Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Koścista Przełęcz

Prolog

 

 

Był marcowy dzień. Ptaki dźwięcznym głosem, niczym uskrzydleni muzycy, grały swoje pieśni, lekkie i kojące, dodające otuchy i radości modły, wypełnione starą ptasią mądrością, życiowym doświadczeniem orłów z przestworzy Gór Czerwonych.  Śpiewały psalmy, chwaląc nadchodzącą wiosnę, donosząc wszystkim, nawet najbardziej zgryźliwym stworzeniom, że zaczyna się nowa era, era życia, czas, na przybycie którego czeka się bardzo długo. Oto w całym świecie kojący wiatr wschodni niesie ciepło i choć śniegi surowej zimy zniknęły dawno, nikt nie ośmieliłby się świętować nadejścia wiosny bez pozwolenia pierzastych wyroczni. Erlae es’vad aerill![1]  W Yner wszyscy przygotowywali się do święta Menuty. Posągi bogini Kaliente, przyozdobione wiankami z róż, maków i chabrów, stały w każdym zakamarku. Lekka atmosfera miłości wprowadzała osadę w romantyczny, liryczny nastrój.  Zakochani wędrowali uliczkami. Pełne uczucia miasto stawało się oazą, upragnionym miejscem wędrowców. Ukwiecone drogi, wybielone ściany, piękny widok zapracowanych, lecz z uśmiechami na ustach, mieszkańców napawał dumą każdego, kto miał choć trochę chęci i przybył do miasta w czas, w którym pojawić się należy. Krzątające się w domostwach kobiety pichciły rozmaite różności, zaczynając od zwykłego chleba, a na złociście zapieczonych, wypchanych farszem prosiętach  kończąc. Ulice skromnego ongiś Yner wypełniał aromat domowej kuchni, mieszający się z wonią roślin i był niesiony przez wiatr dalej w głąb królestwa. Nikt nie myślał tutaj o codziennych sprawach, w końcu nadchodził wielki dzień, zbliżała się ta godzina, w której chłopi, mieszczanie i rycerze, kapłani i kapłanki, a nawet druidzi i drwale obdarzają siebie niespotykaną dotąd miłością i przyjaźnią.   

– Ach co to za dzień – wzdychała kapłanka Nefere, pisząc swój pierwszy wpis do księgi, widząc żony i matki, które nakrywały stoły. Radowało się jej serce, gdy zaczynała dopuszczać do siebie tę myśl, w której wszyscy Ynerowie żyją w pokoju i harmonii, w ciągłym szacunku i pojednaniu. Pamiętała ona bowiem jeszcze te dawne wojny i spory które podzieliły tutejszą ludność, przez które brat brata niósł na zębach wideł, na klindze miecza. Straszne to były czasy, lecz przeminęły i one. Dzisiaj mało już żyło tych którzy pamiętali o dawnych dziejach.

Inne zakonnice od rana śpiewały hymny i pieśni ku czci swojej pani.

            Javier, będąc wówczas dzieckiem, pomagał cieśli przy heblowaniu stołów. Praca to była ciężka i mozolna, lecz młodzieniec nie peszył się tym. Wychowany w  przekonaniu, że trudna  praca opłaca się, zwraca za włożony w nią wysiłek  z wysokim zyskiem, wykonywał swoje obowiązki najlepiej jak potrafił. Pogwizdywał sobie przy tym melodie elfiej pieśni, tej samej, której kiedyś nauczył go jego ojciec. Często młody Javier zastanawiał się dlaczego właśnie ta pieśń utkwiła mu w pamięci, przecież nie tylko tę poznał od ojca, ale i wiele żywszych, bardziej tanecznych melodii. I jego serce przeszył smutek, wspomniał bowiem swoją rodzinę.

 Jego kolega Tizgar uczył się szermierki, gdyż jak sam mawiał: „ Nauka ta, przydatną jest.”. Całymi dniami wymachiwał drewnianym mieczykiem, lejąc przy tym niemiłosiernie wszystkie manekiny na placu ćwiczebnym. Nie jednokrotnie słyszał od kapitana garnizonu słowa uznania, za determinacje i wielki chichot oceniający jego styl. Tizgar jednak nigdy się nie poddawał. Obydwaj chłopcy spotykali się za starym magazynem, we wczesnych godzinach wieczornych i staczali pojedynki, nawzajem śmiejąc się i wytykając błędy przeciwnika. Nie mieli oni wówczas pojęcia jak bardzo los, ślepy lecz nieomylny, często budujący na naszej drodze zapory, powiąże ich życia z żelazną, chłodną klingą.

Grododzierżca szwendał się po mieście, doglądając, czy aby wszystko zostanie zrobione na czas. Był to człek bardzo nerwowy, aczkolwiek dokładny i tego nikt nie mógł zrozumieć. Wielokroć krzyczał, karcił za niewykonanie jakiegoś polecenia, starając się przy tym budować autorytet i szacunek. Dowódca, czy też rządca musi mieć posłuch. Sędziwy mężczyzna, chyba jako jedyny w całym mieście nie czuł świątecznej atmosfery. Ciągle go coś trapiło, ciągle się czymś przejmował. I może miał w tym swoja rację.  Tyle jeszcze brakowało. Nie było dość  jadła i wina. Co prawda posłano do sąsiedniej bimbrowni powóz, ale i tak nie uspokoiło to wójta.

Z lekkim przerażeniem w oczach zwrócił się w stronę kapłanki, mówiąc przy tym drżącym głosem:

- To będzie wielki dzień droga Inori. Twa pani będzie dumna.

-Niewątpliwie wójcie. Z pewnością obchody będą huczne. Pięknie przyozdobiono miasto. Widać, że kościół mojej pani jest tu obecny. Lepiej zatem będzie dla ciebie, rządco, aby nic nie zakłóciło obchodów naszego święta. Wierz mi, że ja, arcykapłanka szczodrobliwej Pani Serc, wiernie służąca Białej Damie, że ja jestem zdolna nieść również mękę i cierpienie heretykom, a za heretyka właśnie cię uznam jeśli znowu coś spartolisz.

 Wójt podrapał się nerwowo w głowę, wyrywając sobie przy tym kilka siwych włosów. Zbladł, znał powagę sytuacji, znał charakter kapłani, złej do szpiku kości sługuski zabobonu, ale żyli wśród ludu ery zabobonu, należało zatem ludu nie drażnić. Wójt ruchem własnego czerepa, niepewnie, przytakną zakonnicy.   

Kapłanka w czerwonej sukni, rzuciła chłodne spojrzenie, po czym ruszyła w stronę świątyni. Szła wolnym, lecz stanowczym krokiem, który oznajmiał jej ważność, wyższość i był przyczyną licznych drwin, a także sposobnością do szerzenia niechęci wobec kościoła bogini Kaliente, który dopiero rozpowszechniał się na wschodnich rubieżach królestwa.         

Religia ta bazująca na kulcie dobra i płodności przypadła do gustu wieśniakom, którzy chcąc uzyskać dobre i obfite plony zdolni byli nawet spędzić trzy doby na klęczkach przy ołtarzach. Natomiast mieszczanom i rzemieślnikom religia ta wydawała się zbyt prymitywna. Prostactwom religijnym jednak nadszedł kres, gdy przybyły zakonnice.

            Zbliżał się wieczór. Bard Koleman, który to specjalnie na wieczorne uroczystości został ściągnięty z serca królestwa, usiadł przy kominku w izbie wójta i poczuł, że musi uwiecznić pewną ważną myśl. Podjął wówczas decyzje, że opisze tutejszą historie w pieśni, w wielkiej sile współczesności.

 

Po wojnie świata, po pogromie ludu

Po wielkim zniewoleniu, zmierzajmy do cudu

Po kolejnych słowach po dźwięku miecza

Po zadanej ranie jest śmierć człowiecza!

 

Przed tym co tu było, przed czasem zagłady

Przed podmuchem śmierci, nie zbrakło nam ogłady

Przed morderstwem brata, przed wybraniem miecza

Przed zadana raną, była miłość człowiecza!

 

Teraz kiedy król nasz, teraz kiedy żyje

Teraz kiedy walczy, zło się przed nim kryje

Teraz jego ręka, teraz dłoń gotowa

Teraz jednym gestem gasi bólu słowa

 

Wybaczmy mu bracia, wybaczmy mu siostry

Wybaczmy, że przyniósł tutaj swój miecz ostry

Wybaczmy mu, ze zgładził naszych braci

Wybaczmy, bowiem, królestwo na żalu traci

 

Siadł bowiem król nasz na wysokim tronie

Siadł on zwycięsko w złotej koronie

Siadł z nim do stołu też naród wspaniały

Siadł lud Ynerów, w ogromie swej chwały

 

Mistrz to był w swym kunszcie, jakich mało na świecie, a przynajmniej tak mówiono o Kolemanie. Wiosen miał on jednak na karku wiele, aczkolwiek, to właśnie jego zażyczyła sobie arcykapłanka Inori na uczcie wieczornej, po świątecznych obrzędach.. Słyną on bowiem ze swoich niebagatelnych zdolności, a jego muzyka przez wielu zwana była nadsztuka, gdyż zwykła sztuka mogła by przy twórczości tego poety uschnąć z żałości i zafrasować się swoim ubogim wyrazem.

 Brama powroźnicza uchyliła się. Na plac weszło czterech mężczyzn w kapturach. Oczy im świeciły, a albinoskie dłonie wystawały z szerokich rękawów. Atmosfera w mieście zmieniła się, choć do objawienia było już blisko. Zlękli mieszkańcy zamknęli się w swych domostwach. Pojawienie się zamaskowanej grupy ostudziło zapał do świętowania.

- Czego? – zapytał wójt podchodząc do czwórki.

Jeden z przybyszy splunął. Prowadzący grupę człowiek zdjął kaptur. Był to stary człek, w dodatku oszpecony, ciągnącą się od lewego ucha, aż po szyję, blizną. Jakaś kobieta na jego widok zwymiotowała. Starzec spojrzał na nią zamrażającym wzrokiem.

- Czego? – powtórzył wójt – Świętujemy. Nie widać?

Stojący za starcem mężczyzna zobaczył Javiera. Kiwnął głową do pozostałych. Zabrzęczała stal. Rządca leżał we własnej krwi.

- Zostaw mnie! – krzyczał chłopiec ciągnięty przez porywacza. Uderzono go w głowę.

            W szaleńczym pędzie, przy zawrotnych wręcz niemożliwych szybkościach cała czwórka dosiadła kłusujących ku nim koni, otwarte dłonie zacisnęły się na uzdach, lejce momentalnie się ściągnęły, konie zarżały stopując się nieco. Niczym promienie słońca, w okazały, fascynujący, a równocześnie niewiarygodny sposób co chwilę któryś z albinosów doskakiwał do siodła. Wszyscy pewnie siedli dopiero przy świątyni. Starzec dostrzegł chłopca z drewnianym mieczem. Zeskoczył z konia, złapał go pod pachą, podniósł do góry. W powietrzu zafurkotała lotka strzały, w oczach starca rozbłysły brzeszczoty. Ręka sama, bez większego trudu dobyła miecza, ciężkiego, ale niebagatelnie ostrego. Szybki zamach, strzała posypała się drzazgami. Chłopiec zdołał się wywinąć, wyślizną się spod uścisku i pobiegł, krzycząc i szlochając. Przestraszył się. W powietrzu rozszedł się znowu brzęk gryzących się ostrzy. Powietrze wibrowało od krzyków i pisków. Miecz rozcinał bez trudu skurzane kapoty, charatał mięśnie, obcinał członki. Piruet, parada, cięcie… stała sekwencja ruchów, bardzo szybkich pewnych ruchów. Znowu gwizd, starzec siedział na koniu, pędził w strone bramy,  stratował cztery trupy, obojętnie obszedł się z lecącymi ku niemu strażnikami. Nie uchylił się przed rzadną strzałą. Słyszał, niewiarygodnie wyczulonymi uszami, że żaden z grotów nie sięgnie nawet jego konia, o nim wcale nie mówiąc. Dopędził do pozostałych, wyszczerzył gębę, zarechotał.

            - Mówie wam, tak jeszcze nam nie poszło, tylko jeden chłopak, tylko jeden zawszony bękart, pfu, Sildarion nie będzie uradowany, o na pewno nie będzie. Znowu zapłaci nam kilka marnych Lininów i przepędzi, dopuki nie zawyje jak suka i znowu nie zleci nam przywiezienia kolejnego pechowca.

            - Milcz – powiedział nadwyraz spokojnym tonem starzec. – Nie wściubiaj swego krzywego nosa w nie swoje, chędożone interesy, ja negocjuję…

            - Słabo negocjujesz.

            - Zamknij się chłystku, daj dokończyć słowo. Pfu, chędożony napaleniec. Wy młodzi to myślicie, że wszystko idzie mieczem rozwiązać. Zważcie, pfu, wojaki chędożone, że ten młody na specjalne polecenie jest schwytany. Pomyślcie zatem, dlaczego Sidarion kazał nam właśnie tego szczeniaka przywieźć? Hę?

             Zapadła cisza.

            - Nie wiecie o co tu się rozchodzi. On jest jakiś, psia krew, ważny, a co za tym idzie i cenny. Dlatego darmo go nie oddamy o nie!.. Hej Mallore, zostaw chłopaka, chędożyć ci się chce czy ki kijek! Mallore jak ty chcesz… sukinsynu, zostaw chłopaka, Derka strzel no mu w łeb tym obuchem, ano żwawo, sądze, że ruchawości nie takiej chłopaka spodziewa się czarodziej! Pfu, Mallore, ty jakiś dziwny jesteś, wypisz wymaluj, przygłup, toż to chłopak, nie dziewoja, w co ty chciałeś chędożyć, hę?

            - Odkąd miał przygodę z tą owieczką – zarechotał przeraźliwie Derka – tylko to mu we łbie.

            - Cichajcie, budził się chamski potomek, mości ważny szczeniak.

            - Patrzaj no – wtrącił staruch – na swoją ważność Angusie, my na nim się dorobimy bogactwa.

            - Nie sądzę – ozwał się Angus – że łatwy to grosz będzie.

            Chłopak podniósł się. Głowa go bardzo bolała. Rozejrzał się i znowu zasną.

Staruch podszedł do niego, położył mu dłoń na policzku, potem przyłożył do czoła. Nie wyczuł gorączki. Zamyślił się, popatrzył na szczeniaka. Co w tobie takiego ważnego? Pomyślał.

            - Hej, Boroch, teraz ty masz na szczurka chętkę? – zarechotał Angus. – Derka strzel no starucha i chodź tu do nas, piwa się napijesz…

 



[1] Erlae es’vad aerill! (czyt. Erli esfat iril!) – z języka elfów: Życie nabiera sensu!

 

Koścista Przełęcz

 

 

„Cień tkwi w każdym z nas, u każdego znajdziemy zwierzęce instynkty.”

                   Lebdagos, Filozofia Gelibolska

 

I

            Komnata, jak każda nieznana przestrzeń, małemu chłopakowi wydała się dziwna, taka obca i zakopcona. Pod sufitem kłębił się ostry, żrący dym. Swoimi splotami zacisną się na jego szyi,  owinął  dokoła niej niczym wąż i podstępnie, cichutko posykując zaciskał się na niej, dusząc niemiłosiernie młodzieńca. Swoją prostacką formą wyciskał z oczu krople słonej cieczy. Łzy płynęły po policzku, docierały do kącików ust i w pomrukach coraz silniejszego kaszlu spadały na ziemię, paskudnie poplamioną podłogę. Javier niepewnie stawiał stopy na pociętej i spróchniałej powierzchni. Ochłapy z dawnych drewnianych paneli, przypominały teraz kilka desek przybitych na krzyż do masywnych drewnianych bali wiszących tuż nad chłodną, zgniłą ziemią. Nie było czuć, jej stęchlizny, dym za bardzo to zagłuszał. Jedyne, co było słychać to skrobanie myszy, pomruki kota, no i oczywiście przeraźliwy skrzyp maltretowanej, kolejnymi krokami bandy, podłogi. Mało, co było widać. Przez dwa malutkie okienka do sali wpadało kilka skąpych, niejasnych promieni słońca, rozbijających się o kamienne ściany i zanikających gdzieś daleko w szczelinach podłogi. To zbyt mało by cokolwiek oświetlić, pomyślał młodzieniec.

            Javiera ciągną jakiś mężczyzna, wyraźnie zasapany. Był brutalny, trzymał chłopaka za włosy, a gdy ten zwalniał kroku szarpał mocno, prawie je wyrywając. Nie miał wyczucia. Chłopak pisną. Pod nogami przeleciała mu mysz, szara, gigantyczna mysz. Zatrzymał się. Błąd, pomyślał. Ręka wzdrygnęła się, podniosła do góry, pociągnęła za kilka loków, tak boleśnie, że chłopak krzykną i staną na palcach. W powietrzu rozszedł się rechot, straszliwy śmiech. Szyderczy znak braku szacunku dla dziecka. Javier otarł brudnym mankietem koszuli, lnianego tkania, łzy, łzy bólu. Dreptał  szybko, rozważnie  i w napięciu oczekując kolejnego szarpnięcia, kolejnej złowrogiej zagrywki. Otarł się o coś. Nie obejrzał się jednak, przezwyciężył wrodzoną ciekawość, nie mógł bowiem zwalniać marszu. Postać nadal rechotała. To denerwujące,  pomyślał chłopak. Potkną się, rypną na ziemie, z niewiarygodnym impetem, tłukąc jakąś menzurkę, a jednocześnie podnosząc ku sufitowi ogromne sterty kurzu.

            - Jak leziesz? – rykną ten przed nim. – Idziesz jak szczurek, nie patrzysz pod nogi stajesz w miejscu, hultaju. Wstawaj, albo cię podniosę! Podnieść, smarkaczu? Hej, Derka, podnieś panicza, bo się waszmość zmęczyć zdążył.

            Ktoś zaczął się zbliżać. Powolna, ociężała postać wyłoniła się z tyłu, długimi owłosionymi łapami poderwała młodego w powietrze, lecz była zbyt wolna. Derka nie złapał lecącego. Po sali rozszedł się huk i szczęk kruszących się kamieni. Kawałek deski wystrzelił w górę, szybował niczym mewa przez krótką chwilę, poczym spadł, z niebagatelną prędkością wprost na nogę tego z przodu. Derka zarechotał, Javier nie widział co się stało, słyszał jednak lamenty i wrzaski mężczyzny, który klął niemiłosiernie i zwymyślał wszystkich znanych bogów od tępaków i półgłówków. Nie oszczędził też biednego Derki. Strzelił go mocno czymś, podniesionym ze stołu, opluł i kopną. Drab nie był obojętny, wziął zamach i poprawił temu z przodu. Ten rykną przeraźliwie, przewrócił się. Spluną.

            - A żeby cię Derka, skurwysynu, pokręciło i na syfilis żebyś zdechł! – Wygrażał się leżący.

            - A mam ci, e… - zająkną się Derka. – Mam, e…, przy… przywalić, Angus, skurwesynu.

            Na Javiera poleciały dwie czerwone krople, krew pomyślał, zrywając się na równe nogi. Spojrzał w stronę  dwóch opryszków, którzy przed chwilą obili sobie facjatki. Poderwał się do biegu. Chciał uciekać, jednak nie mógł. Noga bardzo go bolała. Niepewnym gestem skiną na jednego z mężczyzn, po czym złapał się za udo. Coś z niego wystawało, coś dawało o sobie znać w przeraźliwy sposób. Nagle skurcz, mięśnie się zacisnęły noga odmówiła posłuszeństwa,  posłuszeństwa, którego tak bardzo potrzebował trzynastolatek. Na nodze, od połowy piszczeli, gromadził się zaciek, potężna sącząca się kałuża krwi. Derka pobladł, wyraźnie się zaniepokoił.

            Drab zaczął biec w stronę chłopaka, w swój, jak zwykle, komiczny sposób. Angus pochwycił w dłoń jakiś przedmiot, zastękał jakby wyciągał coś z kieszeni. Rozległ się plusk rozlewanej wody. Nie była to jednak woda. Ciecz śmierdziała dziwnie, nienaturalnie przy tym błyszcząc. Parowała zielonym gazem. Toksyna, pomyślał Javier. Nagle z rąk niskiego bandziora posypały się iskry. Zaskowyczały i chrupnęły pocierane o siebie krzemienie. Setki króciutkich płomyków wychyliły się spod obijanych kamieni. Powolutku opadały, sycząc przy tym i buchając kopcącym dymem. Javierowi zrobiło się jeszcze duszniej. Oparł się o kanciasty, szorstki i niski stoliczek, pokryty grubą warstwą kurzu. Nagle zielony gaz buchną błękitną smugą. Mokry drewniany kij trzymany przez Angusa zajął się płomieniem, rozbłysną tysiącami odcieni czerwieni, żółci i pomarańczu. Jęzory ognia zaczęły wić się w powietrzu, jakby były biczowane. Dziwne, nawet ogień tutaj ucierpiał. Pochodnia rozświetliła salę.

            Komnata, wzniesiona na kształt owalu, wypełniona była licznymi pulpitami, regałami i stołami, na których sprytnie zmontowano skomplikowany, acz nieco staromodny sprzęt alchemiczny. W centrum stał durzy kocią, a pod nim żarzyły się węgle. Przed ogniskiem leżał kocur, stary i wyliniały; przeciągał się. Wszystkiemu towarzyszyły setki, a może i tysiące pajęczyn, stare podgniłe księgi i pergaminy, w których widniały same dziwaczne, nieco koślawe runy. Ściany komnaty były mokre. Ociekały wodą, mętną i szarą wodą, której krople zdawały urządzać sobie zawody i ścigały się, która to pierwsza wsiąknie w deskę posadzki. Ściany wyżłobiono tak, aby dla ludzkiego oka niewykrywalne były mikroskopijne spoiny, jakimi połączono tu marmurowe warstwy tynku. Kunsztowna praca i piękne wykończenie dawały znać o sobie w każdej sekundzie oglądania. Na końcu sali, wmurowano przeogromny dębowy portal, wzmocniony dziwnym, nieznanym nikomu, metalem, który połyskiwał w blasku błędnych ogników uwięzionych  w klamkach wiekowego monumentu. Javier, w niekrytej ciekawości, która była jego odwieczną wadą,  zadarł głowę do góry i przewrócił się. W stalowych kratach, dokładnie upchnięci byli młodzi chłopcy i dziewczęta. Byli martwi, niektórzy jeszcze normalni, inni już bez skóry z gdzieniegdzie wyżartymi mięśniami, inni jeszcze, całkowicie rozłożeni, stali albo siedzieli, jako szkielety, ponure ozdoby tego urokliwego miejsca. Co świeższe ciała zalegały tu pocięte i zdewastowane. Na kilku tygodniowych żerowały kruki, myszołowy i nietoperze. Jedna dziewczynka stała się istną karczmą dla skupiska robaków, wijących się w spazmach radości, najedzonych pulchnych gąsienic. Coś latało między żelaznymi trumnami, jednak ukrywało się, nie chciało zostać rozpoznane. Przypominało trochę komara, ogromnego paskudnego komara, jednak nie było nim. Nikt nie rozpoznał co to jest. Nikt!

            Javierowi zakręciło się w głowie. Poczuł, że traci świadomość, przekręcił się na bok, sala zawirowała. Coś strzyknęło, przez kilka sekund toczyło się, poczym spadło, tuż obok chłopaka. Javier przetoczył się, spojrzał, to była ludzka czaszka. Przez otwór w którym kiedyś było oko wypełzła jedna z gąsienic. To wystarczyło dziecku.

Młody zemdlał.

            Derka szarpną nim mocno, strzelił w policzek, nic. Spanikował, zaczął potrząsać gwałtowniej, mało taktownie. Noga nadal krwawiła, słabiej, ale krwawiła. Czerwień zmieniła się w brąz, ciecz, w skrzeplinę. Coś wystawało z uda. Angus pochylił się, miał długi garbaty nos i krótkie włosy. Wylał na chłopaka wodę z menzurki. Nie dało to żadnej reakcji. Zbladł, cisną pustym naczyniem w ścianę. Zabrzęczało.  Oczy, małe szarlatańskie oczy skierował na Derkę. Ten podrapał się po czerepie i chłodno oznajmił, ze wzgardą w głosie.

            - Mamy problem Długi Angusie, mamy cholerny problem. Sildarion nas za tego bękarta zawiesi w ciasnej klatce, tam w górze. Podyndamy sobie, zdechniemy w męczarniach i po kilku latach, osuniemy się, jak ta czaszeczka, pfu.

            - Nie dziamgol. Chłopak dycha, tylko, że go upuściłeś na sztylet, co mu z nogi wystaje i juchę traci. Akrobata zasrany, miałeś go podnieść nie w powietrze cisnąć jak kamyczek. Wyobraź no sobie teraz, co ci zrobi Boroch, pfu, aż strach pomyśleć.

            - No właśnie – zamyślił się Derka. – Boroch…

            - Co, Boroch? – zdziwił się Angus. – Szczekaj Derka po ludzku, a nie jak elf jaki mądrego udać chcesz, suczych manipulacyji używasz!

            - Borocha cza zawołać! – wrzasnął.

Ciągnąc nogę, za nogą, wyrośnięty, owłosiony drab runą w stronę portalu. Wrzeszczał przy tym niemiłosiernie. Angus skrzywił się, niewyraźnie, kątem oka rzucił oschłe spojrzenie na chłopaka. Wzdrygną się, zadarł łeb do góry. Spluną. Obrócił się dokoła. Znowu utkwił swe suche oczy w Javierze. Zarechotał.

            - Kolejny bachor, parszywy ważniaczek, przez którego na szafocie będą mnie chcieli ululać, pfu. Zawszony czas, zawszony. Może chociaż wart jesteś z kilka tysięcy liningów, co chłopcze? Wart jesteś tego bym cię teraz nie dobił? Ach… starzeje się, sam do siebie gadam. Derka! Derka, łomie, nosze tu daj, takiego to go do wierzy nie zawieziemy, a tu u Borocha w izbach ziąb i smród! Cza wynieść będzie szczurka na zewnątrz, do szałasu!

 

II

            - Debile, idioci, mele pety ostatnie! – wydarł się starzec dokańczając wiązać bandaż na nodze chłopaka. – Zostawić was samych na chwile. Jak mamy go teraz przenieść przez te zamczysko? Nie dość, że żeście go prawie zabili, to jeszcze i nas, chędożone durnie, na męczeńskie padnięcie w grotach tutejszych lochów narażacie. Zważcie, że pełno trucheł tutaj, a gdzie kosteczki z mięsem, tam i trupojadów pełno. Nasze miecze chodź ostre na takiego wąpierza, czy ghula, a w najgorszym razie, na jakiegoś, pfu, elfiego karłowatego nieumarlaka, nie podziałają.

- Stuknijta się w te swoje tykwy, co echem może się odbije i w eter pójdzie, zawżdy upragniony dowód waszej głupoty mi dając. He, He.

- Milcz, Mallore! – żachną się starzec, przeczesał długi warkocz siwych włosów, zamyślił się

- Ja tam, nie mam pojęcia – ozwał się po długiej ciszy niski człowiek, z garbatym nosem – co mamy uczynić, ale jedno pewne jest, cza to zrobić rychło i szybko. Pamiętacie jak Zimny Dylann, niech mu ziemia lekką będzie, wszedł na jedno świtanie do tego domostwa. Co to były za wrzaski, za krzyki i jęki.

- Ano, cza zawżdy przypomnieć se teraz ongisiejsze czasy. Prostacko, jak nakazali ojcy nasi, mądrzy i rozumni w wszelakiej trwogi odpędzaniu. Przy kufelku smakowitego, gorzkawego naparu z Chmielowej Buchty.

- Taa… - zająknął się Derka. – Chmielowa Buchta, radosne wspomnienia przywołuje, rodzinna wioska i rumieńcem skrywa wstydliwe grzeszki. Baczcie, czy to aby nie w tej wsi żeśmy się razem spiknęli, w ten czas jeszcze w piątkę?

Niski, lekko zgarbiony, ale niezwykle szybki i umięśniony Mallore, zerwał się, pocwałował do wozu, odrzucił płachtę skórzaną i dźwigną ogromną beczułkę, od dobrego dekarza, ani bowiem jedna kropelka się nie usączyła. Rychło swymi nieco gorylimi łapami, wybił dębowy korek, łapiąc w kufle i kubki złoty trunek. Uśmiechną się szyderczo, odsuwając ze swych prawie brązowych zębów zwiotczały i nieco suchy kawałek wargi. Angus podawał druhom syczące od nadmiaru piany naczynia, nie zważając na ich chęci, czy niechęci. Wciskał na chama, nawet Derce, który zamyślony odmawiał, tłumacząc, że musi być trzeźwy, bo tak mu się kiedyś przyrzekło, w chwili miłosnego uniesienia, a raz danego słowa chce dotrzymać.

- Co zatem zarządzisz Borochu? Borochu?! Patrzcie go zamyślił się!

Wszyscy pociągnęli z kufli, rozeszło się siorbanie, a po nim, niczym grom, śmiech. Starzec ponownie przeczesał włosy, wykrzywił się, w wielkim niesmaku. Skierował spojrzenie ku słońcu, które powoli chyliło się ku zachodniej stronie widnokręgu. Czerwień tarczy taka sama jak w tamten pamiętny wieczór, powiedział w duchu.

Derka zauważył wyraz twarzy Borocha. Zamilkli.

- Myślisz o Dylannie – stwierdził poważnie.

- Tak. To był swój chłop, swoją miał zasadę i się zawsze jej trzymał. I my się jej trzymajmy, bo ją znamy. Zawsze powtarzał nam, że w potrzebie każdemu druhowi, każdemu, nawet najdziwniejszemu, nawet takiemu druhowi, który nam wilkiem trzeba dać zrozumienie. Pamiętam jego słynne powiedzenie: „Więzień w królewskim więzieniu to twój druh, niewolnica w królewskim pałacu też twój druh, ale kurwa w królewskim pałacu to nie twój druh, to twoja siostra, a każdy na śmierć skazany przez króla za niewinność to twój brat. Czy dasz siostrę chędożyć, albo brata zabić tylko dlatego, że skurwysyn tak chce?” Na początku tego nie rozumiałem – zamilkł, znowu spojrzał na czerwone słońce, które zatrzymało się nad laskiem, które chciał zatrzymać, bo bał się tutejszej zimnej nocy. Pociągną, głęboko z kufla. Zaśmiał się. – Teraz dokładnie pojąłem to, co on zawsze gadał. Wszyscy ludzie to twoi druhowie, drogi Angusie, nie bijemy swoich kompanów.

Derka się uśmiechną, zakasłał. Pociągną z kufla. Zmierzył spojrzeniem chłopaka. Podrapał się po czerepie.

- Ten młody jest strasznie podobny do Dylanna.

Nikt nie skomentował. Żaden nie otworzył ziapy, żaden się nie odważył. Rana po utracie przyjaciela była zbyt świeża żeby ją rozpamiętywać. Lecz blizna była zbyt znacząca i widoczna, aby i o niej zapomnieć. Potrzask. Mieszane uczucia ogarnęły szajkę. Jeden z nich zginą, tu na tych ziemiach południowych gór, w tej jamie, zawszonej paskudnej jamie, w której bestialsko mordowano dzieci, a w której teraz straszą potwory. „Chata Borocha”, bo tak ją nazwali, była kryjówką, do której zmierzali, w której odnajdywali upragniony spokój i ciszę, tak skąpo w dzisiejszych czasach obcujący z ludźmi. To tu przywiedli kolejny łup, by przeczekać tydzień, może dwa. Tu uciekali, przed pogoniami cnych rycerzy, miejskich obdartusów nazywających siebie strażnikami. W tych grotach przeżywali zimy. Strach pomyśleć, że jedyna bezpieczna dla nich droga do Sildariona prowadziła przez tę górską komnatę zwaną przez elfów Vaedde’Nurra.[1]

- Te miejsce – odrzekł drżącym głosem starzec – budzi wiele negatywnych wspomnień.

- Dla humoru podbudowy łykniem sobie z ognia wody! – rzekł sentencjonalnie Mallore, wlewając sobie do ust cały kubek piwa. Inni nie byli gorsi i dotrzymując kroku karłowatemu bandycie wypili zawartości swych kufli. Jedynie starzec siorbną troszeczkę piany, znowu spojrzał na słońc.

- To był podobny wieczór, pamiętacie. Piliśmy wówczas jakiś skradziony napitek i zajadaliśmy smażone karasie.

- Też z resztą skradzione – bąkną Derka.

- Tak, Derka, - wtrącił Angus - mistrzu pamięci, wiemy to, ty chyba zaś zapomniał skoczyć za potrzebą, całe gacie masz zalane, He He!

- Zero szacunku – tym razem Boroch wypił do dna. – A on za was karku nadstawił.

- Ba no – niepewnie rzekł drągal – Zimny zawsze miał słuchanie wyczulone, czort wie jak i skąd. Może się, z jakim magikiem zadawał w młodości? W dzisiejszych, chędożonych czasach, nawet szlachetni z tą psią armią muszą mieć kontakty, dla własnej pewności, tej no, zdrowotności, o.

- I to go zaprowadziło do robactwa – sucho stwierdził Angus ciągnąc z antałka głęboki łyki piwska. – Ktoś mu kazał leźć w nocy do środka, tylko, dlatego, że coś tam się czaiło. Dzisiaj też różnej maści plugastwa tam się roją, muszą, bo nawet ja na wpół głuchy, słyszę jak łamią kości i żują padlinę, pfu, aż mnie zaschło w gardle, Mallore, skocz sobie po kolejny antałek na wóz! Tylko z życiem!

- Ale wlazł – gniewny ton starca stał się dość niecodzienny, często go używał, bo takie miał zwyczaje, kiedy wjeżdżali do miasta zimny ton zawsze zapewniał względny spokój. – I się ciesz z tego Długi Angusie, bo gdyby nie to, to zapewne dziś razem z nim wąchałbyś te maki, o z tamtej polanki, spod ziemi. Byliśmy wypici, ty pilnowałeś dzieci, ja wiązałem konie do brzozy. Pamiętam dokładnie.

Staruch znowu się zamyślił.

- Ja tam pamiętam ino, żeście mnie uspali, bom nawet do końca biesiady, gdy wszyscy się rozeszliście nie wytrwałem.

- Coś mi się widzi – skomentował Derka – żeś jednak wytrwał. Mniejsza z tym, Dylann wstał, wziął miecz i poszedł, dumny, wystrachany nieco, ja chciałem za nim ciągiem, ale mnie nieprzyjemnie związano i przy ognisku usadowiono. Tylko Boroch poszedł z Zimnym, też z mieczem, ale nie wszedł do środka, stał na czatach, takoż mi się zdaje. Nie wiem ino, czy dobrze?

- Zdaje ci się całkiem dobrze – powiedział stary, wyciągając rękę po pełny kufel. – Dylann powiedział, wejdziesz jak cię zawołam, a spróbuj tylko szybciej wleźć to i ciebie zmasakruję.    Teraz dopiero sobie przypominam, że to właśnie zdanie, podziałało na mnie dziwnie, bardzo dziwnie. Posłuchałem, nie wszedłem. Obserwowałem, jak przemyka z pochodnią w garści i błędnie obija stalowym prętem  kamienie. Wielki brzęk się rozniósł po komnatach, taki, że aż uszy się zatykały, a on proszę ja was, zaczął do tego wrzeszczeć, coś o niedorobionych nietoperzach, bez kłów i matek. Pomyślałem sobie głupiś jakiś się zrobił – urwał, spojrzał na wielki portal, pobladł nieco, łykną kufel naparu z Chmielowej Buchty i zamlaskał przeciągle. – On jednak wybawił coś paskudnego, niby to był ghul, ale miał szpony u palców, niby miał ludzką głowę, ale z nosem spłaszczonym i uszami szpiczastymi. Oczy jego, malutkie, barwy mroczno purpurowej, świdrowały po okolicy, każde w innym kierunku. Ręce nieproporcjonalnie długie, zakończone trzema długimi szponami, a na plecach stał grzebień, kropka w kropkę jak u okonia. O błonie między palcami i kończynami wspominać nie muszę?



- Nie musisz, dość już nas obrzydziłeś – odparł ze wstrętem wyczuwalnym na paręnaście mil Angus.  

- Ho, ho, - wtrącił niski, krępy bandyta otwierając kolejny antałek - kto by mógł przeczuciem swoim wyczuć, że tam, w tej jamiczcę takowe bestyje leża miały. Ale chyba Borochowi zaschło w gardle, a i mnie jakoś suszy, łykniem tedy cosik, bo chmielowy złociec odparuje.

Chóralnie, niczym na komendę wychylili zawartość kufli. Jedynie Derka rozlał, co nieco, ze swojego, chwaląc się wyraźnym rumieńcem na twarzy. Reszta parsknęła śmiechem, ale stary, przeczesując włosy, uciszył ich stanowczym gestem.

- Jak mówiłem persona paskudna naprzeciw naszemu druhowi wyszła. A ten, wziął zamach i jak jej nie rypną tym stalowym prętem, jak się nie zamachną znowu i poprawka. Potwór wrzasną, widocznym dźwiękiem, okręgami widomymi rozciął kaftanik na ramieniu. Dylann tylko sykną, odrzucił pręt, złapał oburącz swój miecz. Wybił się z prawej nogi, zawirował w powietrzu, zgiął kolana i z wrzaskiem, odciął bestii jedną dłoń. Potwór nie był obojętny, odchylił się do tyłu i zataczając koło, skoczył na Zimnego, raniąc ciężko w nogę. Ten się zachwiał, runą na ziemię i oglądał wielgachne kły, które wąpierz pokazywał mu, w geście dowodu, że swe dwa słynne sztylety ma. Wówczas i ja skoczyłem mu do gardła, odciąłem całą rękę, poczwara odwróciła się, chlasnęła mi w oczy jakąś cieczą, myślałem, że oślepnę. Coś we mnie uderzyło, ale nie byłem pewny, co. Dylann jękną, jakby go przedziurawiali, ale nie zatracił sprawności umysłu w bólu, jego miecz zabrzęczał, zawirował ponownie i ściął łeb syczącemu wampirowi. Tak, to było mistrzowskie cięcie, szkoda, że zadane po śmiertelnej ranie.

Mallore szturchną śpiącego Angusa. Ten zachrapał  przeraźliwie, przewrócił się na bok, rozlał piwo ze swojego kufla. Derka zaśmiał się z niego, przetarł szkliste już oczy i wywrócił się na plecy. Wzrok Borocha znowu utkwił w zanikającej tarczy słońca. Zapadła cisz przerywana, co jakiś czas westchnieniem starca i poświstem śpiących zbirów. Mallore wychylił z antałka resztę piwska, bekną przeciągle, poczym zarechotał. Ustawił na środku hałdkę drewek i, z trudem utrzymując zapałkę, otarł ją o krzemień, zasłonił wątły płomień szorstką, twardą dłonią. Zagwizdał słowiczym furkotem. Ogień buchną. Iskry wzniosły się w niebo, dym zaczął kopcić. Javier leżący na wozie, dokładnie opatrzony, nawet zbyt mocno ściśnięty bandażem, zajęczał, niczym trędowaty pies, niczym wilk w pełni księżyca.

- Nie wiem jak ty – zarechotał Mallore – ale ja ni mam najmniejszej chęci do Szczurka się wybrać, ni mi to przyjemność ni wyróżnienie. Chrustu nazbieram. A co do chłystka, bywają raniczki takie, że paskudzą się straszelnie, rzeknę ci tedy, że warto do niego mądrej głowie teraz zajrzeć.

Stary nie skomentował. Spojrzał jedynie w niebo. Na jego czole rozbiła się kropla zapowiadająca deszcz.

 

III

Rana rosa obmyła rychle wszelakie roślinny. Osnuta mgłą tajemnicy toczyła  się kropla, za kroplą cieniutkimi, wąskimi wstęgami, uderzając rześką falą świeżości w twarze zaspanych drabów.  Kilka ważek, w takt lekkich pomruków zachodniego wiatru, kołysało się na liściach paproci i wierzbowych pędach, spijając kryształowe pozostałości nocnego deszczu. Banda staczała się na drugi bok, nikt nie kwapił się, aby wstać, nikogo nie zbudził brzask i pianie kura. Swoją drogą, zagadka to wielka, jak, na takie odludzie, trafił kogut, najwyraźniej, sądząc po odgłosach, wraz z kilkoma towarzyszkami. Księżyc ustępował miejsca słońcu niepewnie, powoli ciągnąc za sobą stada rozszalałych, błyszczących złotem nocnych skowronków. Smugi dawnych deszczowych chmur, rozmywały się teraz, rozpędzone przez surowy i wymagający wiatr, który zgodnie z dawnym zwyczajem, po nocnych ulewach,  musowo, swoje rządy i porządki na niebie musiał przedstawić. Tarcza ognia szybko wznosiła się ku górze, coraz bardziej drażniąc swoją obecnością, coraz bardziej domagając się przebudzenia. Stada białych mew przebiegły po lazurowym sklepieniu, w chaotycznych krokach ustępując nadlatującej parze orłów, w wielkim zakłopotaniu, niewyobrażalnie krzycząc przy tym. Boroch stał na skraju obozowiska. Nieopodal, na polanie tańczyły rusałki. Wielka radość to dla oczu, po nocnych przygodach, zobaczyć trzy piękne, jędrne ciała, kobiece kształty, wirujące dokoła, podskakujące i trwające w dziwacznych dziecięcych uściskach, niknące w głębi własnych spojrzeń i zalotnych gestów.  Blizna, idąc w tan za ustami, wykrzywiła się w delikatnym, mało widocznym uśmiechu. Ręce zwinęły się, zaparte o biodra drgały, głowa troszeczkę bolał. Brązowy kaftan, ociekał wodą. Stopy kąpały się, w nasączonych deszczówką, wysokich do kolana skórzanych butach, sznurowanych z boku. Spodnie dokładnie przylgnęły do skóry. Nawet rozpoznawczy kuc starca, zlał się z resztą mlecznych włosów. Zielone wąskie oczy, zanikły w srebrzystych ramionach słońca, dłoń powędrowała do czoła, otarła pot. Rusałki zdawały się nie zauważać mężczyzny, ale ich taniec stał się bardziej zmysłowy, bardziej podniecający. Teraz wykonywały przysiady, ocierały się o źdźbła trawy. Prostowały się na długich zielonych nogach. Zielonych? To dziwne, rusałki w tym kolorze nie istnieją. Boroch zatarł ręce. Wycofał się powoli, bezszelestnie. Szturchną Derkę. Wskazał klingą grupkę mniemanych rusałek. W oczach chłopa z owłosionymi łapami zapłoną strach.

- Gdzie ich łuki? – spytał, szukając chaotycznie własnego miecza.

- Nie wiem, to jest podejrzane.  Budź resztę, ruszamy przez Kościsty Jar, natychmiast - Urwał gwałtownie, obserwując kobiece smugi tonące w zieleni łąki. – Ogień zwabił driady. Hej – zaszeptał – Derka, chodź tu na czatach ze mną będziesz.

W obozie podniósł się zgiełk. Konie zaprzęgli do wozu,  zebrali szałasy. Gwałtownymi ruchami popędzali siebie wzajemnie. Chrobot szuranie i brzdęk tłuczonego talerza, psia krew, pomyśleli, a miało być cicho. Angus zawiną się w swoim czarnym płaszczu, nie zagasił ogniska, a jedynie przysypał cienką warstwą piasku. W szybkim piruecie, nie zwracając uwagi na pozostałych, uskoczył nieco w lewo, zgarną co dłuższe lagi i schował je koło świńskiego włosia, w głębi wozu. Mallore, w tym czasie, sprzątał legowiska dwóch, pilnujących obozu kompanów, ładował juki, świeżą, czystą wodą. Wstawił jesionowe skrzynie, wspaniałej roboty krasnoludów, nieopodal chłopięcej głowy, dokładnie przy tym sprawdzając, czy aby są pełne. Zwiewnym ruchem zakrył całość plandeką, na ramie włożył se jedynie kołczan, nabity po brzegi dziwnymi, nieco starymi lotkami. Dopiero rano, w świetle nowego słońca można było zobaczyć, że ten przygłup, nosi na plecach łuk, zapewne jak większość członków bandy, nie od parady.

Angus pochylił się, ugiął nieco nogi, rozejrzał się, poczym dokładnie patrząc gdzie stawia stopy, skradał się do posterunku Derki i Borocha. Jego ubiór pozwalał się skradać. Starzec, wpatrzony w tańcujące driady,  usłyszał kroki, dźwięczne, acz delikatne brnięcie przez zagony mchu i wilczomlecza.

- Wszystko gotowe – ozwał się głos z tyłu.

- Dobrze. Wymarsz, ogłaszam wymarsz, kierunek wieża Sildariona.

Zielone panie się spłoszyły, zaskowyczały. Jedna padła. Ktoś z tyłu strzelał do nich z łuku. Prujące niebo strzały rozdarły tańcującą grupkę na strzępy. Boroch przyglądał się technice łuczników. Z pewnością nie byli to myśliwi.

- Poganiajcie konie! – rykną. – Ino z życiem, raz, raz!

Angus strzelił batem, wóz zerwał się, lejce szarpnęły, koła podskoczyły na bandzie, Javier się przeckną, uniósł głowę.  Wjechali w dębowy portal, w świetle dziennego rumieńca, mieniący się tysiącami metalicznych błysków. Ktoś wrzeszczał i jęczał. W niebie coś szybowało, zmierzało w chaosie myśli ku hanzie, ku bandzie wjeżdżającej do istnego cmentarza. Chłopak czuł się dobrze. Stary podjechał bliżej, obserwował go przez chwilę, po czym podjął trudną sztukę rozmowy.

- A więc to ty jesteś Javier. Słynnyś. Wielu chciało, abyś ich odwiedził.

- Wielu też chciało cię odwiedzić – warkną Angus. Był to zgorzkniały cap. Liczył sobie ze trzydzieści wiosennych świtań. Zawsze miewał zły humor, zawsze odczuwał niechęć do innych, bo inni zawsze go wyśmiewali. Zbytniej wielkości nie posiadał. Niski, cherlawy, mężczyzna, o czarnych, węgielnie czarnych włosach i zielonych oczach, ze swym długim, garbatym nosem, co on potrafi, krzyczeli. Mało, kto wiedział, że miecz w jego rękach, to już wielkie morderstwo. Mało, kto był, bowiem tak zwinny i szybki. Chyba, jako jedyny, Długi Angus, na każdy cios przeciwnika wyprowadzał aż cztery cięcia, zazwyczaj śmiertelne.

- No cóż się dziwować – podjął po chwili stary, – że chcieli, nie pierwszy to raz ochraniać tak znakomitą personę mamy. Z nami jesteście bezpieczni panie Javierze –  skłamał chcąc zdobyć zaufanie młodziana.

- Gdzie… Je… jestem? – wybełkotał z trudem młodzieniec.

- Obecnie jedziemy przez zamek krasnoludzki pod masywem Eithel. Znaczy, jakoby, kto nie rozumiał pod Górami Czerwonymi. Jestem Boroch, dowódca panicza eskorty.   A oto pozwólcie, że zapoznam z resztą kompani.  Ten wysoki jegomość, o krępej budowie zwany jest w naszym fachu, jeźdźcem flankowym, a imię jego – Derka. Ten zaś, który się za nami z tyłu ciągnie i tak buczy, to nasza tak zwana straż tylna…

- Dla ścisłości Długi Angus. Miło mi mości szlachetnego szczurka powitać.

- Szczurka? Długi? Ach… - stękną młodzian łapiąc się za głowę.

- Pobolewa – zniżył ton, próbując udać współczucie . – Mam coś na takie pobolewanie. Boroch ma coś na wszystko. Masz wypij. Do dna. Nie kręć nosem, pij! – Javier przełkną całą zawartość fioletowej ampułki. – Wracając do tematu, przed nami jedzie nasz zwiadowca, wyśmienity łucznik, na czterysta kroków bez mrugnięcia okiem ustrzeli, niech się panicz trzyma, zająca, tak, tak, zająca. Mallore, takie jego imię.

- Ależ oni się poznali bliżej – ponownie bąkną Angus, zasłaniając głowę kapturem czarnego płaszcza.  

- Hę?

- Nie, nic panocku, jemu się takie maniaczki trafiają, kiedy gacie mu namokną.

Zwiadowca pomkną do przodu, a tylna straż gdzieś zniknęła. Miała w zwyczaju znikać, tylko po to, żeby się po chwili pojawić. Zazwyczaj w takiej sytuacji straż rzeczona ku tyłom się udawała upewnić się, czy aby ogona nikt nie ciągnie. Przebrnęli przez owalną salę, wjechali w dużo węższy korytarz. Javier niepewny, nico wystraszony, z początku nie kwapił się ni do rozmowy ni do milczenia. W kródcę lody zostały przełamane. Milczenie stało się denerwujące. Zatem i do gatki rychło się zebrali Derka, Stary i Panocek.

- Mistrzu – rozpoczął Derka. – Czy wy, aby potraficie mieczem wojować?

Coś poruszyło się w głębi groty, wprawiając w wibrację płonące lagi, okręcone świńskim włosiem i polane oliwą, zmieszaną z tranem. Wóz znowu podskoczył, konie zarżały. Oczy mlecznowłosego skierowały się ku cieniom, a potem raptownie ku górze.

- Oczywiście, mój mieczyk sprawny w wojaczce. W Yner często ćwiczyłem.

- Rad z tego jestem. My z panem Borochem również w szermierce kunsztujemy, takowej bitki nauczyć możemy. Zgadza się.

- Zgadza – przytakną stary.

Derka ciągną dalej.

- Macie jakiś mieczyk, czy w raptowności swej pamięci nie wzięliście ze sobą ostrza.

- Nie mam miecza – smutno odrzekł Javier.

- A ja mam mieczyk w sam raz dla cię. W przódy rzeknij ile wiosen liczysz szkrabie – wtrącił Mallore.

- Czternaście, panie zwiadowco.

- A więc weź, nie zgub tylko, bo to drogi sprzęt.

W cieniu, znowu coś błysnęło. Coś zawirowało. Na tyłach tylko pisk, z przodu ryk.  Angus zaczął chlastać, ostrze w jego dłoniach zanikało w ludzkim oku i niczym smuga, niczym duch, siekała, co podeszło blisko. Pierwszy, drugi, trzeci trup.  Krzyk zmęczenia, zasapania. Rżenie konia, ponowne wrzaski. Angus znowu się zamachną, znowu rozszalał, miecze zaskwierczały, brzeszczoty zazębiły się. Znowu szczęk łamanych kości, tym razem o wiele wyraźniejszy. Wibracje w powietrzu. Nagle cisza. Angus pojawił się, wyszedł z cienia. Uśmiechną się zalany potem.

- Wszystko w porządku panie Długi? – zapytał z niekrytą troską Javier.

- Wszystko w porządku panie szczurku – wykrzywił się w czymś na kształt uśmiechu, w szyderczy sposób, z niekrytą wzgardą. Pocieszył się myślą, że już niedługo ten wrzód zostanie dostarczony na miejsce przeznaczenia.

- Wielki z pana wojak, niecała minuta, a pan po bitce wraca, tylko, tylko spocony.

- Tak – bąkną Angus.

Ponowny wrzask, tym razem z przodu. Ruszyli chwacko, szybkim kłusem. Wóz skakał jak oszalały. Jeszcze parę mil myślał Boroch biorąc zamach. Zgraja podłych ghuli, paskudnych nieumarlaków, bezskrzydłych wampirów, którzy zamiast krwi, żerli mięso, padlinę, wyskoczyła im na drogę. Znowu błysk mieczy w ogniu pochodni. Szczęk tępych mieczy wbijających się w cielska bestii. Powietrze zawibrowało, na ziemi rozlały się kałuże purpury. W nozdrza uderzył zapach krwi. Derka ciął z lewej, Boroch z prawej. Zamach, piruet, obrót. Rżenie koni. Zwiadowca naciągną cięciwę. Przytrzymał przy twarzy, puścił. Lotka rozdrzerzdżyła się w locie, w dwóch równych częściach szybując nisko, w stronę pary poczwar. Trzecia i czwarta legły od mieczy bocznych jeźdźców. Angus tańcował w rytm jęków i krzyków stworów. Szpony i zębiska sypały się od uderzeń. Kolce i nadgniłe kończyny spadały ku ziemi. Boczni znowu zawirowali. Piruet, parada, cięcie. Kolejne dwa stwory padły. Boroch, przyparty do ściany wrzasną. Mallore znowu wystrzelił podwójną strzałę. Javier spojrzał. Na początku się przestraszył, po czym wyją dwa sztylety z cholewy czyjegoś pasa, zawahał się, zamkną lewe oko, przycelował. Dwa krótkie ostrza poleciały w stronę ghuli. Pisk. Stwory osunęły się. Boroch spojrzał na młodego, uśmiechną się. Jeszcze tylko chwila. Derka i Angus ostatnich dobili.

- W te pędy, - wrzasną Długi - do wyjścia. Na robiliśmy hałasu, zaraz się namnożą tu te pomioty, pfu, zarazy.

Popędzili konie, pognali, szybkim cwałem. Wóz tylko szybował w powietrzu. Znajomy kształt. Znaleźli się w owalnej sali. Końcówka zamku pomyślał Boroch. Wyjdźmy stąd jak najprędzej. Javier otworzył szeroko oczy, czegoś takiego jeszcze nie widział.

 

 

IV

Po przejściu przez drewniany portal młodemu zaparło dech w piersiach. Szeroka rzeka płynęła wzdłuż gór. Zaledwie z dwa strzelania z łuku ze złocących się w przebłyskach słońca ostro poharatanych skał, spadała mgiełka, lazurowa woda. Huk , jaki temu towarzyszył był nie tyle uciążliwy, co nawet przyjemny, taki delikatny jakby anielski śpiew. Piana wzbijała się, niesiona przez wiatr, osiadając na szerokich liściach tataraku i grążeli. Przezroczysta toń przenikała pod długim na dwie mile mostem. Majestatyczna konstrukcja z białego kamienia, podtrzymywana była przez boczne filary, które przedstawiały rzeźbione w litym granicie postaci mozolnie ciągnąc się za przemierzającym kolejne łokcie wozem. Boroch usadził Javiera na swoim koniu, przyśpieszył kłusu i popędził szaleńczo. Wiatr owiewał ich twarze, a kropelki wody orzeźwiały po ciężkiej przeprawie. Z nad opadającej przy kolejnym wodospadzie wody wznosiła się wielobarwna tęcza.

- Jaki piękny widok – zachwycił się Javier.

- To Miltaernn, most bogów, tu niegdyś wznosiła się Biała Twierdza.

- Twierdza… - zamyślił się młody. Pędzili zwinnie.

Nadeszła pora obiadu. Derka rozpalił ognisko, a Mallore przyniósł bukłak wody. Zawiesili ruszt nad paleniskiem, nadziali szynkę, zapiekali. Angus przysiadł się bliżej chłopaka. Wszyscy otoczyli młodziana. Boroch uśmiechną się.

- Synu – podjął po chwili – uratowałeś mi życie. Widzę już, czemu w tobie taka wyjątkowość. Pojąłem wreszcie, z jakich powodów poszukują cię pewne niewyraźne persony

-  Dlatego też – wtrącił Angus – te persony naszego szczurka nie dostaną.

Chyba po raz pierwszy długonosy uśmiechną się szczerze, czochrając przy tym młodzika. Derka parskną śmiechem, zakręcił się. Podał jadło. Zapadła cisza przerywana bekaniem i rechotem. Wszyscy popijali wodę.  Minęło południe. Słońce zawisło wysoko, dokładnie obserwując biesiadników. Ognisko nawet zbytnio nie kopciło. Lasek, który wznosił się nieopodal mostu zaszumiał, zaskwierczał. Zielone gałązki sosen i brzózek przechylały się to w prawo to w lewo, zależnie od zachcianki zachodniego podmuchu. Javier ugryzł kawałek wieprzowinki,  przyprawionej, tak, że palce lizać. Mallore popijał raczej piwo. Szybko nabrał rumieńców. Derka zamyślił się spojrzał na wschodnie szczyty gór, westchną głęboko i przeciągle.

- Dokąd się udamy? – spytał.

- Nie wiem – odrzekł Boroch. – Na pewno nie na wschód. Im bliżej wschodnich gór, tym bliżej do Sildariona. Nam w takiej sytuacji bliskość jego zbędna, a dla naszego małego druha nawet niebezpieczna.

- Ale – wtrącił z rechotem Angus – nauczymy naszego druha jak walczyć. Każdy go czegoś nauczy. Ja szybkości i zwinności, Derka siły, Mallore tropienia i odnajdywania drogi. Boroch, Białowłosy, nauczy cię szermierki, panie Javierze. Poznasz nasze zło. Poznasz przekleństwo, a zarazem dar, dzięki któremu przeżyjesz, a szelmy takie jak Sildarion będą się cię bać.

Wszyscy buchnęli śmiechem, rechot wypełnił calutki obóz. Javier spojrzał na wschód, na ten zakazany, niebezpieczny wschód. Wpatrywał się w tę krainę, która niosła mu tyle zagadek. Odwrócił się i spytał.

- Kim jest Sildarion?

- Och… - westchną Boroch. – To bardzo długa historia, którą opowiemy ci w swoim czasie, na razie jedz i wypoczywaj, jedziemy na południe, a potem z powrotem, przez przełęcz do Yner.

Słońce zeszło niżej. Miną kolejny dzień, będący częścią setek. Mallore dołożył do ognia. Javier siedział obok Angusa. Ten zaś opowiadał mu historie hanzy Dylanna. Znowu parsknęli śmiechem. Ich radość ukryła się w nocnych mrokach.

 Autor: paladyn123
 Data publikacji: 2009-12-28
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Od Autora
Proszę o szczerość. Wytknijcie błędy i podzielcie się odczuciami, niechaj wasze refleksje poprowadzą mą dłoń po trudnej drodze tworzenia przy pomocy pióra.

P.S. Z góry dzięki że ktokolwiek to przeczytał
Autor: paladyn123 Data: 17:13 28.12.09
 ucięło końcówke - tekst był za długi
Proponuję zrobić tak:
1) zalogować się
2) wejść do edycji tego, co już jest, i uciąć końcówkę jeszcze bardziej, tak żeby się kończyło okrągło na jakimś akapicie;
3) zatwierdzić zmiany i wyświetlić ponownie utwór
4) kliknąć "Dodaj ciąg dalszy" (napis nad albo pod utworem).
5) w razie dalszych problemów kontaktować się z redakcją.

;)
Autor: Whitefire Data: 17:59 28.12.09
 Upss
No tak, nie zauważyłem tego błędu, już poprawiam :)
Autor: paladyn123 Data: 20:21 28.12.09
 specyficzna historyjka
Ogólnie rozumiem, że to dopiero fragment, i coś jeszcze będzie?...
Tak na serio to nie wiem co tym sądzić.
Z jednej strony szalenie podobały mi się stylizowane dialogi i niepodobny do niczego innego styl, a z drugiej... hm. troszeczkę chyba to wszystko chaotyczne, i nie do końca zrozumiałam o co tu chodzi. Tzn ogólnie pojmuję fabułę, ale w niektórych momentach musiałam się mocno domyślać co Autor miał namyśli. Ale może to wina późnej pory;)
W każdym bądź razie zostałam zaintrygowana;)
Autor: ~Laridae Data: 21:24 28.12.09
 P.S.
istnieje jeszcze opcja, że to po prostu dla mnie za mądre;)
Autor: ~Laridae Data: 21:26 28.12.09
 ODP
Co do tego że będzie coś jeszcze to mogę cię zapewnić, że tak, to dopiero pierwsza część, a ma powstać jeszcze co najmniej 4 także w tedy rozjaśnią się pewne teraz "niezrozumiałe" wątki.

Wielkie dzięki za uznanie :)
Autor: paladyn123 Data: 21:38 28.12.09
 Super
SuperSuperSuperSuperSuper
SuperSuperSuperSuperSuper
SuperSuperSuperSuperSuper
SuperSuperSuperSuperSuper
SuperSuperSuperSuperSuper
Autor: jjjj Data: 17:23 29.12.09
 A po przeczytaniu widzę to tak...
Dużo chęci, mało umiejętności, niestety. Trochę za dużo czuć tu wiedźminem.
- Sceny zbudowane bez troski o to, co będzie widział i rozumiał czytelnik.
- Dużo chaosu w narracji. Temu, co ważne, poświęcone jest mniej miejsca niż dywagacjom.
- Sporo błędów, ortograficznych i interpunkcyjnych, niektóre wręcz utrudniające zrozumienie tekstu.
- Brak zakończenia
+/- Historia którą autor chciał opowiedzieć zdaje się dokądś prowadzić i ma potencjał, żeby być ciekawą, choć jest niedokończona.
+ Chwilami opisy i język są dość wygładzone, żeby czytanie ich sprawiało przyjemność.
Autor: Whitefire Data: 14:51 3.02.10


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 53 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 53 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Prawa umierają. Książki nigdy.

  - Leyton
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.