futro, a raczej jego strzępki. Wisiały na gałęziach niczym śnieżny puch i Denrir prawie się uśmiechnął. Straszliwy żal przepalał mu serce, które już prawie pękało. Prawie.

 - Spóźniłeś się – zaskrzeczał nad nim jakiś głos. Denrir podniósł głowę, spoglądając na Puszczyka, który schował dziób pod skrzydło.

 - Co tu się konkretnie stało? – zapytał cicho gnom, dotykając miękko wydartych skrawków płaszcza Białego Wilka. Puszczyk przekrzywił szarą głowę, zagruchał współczująco.

 - Przyszli zanim nastał świt. Podpalili drzewa…

Denrir zamknął oczy, zacisnął usta w wąską linijkę. Każde słowo Puszczyka wbijało mu się w serce niczym miecz.

 - Wypłoszyli zwierzynę, driady i nimfy rozpłynęły się w ogniu. Wiesz jakie są delikatne…

Denrir stłumił szloch. Słuchał dalej.

 - Biały Wilk rzucił się do obrony, ale niewiele mógł zdziałać w pojedynkę. Rozcięli mu gardło jednym ruchem, zanim wezwał Władcę…

Pięści gnoma zacisnęły się tak mocno, że paznokcie wbiły się w ciało dłoni, raniąc je do krwi.

 - Władca był wściekły. Położył paru ludzi, lecz było ich zbyt wielu…Kiedy go otoczyli, nie miał szans…

Denrir pochylił nisko głowę. Puszczyk uniósł czujnie swoją, kłapnął zębami, otulając się mocniej siwym szalem.

 - Nadal tu krążą…Szukają niedobitków…

 - Są tu? – W Denrirze zapłonęła żądza zemsty. Ręka powędrowała do pustej pochwy po mieczu, palce zacisnęły się wokół powietrza. – Daleko stąd?

 - Zbyt blisko…Żegnaj gnomie! – Puszczyk zerwał się do lotu, trzepocząc ciężko skrzydłami i padł na spaloną ziemię chwilę później. Z pleców sterczał mu grot strzały. Denrira nagle to rozśmieszyło. Ironia losu. Stał bez ruchu, na zewnętrznym skraju puszczy, obserwując rozświetlające się od wschodzącego słońca przestrzenie ziemi. Nie zareagował na trzaski gałązek za plecami, ściskając mocno kawałek kory, zwisający z szyi. Uśmiechnął się do słońca, czekając na cios. Tym razem nadszedł, a po nim następny, ale dalszych Denrir już nie był w stanie poczuć.

 Autor: velveten
 Data publikacji: 2009-12-28
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 ;)
Ciekawe dziełko. Istotnie skłania do myślenia.
Autor: ~Laridae Data: 00:07 3.01.10
 Świetne
Jak dla mnie to najciekawszy utwór z rocznika 2009. Jak już pisałem na forum, po prostu ze względu na emocje i przekaz, jakie w sobie niesie. A notowałem sobie po nim takie oto myśli:

+ Bardzo dobrze napisane, sprawnie, fajny styl i brak błędów.
+ Świetne przesłanie, można się dopatrzyć wątku ochrony natury, można się dopatrzyć żalu problemów z którymi się borykamy, skutków wahania...
+ Fajna historia, choć tu mogło by być trochę lepiej, brakło troszkę napięcia jakiegoś, suspensu.
- Bohater mógłby być nieco ciekawszy pod względem psychologii/relacji z innymi postaciami.
Autor: Whitefire Data: 09:56 3.02.10
 Dzięki
Bardzo dziękuję za przyznanie tak wysokiego miejsca w konkursie i tak miłe słowa o samym opowiadaniu. :D
Autor: velveten Data: 12:24 20.02.10
 Radosny komentarz radości
Denrir popchnął mnie do rejestracji tutaj, do tej pory pozostawałam tylko cichym czytelnikiem ;) Muszę ci powiedzieć, że to naprawdę robi wrażenie. Spodziewałam się jakiegoś radosnego końca, a tu nic z tego. Podoba mi się bajkowy klimat i mniej bajkowe podejście do samych ludzi, a jedyne, czego żałuję, to że nie rozwinęłaś bardziej wątka z Białym Wilkiem. Nie chciałabym go rozbroić z tajemniczości, ale miło byłoby poczytać o nim trochę więcej. A koniec wstrząsający, do głowy by mi nie przyszło, że tak może się to potoczyć ;)W najbliższym czasie spróbuję przeczytać też resztę twoich opowiadań, jak znajdę chwilę :)
Autor: Ruda Data: 18:04 21.10.10
 ZOMG
Pięknie dziękuję ;) może coś jeszcze napiszę ;)
Autor: velveten Data: 20:54 21.10.10


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 86 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 86 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Milczenie jest dla słowa jak siatka, rozpięta pod tancerzem na linie.

  - Max Picard
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.