Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Wódkacy, część I

Radosław Tomala

 

Wódkacy

 

  W życiu każdego pijaka są takie dni, że nawet anioły upadają. I nie chodzi tu tylko o przedłużający się odwyk, którego przyczyną jest pusta kieszeń, załamanie nerwowe lub  nieplanowany pobyt w szpitalu. Przychodzi taki czas, kiedy alkoholik zostaje samiutki jak palec w zabitej dechami wsi, bez perspektyw, bez pieniędzy, gdy cały dzień musi przeżyć o suchym pysku. Ten zły czas nastał właśnie dla pięćdziesięcioletniego Józefa Mazurka, nałogowego alkoholika z ponad trzydziestoletnim stażem. W życiu Józek pijał różne trunki, począwszy od kupionej na targu wódy, po oczyszczany za pomocą chleba denaturat, a skończywszy na perfumach żony, która odeszła od niego przed piętnastu laty. Teraz Józek nie ma już ani za co, ani z kim pić. Na początku września komisja lekarska uznała go zdolnym do pracy, co równało się z odebraniem dotychczasowej renty. W październiku zmarł ostatni kolega od kieliszka, a tydzień później zamknęli jedyny sklep na wsi z powodu braku klientów… Dlatego nie zdziwcie się, gdy usłyszycie, że Józek od bladego świtu siedzi przy stole, rozczochrany, nieogolony, brudny jak świnia, i płacze do pustej butelki. Jest bliski depresji, trzęsą mu się ręce i cały drży z zimna (skończyły się już wszystkie zapasy węgla i drewna, które Józek uzyskał poprzez prozdrowotną wycinkę drzew z nie swojego lasu).

  - Matko Boska Częstochowska – zaczął swą wieczorną modlitwę – nazywam się Józef Mazurek, dla przyjaciół i nieprzyjaciół Józwa. Jestem pijak. Ostatni raz w kościele byłem dawno…Ech… Znaczy się nie wiem dokładnie kiedy, bo mnie strasznie boli głowa. Chyba się przeziębiłem albo jakiego tyfusa złapałem. Ech. No więc Matko Boska mam do was wielką prośbę. Nie, mnie zimno w chałupie wcale nie przeszkadza. Ech. No może trochę, ale są przecie ważniejsze sprawy. Mianowicie chciałbym, aby ta flaszka, ech, która tu przede mną stoi, a dokładniej łzy, ech, które sam do niej roiłem przez ostatnie dwa dni, zamieniły się w spirytus albo przynajmniej, ech, czterdziestoprocentową wódę.

  Tu Józek przerwał swą modlitwę, bo coraz mocniej zaczął go ogarniać sen. Przeżegnał się, ręce położył na stoliku i schował w nich głowę. Po kilku chwilach już chrapał.

 

***

 

  Józka budziło zawsze nieznośne ryczenie krów, ale dzisiejszego ranka było zupełnie inaczej. Najpierw poczuł smakowity zapach duszonego boczku, mieszający się z ostrą wonią świeżo posiekanego szczypiorku, i już sam nie wiedział, czy to jawa, czy tylko senne marzenie. Z nadzieją, że jednak to pierwsze, Józek uniósł głowę znad stolika i oto ujrzał stojącego przed kaflową kuchnią wysokiego mężczyznę, z lekko odznaczającym się brzuchem spod wciągniętej w spodnie koszuli. Miał zaczesane na bok włosy, zerowy zarost i w ogóle sprawiał wrażenie eleganckiego człowieka, pewnie kierownika albo jakiegoś gościa od papierkowej roboty.

  Kiedy nieznajomy zobaczył, że Józek właśnie się obudził, uśmiechnął się do niego sympatycznie i powitał:

  - Dzień dobry, Józiu. Przygotowałem dla nas jajecznice. Głodny?

  - Kim ty u diabła…

  - Pardon, zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Wódkacy i przybywam od Najświętszej Panienki.

  Józek naraz przypomniał sobie o wczorajszej modlitwie i od razu spojrzał na stojącą przed nim flaszkę.

  - Nie musisz się obawiać – powiedział do niego Wódkacy. – Tak jak prosiłeś, łzy twe zamieniłem w najczystszy spirytus. Gdzie trzymasz jakieś szkło?

  - Tego… W kredensie, górna półka. Ale… ale jak to zrobiłeś?

  - Oj, ma się takie różne zdolności. Chyba już gotowe.

  Wódkacy nałożył równe porcje jajecznicy na talerze i podał do stołu.

  - Voila! – powiedział, odkręcił flaszkę i polał do kieliszków. – Teraz możemy zasiąść do śniadania… Józiu, poczekaj, najpierw skosztuj jajecznicy. Niezdrowo tak pić na pusty żołądek.

  - Właśnie o to się rozchodzi, że po alkoholu mam lepszy apetyt.

  Józek nałożył na widelec nieco jajecznicy, przełknął i popił pięćdziesiątką spirytusu. Potwornie zapiekło go we wnętrznościach. Wywalił na wierzch oczy oraz język i zaczął ciężko sapać. Dziwnie wykrzywiona twarz zmieniała kolor z ziemistej w czerwoną i sinofioletową.

  - Mo-mo-oo-mooooooocne – wychrypiał z trudem. – I to… to tak naprawdę z tych moich łez?

  - Owszem. Pstryk i już.

  - Że jak? Że tak prztyknąłeś palcami i z tamtych łez się ten alkohol zrobił?

  - Oczywiście. Mówiłem, pstryk i już!

  - Kurna… Hehehe… Ty, a tak jak Jezus Chrystus w Kanie Czarodziejskiej umiałbyś?

  - Nie Czarodziejskiej tylko Galilejskiej.

  - Jeden wuj. To potrafisz tak?

  - Bez problemu.

  - To w pizdu, ale mamy interes! Słuchaj, wiadrami będziemy czerpać wodę ze studni, ty to przemienisz w wódę, prytę czy inną księżycówkę, rozlejemy wsio do butelek, a ja to już po okolicy rozprowadzę. Jak się dzielimy zyskami?

  - Ile łaska.

  - Dobra, ja biorę siedemdziesiąt, ty trzydzieści procent… Tylko te nasze wyroby musimy jeszcze jakoś nazwać.

  - O markę się rozchodzi?

  - No. Tak myślę… Może Cola-Bandżola?

  - Albo Cola-Mącigłowa…  

  - … Cola-Ochłoda.

  - Lub Cola-Osłoda.

  - Cola-Swoboda.

  - Cola-Wojewoda.

  - Cola-Szyszkojagoda.

  - Cola-Dupa-Wołowa.

  Józkowi skończyły się już pomysły. Sięgnął po flaszkę, nalał sobie pięćdziesiątkę i wypił duszkiem. Potem jeszcze dwa razy to samo.

  - Po alkoholu mam jaśniejszy umysł – wyjaśnił. – Wydaje mi się, że ta nazwa powinna być kapkę krótsza.

  - Masz rację, w końcu zważywszy na krótką pamięć naszych potencjalnych klientów…

  - Właśnie. A może taka marka – Hip-Chłop? Co o tym myślisz?

  - Przecież miała być krótsza.

  - A no tak. Czekaj, muszę się jeszcze napić.

  Józek chwycił butelkę i pociągnął z gwintu do dna. Skrzywił się, splunął na podłogę i przetarł rękawem usta. Nagle drgnął, jakby coś mu zaświtało.

  - Eureka! 

  - Józiu, proszę cię, to zbyt zagraniczne…

  - Nie, nie eureka, tylko Siup! Wóda Siup, Wino Siup…

 

***

 

  Dwa tygodnie później, kiedy interes Józka i Wódkacego kwitł w najlepsze, diakon tutejszej parafii dostał trzydzieści złotych od plebana, za które miał kupić dwie butelki wina mszalnego. Jako, że był na parafii w charakterze praktykanta i chciał się pokazać z dobrej strony, postanowił rozmnożyć powierzone pieniądze na automatach. W mieście, gdzie znajduje się seminarium, często hazardował na maszynach losowych z różnym skutkiem. Przez pierwsze miesiące rzeczywiście wychodził na plus, a przynajmniej na zero, później jednak dobra passa minęła i raz nawet przepuścił całą kasę, którą dostał od rodziców na przyszły miesiąc. No cóż, zdarza się. Zapożyczył się u kolegów, by odrobić poniesione straty, ale niestety – znowu mu się nie udało i był kompletnie spłukany. W sukurs przyszedł na szczęście znajomy ksiądz, któremu obiecał, że już nigdy więcej nie zagra na automatach, nie obstawi u bukmacherów, ani nie weźmie udziału w żadnym zakładzie. Słowa dotrzymał, ale tylko przez dwa miesiące. Nałóg okazał się silniejszy, choć ówczesny akolita zmądrzał na tyle, by nie grać przynajmniej o wszystko. Dzisiaj raz jeszcze postanowił spróbować szczęścia, ale cóż, tak pomnożył pieniądze, że nawet na jedno wino nie starczyło…

  Błąkając się po mieście i szukając wyjścia z tej trudnej sytuacji, diakon natknął się na siedzącą w parku grupę ludzi, konkretniej społecznych mętów moczygębów lub, mówiąc prościej, pijaków. Cztery kobiety oraz czterech mężczyzn siedzieli naprzeciw siebie, gawędzili i podawali sobie butelkę jakiegoś taniego wina owocowego.

  - Zdro-waś… Sz-cz-ęść Boże – powiedział jeden z alkoholików. Był najstarszy i najbardziej pijany.

  - Szczęść, szczęść... A cóż to za specjały popijacie?

  - My… Ssss… iii… kkk… Za-gra-niczne.

  - Siup! – wysłowił się mniej pijany kolega. – Wino Siup.

  - Nie słyszałem o takim.

  - Chce księciunio spróbować? – zapytała towarzyszka.

  - Dziękuję, nie. A po ile takie frykasy?

  - Po trzy zeta, księciuniu.

  - Gdzie?!

  - U Józka Mazurka, tam na Kalinowie. Pierwsza chałupa po lewo przed lasem – wyjaśnił najmniej pijany z kompanii.

  - Niech wam Bóg pobłogosławi! – Diakon skłonił się i szybko odszedł.

  Najstarszy uniósł butelkę do góry i wybełkotał:

  - Cztery baby, osiem dup – no to siup!

 

***

 

  Józek Mazurek nakleił etykietę na butelkę świeżo wyprodukowanego wina. Tego dnia Wódkacy przemienił sto dwadzieścia litrów wody studziennej, co dało dziewięćdziesiąt flaszek wina wieloowocowego, które sprzedawało się jak świeże bułeczki albo nawet lepiej. Do domu Józka zjeżdżali ludzie z Kalinowa, miastowi i mieszkańcy wiosek w promieniu kilkunastu kilometrów. Produkt Wódkacego i Mazurka okazał się bezlitosny dla konkurencji. W „muzycznych” na łeb na szyję spadła sprzedaż popularnego ostatnio „Mamrota”. Prezes GS-u zachodził w głowę, co też mogło być przyczyną tak gwałtownego spadku obrotów. Zapewne w najbliższym czasie Józka odwiedzą stróżowie prawa, ale figę, Wódkacy nauczył go zaklęcia i za jednym pstryknięciem palców alkohol z powrotem zamieni się w najzwyklejszą wodę.

  Józek wziął pod pachę butelkę wina i poszedł do izby. Leżący na wersalce Wódkacy kimał już od kilku godzin. W sumie to nie ma mu się co dziwić; przemiana prawie dziesięciu hektolitrów wody w tydzień z pewnością nadwątliła jego siły… Tymczasem Józek czuł się bardzo dobrze. Co prawda pracował ciężko, ale wystarczał litr „Siupa” i jakaś dobra książka przed snem, by znów miewał się jak nowo narodzony.

  Józek wbijał trybuszon w korek, gdy nagle rozbrzmiało kołatanie u drzwi.

  - Pewnie klient – dociekł. – Że też nigdy nie mogą przyjść przed, albo chociaż po wieczorynce…

  Otworzył drzwi. Mógł się spodziewać absolutnie każdej osoby. Ministra, prezydenta, ciotki z Ameryki, a nawet samego Adama Małysza… Ale przez myśl mu nie przeszło, że w progu jego domostwa stanie najprawdziwszy ksiądz. 

  - Ooo… Niech będzie pochwalony. A co księdza sprowadza w te skromne progi?

  - Na wieki wieków. Z wizytą przychodzę, zobaczyć jak żyjecie…

  - Tak jak każdy. Powolutku. Ale, proszę wejść, zaraz zrobię herbatkę albo coś mocniejszego.

  - Rozchodzi się właśnie o to mocniejsze. 

  - Wódka?

  - A wino jest?

  - Jest. W szklance czy prosto z gwintu ksiądz woli?

  - Na wynos…

  Józek postawił oczy. Tego, że dzisiaj do jego domu zawita klecha i to na dodatek w charakterze klienta, nie mógł już nikt przewidzieć. No, może poza Krzysztofem Jackowskim…

  - Aaa, to było tak od razu mówić, że ksiądz w interesach. Ile butelek?

  - Dwie. Albo nie, trzy lepiej.

  Józek poleciał do piwnicy i zgodnie z zamówieniem przyniósł trzy flaszki dzisiejszego wina wieloowocowego. Podał je księdzu; ten dwie butelki włożył do torby, którą miał przewieszoną przez ramię, trzecią natomiast wziął pod pachę. Pewnie na drogę…

  - Bóg zapłać. – Duszpasterz podał Józkowi dłoń i opuścił chatę. Zdumiony gospodarz nie puścił za nim wiązanki, a jedynie cicho powiedział:

  - Ksiądz w dom, wina nie ma.

 

***

 

  Wiszący nad wersalką zegar wybił godzinę ósmą. Wódkacy obudził się, przetarł oczy i niemrawo rozejrzał się po pomieszczeniu. Józek pogrążony był w lekturze jakiegoś szekspirowskiego dramatu, ale skrzypiące sprężyny starego łóżka momentalnie uświadomiły, że lokator już wstał.

  - O, jak miło cię widzieć przytomnego – powiedział Józek. – Dla twojej wiadomości informuję, że drzemałeś całe piętnaście godzin. Rozumiem, że mogłeś być trochę zmęczony po wczorajszej pracy, ale jak świat światem, ile można spać?!

  - Oj, z czasem wyrobię lepszą formę. Ale na pewno nie zgadniesz jaki miałem sen.

  - Nawet nie będę próbował.

  - Więc byłem w kościele na porannej mszy… Słuchasz?

  - Tak, tak.

  - I wszystko było ładnie pięknie, aż do kazania. Rozumiesz, stanął pleban przed amboną, taki inny był jakiś, bardziej czerwony, głowa mu się dziwnie kołysała we wszystkie strony… I wiesz, zaczął gadać o dupie Maryni, Czerwonym Kapturku, o Wandzie, co nie chciała Niemca… I, kurna, teraz najlepsze… W pewnym momencie padł twarzą na tę ambonę, usnął normalnie! Przepitego ciuka miał blisko mikrofonu, to tak chrapanie było słychać, że aż murami ruszało… Hahaha!

  - Hehehe - powtórzył Józek z sarkazmem. – Coś ci ta praca dobrze na łeb nie robi... Choć w sumie to nawet zabawne, bo wczoraj sprzedałem księdzu trzy butelki naszego wina.

  - Co zrobiłeś?! Komu?!

  - Jej, nie obruszaj się tak, skąd miałem wiedzieć, że księża kupują wszystko za Bóg zapłać…

  - Coś ty najlepszego narobił!

  - Jezu, jak tak bardzo ci zależy, to zwrócę ci twoje straty.

  Wódkacy w przypływie nagłych emocji wyrywał sobie włosy z głowy. Na podłodze znajdowało się ich całe pęki.

  - Ty nic nie rozumiesz! – krzyczał. – Jestem skończony! Najświętsza Panienka wyrzuci mnie na zbity pysk…

  - Za co niby?

  - Jestem wysłannikiem, przybyłem tu z misją! – Wódkacy wrzeszczał, jak żona na męża dwadzieścia lat po ślubie. – Mój sen wcale nie był snem… Pleban schlał się naszym winem!

  - Co z tego, że naszym. Pijak jest, tak samo upiłby się tym z muzycznego.

  - Nie tak samo! – Wódkacy przywalił pięścią w ścianę i z parapetu spadł kwiatek. Niebezpiecznie zakołysał się również żyrandol. – To nie jest zwykłe wino! Mój alkohol ukulturalnia ludzi prymitywnych i stopniowo wyciąga z nałogu pijaków, a odwrotnie działa na ludzi prawych, dobrze wychowanych… Jak ja mogłem do tego dopuścić?! Jak nic mnie wyleją, jak nic…

  - Nie panikuj. Zamieszkasz ze mną na stałe i będziemy dalej kręcić… A właśnie, jak już cię wyleją, to te swoje zdolności zachowasz?

  - Zachowam, nie zachowam… To nie ma znaczenia. Obawiam się czegoś znacznie gorszego…

  W tym momencie z dworu dobiegł warkot silnika. Pod chatę zajechał stary niebieski Żuk. Wysiadły z niego dwie skrzydlate istoty o posturze Schwarzeneggera, krowim tułowi i twarzy z grubsza przypominającej facjatę Homo sapiens.

  - Co to za jedni? – spytał Józek.

  - Cherubi. – Głos Wódkacego był łamliwy, pełen strachu. – Przyszli po mnie.

  - Cheru… jak? Kim oni są?

  - Cherubi. To anielscy stróżowie prawa.

  Józek pobiegł do ganku. Zamknął na zasuwę drzwi i wyjrzał przez okno. Dryblasy z nie tego świata wchodzili właśnie po schodach. Patrząc na swoje parszywe gęby zaczęli coś gadać w nieznanym języku. Potem jeden z nich zakasał rękaw niebieskiej szaty i załomotał w drzwi. W miejscu uderzenia odprysła farba.

  - Otwieraj! Wiemy, że tam jesteś!

  Józek popatrzył na drzwi. Dębowe, wykonane przed trzydziestoma laty przez jego ojca wydawały się dość bezpieczne, ale raczej nie stanowiły przeszkody dla mierzących ponad dwa metry i ważących ze sto pięćdziesiąt kilogramów humanoidów.

  - Zaraz, tu nie agencja… - Józek otworzył drzwi. – Czego?!

  - Z drogi!

  - Nie macie prawa! Oskarżę was o najście…

  Cherub złapał Józka za koszulę i cisnął nim o ścianę. Coś mu strzeliło w kręgosłupie, ale szybko się podniósł, chwycił stojącą na stoliku butelkę i… I widząc skierowany w jego stronę pistolet, zaproponował:

  - Może się napijemy?

  Cherubi weszli do izby. Józek cichutko podążył za nimi. Co ciekawe pomieszczenie było puste.

  - Widzicie, tu nikogo nie ma. Niepotrzebnie…

  - Jak się nie przymkniesz, to zrobimy z ciebie mielonkę dla psów!

  Józek skulił się w kącie i posłusznie zamilkł.

  - Stary numer – powiedział Cherub i wyciągnął Wódkacego spod wersalki. Odciągnął mu ręce do tyłu i zakuł w kajdanki. Drugi zanotował coś w notesie.

  - Zaniedbałeś swoje obowiązki i w trybie natychmiastowym zostaniesz postawiony przed strażą praworządności anielskiej.

  - Co mi grozi?

  - Wszystkiego możesz się spodziewać… Decyzję podejmie niezależny prokurator do spraw anielsko piekielnych.

  Józek mało rozumiał ze słów przybyszów, ale sądząc po spietranej minie przyjaciela, nie było dobrze. Chciał mu jakoś pomóc, tyle, że jedyną potencjalną bronią dostępną na wyciągnięcie ręki był pogrzebacz. A nim raczej niewiele wskóra…

  - Ty – Cherub popatrzył na Józka – popraw obraz Królowej Niebios, bo krzywo wisi.

  Minutę później Żuk odjechał spod chaty.

 

***

 

  Józek czuł się pod psem. Nie pomógł przyjacielowi, w chacie został samiutki jak palec, a interes diabli wzięli. Pogoda też nie była lepsza. Po prostu dramat. Żadnego racjonalnego wyjścia; bo i cóż można zrobić? Popełnić samobójstwo – żałosne, aż dupę ściska. Żyć dalej na tej pipidówce i klepać bidę? Chyba jeszcze gorsze. Trzeciego wyjścia nie ma, przynajmniej Józek go jeszcze nie wymyślił. Oczywiście mógłby pójść do pracy, ale po pierwsze, w tym kraju nie ma roboty dla ludzi z jego wykształceniem; po drugie – nawet jeśli jest, to tylko jakaś mało lukratywna murarka, w której zapieprza się po trzynaście godzin na dobę. 

  Trzy butelki wina zrobiły swoje. Józek się wyluzował, jego mózg wreszcie zaczął pracować na optymalnych obrotach, a nogi tylko trochę się chwiały. Wszystko jak za machnięciem magicznej różdżki zrobiło się proste i oczywiste. Przecież na wiosce mieszka stara ciota Elżbieta. Ona na pewno wie, jak uratować Wódkacego. Już kiedyś pomogła Józkowi wygnać diabła z jego ciała, po tym, jak pod sklepem wywoływał duchy z kumplami. Słono sobie za tę usługę policzyła, ale diabła wygnała raz na zawsze. Przynajmniej do dzisiaj jeszcze się nie pojawił.

  Józek przyodział kapotę; do jednej kieszeni wrzucił kilka banknotów, w drugiej schował butelkę wina. Zamknął dom. Na dworze pogoda była paskudna. Ni to sypał śnieg, ni to padał deszcz… Takie nie wiadomo co. Termometr wskazywał dwa stopnie powyżej zera, ale silny wiatr potęgował uczucie chłodu. Józek drogę skrócił przez leżące odłogiem pole, które powoli zamieniało się w zagajnik. Przed dom czarownicy dotarł po dziesięciu minutach. Samotna, położona na samym końcu wsi chałupa, pamiętała jeszcze czasy II Wojny Światowej, i jako jedyna w gminie, a może w całym powiecie, pokryta była słomianą strzechą. Tuż przy niej stała duża psia buda, z której wyskoczył niewielki kundel i zaczął nieznośnie skomleć. Józek nie zdążył nawet zapukać do drzwi, gdy z drugiej strony dobiegło pytanie:

  - Kto tam?!

  - Józek Mazurek, sprawę mam.

  - Dycha.

  Józek pokręcił głową, sięgnął do kieszeni i wsunął pod drzwi dziesięciozłotowy banknot. Zamek zazgrzytał natychmiastowo.

  - Wejść!

  Józek nacisnął na klamkę. Przedpokój był pusty. Rozejrzał się, ale w sieni również nikogo nie było. Spojrzał pod nogi; dycha też gdzieś zniknęła. Od ostatniej wizyty wiele się tu nie zmieniło. Na poskładanej z nierówno pociętych kawałków wykładzinie leżał ten sam sznurkowy dywan. Pociągnięte olejną farbą koloru jasnobrązowego ściany nie były już jednak zupełnie gołe. Naprzeciw drzwi wisiało naturalne lustro o zielonym zabarwieniu, oprawione w masywne drewniane ramy. Kiedy Józek przelotnie się w nim przejrzał, ujrzał siebie znajdującego się w królewskim pałacu albo w jakimś neobarokowym kościele. Za jego plecami znajdowały się ogromne wrota, których okucia połyskiwały najszczerszym złotem. „Kurna, chyba dzisiaj kapkę za dużo wypiłem…” – pomyślał Józek i szybko przeszedł do drugiego pomieszczenia. W sieni panował półmrok. Prowadzące dalej odrzwia zasłonięte były grubą, nie prześwitującą zasłoną. Józek spróbował ją odchylić, ale materiał ani drgnął. Użył również staropolskiej metody, tak zwanego uderzenia z kopa, w skutek której na dużym palcu prawej nogi urósł mu wielki bąbel. Zasłona była twarda jak kamień.

  - Buty! – z bliżej nieokreślonego kierunku dobiegł głos cioty Elżbiety. Józek popatrzył na swoje ubrudzone w błotku gumowce, szybko ściągnął je z nóg i postawił na baczność przed drzwiami. Teraz udało mu się odsłonić zasłonę bez najmniejszych problemów. Owionął go zapach parzonych ziół, magicznie mieszający się z aromatem zagranicznej whisky. Pomieszczenie urządzone było w stylu orientalnym. Fioletowe ściany, meble koloru krwistoczerwonego, zupełny brak okien (jedynym źródłem światła były uczepione w kątach lampiony), na ścianie wisiał duży obraz z wizerunkiem śpiącego żółwia oraz siedzącego na jego skorupie ślimaka. Józek rozejrzał się po tym egzotycznym pokoju, ale czarownicy w nim nie zobaczył. Nie znalazł również kolejnych drzwi.

  - Dobry! – powiedział.

  - Dycha – odpowiedział głos cioty.

  Józek podszedł do stolika, na którym stał szklany dzban z kwitnącymi kwiatami, i na wzorzystej ceracie położył dziesięciozłotowy banknot. Naraz na fotelu ukazała się postać staruszki o białych, rozczochranych włosach i pomarszczonej skórze koloru ziemistego. Jak każda czarownica, tak i Elżbieta miała wielkiego pryszcza na brodzie. Ubrana była w jednolitą czarną kieckę.

  - Witaj, Elżbieto. Dawno się nie widzieliśmy.

  - Czego?!

  - Po co tyle nerwów? – spytał spokojnie Józek. – Kumpla mi jacyś cherubowie zabrali i chciałbym go uratować, ale nie bardzo wiem jak.  

  - Imię?

  - Wódkacy.

  Elżbieta przez dłuższą chwilę w bezruchu błądziła gdzieś myślami.

  - Dychę.

  Józek wsadził do wyciągniętej dłoni czarownicy kolejny banknot. Nagle zgasły wszystkie lampy. W izbie zapanował kompletny mrok i tylko wisior Elżbiety dziwnie błyszczał. Oderwał się od jej piersi i zaczął lewitować, rzucając jednocześnie na przeciwległą ścianę nabierający ostrości obraz. Działał jak projektor podłączany do komputera.

  - Kie licho?

  - Nie licho. Czyściec.

  Obraz przedstawiał wnętrze komórki wielkości TOI TOI’a. Wszystkie jej ściany pokryte były nieskazitelną bielą. W rogu siedział skulony Wódkacy. Był nagi i wyglądał strasznie nędznie. Płakał.

  - Co oni mu zrobili…? – westchnął Józek.

  - Wsadzili do czyśćcowego pierdla. Sto milionów lat odsiadki.

  - Niedobrze, niedobrze… Jak go mogę stamtąd wydostać?

  - Dycha.

  - Pieprzona cyganka!

  - Licz się ze słowami.

  Józek sięgnął do kieszeni po jeszcze jeden banknot.

  - No, gadaj.

  - Najpierw musisz dostać się do czyśćca. Możesz to zrobić na dwa sposoby. Albo użyjesz oficjalnego skrótu przez Antarktydę, albo skorzystasz z mojego teleportu. Później radź sobie sam.

  - Wolę to drugie…

  - Dycha.

  - Grrr… Nie można było od razu wystawić rachunku?

  Elżbieta wstała z fotela i podeszła do składanej wersalki. Nie dość, że czarownica była niska, to na dodatek cholernie mocno pochylona i określenie – metr pięćdziesiąt w kapeluszu – niewiele mijało się z prawdą. Chwyciła materac od spodu i złożyła go. Stary mechanizm zgrzytał, zgrzytał, ale nie załapał.

  - Przytrzymaj – poleciła Józkowi i zaczęła kolejno otwierać mieszczące się w schowku pudełka po lampkach bożonarodzeniowych z czasów PRL-u. Mieściły się w nich stare zdjęcia, suszone kwiaty, próbówki z nieznanymi substancjami, pocztówki oraz wiele przedziwnych narzędzi, takich jak widły z igły czy różdżka z wykałaczki. – No, gdzie to jest…?!

  Czarownica schowała głowę pod materac i sięgnęła ręką głębiej w schowek.

  - Cholera, nic nie widzę – powiedziała. – Podaj mi latarkę.

  - Gdzie…

  - W stole, w szufladzie.

  Józek ledwo zrobił krok, a do jego uszu dobiegł bliski trzask i przeraźliwy jęk. Nagle przypomniał sobie o popsutym mechanizmie wersalki. Odwrócił się; ciota przygnieciona była ciężkim jak licho materacem. Wyciągnął staruszkę i położył ją na dywanie.

  - Ej, Elżbieta! – krzyczał. - Słyszysz mnie?!

  Czarownica nie odpowiadała. Józek poklepał ją kilkukrotnie po policzku; bez reakcji. Sprawdził oddech i tętno, nie było jednak żadnych oznak życia.

  - Boże, co ja zrobiłem, co ja zrobiłem…

  Po raz pierwszy w życiu kogoś zabił. Niby to tylko staruszka i niezbyt przyjemna czarownica, ale to w końcu życie. Odebranie życia to największy z możliwych do popełnienia grzechów. Przynajmniej tak mówią. To ciąży na twoim sumieniu, niezależnie od tego, czy jesteś osobą wierzącą, czy nie. W pierwszym przypadku wiąże się to z dodatkowym żalem. A Józek wierzy; w Kościół nie do końca, ale teistą Pana jest niezaprzeczalnie.

  Jak to dobrze, że z domu zabrał butelkę wina. Opracował ją w kilka minut i od razu problem morderstwa zdał się wcale nie taki straszny. Przecież to w ogóle nie było morderstwo, tylko przypadek…

  Józek podniósł ciotę z dywanu i położył ją na fotelu. Będzie, że staruszka zmarła śmiercią naturalną, więc nie może być mowy o jakichś podejrzeniach i nic ze strony wymiaru prawa Józkowi nie grozi. Teraz tylko trzeba wymyślić, jak dostać się do czyśćca. Elżbieta mówiła coś o Antarktydzie, ale to trochę daleko stąd… Wspominała coś o jakimś teleporcie… Zaraz, czego ona w tym łóżku szukała?

  Józek podniósł materac do góry i wsparł go na oparciu krzesła. Sam zaś zaczął szperać w schowku. Oprócz widzianych już rzeczy, które nawiasem mówiąc mało go interesowały, znalazł szklaną butelkę z jakimś mętnym płynem w środku i etykietą „Gin”. Na metalowej nakrętce namalowana była czaszka i dwie skrzyżowane kości.

  - Musi coś mocnego – przewidział Józek. – Tylko, że pewno stare, ale… co mi tam.

  Szybko uchwycił dłonią zakrętkę, pokręcił w prawo, w lewo i nagle coś wybuchło. Butelka wyślizgnęła się Józkowi z rąk i na kilkanaście sekund zupełnie mu przed oczami pociemniało. Kiedy się rozjaśniło, zobaczył przed sobą lewitującego osobnika z torsem i głową kształtem zbliżonymi do tych ludzkich oraz podłużnym, półprzezroczystym ogonem, który spiralnie opadał na podłogę. Jegomość nie z tego świata był prawie cały zielony, jedynie na twarzy rysowały mu się ciemne pukle brody. Patrzyli na siebie z Józkiem zaciekawieni, kiwając głowami raz w jedną, raz w drugą stronę.

  - Moje uszanowanie, dżinn Al-Fons się kłania – przedstawił się i podał Józkowi lewą dłoń.

  - Miło mi… Józek jestem.

  - Tak, tak, wiem! To ty uwolniłeś mnie z tej butelki i w zamian za to trzy razy zrobię ci coś złego.

  - Co?!

  - No chyba sobie nie myślałeś, że będę cię teraz po nóżkach całował i spełniał twoje zachcianki, Józiu?

  - Ty pierd…

  - Żartowałem, generale! Oczywiście będę ci teraz dozgonnie wdzięczny. Buhaha!

  Dżinn popatrzył na siedzącą na fotelu staruszkę. Pokręcił głową.

  - O, to ta, która w pięćdziesiątym trzecim nabiła mnie do butelki.

  - Już nie żyje – poinformował Józek.

  Dżinn rozchylił Elżbiecie usta i zajrzał do gardła.

  - Coś ty. Po północy będzie jak nowo narodzona. Ma jeszcze siedem żyć.

  - Ile?

  - No nie wiedziałeś, że cioty tak jak koty mają dziewięć żyć.

  - A jak sprawdziłeś, że tej zostało akurat siedem?

  - Po zębach. Pięć na górze i dwa na dole…

  - To skoro taki mądrala z ciebie, powiedz mi, jak dostać się do czyśćca?

  - A na szto tam? 

  - Kumpla muszę odbić, bo go cheruby zabrali i na sto milionów lat czyśćca skazali.

  - Fiu, fiu… To sobie chłopak przeskrobał.

  - Mało ważne. Ty mi mów, którędy do tego czyśćca.

  - W prawo, lewo i na drzewo… Buhaha!

  - Sruhahaha – sparodiował Józek dżinna. – Ty sobie za dużo nie pozwalaj! Tak się składa, że czytałem to i owo, i wiem, że w momencie, kiedy cię uwolniłem, w twoim DNA zostało wypisane służenie mi i spełnianie moich zachcianek. Nie mam racji?

  - Niekoniecznie. Mogę na ten przykład być ifrytem i wtedy, delikatnie mówiąc, miałbyś przesrane…

  - Proszę, nie rozśmieszaj mnie. Sam się już przyznałeś, więc teraz ta twoja gadka mnie nie rozczula.

  - Nie byłbym tego pewien…

  - Al-Fons uderz głową w stół! - krzyknął Józek, a dżin, jak na zawołanie przywalił czołem w drewniany blat. Zatańczył w powietrzu, zachwiał się i pomasował się po obolałym czole. – Ha, jednak miałem rację!

  - Och… Proszę, nie rób tego więcej. Zrobię, co tylko rozkażesz.

  - Nie można było tak od razu? Więc w drogę do czyśćca!

  - Czekaj, powinniśmy coś z tą jędzą zrobić – zauważył Al-Fons. 

  - Emm… Rzeczywiście mogą być problemy, jak odżyje o północy…

  Dżinn przygryzł kciuk i mocno się zafrasował. 

  - Wiem – zawołał po kilku chwilach. – Podwiń dywan, wrzucimy babsztyla do piwnicy, stamtąd na pewno sama nie wyjdzie.

  - Ale… Przecież ona tam zemrze z głodu. Zanim wrócimy…

  - Nie zapominaj, że kilka żyć jej jeszcze zostało, a z tym głodem to nie przesadzaj…  Szczury, robale, stare kartofle. Będzie miała co jeść!

  - Skoro tak twierdzisz. – Józek, nie namyślając się dłużej, otworzył właz w podłodze, chwycił Elżbietę i cisnął nią do podziemi. Stare kości czarownicy zazgrzytały w zetknięciu z twardym podłożem. – Arrivederchi!

  - Może lepiej, żebyśmy się tak szybko nie widzieli…

  - Może tak – zgodził się Józek. – To już możemy się do czyśćca udać?

  - No… Tak.

  - A to będzie jakaś teleportacja?

  - Tak jakby. Ale nie do samego czyśćca…

  - A gdzie?

  - Sam zobaczysz.

  - Mam nadzieję, że w konia mnie nie robisz. Wiesz, jak to skończyłoby się dla ciebie… Dobra, szkoda czasu, mów, co mam robić.

  - Najpierw zamknij oczy – polecił dżinn. – Tak, teraz złap mnie za ręce…

  - Czekaj!

  Józek puścił dżinna i wybiegł z izby. Wrócił po kilku sekundach.

  - Filce… Prawie bym o nich zapomniał.

 Autor: rtomala
 Data publikacji: 2010-02-02
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 157 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 157 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Chciałbym, aby ukazały się nam kiedyś na czerwono te spośród najświętszych wierszy Szekspira, które zawdzięczamy wypitej w szczęśliwą godzinę szklance wina.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.