Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Egzekucja

Grzegorz Szołtysik

EGZEKUCJA
Opowiadanie

 

Pan Thienel, barczysty i silny mężczyzna, brunet w wieku około 40 lat przemierzył szmat drogi, aby dotrzeć do Black Beatle w północnej Anglii. Znakomitą większość tego dystansu pokonał z pomocą kolei żelaznej o napędzie, rzecz jasna, parowym. „Słusznie nasz wiek dziewiętnasty nazywa się wiekiem pary” – dumał Pan Thienel. Nie pojmował, jak też ludzkość znieść mogła odległe podróże bez tego wynalazku. Jakże szybko człowiek przyzwyczaja się do udogodnień, które niesie z sobą postęp techniczny.
Postęp ten dokonał się i w jego fachu. Niegdyś kat wybierał się z obrzeży miasta, gdzie mieszkał, do stojącego na rynku szafotu konno. Zabierał z sobą siermiężny, ciężki miecz, lubo topór i mniejsze akcesoria – sztylety i sznur. Sznur ten, służący do wieszania skazanego, potrafił kat po egzekucji korzystnie spieniężyć. Wierzono bowiem, że jest on artefaktem magicznym. Ten i inne zabobony pozwalały powiększyć jego lichą sakwę wypełnioną niegodziwą wypłatą w zamian za niegodziwą pracę. Jako osoba nieczysta wzbudzał ambiwalentne uczucia: lęk i odraza mieszała się z fascynacją. Nikt nie śmiał go dotykać, ani żadnej wydzieliny od niego pochodzącej. Jego krew, pot a nawet sperma były skażone i przesiąknięte złem i służyły jedynie złym czarnoksiężnikom, którzy zła pragnęli. Chętnie jednakże kupowano od kata przeróżne specyfiki magiczne i lecznicze oraz zioła i korzenie, głównie wilczą jagodę i mandragorę. Ta ostatnia wykorzystywana była w czarnej magii. Korzeń tej niezwykłej rośliny przypominał ludzką postać a wyrwana z ziemi miała rzekomo płakać. Rosła u podnóża szubienic, niezwykle rzadka i pożądana. Tak to drzewiej bywało. Teraz zaś wsiada się w pociąg i jedzie a w podróż nie trzeba zabierać żadnych kacich narzędzi. Bo i po co, skoro gilotyna jest na miejscu. Pan Thienel miał i tak zawsze przy sobie stary, misternej roboty, srebrny sztylet i torbę pełną specyfików. Zabobony przetrwały epokę oświecenia i nic nie zapowiadało ich rychłej śmierci, ba – prędzej spodziewał się ich renesansu niż zmierzchu. Dodać należy też, że Pan Thienel należał do osób, które nie lubiły określenia zabobon. Kiedy ktoś tym jednym słowem określał całą mnogość zjawisk, mających dla niego niemałe znaczenie, uznawał go za nie wiedzącego co mówi ignoranta. Widział już bowiem w swym dość niezwykłym życiu bardzo wiele. Był typowym samotnikiem i opinie innych niewiele go obchodziły.
Gdy pociąg dojechał już do dworca, dzień miał się ku końcowi. Na dodatek ciemność wieczoru pogłębiał padający deszcz. Dorożkarz bez trudu odnalazł go w tłumie pasażerów.

- Panie Thienel, dorożka oczekuje na pana
- Dziękuję
Wynajęty przez władze miasta stangret stanął nieruchomo i lękliwie spojrzał w oczy oprawcy. Zadrgało mu oko. Winien był wziąć bagaże pasażera i zanieść je do pojazdu, mimo to czekał. Pan Thienel wyczytał z twarzy myśli jej właściciela.
- Prowadź, sam wezmę swój bagaż – rzekł do dorożkarza.
 Ten milcząco i z ulgą przystał na to.
Drogę od dworca do małego hoteliku położonego na peryferiach miasta odbyli w milczeniu. Po dwóch godzinach nużącej jazdy dotarli wreszcie na miejsce.
- To tu proszę pana. Hotel “Gloomy Sunday”
- Osobliwa nazwa i osobliwa okolica
- Zaiste, proszę pana
- Przywykłem sypiać w takich. Dziękuję przyjacielu, oto twoja zapłata
- Proszę pana, nie mogę przyjąć tej zapłaty. Zapłacono mi już
- Wiem, jesteś wszak miejski Stangenreiter. To napiwek
- Ależ, proszę pana, nie godzi mi się...

Ileż razy to już słyszał. Nie godzi mu się, bo strachem ma podszyty frak i boi się, że nieszczęście jakie na siebie sprowadzi dotykając kacich pieniędzy.
- Rozumiem. Nie chcesz pieniędzy, ale może kupić coś chcesz? Mandragorę? Zioła? Artefakty?
- Nie wierzę w zabobony, proszę pana

Kat spokojnie czekał na dalszy rozwój wydarzeń. W milczeniu obserwował twarz woźnicy.
- Są jednak tacy co wierzą. Może oni kupią a ja im sprzedam – nachylił się ze swego powozu i cicho rzekł stangret
- Znasz takich?
- Tak
Kat wyjął z kieszeni pakunek i wskoczył na wóz, dosiadł do woźnicy i powiedział coś do niego cicho
- Ile? Toż to rozbój! - zainteresowany niemal krzyknął, nie ukrywając swojego oburzenia
- Rozbój powiadasz? - rzekł i odchylił poły płaszcza okazując swój wielki, srebrny sztylet i wbił w niego swój wzrok – ja w przeciwieństwie do ciebie nie gardzę forsą. Dawaj albo niech cię wszyscy diabli!
Woźnica pobladł i pospiesznie wyjął pieniądze, nie przeliczywszy nawet. Kat wyrwał mu je z ręki, wcisnął w nią małe zawiniątko i odszedł w stronę hotelu. Gdyby obejrzał się za siebie dostrzegłby, jak tamten uczyniwszy znak krzyża i splunąwszy za siebie, pognał konie i czym prędzej ruszył z powrotem.
Na dworze lało jak z cebra i panowała noc. Hotel wydawał się być opustoszały. Na portierni czuwała starsza kobieta w czepcu na głowie. Była niezwykle chuda i odziana w pelerynę, chroniąca ją wewnątrz hotelu przed chłodem, którego pan Thienel nie odczuwał jeszcze, lecz ona ze względu na wiek i pogodę, z pewnością. Kobieta robiła na drutach. Miała wielkie, wyłupiaste oczy. Z tymi oczyma, swymi niezwykle wąskimi barkami i niewiarygodnie chudymi rękami wyglądem przypominała modliszkę miętoszącą w swoich przednich łapach jakąś ofiarę. Kiedy ich spojrzenia spotkały się nie wiadomo, kto był bardziej przestraszony – czy staruszka będąca sama w hotelu z katem, czy kat, który w życiu wiele widział, ale takiej fizjonomii jeszcze nie.
- Dobry wieczór, powinienem mieć rezerwację na nazwisko Thienel
- Owszem, ma pan – staruszka odezwała się głosem człowieka, który jest już jedną nogą w grobie.
Przyzwyczaił się już dawno do tego, że nikt go w takich okazjach nie legitymuje. Od razu wstała i poszła po klucz. Idąc chwiała się i trzęsła a klucz podała z drżeniem ręki. Wyglądała jak zjawa i mizernie jak cały ten hotel.
- Przepraszam pani, ale odnoszę wrażenie, że poza nami nikogo nie ma w tym budynku. Czy mam rację?
- Tak – odrzekła spokojnie
Być może odczuwała jakiś lęk, jaki odczułby w takiej sytuacji każdy normalny człowiek, ale nie było tego widać na tej zmarszczonej jak pysk buldoga twarzy bez wyrazu.
- Pokój na parterze – dodała – numer osiem
- Dziękuję!
 Pan Thienel udał się do swojego apartamentu.

 

W pokoju czuć było stęchliznę i jeszcze inną nieprzyjemną woń. Zapalił lampę naftową, stojąca na stole. Stół wraz z lampą i wszystkimi zresztą rzeczami w tym pokoju pokryty był kurzem. Na suficie podwieszone na łańcuchach wisiało duże koło z powozu, na którym stało osiem woskowych świec. Nie chciało mu się ich zapalać. W świetle lampy przebrał się i położył w łóżku. Miał pewność, że żyje w nim mnóstwo robaków, ale nie chciał ich nawet widzieć przed zaśnięciem. Postanowił, że rozpakuje się nazajutrz rankiem. Egzekucja przewidziana była na pojutrze. Położywszy się usłyszał dziwne stuki. Przysłuchiwał się im długo i uważnie. Brzmiały znajomo. „Poltergeist – pomyślał – że też zawsze muszę sypiać w nawiedzonych miejscach.” Wstał i wyciągnął z torby pojemnik z solą, którą obsypał łóżko. Następnie położył się i zasnął.
 Zmęczenie zrobiło swoje i zapadł w sen. Temu procesowi towarzyszyły dochodzące zewsząd stukotanie i tętniący szum w uszach, który zdawał się mu odgłosem przemarszu armii karaluchów przez drewnianą podłogę i moli przez pościel.
Nie miał pojęcia ile spał. Zbudził go przerażająco ohydny smak w ustach. Aż podskoczył na łóżku i złapał za gardło. Coś wyżerało jego krtań. Z wybałuszonymi oczyma wygramolił się naprędce ze swego obleśnego legowiska i zapalił lampę, krztusząc się i spluwając. Z nie rozpakowanego, lecz otwartego kufra, gdzie każda rzecz ułożona była starannie na swoim miejscu wyjął, bezbłędnie  ją odnajdując, butelkę whisky i przepłukał nią gardło. Jej intensywny smak przegnał odór z jego ust. Cóż za ulga! Kiedy się już uspokoił, zapalił wszystkie świece w swoim pokoju, żeby znaleźć przyczynę tego, co się stało. Ten smak coś mu przypominał. Rozejrzał się. Pokój wyglądał jeszcze gorzej niż w półmroku. Można się było tego spodziewać, więc nie przykuło to jego uwagi. W przeciwieństwie do plamy na suficie. Sufit był pożółkły i latami nie tylko nie bielony, lecz nawet nie czyszczony z pajęczyn. W obfitości brudu plama nie wydawała się niczym nadzwyczajnym. Gdyby nie położenie dokładnie nad łóżkiem pewnie nie powiązałby zrazu jej istnienia z gryzieniem w gardle. Przyjrzał się jej. Byłą wilgotna. Stojąc na łóżku zauważył też, że sączyła się z niej drobna kropelka. Sączyła się bardzo wolno, ale był pewien, że to właśnie taka kropelka sprawiła, że przebudził się tak nagle. Spał z otwartymi ustami i prawdopodobnie spadła stamtąd wprost do jego gardła. Na wszelki wypadek starł ją z sufitu i powąchał. Wykrzywiło go równie bardzo, jak za pierwszym razem. Teraz jednak domyślił się pochodzenia tego płynu. Był to trupi jad. Na górze musiały leżeć zwłoki.
- Stara wiedźma kłamała! Nie jesteśmy sami! – powiedział sam do siebie
Ubrał się i wyszedł, zabierając z sobą tylko klucz i...sztylet.
 Pognał wprost ku portierni, ostrożnie stawiając swe kroki ze względu na wszechogarniającą korytarz ciemność. Nie zastał tam jednak nikogo.
- Pewnie śpi – pomyślał – tylko gdzie? Nieważne zresztą gdzie! Jak można spać w hotelu z rozkładającym się  nieboszczykiem? To śmierdzi kryminałem, ba, nawet katem!
Postanowił potwierdzić swoje podejrzenia. Udał się na górę. Drewniane schody tak strasznie skrzypiały jakby miały się zaraz załamać. Wchodząc po nich sam z lampą naftową zwyczajnie się bał.
Na górze było cieplej i zarazem duszno. Od progu piętro przywitało go smrodem gnijącego ścierwa. Korytarz wydawał się bezgranicznie długi i przytłaczający. Drzwi od pokoju nad nim odnalazł bez jakiegokolwiek problemu. Równie swobodnie je przekroczył, gdyż były otwarte. Widoku, jaki zastał, nie pozazdrościłby mu nikt o zdrowych zmysłach. Zwłoki mężczyzny spoczywały tu, jak szacował, już od około miesiąca. Dusza odeszła z ciała denata, lecz wnętrze martwych członków tętniło życiem. Wszelkiego rodzaju muchy, glisty, żuki uwijały się pożerając ziemskie pozostałości człowieka. On sam napuchnięty i częściowo strawiony leżał tam w garniturze, obojętnie puszczając swe soki przez sufit na jego łóżko, a wcześniej wprost do jego otwartych ust. Kat splunął a potem uczynił znak krzyża, okazując szacunek dla nieboszczyka.
- Gdzie jesteś wiedźmo? Oj, wytłumaczysz mi to!
Pukał, walił, ciągnął za klamki wszystkich drzwi – na próżno. Nikt nie odpowiadał.
 Osobliwym był fakt, iż drzwi nieboszczyka jako jedyne były otwarte. Wołał – lecz znowuż nikt nie odpowiadał. Staruszka przepadła jak kamień w wodę. Pozostało udać się z powrotem do pokoju. Zszedł zatem.
 Już miał wyjąć klucz z kieszeni, kiedy ze zdumieniem spostrzegł, iż drzwi jego pokoju są uchylone. Przekonany, że zamknął je wychodząc, z lękiem przełknął ślinę, ujmując jednocześnie sztylet w dłoń. Popchnął drzwi. Świece były zgaszone, lecz nie przez niego. Tu ktoś był. Skradając się ze sztyletem gotowym do zadania ciosu przeszukał pokój. Nie znalazł nikogo. Nie zdążył odetchnąć z ulgą.
 To było jak uderzenie w twarz z nienacka. Kolana ugięły się pod nim i zaparło mu dech. Ten ,kto tu był, zawiesił na kole zastępującym żyrandol szubieniczną linę. Zauważył ją idąc w stronę łóżka. Była profesjonalnie związana i wykonana z grubego sznura, jakiego sam często używał. „To nie mogła być starucha” – stwierdził. Był przekonany, że to duchy. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko zażyć preparat z mandragory, robiony według starego, rodzinnego przepisu. Aby móc go spożywać należało być do tego odpowiednio przygotowanym. Przygotowanie trwało latami. Początkowo małe dawki, później stopniowo coraz większe, aż do osiągnięcia pożądanego efektu. Efektem tym była możliwość bezpiecznego wypicia preparatu i doprowadzenie się do stanu, w którym możliwy był kontakt ze zmarłymi. Zwykle niewidzialnych dlań zmarłych mógł po spożyciu oglądać do woli. Dla niedoświadczonego amatora takiego specyfiku wypicie skończyłoby się prawdopodobnie śmiercią, a w najlepszym przypadku postradaniem rozumu. Ze skupieniem wyjął odpowiednią fiolkę i połknął jej zawartość. Następnie usiadł na łóżku dzierżąc w dłoni swój srebrny sztylet. Teraz wystarczyło już tylko odczekać, najlepiej w spokoju. Ten spokój zakłóciła staruszka.
Pojawiła się nagle. Stanęła w drzwiach; twarz jak zwykle bez wyrazu. Jej ogromne oczy patrzyły wprost na niego. Trzymała w ręce łopatkę do węgla. Kat zdziwiony spoglądał na nią ciężko dysząc pod wpływem wypitego niedawno napoju. Nie wiedział czego od niego chciała, szczególnie, że nic nie mówiła. Sytuacja była krępująca i stawała się nie do zniesienia. Chciał coś powiedzieć, gdy nagle staruszka zwinnym ruchem wzięła zamach ciężką łopatką i rozpoczęła szarżę na niego. Ledwo zdążył uskoczyć w bok. Uderzenie w ścianę było tak silne, że łopatka wbiła się w nią. Zapiszczało mu w uszach od wywołanego uderzeniem hałasu. Staruszka bez problemu wyrwała swoją broń ze ściany i zmierzyła go wzrokiem. Leżał na podłodze zupełnie zdezorientowany. Stara zamierzyła się ponownie. Znów uciekł. Dotarło do niego, że nie ma z nią żartów. Bez sensu byłyby próby dyskusji z nią, bo nie dawała mu chwili, aby mógł ją podjąć. Znów zaatakowała. Przemieszczała się niezwykle szybko. Z trudnością nadążał za nią wzrokiem.
Tymczasem mandragora nie powinna była jeszcze działać. Przez chwilę miał wrażenie, że działaniu mandragory zawdzięcza atak staruszki, lecz nie mogło tak być. Zbyt szybko przyszła, by móc być jedynie widziadłem. Jako, że najlepszą obroną jest atak, po kolejnym uniku rzucił się na nią ze swym sztyletem. Sparowała cios łopatką a jego uderzyła w skroń łokciem. Sztylet poturlał się przez pokój  a on runął na ziemię z hukiem. Była piekielnie silna. Szybko jednak zerwał się z podłogi, co ocaliło mu życie. Na miejscu, gdzie przed sekundą spoczywała jego głowa, sterczała, wbita pionowo w deski, metalowa łopatka. Staruszka jednym susem dopadła ją celem wyrwania. Postanowił to wykorzystać. Doskoczył do niej, nim zdążyła wyjąć broń z podłogi, złapał ją i...z rozczarowaniem uzmysłowił sobie, że stara rozpłynęła się w powietrzu. Nie było jej. Jakby to wszystko nie miało w ogóle miejsca. Pozostałą tylko łopatka. Wyrwał ją sam i postawił obok węglarki w pokoju.
Coś za nim poruszyło się. Obejrzał się szybko. Staruszka znów stała u progu. Nie namyślając się długo doskoczył do niej i udusił. Nie stawiała żadnego oporu. Jej wątłe ciało poddało mu się całkowicie. Udusił ją a może skręcił kark, trudno jednoznacznie stwierdzić, gdyż jego silne i wielkie dłonie mogły równie dobrze zmiażdżyć tą chudą, starą szyję. Z pewnością była jednak martwa. „Dlaczego się nie broniła? Może to nie była ona? Być może walczyłem wcześniej z jakimś widmem a teraz zabiłem niewinna osobę...Ale skąd widmo? Przecież mandragora nie działa tak szybko...”
- Mandragora zadziała szybciej, jeśli spożyć odrobinę trupiego jadu, panie Thienel – odezwał się głos za nim.
W jego pokoju przebywało teraz wielu ludzi. Wszyscy byli martwi od lat. Stali w okręgu spoglądając na niego wrogo. Nosili stroje z różnych epok, ale ich twarze miały ten sam wyraz bólu i nienawiści. Tylko jeden z nich stał pośrodku pokoju, tuż obok zawieszonego szubienicznego sznura. To on odezwał się do niego.
 Trans, w który zapadł po spożyciu specyfiku miał, jak wszystko, wady i zalety. Zaletą było widzenie niewidzialnych, wadą natomiast możliwość uczynienia krzywdy będącemu w transie przez wszystkich tych, których widział. Jednym słowem wszyscy tam zgromadzeni mogli go teraz zabić. Wszystko wskazywało na to, że chcieli to właśnie zrobić. Do tłumu dołączyła też staruszka. Wstała z podłogi, pozostawiając tam swoje zwłoki, i minęła go z boku, znów spoglądając mu prosto w oczy, tym razem jednak wyraźnie – złowrogo.
 Dwoje spośród zgromadzonych podeszło do niego i wskazało miejsce na krześle. Nie miał wyjścia. Usiadł. To wyglądało na proces. Sznur dyndający na środku pokoju nie pozostawiał złudzeń co do werdyktu.
- Proszę, proszę. Przedstawiciel katowskiego rodu Thienel we własnej osobie. Zawitał do naszego hotelu. Serdecznie witamy!
- Właśnie wychodziłem
- Ależ, proszę zostać. Przygotowaliśmy dla szanownego gościa pewną niespodziankę. Jest dosyć widowiskowa. Co więcej, nasz gość będzie w tym widowisku odgrywać główną rolę
- Mimo to, wolałbym opuścić hotel. Mam jutro pracę i potrzebuję spokoju i skupienia.
- Pracę...Skoro tak pan stawia sprawę i ten nędzny proceder nazywa górnolotnie pracą, to oświadczamy, że również mamy pracę a pana odejście uniemożliwiłoby ją nam
- Cóż, praca nie zając. Można poczekać.
- Zbyt długo czekaliśmy. Tyle wieków rodzina Thienel zabijała w imieniu nieludzkiego prawa. A powiedziane jest: nie zabijaj. Zatem samemu łamiąc prawo zostanie pan osądzony i stracony
- Któż będzie moi katem i dlaczego sam złamie prawo, w imię którego mnie skazuje?
- Dobre pytanie. Dlaczego nie zadawaliście go sobie sami?
- Bo to nie my wymyśliliśmy tą instytucję. To tylko zawód. O losie ludzkim decydował król, nie kat.
- Tak, tak. Wy tylko wykonywaliście rozkazy. To wszystko? Nic już nie macie na swoje usprawiedliwienie?
- To wystarczające usprawiedliwienie
- Nie dla kogoś, kto zginął z rąk kata. To wy jesteście zabójcami
- Mamy inne pojęcie zabójstwa, inne zdanie na ten temat. Ten proces jest bez sensu. Skoro uważacie, że musicie mnie zabić – zróbcie to! Jestem uczciwym i niewinnym człowiekiem
- Jakże możemy cię zabić? Nie żyjemy wszakże
- Owszem możecie. Dałem wam taką możliwość spożywając mandragorę o czym dobrze wiecie psie syny!
- Sam zatem wydałeś na siebie wyrok, sameś sobie winien swej  śmierci. Skoro zaś zabijasz a potem dajesz możliwość swym ofiarom zabicia siebie, musisz być samobójcą.
- Obrzydliwi hipokryci! Obłudnicy! Kończcie tą farsę!
- Cóż, skoro taka pańska wola...Szanowni tu zgromadzeni, wy ofiary katowskiego miecza, męczeni, torturowani i w końcu zamordowani. Pytam się was, czy ten oto kat i kaci syn jest winny waszych cierpień?
- Winny!!! – chórem odpowiedzieli zebrani
- Pozostaje nam zatem wykonać egzekucję. Co zaś się tyczy zarzucanej nam obłudy, odpowiemy panu, że sam pan jest obłudny, gdy pan twierdzi, że jest niewinny. Zabił pan wszak dzisiejszej nocy niewinną staruszkę – ciągnął dalej oskarżyciel
- Zaatakowała mnie!
- Nieprawda. Miał pan halucynacje wywołane mandragorą. Zabił pan pod wpływem narkotyków. To straszne przestępstwo.
- Ten hotel, ta starucha i to wszystko – zatoczył ręką wielkie koło, wskazując na zebranych pan Thienel – to wszystko wasza robota!
- Może tak może nie. Nie powinno to pana interesować. Radzę zrobić rachunek sumienia i żałować za grzechy
- I ja radzę uczynić to samo, kiedy splamicie się moją niewinną krwią!
- Radzę się też pospieszyć, bo już zaczynamy

Na nic zdałaby się obrona. Nie miał szans. Dlatego też nie protestował. Przyjął niesprawiedliwy w jego mniemaniu wyrok z godnością. Podszedł do szubienicy niczym arystokraci do gilotyny w czasach rewolucji francuskiej. Postawiono go na krześle i założono pętlę na szyję, następnie krzesło odtrącono. Jego ciało zadrżało a potem uspokoiło się na wieki.
Wyglądało to na typowe samobójstwo. I być może nim było. Któż bowiem wierzyłby katowi i mandragorze. Co zaś stało się z panem Thienelem potem? Cóż, każdy z nas przekona się o tym sam w swoim czasie. Być może niedalekim.       
 
  

 

 


 Autor: vedymin
 Data publikacji: 2010-02-21
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Tak na jeża.
Coś o sprawiedliwości, która ostatecznie spotyka Thienala, potomka linii katów. Czy to ma być głos przeciw karze śmierci w odwiecznym sporze o zasadność jej istnienia?

BTW - Kacich narzędzi, pieniędzy? Chyba katowskich?
Autor: Whitefire Data: 13:31 14.02.11
 Hmm
Fajnie się czytało, miałam nadzieję że będzie gorąco i było ale samo zakończenie było trochę za szybkie i ale z drugiej strony inne i niespodziewane.
Autor: kero Data: 18:56 13.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 75 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 75 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Każdego dnia trzeba posłuchać choćby krótkiej piosenki, przeczytać dobry wiersz, obejrzeć piękny obraz, a także, jeżeli to możliwe, powiedzieć parę rozsądnych słów.

  - Johann Wolfgang von Goethe
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.