Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 "Polonus nocturnus nobilis"



Czarne niczym sadza ptaszyska z ociąganiem wzbiły się do lotu. Wśród trzepotu ciężkich skrzydeł oderwały się od niedoszłej wieczerzy i jęły zataczać szerokie kręgi ponad koronami drzew. W ich krakaniu dało się wyraźnie słyszeć skrzekliwe wyrzuty pod adresem nieproszonych gości. 
-Diabelskie ptaszyska! Bodaj was zaraza! – wykrzyknął niski podrostek stając
w strzemionach.
-Bodaj was usiekli! Bodaj was… szlag jasny trafił! Tfu! – splunął zabobonnie przez lewe ramię.
-A ty co się tak na ptactwo wydzierasz? Cóż oni ci zrobili? Nażreć się jak i ty muszą. – zmitygował go wyższy i na oko nieco starszy towarzysz.
-Ale… Ale Panie Miłościwy, toć to czartowskie stworzenia. Ci krucy, znaczy. Przeca to wbrew wszystkiemu co Boże je, żeby się tak z rzezi i nieszczęścia ludzkiego radować. – gołowąs łypnął niechętnie na krążące ponad nim ciemne kształty.
-Ty i te twoje mądrości. Ech, Mykołka, Mykołka… Jak ty za szlachetnie urodzonego chcesz uchodzić,  skoro ty pomyślunek podlejszy od pijanego furmana masz? – zganił go kompan.
Tymczasem kruki  przysiadły na gałęziach nieopodal i jakby rozumiejąc całą rozmowę jęły przeciągle skrzeczeć dworując sobie wyraźnie z biednego Mykołki.
-Toć Panie Wielmożny, kiedy one nawet teraz podsłuchują i śmieją się z nas w żywe oczy! Czartowską w tym widać chytrość Bestyj owych, ot co! A i zda mi się, że i swąd spalenizny czuję. Niechybnie z Piekła dopiero co przybyli. Musi być, że z Piekła!
-Durnyś i tyle. Ale rację masz w jednem, spalenizną tu trąci. Coś na rzeczy być musi. – mówiąc to szturchnął konia ostrogami i powoli ruszył przed siebie.
Trakt niebawem skręcał łagodnie na południe. I tam też skierował swojego rumaka. Mykołka z mieszaniną odrazy i strachu wpatrywał się jeszcze chwilę w znienawidzone stworzenia. Lecz gdy tylko odkrył, iż zaczyna zostawać w tyle, sam na sam z nimi, przeżegnał się nabożnie i  spiął wierzchowca, aby co prędzej doścignąć chlebodawcę. Tymczasem kruki czas jeszcze jakiś przypatrywały się hałaśliwym intruzom po czym wróciły do przerwanej biesiady. Wszak nie co dzień trafiał im się, aż tak smaczny kąsek jak tłusty, brzuchaty kupiec. I to niezbyt nawet nadgryzion. Wilcy napchali się pewnie we wiosce. A tego tu skubnęli ot tak, dla zasady. Trzeba było posprzątać. Oczywiście, tylko dla zasady.

***

Jeżeli zapach, jaki Mykołka czuł przy pierwszym trupie wydał mu się piekielnym to teraz miał wrażenie, iż znalazł się w ostatnim z jego kręgów i wnet przyjdzie mu pobratać się z samym Lucyferem. Słodkawy i mdlący odór spalenizny wciskał się w nozdrza pomimo przyłożonej doń dłoni. Jechali powoli, środkiem wsi. Wsi, duże słowo. Bardzo duże po prawdzie, jeśli mówić o wypalonych niemal do cna chatach i stodołach. Z niegdyś wysokiej trawy sterczały ponuro poczerniałe kikuty pali oraz opłotków. Obrazu hekatomby dopełniały ludzkie truchła rozrzucone jakby od niechcenia po całej polanie. Konie boczyły się
i potrząsały łbami. Nie w smak im było towarzystwo zwęglonych umrzyków. Podobnego zdania był młody pachołek. Ale cóż zrobić, skoro jego pan marszcząc nos przyglądał się wszystkiemu dookoła szukając Bóg jeden wie czego.
-Zdaje mi się, że czambuł tatarski musiał się tu zapuścić. Dniestr niedaleko. Tatarzyn jak nic.– zastanawiał się na głos.
-A bodaj i cała orda, ze sprośnym chanem na czele! Panie Łaskawy, uchodźmy stąd co prędzej. Noc nadciąga, nie daj Bóg jak nas tutaj zastanie!

Młody szlachcic nie odpowiedział ani słowa na takie dictum. Miast tego wstrzymał rumaka. Wierzchowiec zaczął się denerwować. Drobił kopytami i z przestrachem spozierał dookoła. ,,Nie może to być!” pomyślał Mykołka. ,,Jak tak dalej pójdzie to nas wilcy dopadną, Tatarzy, albo i jeszcze co gorszego.” Zatrząsł się czując jak zimne palce strachu łapią go za kark. Szybko i z rozmachem uczynił znak krzyża i polecił swoją duszę Przenajświętszej Panience. Tymczasem jego pan cały czas lustrował pobojowisko. Czego szukał? Sam po prawdzie nie wiedział. Ale coś przyciągało jego uwagę. Intrygowało. Ciekawiło. Wołało ku sobie. To coś było tuż za linią drzew. Czuł jego obecność, ale nie mógł dostrzec w gęstniejącym  mroku. ,,A gdyby tak sprawdzić?” zastanawiał się. ,,To niedaleko. Chwila moment.” Jak we śnie, powoli zaczął zawracać i chciał już ruszać w stronę lasu, gdy naglę poczuł, że zwierzę stawia opór. Chciał je skarcić, zmusić do posłuszeństwa. W końcu wierzchowiec ruszył. Tylko że nie w tę stronę, o której myślał. Ruszyli traktem. Jak przez mgłę zobaczył Mykołkę prowadzącego oba rumaki. Chciał krzyknąć, ale nie mógł. Coś go dławiło. Ciemność wokoło zaczęła otaczać go coraz szybciej aż w końcu poddał się jej bez walki.

***

Kiedy już się ocknął ciemność, która go otaczała nie różniła się ani o jotę od tej, w której dotąd tonął. Powoli docierały do niego pierwsze odgłosy. Szum drzew, szelest liści, parskanie i monotonny szept. Zaczynał rozróżniać pojedyncze słowa. ,,Pod…uciekamy…Boża…” Znał skądś te słowa, ten głos. Obrócił się na bok i już zrozumiał. Mykołka modlił się, tuż obok niego. Ale gdzie byli? Co się z nimi stało? Tego nie wiedział, nie pamiętał. Nic a nic.
-Na Boga! W końcu się Jegomość obudził! Już żem myślał, że mi przyjdzie grabarza szukać bo nijak znaku życia, ni czucia Miłościwy Pan nie dawał. Jam myślał: ,,Ot Mykołka! Cóżeś ty uczynił? Pana nie upilnowałeś. A jemu krzywda jakowaś stała się. Wnet ci tu zaraz skapcanieje. Jak ty w oczy ojcu jego, Dobrodziejowi twemu, w oczy spojrzysz? A jak on cię oćwiczyć każe, żeś ty syna jego upilnować nie potrafił, żeś… - przerwał zapowietrzony.
-No ale grunt, że Jegomość żyjesz i zmysły wracają. Cóż tam się stało, we wiosce znaczy się? Bom się nawet nie spostrzegł jak mi Wielmożny Pan przez konia, hyc, na ziemię kojfnął.
-Sam… Sam nie wiem. Coś, albo ktoś tam był oprócz nas. I wołał mnie, przyzywał…
-Nie może być, jam niczego nie słyszał. Nie przyśniło się aby?
-Nie… Chyba nie… Nie wiem. Sam już nie wiem, co snem, co jawą…
-To przez ten odór, musi przez ten odór. Krew Jegomości popsował. Albo jakaś insza czartowska sztuczka. Mało to ludzie gadają co w borach się kryje? Co z mogił wyłazi? Na pobojowiskach straszy? Jak człowiek tak teraz pomyśli to aż strach gdzieś się ruszyć po zmroku. A już nie daj Bóg w jakie dzikie… y… ostępy… - zająknął się przerażony spoglądając dookoła.
-Chrystusie Niebieski, przeca my w kniei teraz! Sami! Zbawicielu, jak tu straszno, jak straszno, jak tu wszędzie…
-Mykołka! Mykołka! Chłopski synu co z tobą?! Mykołka, przechero jeden! Nawet nie myśl, ze możesz teraz słabować! Mykołka! Ruszże się do diaska!







***

Obudzili się w tej samej niemal chwili. Chłodny, jesienny poranek przywitał ich tumanami mgły i rosą. Cali mokrzy, zziębnięci spostrzegli, iż noc przyszło im spędzić w wykrocie, opodal zwalonego dębu. Ptaki ćwierkały radośnie, jakby dworując sobie z wydarzeń, które miały miejsce poprzedniej nocy. Sami wędrowcy nie byli już pewni czy to wszystko nie przydarzyło im się w jakiejś gorączce przedziwnej czy inszym pijackim delirium. Wszak za kołnierz nie wylewali, a wieźli ze sobą całkiem spory zapas gorzałki. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca wszystko wydawało się takie odległe i nierealne. Jatka, zgliszcza, trupy, czarty, biesy i demony, a także cała reszta rozpływała się w obliczu dziennego światła. Pokrzepieni tymi oraz podobnymi, pogodnymi myślami, a także flaszką przedniego dwójniaku wrócili na trakt prowadzący, w ich mniemaniu oczywiście, do Halicza.

***

O tym, że dnia nie należy chwalić przed zachodem słońca przyszło im się bardzo szybko przekonać. I to niestety na własnej skórze. Nie minęło nawet południe, a niebo zasnuły ciężkie, deszczowe chmury. Po kilkukroplowej uwerturze z nieboskłonu lunęły na nich całe strugi wody i już po chwili przemokli od stóp do głów. Jeszcze gorzej zrobiło się gdy bór począł rzednąć, przeradzając się powoli w step. Brnęli tedy rozmiękłym duktem przed siebie licząc na cud jakowyś w postaci suchego miejsca od deszczu odsłoniętego. Niestety, jedynym co przyszło im mijać w drodze były głębokie jary i wąwozy ukryte pośród wysokich traw i burzanów. Raz zdało im się, iż w oddali dostrzegli jakieś zabudowania opodal traktu. Jakież było ich rozczarowanie, gdy zabudowania okazały się kolejną wypaloną niemal do cna wioską. Zarośniętą już przez zdziczałe drzewa i krzewy. Dzień zbliżał się ku końcowi, a deszcz nie ustawał ani odrobinę. Już sama myśl o popasie w takich warunkach zdawać się mogła odstręczająca. Dlatego też nie ustawali w wysiłkach i parli przed siebie, wciąż żywiąc nadzieję, iż los się w końcu uśmiechnie.

***

Było już dobrze po zmroku, gdy bystre oczy Mykołki dostrzegły w oddali niewyraźne jeszcze światełko. Wkrótce obaj dostrzegli ciepły promyk rozpraszający wszechogarniający mrok. Spięli zmęczone konie i zmusili je do ostatniego wysiłku. Co koń wyskoczy pomknęli traktem wzbijając wokół fontanny błota i wody. Na spienionych rumakach, zdyszani, ale i pełni nowej nadziei, dopadli do źródła owego blasku, którym okazała się opuszczona i na poły już zrujnowana karczma. Dach, niegdyś chyba kryty strzechą zapadał się w kilku miejscach, odrzwia zwisały smętnie na poły wyrwane z zawiasów. Tylko szyld poskrzypywał jak przed laty, choć czas i jesienne słoty na zawsze ukryły prawdziwą nazwę zajazdu. W jakkolwiek złym stanie by nie była, gospoda wydała się teraz przemoczonym kompanom piękniejsza niźli wszystkie magnackie pałace wzięte razem do kupy.
Nie dane im było jednak rozkoszować się tymi myślami. Oto bowiem, gdy tylko wstrzymali wierzchowce przywitała ich palba z samopałów. Koń Mykołki zarżał dziko i stanął dęba. Wyrostek nie zdołał utrzymać się w siodle i runął jak kłoda w gliniastą kałużę. Poderwał się zaraz szukając przy boku swej szabli. Na ślepo, z twarzą oblepioną błotem i oczyma zalanemi wodą namacał w końcu znajomą rękojeść. Parskając niczym bachmat, co chwila potykając się i przewracając, ruszył w stronę zabudowań. Gdzieś z boku doszło go wołanie.

-Mykołka! Bywaj tu! Bywaj, a chyżo!

Gnany raczej instynktem niźli rozumem, ruszył w stronę skąd, zdało mu się, dochodziło pokrzykiwanie. Kiedy tak pełznął, zgięty niemal do samej ziemi, tuż nad uchem świsnęła mu wystrzelona skądś kula. Padł jak kłoda i jął czołgać się dalej. Wtem poczuł jak ktoś chwyta go za nadgarstek i ciągnie ku sobie. Już miał się zamachnąć i ciąć napastnika, gdy ten wyszeptał mu do ucha.
-Pomiarkuj durniu! To ja, Hubert! Pana nie poznajesz?!
-Olaboga! Dobrodziej! A jam myślał, że Jegomościa postrzelili czy co inszego.
-Nie postrzelili. Teraz jeno inny problem mamy, bo wnet to, że nas nie ustrzelili rychło może się zmienić. Walą do nas jak do kaczek. Nie mamy się gdzie skryć. Dobrze chociaż, że ciemno jest choć oko wykol. A i ten deszcz pieruński na coś się przydał w końcu.
Strzały umilkły na dobre, a wokół zapanowała grobowa wręcz cisza, jeśli nie liczyć oczywiście ulewy. Hubert ostrożnie uniósł głowę. Światło zgasło, a karczma straszyła czarnymi dziurami pozostałymi na pamiątkę niegdysiejszych okien. ,,Nie może tak być, żeby szlachcic polski wśród traw, w gnoju niemal, przed wrogiem się krył” pomyślał. ,,A niech tam! Audaces Fortuna iuvant!” powoli, biorąc głęboki oddech jął gramolić się do góry.
-Wszelki duch Pana Boga chwali! Jest li tam kto?! – zawołał.
-Spasi Chryste! A szczo ty? – odkrzyknął ktoś z budynku.
-Jam szlachcic! W podróży z pachołkiem. Jakże tak to strzelać do wędrowców, gdy ci ciepłego kąta jeno szukają?
-Lachi znaczy?
-Lachy, Lachy. Ale zmiłuj się dobry człowieku, nie karz tak ludziom na deszczu stać. Toć psa by teraz na dwór nie wygonił. – mówiąc to Hubert uniósł wysoko obie ręce.
-Gorzałkę mamy! – dodał po chwili.
-Horyłkę?
-Tak. Tylko nie strzelajcie.
-Jak horyłkę macie to insza rozmowa.
Na twarzy Huberta wykwitł szczery, sarmacki uśmiech. ,,Zaiste” pomyślał. ,,Jak Rzeczpospolita długa i szeroka jedno słowo starczy, aby zaraz wszelkie odrzwia otworem stanęły”.

***

Ogień wesoło trzaskał strzelając iskrami aż pod sam strop,  gdy zziębnięci i zmoknięci do cna wędrowcy usiedli wreszcie wygodnie. Napotkawszy napięte spojrzenia Kozaków, Mykołka szybko się zmitygował i wyłuskał z juków pełen po brzegi gąsiorek. Przepalanka ruszyła z rąk do rąk i okrążyła towarzystwo kilka razy nim ktokolwiek się odezwał.
-Ach! Horyłka… - rozmarzył się Zaporożec.
-Ano, Horyłka. – podjął drugi filozoficznie.
-No to jak już tak tu siedzim to może, na drugą nóżkę? – rozochocił się pachołek.
-Napić się możem. A jak! – krzyknął potężniejszy z mołojców.
I znowu nikt nic nie mówił. Słychać było jedynie smoktanie i westchnienia pełne ukontentowania. Gdy już uroniono ostatnią kroplę Hubert cisnął puste naczynie w diabły
i spojrzał na Kozaków. Mierzyli się tak dłuższą chwilę, aż w końcu wszyscy trzej zerwali się w jednej chwili na nogi. Mykołka pełen obaw przysunął się bliżej rusznicy. Atmosfera robiła się gęsta niczym piwna polewka. Nagle Hubert gwałtownym ruchem ściągnął swój kołpak
z podgolonego łba i skłonił się dwornie nowo poznanym kamratom.
-Hubert Maksymilian Jeż, herbu Jeż!
Zaporożcy spojrzeli po sobie i jak na komendę odwzajemnili ukłon.

-Matwiej Antoszczyk! – przedstawił się niższy, szczuplejszy.
-Daniel Wisz! – dołączył doń ten masywny.
-Y… A jam jest Mykołka. Mykołka Okszyński. Pacholik Pana Jeża znaczy. – wybełkotał gołowąs niezdarnie gramoląc się na nogi.
-Jam też ślachcic, nie myślcie sobie Panowie, Tylkom ubogi. I do rycerstwa się przyuczam. – dodał spoglądając hardo.
-Mykołka, trutniu jeden, nie gadaj tyle po próżnicy, jeno skocz i obacz czy aby w jukach nic dobrego się nie ostało!
Otóż ostało się. I to jeszcze całkiem sporo dobrych rzeczy. Dobra była i kolejna gorzałka,
i węgrzyn słodkawy, i kozacka przepalanka co to ją Matwiej nagle odnalazł na dnie sakwy. Tak tedy wśród coraz to śmielszych i zażyłych toastów upływać zaczął ów słotny i chłodny wieczór. Lecz gdy dobre rzeczy się skończyły, a towarzystwo miało już nieco w czubie radosną pogawędkę przerwało przeciągłe wycie.
-Matko Święto! – wykrzyknął drzemiący już w kącie Mykołka.
-Wilcy – szepnął Matwiej.
-Ano, Wilcy…
Konie jęły kręcić się i prychać zaniepokojone. Matwiej skoczył ku nim i począł coś szeptać. Zwierzęta uspokoiwszy się nieco zajęły się na powrót pałaszowaniem obroku. Reszta kompaniji chwyciła samopały i ruszyła ku wyjściu. Wśród szumu niezliczonych kropel dało się słyszeć kolejne, bliższe jakby, zawodzenie.
-Rozochocili się, psie krwie. Tatary dopiero co przeszli, a te czorty już z nor powyłaziły
i trupy żrą po gościńcach, Dytcze syny!
-Czyli jednak Tatarzy… - zadumał się Hubert.
-Co Tatarzy?
-Ano jakeśmy z Panem Hubertem szli bez las, o tam dalej, het het. – wtrącił pacholik.
-Tośmy widzieli całą wioskę, do cna ograbioną, ludzi porżniętych, spalonych. Straszne rzeczy Panie Kozak. No i Pan mój prawił, że Tatary to byli. Ot i cała historyja.
-A wy ode Lwowa zmierzaliście, podle Dniepru i uroczysk tamtejszych?
-Takoż nam droga wypadłą, a czemuż to pytasz?- szlachcic spojrzał pytająco na mołojca.
-Bo widzisz, Panie Lachu, to jest tak. Jakem już mówił, jak Ordyńce przeszli, to nim się człek obejrzał już wszelkie bestyje z legowisk swoich parszywych powyłaziły i dawaj swawolić, gdy wokół śmierć i pożoga. Ale wilcy nie są najgorsi. Gdzie krwi dużo chrześcijańskiej przelano, tam i insze maszkary się pojawiają.
-Jakież to maszkary, na Boga?!  - biadolił podrostek.
-A o sysuny, upiory po waszemu!
-Nie może być!
-Ale jest! Sam żem widział jednego. Nie dalej jak dwie niedziele temu. Noc była już ciemna, a mnie spieszno było, bom do dziewki jednej cholewki smalił. I takem sobie umyślił, co by drogę przez uroczysko skrócić i do niej jeszcze przed świtem dotrzeć. Jadę ci ja przez step
i widzę w oddali starą wieżę  warowną co to właśnie podle tego uroczyska stoi. Mijam ją szerokim łukiem i widzę, że tam ktoś łazi. Pośrodku nocy. Sam jeden po uroczysku się kręci. Pomyślałem sobie, obłąkany jaki, albo i co gorszego. Ale wnet coś mnie tknęło. Jakby mnie kto szepnął. ,,Daniel” słyszę. ,,Daniel, podejdź, że tu, podejdź”. Nie wiem czemu ale spiąłem wałacha i dawaj pod wieżę. Zbliżam się, patrzę, a to człek niby. Ale strasznie blady, wychudzony. Siedzi i trzyma coś w rękach. Spasi Chryste, wiecie Waszmościowie co on tam trzymał?! Dziecię, niemowlę zaledwie! Jeno martwe już. I krew z niego chłeptał. Jak pies albo wilk jakiś! Niech mnie szlag jasny trafi jeśli kłamię! Spojrzał się na mnie, tymi czerwonemi ślepiami! Ale jak spojrzał. Ni dźwięku z siebie wydobyć nie mogłem, ni ruszyć się o piędź choćby. Nic. Jeno tak stałem i gapiłem się. A czort podchodzi do mnie, szczerzy się. Zębiska miał wilcze, słowo daję! I szpony takowe. Ostre ani chybi. Podłazi do mnie, cały juchą utytłany. A jam nic, nic a nic zrobić nie mógł. I jużem myślał, że po mnie. Że czas mój nastał. Wtem koń mój się spłoszył widać na niego urok ów piekielny nie podziałał i hen
w step mnie uniósł byle dalej! Ledwośmy odjechali jak długi ległem i byłbym przepadł, ale noga mi w strzemionach utknęła i bydle mnie dalej zatargało. Chrystus sam ma mnie
w opiece, pomnijcie moje słowa. Ale od tego dnia z chrestem się nie rozstaję. Jak mnie Bóg miły, przenigdy! – mówiąc to wyciągnął prawosławny krzyżyk uwieszony na rzemieniu
i z namaszczeniem ucałował.
Hubert i Mykołka spojrzeli po sobie z lękiem. Obaj wiedzieli co mogło ich spotkać dzień wcześniej. Młodzian przeżegnał się po raz wtóry i zaczął szeptać modlitwę. Hubert  zagryzł wargi nie zdając sobie nawet sprawy, iż krew spłynęła mu obficie po brodzie. ,,Czarty, diabły, upiory, sysuny i wąpierze” rozmyślał gorączkowo. ,,Może to być? Żeby tyle złego po świecie kroczyło? To już złych i wszetecznych ludzi nie starcza? Bisurmanów, Ordyńców, Moskali czy Szwedów? Toć oni gorsi od wilka. A teraz jeszcze TO?! Nie może być. Nie może. Wszystko to gadanie jeno głupie. Kozak schlał się widać. Głupi, ciemno wokół, to i gada od rzeczy. A tępemu Mykołce w to graj. Nie może to być!”.
-Panie szlachcic! Czego Waszmość tak zaniemówił? Strach cię obleciał? – zadrwił Zaporożec.
-Miarkuj co gadasz Niżowcu bo ci wnet pokażę gdzie miejsce twoje i całej tej waszej siczowej hołoty! – wykrzyknął poruszony Sarmata. Już, już mieli porwać się do szabel kiedy między nich wkroczył Matwiej.
-Hola, hola kawalery! Pogłupieliście?! Wilcy zaraz nas zdybią, a wy jak na sejmiku pijana hołota za łby się bierzecie?! Toć to wstyd i sromota!
-Matwiej dobrze prawi, Panie szlachcic. Wybacz Waść.
-Mea culpa. Odpuść i mnie Danielu.
Zapewne mogli by się teraz jednać przez tydzień cały, gdyby tylko mieli czym to oblać. Jednak nie było ani czym opijać, ani tym bardziej okoliczności nie pozwalały na zbytnią beztroskę. Gdzieś poza zasięgiem widzenia czaiły się wilki. Albo i coś znacznie gorszego. Bestie przypominały o sobie przeciągłym wyciem i ujadaniem. Nie było rady, drzwi zaryglowano, wystawiono warty. Ale tej nocy nikt z towarzystwa i tak nie mógł zasnąć.





***

Nazajutrz przyszło im się rozstać. Pan Jeż wraz z Mykołką jechali na Halicz, Kozakom zaś droga wypadła na Sanok. Uścisnęli sobie prawice i wśród zapewnień o dozgonnej przyjaźni rozjechali się, każdy w swoją stronę.
-Weź to ze sobą, Panie szlachcic. – wyszeptał Daniel i wcisnął Hubertowi w dłoń mały krzyżyk.
-Boh jeden wie co Waszmościa w stepie spotkać może. Przed wami mogiły i kurhany. Uroczyska i miejsca przeklęte. Tu krew się lała. Pamiętaj Panie Jeż. I uważaj na siebie!
-Bóg ci zapłać, druhu. Jeno mnie się zdaje, że to tylko przesądy, te sysuny twoje. Ale zważać będę. Kto wie czy tu jeszcze jakiegoś Pohańca nie uświadczysz. Bywaj w zdrowiu Danielu, bywajcie obaj!
-Panie Jeż! – wykrzyknął już z oddali Matwiej.
-Słucham?!
-Baczy by zawsze do ognia leszczyny dorzucić! Łacniej tedy do celu dotrzecie!
-A czemuż to leszczyny?!
-A bo leszczyna od złego chroni, a dym jej każde diabelstwo odegna!
-Zapamiętam! Żegnajcie!

***

Stanęli na popas w zagajniku, tuż przy trakcie. Po wczorajszych słotach ziemia rozmiękła
i czuć było wilgocią. Słońce przygrzewało łagodnie wśród kolorowych liści. Jeż przeciągnął się  z trzaskiem i zsunął kołpak na oczy.
-Zdrzemnę się trochę. Bacz by ogień nie wygasł. I konnie oporządź.
-Tak jest. Niech się Jegomość niczym nie turbuję, konie ochędożę i pójdę leszczyny naciąć, co to ją Pan Matwiej polecał. – pokiwał skwapliwie pacholik.
-A tnij sobie co chcesz. Ale jak co uchybisz to cię nahajem popieszczę. – mówiąc to Hubert zapadł w błogi sen.

***

Obudził się gdy już zmierzchało. Mykołka kręcił się po obozowisku, od czasu do czasu mieszając strawę.
-Obudził się już Dobrodziej? Za chwilę niedługą wieczerza będzie.
-Czuję, czuję. Jeno coś strasznie kopci to ognisko. Czegoś ty tam nawrzucał?
-Aj Panie, bo ta leszczyna, com ją naciął znaczy. To ona mokra strasznie była i palić się nie chciała.
-To po coś ją wrzucał? Na umyśle słabujesz?
-Toć przecie Pan Matwiej ostrzegali, radzili…
-Eh Mykołka, Mykołka. Tyś szlachcicem jest w końcu czy Kozakiem jakim? Toć oni wszyscy ciemni i zabobonni. Miarkuj się komu i w co wierzysz.
-Jegomość, kiedy ja to wszystko z troski…
-Strawę lepiej podawaj, trutniu jeden. Szlachcic leniwie wstał i rozmasował zesztywniały kark.
-Na stronę idę. Jak wrócę wszystko ma być gotowe.

***

Kiedy już ulżył pęcherzowi, zasznurował hajdawery i sposobił się do powrotu. Usłyszał jednak szelest za plecami. Sięgnął do szabli i szybkim ruchem obrócił w tamtą stronę. Pusto. Wiatr delikatnie poruszał gałązkami. Wtem usłyszał gdzieś w oddali trzask łamanych gałęzi. Powoli, ostrożnie ruszył w kierunku skąd dochodziły niepokojące odgłosy. Przykucnął za drzewem i spojrzał uważnie. Zagajnik zdawał się pusty. Drzewa rzucały długie cienie na tle zachodzącego słońca. Pusto. Hubert odetchnął z ulgą i skarcił się w myślach. ,,Na Mykołkę sarkasz, a sam jak osika się trzęsiesz. Czas wracać do obozu.”
-Czołem Waszmości!
To było tak niespodziewane i zaskakujące, iż wstający dopiero Hubert jak długi poleciał w krzaki straciwszy uprzednio równowagę.
-Cóż to się stało kochanieńki?
-Jakże to tak z zaskoczenia szlachcica brać?! Nie przystoi to za plecami czyimiś jak złodziej czaić się! – fuknął urażony gramoląc się do góry.
-Kim ty w ogóle jesteś, że śmiesz mnie nachodzić, co?! – kontynuował hardo chcąc zmazać wrażenie jakie wywarł.
-Zechciej mi wybaczyć, Szlachetny Panie. Nazywam się Atanazy Tarnowski, herbu Jelita, podczaszyc buski. Do usług! – przedstawił się wysoki szlachcic.
-A jak ciebie zwą Panie?
-Jam jest Hubert Maksymilian Jeż, herbu Jeż. Okrutnie mnie Waszmość zaskoczyłeś. Straciłem równowagę z tego wszystkiego. Nie godzi się tak człeka na łowach podchodzić. – dąsał się Hubert.
-Na łowach, powiadasz… Ciekawym na co polujesz Waść, w tak przepastnym borze? – zakpił Atanazy.
-Cóż to za różnica, skoroś i tak to Panie Bracie spłoszył! – nachmurzył się Jeż.
-Dobrze już, dobrze. Nie turbuj się Waćpan. Cóż cię tu sprowadza, powiedz lepiej. Poza łowami oczywista.
-W drodze z mym pacholikiem jesteśmy.
-A ciekawość dokąd to zmierzacie?
-Do Halicza, ale czego się Waść tak dopytujesz?
-A bo i mnie droga do Halicza wypadła. A samemu to straszno tutaj jechać. Po zmroku zwłaszcza. Nie zechciałbyś Waszmość do kompaniji mnie przyjąć? Raźniej nam będzie, bezpieczniej, a i ziemie tutejsze znam. Poprowadzę jak trzeba będzie. I skróty wskażę. To jak będzie?
-Coś mnie się zdaję, żeś ty Panie Bracie, aż nadto pomocny. Nie masz li ty zamiarów jakiś niecnych?
-A skądże znowu.
-I w pustkowie jakieś nie planujesz ty mnie wywieść?
-Nobile verbum, że nie.
-Tedy o co się rozchodzi?
-Towarzystwa szukam, ot i cała sprawa. Zgadzasz się Waszmość?
-Niech już będzie.
-Świetnie, po stokroć dziękuję.
-No już, Pax. Do obozowiska zapraszam. Wieczerza już pewnie gotowa.

***

Zmierzch już zapadł, a mrok gęsty spomiędzy drzew wypełzać zaczął. Na szczęście gwiazdy i miesiąc wyjątkowo jasno świeciły, tedy droga do ogniska nie była zbyt uciążliwa. Pan Jeż co i rusz spoglądał ukradkiem przez ramię taksując Tarnowskiego. Wysoki, raczej chudy szlachcic nosił się dumnie i z godnością. Spod krzaczastych brwi spoglądały bystre oczy. Całości zaś dopełniał nieco kpiący uśmieszek, zakryty nieco czarnymi wąsami. ,,Znać, że możny pan. Posesjonat jak nic” dumał Hubert. ,,Cóż on tedy robi tu sam? Bez czeladzi żadnej, sług czy rękodajnych.” Nie dane mu jednak było zbyt długo rozmyślać na temat motywów Pana Tarnowskiego, albowiem już wkrótce wyszli z zagajnika i ruszyli w stronę obozu.
-Mykołka! A bywaj tu! Gościa prowadzę zacnego!
-Olaboga, Jegomość! Toć zaraz wszystko wyszykuję, a i specyjał jakiś na taką okazję się znajdzie. – odkrzyknął wyrostek.
Jeż miał przemożną ochotę zrobić jak najlepsze wrażenie na nowym towarzyszu. Wszak nie wypadł najlepiej podczas ,,łowów”. Dlatego też z niepokojem zauważył, iż Atanazy marszczy nos i krzywi się wyraźnie.
-Coś się Waszmości stało? Nietęgą masz minę.
-Ot strawa się chyba przypaliła. A ja strasznie czułe powonienie mam. Dar taki. Żaden Ormianin czy Żyd na przyprawach mnie nie wykpi. Zaraz poznam czy zioła prawdziwe
i z czym mieszane. Jeno czasem ma i to złe strony. Nawet sobie Panie Bracie nie wyobrażasz jak mi na sercu ciężko, gdy mi z chamami zadawać się przyjdzie i wonią gnojówki odeń się raczyć. Brrrr! – wstrząsnął się podczaszyc.
-Rzeczywiście ten przechera chyba pokpił sprawę. Mam tylko nadzieję, iż zjeść to to się da. A i leszczyny nie żałował. Strasznie nadymił.
-Leszczyny? A czemuż to akurat leszczyny?
-Ot, zabobonny pacholik mi się trafił. Bajaniem się przejął i leszczyną pali. Od biesów się chronić zamierza! – parsknął młodzieniec.
-To ci dopiero koncept przedni! Nigdym o czymś takim nie słyszał, jak żyję. – odparł z uciechą Tarnowski.
-Ale, ale. Jam o wierzchowcu moim przepomniał. Jakem Waszmościa wśród drzew ,,polowaniem” zajętego obaczył, takem się zainteresował, że zwierza jeno byle jak do drzewa uwiązałem i zaraz w zagajnik wszedłem. Sam tam teraz stoi nieboga i zamartwia się pewno. Idź już Waść strawę obacz, a ja wnet wrócę. – dodał i ruszył truchtem wzdłuż linii drzew.
-Jeno szybko wracaj Panie Bracie. Bo ten huncwot gotów wszystko zeżreć! – odkrzyknął za nim Jeż.
-Wrócę nim się obejrzycie!
     ,,Coś mi się zdaje bratku, żeś wszystkiego mi nie powiedział. Jeno nas dwóch jest, a tyś sam. Obaczym tedy kto kogo na dudka wystrychnąć może” pomyślał chytrze Hubert.
-Mykołka, na Boga! Coś ty nawymyślał z tą leszczyną?! Zgaś to zaraz bo dym taki idzie jakbyś miarkował nas uwędzić.
-Jak t zgaś?! A ogień?
-Nowy rozpalisz, trutniu jeden! Tylko jak teraz zobaczę, że czymś mokrym palisz to ręczę, że cały do Halicza nie dotrzesz! A za tą przypaloną wieczerzę to ci nogi z …
-Już, Wielmożny Pan nie turbuje się tak. Bo go jak apopleksyja czy insza cholera trafi. Wszak mnie słuchać co Dobrodziej mówi. – zaoponował szybko Mykołka.



***

Podejrzenia Pana Jeża się nie sprawdziły. Podczaszyc przybył niebawem. Sam jak zapowiedział. Ale za to uzbrojony we flaszę przedniego węgrzyna, który nie zagrzał zbyt długo miejsca w jukach. Herbowi rozsiedli się wygodnie wokół ogniska, które dawało wreszcie więcej ciepła niźli dymu i raczyli się przypalonym ,,dziełem” Mykołki. Najpewniej pomarliby z głodu, gdyż pacholikowi daleko było do krakowskich kuchmistrzów czy choćby pierwszej z brzegu szlacheckiej kucharki. Wyratował ich jednak Pan Tarnowski, który, jak się okazało, upolował dwa dorodne zające, które wnet poczęły skwierczeć na rożnie. Czas mijał leniwie, a słodka małmazja, będąca kolejnym wkładem Atanazego w dobre stosunki
z kompanionami, mile rozgrzewała i krzepiła szlacheckie serca. Pan Jeż coraz mniej żałował faktu, iż przystał na propozycje nowo poznanego towarzysza. Wyciągnął się tedy wygodnie na trawie i przymknął oczy. Zasłuchawszy się w cichy śpiew Atanazego nie spostrzegł nawet kiedy zapadł w ramiona Morfeusza.

***

Obudziła go poranna krzątanina. Mykołka oporządzał konie i zwijał manatki. Tarnowski natomiast gdzieś przepadł. Hubert zastanawiał się przez chwilę czy Pan Atanazy nie był li tylko nocną marą. Jego obawy zostały szybko rozwiane, gdy rękodajny wskazał mu w oddali zbliżającą się postać podczaszyca. Z oddali widać było jak szczerzy się na powitanie machając jakimiś tobołkami. Gdy zbliżył się nieco tobołki owe okazały się upolowanymi kuropatwami. Szlachcic z tryumfalną minął cisnął na ziemię ustrzelone ptactwo i solidnie pociągnął z bukłaka.

-Trzeba by je wyskubać. – zafrasował się teatralnie i zerknął na pacholika Pana Huberta.
-Dobrze prawisz, Atanazeńku. – poparł go ze śmiechem młodzieniec i spojrzał na Mykołkę.
     Gołowąs natomiast nie wiedząc, iż o jego obowiązki się właśnie rozchodziło jak gdyby nigdy nic nadal bawił się swoim kozikiem. Na ziemię sprowadził go dopiero solidny kopniak jakim uraczył go zniecierpliwiony Hubert.
-Ruszże się do cholery bo nigdy chyba się stąd nie ruszymy! – wykrzyknął.
-Au! Jegomość! Niech mnie jegomość nie kopie! To się nie godzi! Wszak jam też szlachcic! Jeno niezbyt majętny! – stęknął pacholik.
-Nie miel mi tu ozorem tylko zdobycz sprawiaj! – uciął Jeż.
Mykołka z ociąganiem zabrał się do pracy, a dwaj Sarmaci zajęli się bukłakiem piwa.
-A więc mówisz Waszmość, że ten twój gołowąs straszliwie zabobonny? – podjął Tarnowski.
-Taki już jego urok. Cóż zrobić. – westchnął młodzieniec.
-Wszędzie jeno Złego widzi. Za każdym krokiem przez ramię spluwa, coby czarty odegnać.
A teraz od tych Kozaków o upiorach się nasłuchał i siła się tego przestraszył. Krzyżyk przy sobie jak nigdy nosi. Co i rusz znakiem krzyża się żegna. Nawet kołek osinowy na którymś popasie sobie sporządził. A o leszczynie to już nawet wspominać nie będę. Młody jeszcze, głupi. Z klechd jeszcze nie wyrósł na dobre.
-To, że przezorny i ode Złego się strzeże chwalić trzeba. Rozsądku może mieć więcej niźli Waszmość myślisz.
-Jakże to tak? Waść też w te dyrdymały wierzysz? Nie może być.
-Dyrdymały to jedno, a to com widział to drugie.
-Proszę cię, Panie Bracie, jeśli masz mi tu teraz, jak ten Kozak opilec, o upiorach bajędy prawić to zmilcz lepiej.
-Nie o bajędy się tu rozchodzi. Waszmość chyba nietutejszy, co?
-Pewnie, że nietutejszy. Ród mój, aż spod Inowrocławia się wywodzi.
-Tedy i nie wiesz tego co tu każden jeden wie. I za pewniak uważa.
-A cóż to takiego, mospanie? Rad bym się dowiedzieć. – zakpił Hubert.
-Na Rusi ziemie dzikie. Inne niż reszta Rzeczypospolitej. Po lasach pełno uroczysk, miejsc przeklętych. W stepie pierwej kurhan niźli wioskę zamieszkałą znajdziesz. Gdzie się nie ruszysz to na czyjąś mogiłę wdepniesz, albo kości potrącisz. Za dużo zła ta ziemia widziała, za dużo krwi się opiła. Teraz to tu nawet nieboszczyk spać spokojnie w grobie nie może. Jeno krwi łaknie. I szuka jej. Wśród żywych.
Pomimo ciepłego poranka młodym szlachcicem wstrząsnął zimny dreszcz. Wzdrygnął się i zdrowo napił się z bukłaka. Z całych sił starał się opanować drżenie rąk. Nie chciał, aby ktokolwiek poznał, iż w głębi duszy zaczyna czuć lęk. On, Hubert Maksymilian Jeż bał się. Bał się tego co przeżył, tego co widział i tego o czym słyszał. ,,Boże Miłosierny, cóż się ze mną dzieję? Jakże to tak? Wszak jam polonus nobilus sum, a nie plebej jakowyś. Nie przystoi mi lękać się bajęd jakowyś.” Pociągnął kolejny, spory łyk. Dla kurażu.
-Dobrodzieju! Dobrodzieju! Kuropatwy sprawione! – wykrzyknął Mykołka.
-Chodźmy Hubercie. I nie turbuj się więcej. Jeśli nam Fortuna dopisze to nic przykrego się nie zdarzy. – zawołał wesoło Tarnowski i ruszył w stronę obozu.
-Tak… - zamyślił się ponuro Jeż.

***

-Nie wygląda to dobrze. – zafrasował się Atanazy spoglądając na ślady kopyt.
-Co nie wygląda dobrze? – zainteresował się pacholik.
-Te oto ślady, mości Okszyński. – wskazał ręką na trakt.
-A cóż w nich takiego niedobrego?
-A to, że znak to widomy, iż w pobliżu czambuł tatarski znajduje się.
-Nie może to być! – Mykołka zakrył ze zgrozą usta.
-Może, może i niestety jest. Nie dalej jak dzisiaj rano przejechali tutaj Ordyńcy. A wierzcie mi, znam się na śladach.
-Cóż zatem radzisz Panie Tarnowski? – zapytał się Hubert.
-Minąć ich jak najdalej. Łukiem obejść.
-A wiesz jak?
-Wiedzieć wiem, jeno, że nie wiem czy droga ta nie gorsza niźli towarzystwo Tatarzyna.
-Czemuż to?
-Bo droga wiedzie odludzia, opodal dniestrzańskich porohów. A wierzaj mi Waszmość, że złe to miejsce.
-A mamy wybór?
-Zawsze możem popróbować szczęścia z Tatarami, może nie jest ich zbyt wielu.
-Żeby w najlepszym wypadku w jasyr wpaść i jako jeniec zadkiem w Bakczysaraju na uciechę sodomitom islamskim kręcić? Po moim trupie Panie Tarnowski! Już ja te uroczyska wolę.
-Jak Waść chcesz, ale pamiętaj żem cię ostrzegał. Tu nie tylko o życie iść może, ale i o duszę nieśmiertelną.
-Pamiętam, pamiętam. A o moją duszę to się Atanazeńku nie turbuj. Prowadź tedy. – zadecydował pobladły nieco Pan Jeż. 
-Zaimponowałeś mi Panie Jeż, nawet nie wiesz jak bardzo. – uśmiechnął się tajemniczo podczaszyc i zjechał z traktu na południe.

***

Jechali gęsiego, wąskim leśnym duktem. Pokrzywione ze starości drzewa rozkładały swe wiekowe gałęzie tuż nad ich głowami tworząc swoisty baldachim. Gruba zasłona utkana
z liści nie przepuszczała zbyt dużo światła i przyszło im podróżować w półmroku pomimo, że słońce stało jeszcze dość wysoko. Tarnowski wiódł ich na południe, a później odbił nieco na wschód. Szlachcic jechał niespiesznie, cały czas nasłuchując i szukając czegoś w gęstwinie. Często przystawał i trwał tak chwilę w bezruchu. Po czym ruszał bez słowa. Nikt się nie odzywał. Po prostu jechali przed siebie.
Niespodziewanie ścieżka zaczęła opadać w dół, a wędrowcy zjechali w głęboki jar. Zewsząd otaczały ich splątane korzenie i rozłożyste krzewy. W miarę jak posuwali się żlebem las powoli rzednął. Kiedy w końcu wyjechali z parowu, ich oczom ukazała się dolina Dniestru otulona wieczornymi mgłami. Atanazy bez słowa spiął konia i puścił się rysią w dół łysego zbocza. Na odsłoniętym stoku poczuli się niemal wolni, mając w pamięci niedawno przebyty, ciasny labirynt puszczy. Zwolnili gdy znów znaleźli się między drzewami. Nie był to jednak bór, raczej zdziczały i mocno rozrośnięty sad. Tarnowski wstrzymał konia i uniósł do góry rękę.
-Teraz czeka nas najgorsze. – oznajmił ponuro.
-Jak to najgorsze? Wszak przebyliśmy puszczę.
-Owszem, ale to był tylko las.
-A to przed nami to tylko sad czyż nie?
-A jak Waszmość myślisz, co może znajdować się za sadem?
-Nie wiem, wioska może?
-Otóż to, wioska. Jak pewnie się domyślasz wyludniona.
-To chyba nie pierwszyzna na Rusi?
-Panie Jeż, Waść naprawdę nie wiesz o co mi się rozchodzi?
-Tylko nie mów, że o te upiory znowu, bo już słuchać tego bełkotu nie mogę.
-To nie bełkot Panie Bracie, jeno prawda. Gdy słońce zajdzie sam się o tym przekonasz.
-A nie można by tak nie przekonywać się o tym wcale? – wtrącił roztrzęsiony Mykołka.
-Chciałbym, ale nie wiem czy zdążym Zmierzcha już prawie.
-Obóz tedy rozbijmy. I do jutra przeczekajmy.
-Nic nam to nie da. Tu wszędzie mogiły, kurhany. Sysuny jak nic nas odnajdą.
-Dość już mam tego gadania! W rzyci mam wasze strachy, biesy, czorty i upiory! Jedźmy już, póki widno. – zagrzmiał Hubert.
-Ale Jegomość… - wyjąkał błagalnie Mykołka.
-Zmilcz chłopie! W drogę powiedziałem! – mówiąc to szlachcic spiął konia i puścił się między drzewkami.
Pacholik przeżegnał się zamaszyście. Ściągnął wodzę wierzchowca po czym ruszył przed siebie. Atanazy czekał chwilę w miejscu spoglądając na towarzyszy. Podkręcił
z ukontentowaniem wąsa i podążył za resztą.

***

Słońce już skryło się za drzewami na drugim brzegu Dniestru. Powoli, acz nieubłaganie noc okrywała Rzeczpospolitą swoim całunem. Towarzystwo jechało zapuszczoną ścieżką, a gdzieś przed nimi rysowały się już pierwsze zabudowania opuszczonego sioła. Gnali przed siebie na ile tylko pozwalał im nierówny teren. Spinali konie chcąc jak najszybciej opuścić te niegościnne strony. Przystanęli na moment na wzgórzu, które rozciągało się tuż za wioską. Ich uwagę przykuł stary, spróchniały już nieco krzyż stojący opodal drogi. Wydrapano na nim czyjeś imię oraz datę teraz już nieco zamazane przez czas i żywioły. Zaciekawiony Jeż, pomimo protestów Mykołki zeskoczył z konia i począł lustrować intencję. Inskrypcja głosiła ,,Sit tibi terra levis”, a następnie niewyraźnie, imię, chyba Antoni, albo Anastazy. Na końcu zaś data Anno Domini 1620.
-Grób to czyjś? Dziwnie usytuowany. – zastanawiała się Jeż.
-Raczej krzyż w intencji postawion. – zabłysnął pacholik.
-Może być i to. Ale czas nam w drogę. – uciął krótko Tarnowski.

***

Niczym burza wpadli między pierwsze opłotki i zabudowania. Gnali na złamanie karku manewrując między zrujnowanymi chałupami. Konie, ponaglane krzykiem i ostrogami wyciągnęły szyje w szaleńczym pędzie. Połowę sioła mieli już za sobą. Mijali właśnie miejscową karczmę, gdy usłyszeli płacz dziecka. Wstrząśnięty Hubert wstrzymał rumak. Zwierzę zaryło kopytami w piasku i przystanęło zdezorientowane. Niepomny na krzyki Tarnowskiego i nawoływania pacholika, młodzieniec zeskoczył z kulbaki i zaczął nasłuchiwać.
-To chyba tu. – mruknął i ruszył w stronę jednego z domostw.
W miarę jak zbliżał się do drzwi lament zdawał się wyraźniejszy. Ze zgrozą pojął, iż jest to płacz dziecka. Stanął przy drzwiach i wstrzymał oddech. Ostrożnie uchylił odrzwia i zerknął do środka. Chwilę zajęło mu oswojenie się z panującym w izbie półmrokiem. Jego oczy zaczęły powoli wyławiać kolejne szczegóły. W końcu dojrzał przygarbioną dziecięcą sylwetkę stojącą w rogu. Wszedł do środka i ruszył powoli w stronę malucha.
-Nie płacz już. Wszystko będzie dobrze. – wyszeptał przyjaźnie. Istotka przestała łkać i głośno pociągnęła nosem.
-Spokojnie. Nic ci się nie stanie. Gdzie są twoi rodzice? - Nic. Tylko delikatne wzruszenie ramion.

-Powiedzmi co ci jest? Co się stało?
-Głodna… - odparła niewyraźnie dziewczynka. Teraz widział ją wyraźniej. Kilkuletnia dziewczynka stała odwrócona do niego plecami, przyodziana jedynie w podartą i niezwykle brudną koszulinę,
-Jesteś głodna, tak? – zapytał podchodząc bliżej.
-Głodna. – powiedziała wyraźniej obracając się niespiesznie w jego stronę.
-Mam w jukach chleb. A i mięso się znajdzie. Pójdziesz ze mną?
-Głodna! – wykrzyknęła nagle i niczym żbik skoczyła do gardła szlachcica.
Trwało to nie dłużej niż mrugnięcie oka. Hubert w przelocie dostrzegł tylko szkarłatne jak krew ślepia. A zaraz po tym usłyszał huk. Zadzwoniło mu w uszach i padł na kolana. ,,Proch, czuję proch.” Rzeczywiście w powietrzu unosił się zapach prochu. Gdzieś z oddali dobiegło go wołanie:
-Jegomość! Jegomość!
Chciał coś odpowiedzieć, odkrzyknąć, ale poruszał tylko bezgłośnie ustami. Para drżących rąk poderwała go z ziemi i odciągnęła na zewnątrz. Wtedy to ujrzał wykrzywioną grymasem strachu twarz Mykołki.
-Dobrodzieju, nic wam nie jest? Powiedzcie coś! Olaboga!
-Mykołka, dobrze cię widzieć przechero. Cóż to się stało?
-A skąd mnie to wiedzieć? Jegomość wszedłeś do tej chałupy, a później z  niej jakieś czartowskie wrzaski dochodzić poczęły. Tom nie namyślał się wiela, jeno za Wielmożnym Panem skoczył. Patrzę ci ja tam, a to maszkara jakowaś, strzyga wszeteczna ku Dobrodziejowi się rzuca. Tom wypalił w pysk jej z samopału i Jegomościa stamtąd wywlókł.– przedstawił sprawę dysząc ciężko.
-Widzę tedy, żeś mi skórę uratował. Dziękuję Mykołka, dziękuję.
Pacholik wyciągnął rękę i podźwignął chlebodawcę. Szlachcic otrzepał zakurzony żupan i podniósł z ziemi rysi kołpak. Wtem, z owego feralnego domostwa dało się słyszeć mrożący w żyłach wrzask:
-Głodna!
Towarzysze spojrzeli po sobie z lękiem. Jeż sięgnął drżącą ręką po szable. Z mroku wyłoniła się filigranowa sylwetka dziewczynki. Długie, przetłuszczone włosy opadały jej na twarz. Spod owej kruczo-czarnej kurtyny przebijały się jedynie dwa punkciki jaśniejące
w wieczornej szarówce niczym dwa rubiny.
-Głodna! – zawarczała maszkara i wyciągnęła wychudzone rączki zakończone zakrzywionymi jak u krogulca szponami. Drobiąc małymi stopkami poczęła nieubłaganie zbliżać się do Huberta i Mykołki. Ci zaś stali jak zamurowani.
-Na Boga! Jakże to tak? Przeca to niewinne jeszcze dziecko? Cóż tu się wydarzyło? – pytał retorycznie jeż.
Dziewczynka skracała dystans powtarzając wciąż ,,Głodna! Głodna!” tym swoim straszliwym, chrapliwym głosem.
-Chryste Panie ratuj nas! – załkał pacholik i upadł na ziemię. Widząc lecącego gołowąsa maszkara zerwała się i skoczyła chcąc go przygwoździć do ziemi. Lecz wówczas rozległ się tętent kopyt oraz okrzyk:
-Jelita!
Tarnowski jak furia wpadł na strzygę i potężnym cięciem z zamachu rozpłatał jej główkę niczym dojrzałego harbuza. Posoka wytrysnęła wraz z kawałkami mózgu i obficie zrosiła wysypaną piaskiem ścieżkę.
-W koń! - rzucił krótko Atanazy i spiął rumaka.
Młodzieńcy bez słowa zerwali się i dopadli swych wierzchowców. Mykołka chwilę gramolił się na grzbiet, ale i on wkrótce ruszył do ucieczki. Ponownie pędzili na złamanie karku między wiejskimi zabudowaniami. Jeszcze chwila, kilka sekund i wypadną z osady. Zmusili konie do szaleńczego wprost galopu. Nagle, z ostatniego we wsi domostwa wyskoczył jakiś ciemny kształt i uczepił się strzemion Mykołki. Pacholik wrzasnął przeciągle, a jego wałach stanął dęba i zarżał dziko. Jeż ujrzał przez ramię i już miał zawracać gdy czyjaś silna dłoń chwyciła jego nadgarstek.
-Zostaw. – syknął Tarnowski.
-Jakże to tak? Nie godzi się! – wrzasnął młodzieniec.
-Zostaw!
Hubert poczuł, że zaczyna tracić wolę i władzę w członkach. Spojrzał w oczy podczaszyca, ale wówczas świat wokół niego zaczął wirować, a sam Jeż spadł w jakąś ciemną, lepką otchłań. Młodzieniec opadł bez życia na końską szyję. Tarnowski bez słowa klepnął jego rumaka po zadzie, a sam zawrócił i ruszył w stronę pacholika. Biedny gołowąs leżał już na ziemi przyciskany przez jakieś kościste monstrum w strzępach chłopskiej sukmany. Dopadł szamoczącej się pary i uderzył bestię po grzbiecie. Upiór zacharczał i padł na wznak. Mykołka podpełznął i chwycił się strzemion Atanazego. Już w biegu zaczął gramolić się na nogi i rzucił się do ucieczki uczepiony siodła swego salwatora.
Tymczasem zapadł już zmrok i z chałup zaczęły wypełzać mroczne cienie o gorejących spojrzeniach. Wywąchawszy ofiarę ruszyły w pogoń za oddalającymi się kompanionami.

***

Rumak jeż przystanął opodal rozłożystego dębu rosnącego tuż przy trakcie. Młodzieniec bez życia zwalił się w trawę i tak już pozostał. Niebawem dotarli tam również Tarnowski z Mykołką. Pacholik, pozostający wciąż w głębokim szoku, zakrzyknął na widok leżącego bez ducha chlebodawcy. Drżącymi rękoma uniósł jego głowę i przyłożywszy głowę do piersi trwał w milczeniu czekając najdrobniejszej nawet oznaki życia.
-Dycha! – zawołał z ulgą.
-Jasne, że dycha. Jam go uśpił, coby niczego głupiego nie uczynił. Ale teraz nie czas na dysputy. Docuć go i na koń! – rozkazał Atanazy.
-Dobrodzieju! Dobrodzieju!
Jeż słyszał jakieś nawoływania. Niczym przez mgłę docierały doń słowa. Ktoś potrząsał nim brutalnie. Powoli otworzył oczy, a pierwszym co ujrzał było zmartwione oblicze rękodajnego.
-Mykołka? Cóż się stało? Co ja tu robię? Co się dzieje?
-Pan Tarnowski Jegomościa uśpił, dla bezpieczeństwa waszego. A mnie na ratunek wyruszył
i z łap tej bestyji wsobnej mnie wyrwał.
-Jak to uśpił?
-No uśpił. To mnie jeno rzekł.
-Cóż to ma znaczyć Panie Tarnowski? – zapytał podejrzliwie Hubert.
-Nie czas teraz na pytania, Panie Jeż. Na koń.
-Veto! Wyjaśnisz mi to Waszmość tu i teraz! – wykrzyknął i wydobył szablę.
-Miarkuj na kogo rękę podnosisz, szczeniaku! – rzucił oschle Atanazy.
-Tedy rzeknij mi, dlaczegom poczuł teraz to samo co wówczas, w lesie, nieopodal Lwowa.
-Rzuciłem na Waszmościa urok. – odpowiedział niechętnie.
-Jak to urok?! Co też mówisz?
-Wszystko wyjaśnię kiedy się oddalimy z tego miejsca. Nobile Verbum!
-Dobrze. Ale póki co wiedz Waść, że będę cię obserwował. A gdy tylko uczynisz coś podejrzanego, jak psa zastrzelę.
-Gdyby tylko to coś dało.
-Co tam mruczysz Panie Bracie?
-Nic, zbierajmy się bo czas nagli.

***

Było już dobrze po północy gdy wreszcie zdecydowali się dać odpocząć rumakom. Zatrzymali się opodal starej, na wpół już spalonej cerkwi usytuowanej na wzgórzu. Otaczał ją las zmurszałych i przekrzywionych jarzmem czasu krzyży. Towarzysze ukryli konie
w ruinach świątyni, a sami usiedli zdyszani.
-Tośmy im uszli. – wydyszał pacholik.
-Ano… - Hubert zmierzył podejrzliwym spojrzeniem Tarnowskiego.
-Musimy porozmawiać. –dodał.
-Wiem.
-Mykołka idź obacz czy aby wszystko w porządku z końmi jest. I stań an warcie, na martwiejców zważaj
-Ale...
-Nie. Idź. Nie na twoją głowę to wszystko.
Mykołka niechętnie wstał i z ociąganiem ruszył ku wierzchowcom. Tymczasem Jeż uważnie zerknął na Atanazego.
-Słucham Waszmościa uważnie.
-Uparty jesteś Panie Bracie. Naprawdę musisz drążyć?
-Muszę. Bo widzę, że wszystko tu nie takim jest jak wygląda na pozór.
-Dobrze. Co chcesz wiedzieć Panie Jeż?
-Jak to Waść na mnie urok rzuciłeś? Z jakiej racji?
-Aby ocalić skórę Waszmości.
-Jakże to?
-Nie możliwym jest zabić upiora ot tak, szablą czy też ustrzelić z rusznicy. Podniesie się monstrum wnet i do gardła się rzuci niechybnie.
-A Waść wiesz jak sobie z nimi radzić?
-Wiem.
-Skąd zatem wiedza ta pochodzi?
-Mówiłem już wcześniej, iż do czynienia z nimi miałem.
-Załóżmy, że wierzę. Ale skąd znasz uroki i insze gusła Panie Bracie? I czy w tej spalonej osadzie, w lesie to również była twoja sprawka?
-Tak. Jam stał tam w cieniu drzew skryty i przyzywał Waszmościa.
-Tfu! Nie może to być! Dybiesz na moje życie Panie Tarnowski?
-Dybałem. Ale w marę jak obserwowałem Waszmościa, a później poznałem lepiej, zrozumiałem, że popełniam błąd chcąc cię zabić.
-Ty psi synu! Na mnie, Huberta Jeża rękę podnieść chciałeś?! – wrzasnął młodzian i zerwał się gotów do walki.
-Odłóż broń acan bo nie chcę cię poszczerbić.
-Obaczym kto kogo poszczerbi! Stawaj!
-Eh, wy ludzie… - zrezygnowany Tarnowski niedbale wyciągnął szablę.
-Zdychaj! – wykrzyknął Jeż i natarł nań.
Zwarli się tam, gdzie kilka chwil wcześniej rozmawiali. Hubert z furią uderzył na podczaszyca. Zadawał cięcia szybko i wściekle niczym rozjuszony wilk. Jednak każde cięcie, podstępny sztych i energiczny zamach napotykały na błyskawiczną obronę Atanazego. Niebawem Jeż poczuł, że sił mu ubywa, a jego cięcia stawały się coraz wolniejsze. Tarnowski tymczasem przejął inicjatywę i zaczął przypierać przeciwnika do muru.
-Giń! Giń! Giń do kroćset! – krzyczał zdyszany Hubert czując narastającą gdzieś w głębi niego panikę.
-Cóż się dzieje, Jegomość?! – Mykołka z niedowierzaniem przyglądał się wymianie ciosów.
-Precz! Nie mieszaj się w to nawet! Won! – wysapał młodzieniec.
-Daruj sobie Panie Jeż i wysłuchaj mnie do końca. – tłumaczył spokojnie Atanazy.
-Poniechaj mnie Waść, a nic ci się nie stanie.
-Chyba kpisz! Zaraz zetrę ci ten kpiący uśmieszek z gęby!
-Ostrzegałem. – rzucił krótko podczaszyc i szybkim cięciem wręcznym sięgną uzbrojonej prawicy adwersarza.
-Szlag! – zawył Hubert spoglądając na rozrąbany nadgarstek.
Ostrze wypadło z drżącej dłoni młodzieńca, a on sam, niezbyt chyba przytomny, upadł na kolana. Rzucił zlęknione spojrzenie w stronę Tarnowskiego i rzucił się w kierunku sakw. Niczym w gorączce rozgrzebał juki i wycelował w stronę Atanazego z odnalezionego właśnie pistoletu.
-Nawet nie próbuj. – warknął starszy szlachcic i w mgnieniu oka znalazł się tuż przy Hubercie.
-Odłóż broń. – zagroził młodzieńcowi przykładając ostrze do gardła, a jego oczy zapłonęły groźnie szkarłatną poświatą.
Wszystko to zdarzyło się niezwykle szybko, prawdę powiedziawszy zbyt szybko, nawet jak na doświadczonego rębajłę. Hubert z mieszaniną niedowierzania i przestrachu spojrzał w gorejące źrenice Tarnowskiego i bez słowa opuścił broń.
-Mądra decyzja. Wysłuchasz mnie teraz Waszmość do końca?
-Ty… Ty… Ty też jesteś…
-Tak. Ale nie do końca. To cośmy wcześniej spotkali to pospolite i poślednie maszkary. Upiory zrodzone z chamskich ciał i potępionych dusz. Ja zaś jestem wampirem szlachetnym, polonus nocturnus nobilis sum. Powszechnie wszak wiadomo, że plemię sarmackie od inszych szlachetniejsze i doskonalsze, a ustrój naszej Rzeczypospolitej ze wszystkich na świecie najlepszy. Ponoć w Królestwie Niebieskim nawet demokracja szlachecka panuje, dlaczego w dziedzinie potępionych miałoby być inaczej?
-Jak to możliwe? Jak to możliwe, że coś takiego jak ty kroczy po świecie?
-Nie urodziłem się taki. Przyszedłem na świat jako zwykły człowiek. I jako zwykły człowiek opuściłem ten padół łez w Roku Pańskim tysiąc sześćset dwudziestym. Z dala od domu,
w obcej ziemi. Służąc pod komendą hetmana Żółkiewskiego.
-Co?
-Dobrze słyszysz Panie Bracie. Walczyłem i padłem w niesławnej bitwie z Turczynem, opodal miejscowości zwanej Cecorą. Ale wtedy właśnie, gdym polecał już swą duszę Bogu, próśb moich wysłuchał kto inny zgoła. I uczynił tym kim jestem teraz. Do dziś nie wiem
z jakiej racji i dlaczego akurat mnie wybrał. Nie wiem nawet do końca kim był. Ale darowanemu koniu nie zagląda się przecież w zęby, prawda? 
-Ten krzyż, podle wsi…
-Tak, to mojej intencji go postawiono.
-A ta cała wieś…
-Moja.
-Upiory…
-Moi chłopi. Bo widzisz Waszmość, kiedym wrócił nie zdawałem sobie do końca sprawy
z tego kim się stałem. I próbowałem uczynić poddanych sobie podobnymi. Jeno plebs ów
w bezrozumne bestie się przeistoczył, a ja sam jak ten palec się ostałem.
-Przeklęty! Tyś na nas sprowadził te diabelskie straszydła!
-Mylisz się Panie Bracie. Sam się Waszmość prosiłeś, aby je spotkać. Nikt inny, tylko ty, Hubercie Jeż, pchałeś im się w łapy. Wszak ocaliłem skórę twoją, jak i twego pachołka. Nie dałbym szlachcicowi wpaść w łapy tego chamskiego nasienia.
-Cóż zatem chcesz uczynić?
-To proste, chciałbym abyś Waszmość zgodził się przystać do mnie i przyjąć dar nieśmiertelności, który ci ofiarowuję.
-Bluźnisz!
-Nie. Pomyśl tylko Panie Bracie. Wieczne życie! Do końca świata będziem podróżować razem! Pić, hulać i robić wszystko na co tylko przyjdzie nam ochota! Toć to marzenie każdego szlachcica! – zapalił się Tarnowski.
-Nigdy! Jesteś przeklęty! I szalony!
-Nie bądź uparty, Hubercie! Wiodę ten piękny żywot od pół wieku niemal! I pierwszy raz spotkałem kogoś kto jest godzien nieśmiertelności. Zaimponowałeś mi Waść! Jesteś Sarmatą z krwi i kości! Pełnym honoru i fantazji. Nie daj się prosić!
-Powiedziałem precz! – wykrzyknął Jeż i wyciągnął przed siebie krzyżyk, który otrzymał od Daniela.
-Zgiń! Przepadnij maro nieczysta! – wrzasnął.
-Tak z Waści egzorcysta, jak ze mnie komediant. – zaśmiał się Tarnowski.
-Toć to prawosławny chrest, a Waszmość, jako i ja, jesteś katolik. A do tego szczerze wątpiący, czyż nie? Jak trwoga to do Boga! – szydził upiór podchodząc coraz bliżej do młodzieńca.
-Zostaw mnie! Odejdź diable!
-Nie igraj ze mną Panie Bracie! – Atanazy rozłożył ręce przyjaźnie.
-Zdychaj!
Głuchy huk wystrzału wdarł się w nocną ciszę. Jeż opuścił dymiącą jeszcze lufę samopału. Tarnowski z niedowierzaniem spojrzał na krwawiące trzewia i osunął się bezgłośnie na trawę.
-Ot i masz swoją nieśmiertelność! – zawył tryumfalnie Hubert.
-Mykołka! Przynieś ten kołek osinowy coś go wystrugał niedawno! A chyżo!
-Ale Jegomość…
-Cóż że znowu?! Nie widzisz, że ten czort już wstaje! – wykrzyknął wskazując na próbującego powstać Tarnowskiego.
-Pospiesz się do kroćset!
-Ale Jegomość! Pan Tarnowski wieczne życie nam ofiarowuje!
-Mykołka, czyś ty zmysły postradał?! Wiesz li co ty w ogóle mówisz? Duszę swoją nieśmiertelną chcesz zgubić?!
-Na cóż mi dusza skoro ja sam będę nieśmiertelny!
-Mykołka, na Boga!
-A tak! Dość już mam sługowania, bieganie cięgiem na głowy skinienie! Jam też szlachcic!
I jak szlachcic chce żyć! Nie jak dziad, albo hajduk jaki! Chce żeby mnie szanowali, a nie pomiatali mną, jak Waszmość!
-Durniu jeden, niech ja tylko z tym charakternikiem skończę! Wnet ci te głupoty ze łba bizunem wybiję! – mówiąc to podniósł się ciężko na nogi i podniósł upuszczoną wcześniej szablę. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę coraz bardziej żywotnego i ruchliwego wampira.
-Stój! – zakrzyknął pacholik unosząc do oka rusznicę.
-Nie pozwolę ci go zabić! Nie pogrzebiesz moich marzeń, słyszysz?! Veto!
-Jakie weto, chamski synu? Miarkuj się i zważaj co do kogo mówisz. – warknął Hubert unosząc szablę nad głową Atanazego.
-Stój, albo jak psa ubiję!
-Za późno!
Wszystko wydarzyło się w jednej chwili. Hubert gotów zadać śmiertelny cios padł jak rażony piorunem. W okolicach serca wykwitać zaczęła już karminowa plama. Młody szlachcic jął wierzgać konwulsyjnie nogami, a na usta wstąpiła mu krwawa piana. Mykołka odrzucił dymiącą jeszcze broń i dopadł umierającego młodzieńca. Spojrzał w pełne wyrzutu oczy konającego. Czekał aż zgasną w nich ostatnie iskierki życia, a gdy szlachcic dokonał żywota, bez słowa odwrócił się w stronę Tarnowskiego. Wyciągnął doń rękę i pomógł stanąć na nogi.
-Żyjesz Waszmość? – spytał słusznie Atanazego.
-Nic mi nie jest. Szkoda tylko, że tak to się skończyło. Zaiste, długo nie trafi mi się podobnie zacny kompanion.
-Ależ Dobrodzieju, wszak masz mnie. Na cóż wam lepszy towarzysz?
-Niby tak, ale widzisz jest pewien problem chłopcze. – wyszeptał upiór zbliżając się do Mykołki.
-Mnie służba niepotrzebna! – wykrzyknął i rzucił się na pacholika.
Gołowąs wrzasnął przeraźliwie, gdy ostre kły wbiły się w jego żyły. Poczuł, iż wraz z krwią opuszczają go siły i życie. Gasł z każdą chwilą, aż w końcu osunął się martwy na ziemię. Tarnowski z ukontentowaniem otarł ubrudzone posoką wąsy.
-Znaj swoje miejsce hołoto! – rzucił na odchodnym siedząc już w kulbace.
Spiął konia i ruszył przed siebie, a żegnało go tylko żałosne wycie wilków dobiegające gdzieś z głębi boru.

Finis

Opowiadanie to dedykuję Marysi, która zawsze we mnie wierzyła

Jakub Bielawski
 Autor: Jakub Bielawski
 Data publikacji: 2010-05-01
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Nienajgorsze
Styl rodem z Sienkiewicza, dość fajny i realistyczny, tak na 70% pasujący do tamtych czasów. Trochę błędów, jakby z pośpiechu, byłoby do naprawienia. No i te niepasujące 30%, oczywiście umowne i na oko, ale jednak...
Autor: Whitefire Data: 22:35 1.05.10


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 42 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 42 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Jest bardzo niedobrze, że prawda musi być broniona obecnie fikcją, powieścią, bajką.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.