Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Przestrzeń przetrwania


Siedział w kąciku izby i kozikiem ostrzył drewniany kołeczek. Długimi pociągnięciami przesuwał ostrze ruchem od siebie. Co chwilę na podłogę spadały delikatne wióry i widać było, że właściciel kozika uwielbia zabawy z ostrzem trzymanym w dłoni. Zwłaszcza jeśli w drugiej ręce trzyma kawałek drewna, który w przeszłości był pniem osiki. Oczy miał zamglone, a usta wykrzywione w grymasie, który kojarzył mi się z zoofilią i sodomią. Dokładnie  w tej właśnie kolejności. Po karku przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz, a pośladki bezwiednie zbliżyły się do siebie. Spojrzałem na sięgające ramion długie, opalizujące płomiennie rudym kolorem włosy i przezwyciężając wstręt oraz sztywność miejsca, w którym kończą się plecy, wtoczyłem się bez pukania do karczemnej izby. W końcu drzwi i tak były zapraszająco otwarte. Izba była okopcona na czarno, pod oknem majaczył niezasłany barłóg, oficjalnie zwany łóżkiem, na środku widać było mały stoliczek, na którym stała karafka z wodą, w kącie bieliła się kanka z misą, a pod ścianą stały dwa zydle. Jeden z nich zajmował Rudzielec.
Spojrzał na mnie koślawym wzrokiem  rozciągając usta w grymasie zadowolenia i perfidnej – jak mi się wydawało – perwersji.
- Aaaa. Mister Nofinger...
- Bezpalec el Akdasz – skorygowałem siląc się spokój i mocno akcentując pierwszą sylabę imienia mojego mocodawcy. Czarodziej Akdasz był na tym punkcie niezwykle wrażliwy. Siłą rzeczy ja też musiałem...
- Cóż zatem, Nofinger, zostałeś moim sługą.
Zatelapało mną, aż flaki stanęły na baczność.
- Coś ci się popierdulkało, rudowłosy poszukiwaczu długokłych wysysaczy. Jestem strażnikiem Gildii Magów, a nie sługą – wycedziłem przez zęby.
- To tobie coś się popierdulkało, Nofinger – popatrzył na mnie z wściekłością, a oczy rozjarzyły mu się dziwnym blaskiem. – Twój pan, Akdasz, oddał cię do mojej dyspozycji. Na kolana, psie! Stopy lizać! Akdasz kazał!
Strzyknąłem śliną przez zęby.
- Jak se nogi ubrudziłeś, to misa jest w kącie. Służebna zaraz wody przyniesie. Mnie nic do tego – strzyknąłem śliną po raz wtóry.
Zawsze lubiłem patrzeć na miny dupków, którym wydawało się, że zjedli wszystkie rozumy świata i wiedzieli według jakich zasad on działa, a ten świat zaczął właśnie pokazywać im inną twarz. No bo przecież wiadomo – jak pies widzi kota, to za nim goni. Jak mucha widzi gówno, to na nim siada. Jak ktoś ze strażników Gildii Magów dostanie rozkaz od swojego czarodzieja, to musi go wykonać. A tu skucha. Ale czy to moja wina, że podczas inicjacji na strażnika ten patent nie zadziałał? Byłem bodaj jedynym strażnikiem Gildii, który przy czarodziejach miał własne zdanie. To w zasadzi eufemizm. Zwyczajnie, jak uznałem to za stosowne, pyszczyłem ile wlezie. Akdasz zdążył się do tego przyzwyczaić i odnosiłem wrażenie, że dzięki tej przypadłości miałem u niego pewne względy. Zwłaszcza, że nie pyszczyłem po próżnicy, ale tylko wtedy, gdy uznałem, że było to czegoś warte. Inni nie mogli mojego daru strawić. Nie pasowałem do koncepcji. Tak jak temu wymoczkowi z rudymi włosami.
Muszę jednak przyznać, że opanował się dość szybko i był na tyle inteligentny, by jeszcze raz nie próbować sztuczki z podporządkowaniem mnie sobie za pomocą prostych zależności.
- A więc Nofinger...
- Bezpalec el Akdasz – pozwoliłem sobie na przypomnienie. Z odrobiną szyderstwa w głosie, oczywiście.
- A więc Bezpalcu el Akdasz, skoro jesteś taki bezkompromisowy, o ile oczywiście wiesz, co to określenie oznacza...
- Wolisz definicję bezkompromisowości z Encyklopedii Natury, czy z Dzieł Wolkrima Goyra? – wypaliłem bez zastanowienia, bo Rudy po prostu mnie wnerwił. – Przestań wreszcie pieprzyć farmazony, bo mi czasu szkoda. Przejdźmy do konkretów.
Rudemu widocznie drgnęła lewa powieka, a kostki na dłoni trzymającej kozik wyraźnie zbielały. Oczy miał wpatrzone w podłogę, ale siłą wyobraźni widziałem w nich złowrogi blask. No cóż, na pewno nie tak wyobrażał sobie współpracę między nami. Zamiast posłusznego pudelka, do towarzystwa otrzymał lekko wkurzonego brytana. I na pewno nie był to przypadek ze strony Akdasza. Skoro wysłał do Rudzielca mnie, a nie chociażby osiłka i  ciężkiego na umyśle Filetosa, musiał być ku temu jakiś powód. Szkoda tylko, że Akdasz, jak zwykle, nie raczył mnie poinformować o swoich zamiarach.
- To co z tym wysysaczem? – zapytałem przymilnie. Kołkowy rudzielec, z racji swojej profesji, był wprawdzie szanowany, ale był to szacunek podobny do uwielbienia kata, który zna swój fach, ale w karczmie nikt się do niego z kuflem raczej nie dosiądzie. Mogłem więc spokojnie traktować go w sposób, który nie pozostawiał cienia wątpliwości, że nie jest kimś ważniejszym ode mnie. Sam siebie z tej hardości rozgrzeszyłem, mimo pewnego nieposłuszeństwa wobec Akdasza. Bo Akdasz polecił mi być Rudzielcowi pomocnym. No, ale przecież nie powiedział, że to musi być uprzejma pomoc…
Wysysacz pojawił się w Nayderze trzy miesiące temu. Początkowo myślano, że to jakiś zboczeniec, bo w dwa tygodnie zaginęło trzech młodych chłopców i cztery dziewice. Ale pewien włóczęga włamał się do zamkniętej piwnicy na przedmieściach i zamiast spokojnego noclegu znalazł siedem zmasakrowanych ciał. Widok nie mógł być miły. Ludzie gościńca przyzwyczajeni są do oglądania różnych obrazków z życia i śmierci, a ten wyleciał z wrzaskiem na ulicę nie dbając o to, że się ujawnia z przestępstwem i podpisuje na siebie półroczny pobyt w wieży. I nic dziwnego. Gwardziści, którzy z racji wykonywanych obowiązków weszli do rzeczonej piwnicy, wybiegli stamtąd rzygając na wszystkie strony. A też wiele podczas służby widzieli.
Odnalezienie ciał nie zakończyło procederu. Jeszcze w tym samym tygodniu zniknęły kolejne osoby, które  miały nie więcej niż 17 lat. Na mieszczan padł blady strach i doszło do kilku samosądów. Ludzie zamknęli się w domach i wychodzili na zewnątrz tylko wtedy, gdy musieli kupić żywność lub wodę. Mniej cierpliwi wyjeżdżali z miasta. Ale i tak co kilka dni nie można było się kogoś doliczyć. Wkrótce zaczęli znikać także starsi, nie tylko młodzieniaszki, bo ci zaczęli się dobrze pilnować, albo też byli pilnowani przez przerażonych rodziców. Rajcowie wpadli we wściekłość, bo pewnego ranka nie mogli się doliczyć dwóch spośród siebie. Wkrótce bez wieści przepadł też wezwany na pomoc i sowicie opłacony znany jasnowidz Celest Gutred. Panika wezbrała jak wiosenna fala i niewiele już brakowało, by przerwała wały.
I wtedy pojawił się Rudy. Gdyby nie nastroje w mieście, pewnie nigdy by u burmistrza Neydery audiencji nie uzyskał, ale czcigodny Ciril Drobger uchwycił się jego słów jak ślepy szczeniak sutka suki. Bo Rudy wymyślił taką koncepcję, że wszystkim buty pospadały. Jego zdaniem ludzi porywał i mordował wysysacz. Taki co to krwią się żywi, w nocy tylko łazi, bo słońce go spopieli, żelazo się go nie ima, biega szybciej od własnego cienia, a pewnie jak chce, to i w nietoperza się zamieni. Jedni wołali na niego wysysacz, inni wampir – jak zwał, tak zwał: grunt, że czcigodny Drobger Rudemu uwierzył. Rudy, który przedstawił się jako pogromca wysysaczy, chciał działać sam, bo twierdził, że zna zwyczaje tych bydlaków i w pojedynkę je najlepiej załatwić. Ale Drobger, stary lis, chciał coś z tego uszczknąć dla siebie. Wiadomo – polityka. Jak Rudy załatwi wsysacza – bohaterem będzie Rudy. Jak Rudy przy pomocy burmistrza – część splendoru spłynie na niego. Rudy się sadził, ale Drobger sprawę załatwił krótko: albo z nim, albo nici z czerwieńców. Pogromca honorny nie był, to i na taki warunek przystał.
Wtedy wmieszał się Akdasz. A że przywódcy lokalnej Gildii Magów się nie odmawia, Drobger zgrzytając zębami wyraził zgodę na współpracę. I tak wylądowałem w tej zapyziałej karczemnej izbie, bo Akdasz rzadko kiedy załatwiał sprawy własnymi rękoma. Od brudnej roboty miał swoich ludzi. Na ten przykład mnie.
Tymczasem Rudzielec dalej patrzył w  podłogę. Do gadulstwa mu było daleko. W końcu uniósł głowę i spokojnym głosem rzekł: - Dziś idziemy na pierwszy zwiad. Jak chcesz przeżyć, to nie rzucaj dupą.
Wreszcie zaczął gadać z sensem. Skinąłem głową, dając do zrozumienia, że sprawa jest jasna. Dalszej rozmowy nie kontynuowaliśmy, bo do izby wkroczył żylasty mężczyzna odziany w kolorowe bulfiaste spodnie i równie kolorową bluzę zakończoną rękawami z koronką. Obrazu dopełniały wysokie buty z ostrogami, kapelusz z malutkim rondem, pas z solidnym mieczem po prawej i wyłożonym cennymi kamieniami kindżałem po lewej, a także sznur główek czosnku na szyi. Byłbym jego widokiem równie zdziwiony jak Rudy, gdyby nie fakt, że  miałem już wcześniej okazję poznać tego osobliwego szlachcica. Zresztą w Nayderze nie było to trudne – mieścina nie była w końcu aż tak duża.
- Boucer y Spaneola, do usług – dotknął palcami prawej dłoni rondo kapelusza i z wyższością spojrzał na Rudzielca. Widziałem, że ten ostatni skrzywił się kwaśno i już otwierał usta, by rzucić cierpkie zdanie, więc szybko wszedłem mu w słowo.
- Nie radzę. Pan Boucer y Spaneola za bardziej subtelne uwagi obcinał uszy.
Rudy spojrzał na mnie z wyraźnym zaskoczeniem. Ostrzegłem go nie dlatego, że go polubiłem. Było wręcz przeciwnie. Ale Akdasz nie po to mnie tu przysyłał, żebym przypatrywał się rzezi niewiniątka (o ile speca od kołkowania wysysaczy można uważać za niewiniątko). Pewnie przyświecał mu inny cel. A Spaneola był wytrawnym szermierzem, z którym nikt przy zdrowych zmysłach wolał nie zaczynać pojedynku. Nie dość, że mieczem wywijał jak mało kto, to na dodatek miał taką krzepę, że zdarzyło mu się kiedyś jednym ciosem pięści między oczy powalić bojowego rumaka. Tyle, że ubierał się dziwacznie.
Rudy wstał z zydla i lekko się skłonił. – Wybacz, panie warunki, w jakich cię mogę powitać, ale skromnym człowiekiem jestem, który dla dobra ludzkości służy, nie bacząc na niewygody zsyłane mu przez los...
- Akurat – tubalnie warknął Spaneola. – Wiem, ile czerwieńców zażądałeś od szanownego Cirila Drobgera za usunięcie tego mitycznego stwora. O ile on oczywiście nie istnieje tylko w twojej chorej imaginacyi. Ale od tego ja tu jestem, żebyś burmistrza nie oszukał. Witaj Bezpalcu el Akdasz – dorzucił nie przerywając poprzedniego wywodu.
- To zaszczyt móc służyć pod twoją komendą, panie – skłoniłem się równie lekko, jak Rudzielec. Wystarczająco, by wyrazić szacunek, ale jednocześnie nie pokazać, że jest się nic nie wartą szmatą.
- Nie przesadzaj, Bezpalcu el Akdasz. Kto inny musi tu udowodnić swą przydatność. Zwą cię jakoś? – rzucił w kierunku Rudego.
- Marcel Rudowłosy, panie.
- No to chociaż łatwo będzie zapamiętać.

Muszę przyznać, że Rudy znał się na swojej robocie. Jeszcze tego samego wieczora zaprowadził nas do piwnicy w centrum miasta, w której znaleźliśmy dwa ludzkie truchła. I rzygałem tam jak  kot, a obok mnie rzygał Spaneola. Tylko Rudy, oczadziały odorem gnijącego mięsa, kijem przewracał walające się w czerwonej breji wnętrzności, wyłupione oczy, zdartą płatami skórę i poszatkowane kończyny. Wyglądało to tak, jakby ktoś miał dziką satysfakcję z mordowania ludzi zadając im przy tym okropny ból. Ja też wiele w życiu widziałem, ale to mnie przerosło. Uwierzyłem, że do takiej jatki człowiek nie byłby zdolny. A jeśli nawet – nie był już człowiekiem. Był czymś, czego należało pozbawić oddechu.
- Spóźniliśmy się. Niewiele, w drugim krew jeszcze nie skrzepła – Rudy zachowywał się racjonalnie. – Trzeba wezwać gwardzistów. Jutro wieczorem znów go poszukamy, zbiórka u mnie w izbie.
Ani Spaneola, ani ja nie mieliśmy siły i ochoty protestować na ten jawny gwałt na ustalonej wcześniej hierarchii. Rzyganie zrobiło swoje.
Zgodnie z poleceniem Rudego, które w swej łaskawości uznaliśmy za prośbę, następnego popołudnia znów zawitaliśmy do obskurnej izby w gospodzie. Jej wygląd właściwie się nie zmienił od poprzedniego dnia – wyjątkiem był dodatkowy, trzeci zydel, który pojawił się przy barłogu. Jako że Boucer y Spaneola przybył szybciej, to miejsce przypadło właśnie mnie. Siedziałem lekko się kołysząc na krótszej nodze i nadstawiałem ucha na to, co ma do powiedzenia Marcel Rudowłosy. Musiał chyba coś niecoś przez noc przemyśleć, bo tym razem był bardziej wylewny.
- Wysysacze żyją raczej w pojedynkę, bo jest ich mało i rzadko łączą się w pary, ale tym razem może być inaczej – mówił ostrząc kozikiem kołeczek. – Wysysacze muszą miesięcznie wyciągnąć moce z jednego człowieka, by przeżyć. Ten tutaj albo jest niedoświadczonym i pozbawionym mentora przypadkiem, albo oszalał. Albo – co gorsza – trafiliśmy na przypadek kilku wsysaczy, którzy świętują swoje spotkanie i urządzają z tej okazji jakieś rytuały lub orgie.
- Takiś fachowiec i nie wiesz, z czym masz do czynienia? – zakpił Spaneola.
- Wybacz, panie, ale wysysacze nie mają zwyczaju opowiadać zwykłym śmiertelnikom o swoim życiu i przyzwyczajeniach – spokojnie odpowiedział Rudy, ale widziałem, że pytanie go ubodło, bo w oczach pojawił się błysk wściekłości. – Wszystko, co o nich wiadomo, jest zbiorem doświadczeń zebranych przez pokolenia pogromców wysysaczy, którzy swoje przemyślenia przekazywali czeladnikom. Czasem pojawia się jednak coś, czego wcześniej nie było i trzeba temu stawić czoła. Żeby tę wiedzę przekazać uczniom i skuteczniej zwalczać ten czarci pomiot.
- Czyli teraz mamy taki przypadek – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.
Marcel skinął głową. – Zazwyczaj nie pozostawiają po swoim posiłku śladu; wyssani po prostu znikają, aby nie wydało się, kto jest ich oprawcą. Kończą w rzece z kamieniem u szyi, albo w głębokiej skalnej rozpadlinie. Wysysacze są ostrożne, nie przebywają za długo w jednym miejscu, bo wiedzą, że zbytnio osiadły tryb życia może być najlepszą drogą do zamiany z myśliwego w ofiarę. Dlatego to, co dzieje się tutaj, w Nayderze, budzi moje duże zdziwienie. Ale i ciekawość.
Patrzyłem na Rudego i powoli dochodziła do mnie myśl, że pogromcy wysysaczy nie muszą być takimi prostakami, jak mi się na początku wydawało. Ten przedstawiciel dość rzadko spotykanego fachu wysławiał się gładko, z sensem i daleko mu było do gburowatości katów, z którymi początkowo go utożsamiałem. 
- A może to nie wysysacz? Może wilkołak? – podsunął Spaneola.
- Nie – Marcel gwałtownie potrząsnął głową. – On potrzebuje czasu na przemianę, potem przez jakiś czas musi przebywać w  postaci wilka. Ktoś by go zauważył. Poza tym wilkołak rozszarpuje ofiarę, nie bawi się w tak finezyjne kaźnie. To musi być coś, co nienawidzi ludzi, a jednocześnie może wśród  nich niezauważalnie żyć.
- To jak to bydle rozpoznać? – Spaneola wyraźnie podniósł głos o ton wyżej.
- Wysysacz, jeśli chce, w zasadzie nie różni się od człowieka – cierpliwie wyjaśniał Rudowłosy. – Może przebywać z ludźmi, pić i jeść to co oni, rozmawiać, śmiać się, handlować, odwiedzać świątynie. Tylko niewiast nie chędoży, bo nie ma czym. To znaczy ma, ale ptaszyna nie pasuje do ludzkich kobiet. A że na dodatek te czorty żyją po kilkaset lat, mają czas, żeby zebrać doświadczenie i idealnie się dostosować.
- Więc? – Spaneola zabębnił palcami o blat stołu.
- Nawet najlepiej ukrywający się wysysacz wpadnie w końcu w rutynę i przestanie przestrzegać zasad kamuflażu. To jednak zwierzęta z dzikim instynktem, którego nie mogą czasami okiełznać. Dlatego nie będzie chciał wyjść na dwór w pełnym słońcu, nie schowa dość dobrze truchła swojej ofiary, zacznie poruszać się szybciej niż zwykły śmiertelnik, skrzywi się na widok czosnku, a na srebro będzie patrzył z przerażeniem lub wściekłością. Bo tylko osikowy kołek wbity w serce lub srebro odcinające łeb pozbawi go życia.
- A może ten, którego szukamy, to jednak zboczony wariat? – zasugerowałem.
- Nie. Wysysacze pozostawiają po sobie specyficzną woń. Wy jej nie wyczujecie, tylko długie szkolenie pozwala wychwycić je ludzkim zmysłom. Naydera jest tym zapachem przesiąknięta.
Marcel Rudowłosy nie pozostawiał nam żadnych złudzeń.

Na dworze mocno szarzało. W ciemnych zaułkach Naydery ta szarość była jeszcze bardziej ciemna. Szliśmy w trójkę wzdłuż szeregu na głucho zamkniętych kamienic. Staraliśmy się stąpać delikatnie, ale w panującej wokół ciszy nasze kroki było słychać z daleka i bardzo dokładnie. Prowadził Rudy, za nim Spaneola, a ja zamykałem pochód. Krążyliśmy tak po przedmieściach od dobrych kilku dłuższych chwil, ale nasz przewodnik nie zamierzał zanurzyć się w żadnej z mijanych kamienic. Węszył i zmierzał w sobie tylko znanym kierunku. W końcu zatrzymał się przed krytą słomą zapadającą się parterową ruderą. Skinął w  naszym kierunku wyciągając spod koszuli spory kołeczek z osiki.
- Gwardziści przeszukali takie opuszczone chałupy w pierwszej kolejności i niczego nie znaleźli. Nic tu po nas – Spaneola wydął wargi w źle ukrywanej pogardzie.
- To było trzy miesiące temu. Potem do nich nie wracali – przypomniał patrząc spode łba Marcel i zbliżył się do drzwi. Pchnął je. Ani drgnęły.
Delikatnie dotknąłem ramienia pogromcy i dałem mu sygnał, by się odsunął. Z kieszeni wyciągnąłem pęk wytrychów i zacząłem mozolne otwieranie zamka. Byłem w tym niezły, więc krótko trwało zanim się z nim uporałem. Zawiasy nie były naoliwione, więc nasze wtargnięcie do wnętrza budynku musiało być zauważone.
Próbowaliśmy przyzwyczaić wzrok do otaczających nas ciemności. Zakląłem pod nosem i wyciągnąłem zza pazuchy krzesiwo. Rudy chwycił moją rękę i przecząco pokręcił głową. Westchnąłem ciężko w duchu i odruchowo chwyciłem rękojeść Sandacza. Zimny dotyk metalu ukoił moje nerwy. Ruszyliśmy przed siebie w kierunku drzwi znajdujących się po przeciwnej stronie obszernej izby. Bo wnętrze budynku stanowiło właściwie tylko jedno pomieszczenie. Walały się w nim jakieś szmaty i skorupy, pod ścianami stały albo otwarte i straszące połamanymi półkami zbutwiałe szafy, albo pozapadane łóżka z czarnymi od brudu kocami. Na środku, pozbawiony dwóch nóg, stał przechylony w jedną stronę sporych rozmiarów stół. Ostrożnie przemierzyliśmy szerokość izby i stanęliśmy pod drzwiami. Nie zdążyliśmy wejść do środka, gdy wierzeje uchyliły się i stanął w nich młody mężczyzna. Miał nie więcej niż 25 lat, gładko zaczesane do tyłu i spięte w koński ogon długie czarne włosy oraz bladą twarz z czerwoną kreską wąskich ust. Ubrany był w szare spodnie i takiego samego koloru kubrak, przepasany finezyjnym brązowym pasem z ozdobnym sztyletem. Spojrzał na nas zaskoczony, a kiedy jego wzrok padł na Marcela – oczy zażarzyły się na czerwono. Nim zdążyliśmy w jakikolwiek sposób zareagować, szyderczo roześmiał się w głos i wybiegł głównym wejściem. Mało nie przysiadłem z wrażenia – jego prędkość była tak imponująca, że nie mogłem w nią uwierzyć. Wydawało się, że zniknął w mgnieniu oka. W uszach wciąż dźwięczał mi szyderczy śmiech.
- Ki czort – ocierający pot z czoła Spaneola był chyba pod takim samym wrażeniem przeżytej przed momentem chwili jak ja.
- Wysysacz – krótko stwierdził Marcel. – Już tu nie wróci. Idziemy do piwnicy.
- Nie będziemy go ścigać? – zapytałem, a wyraz politowania w oczach Rudego uświadomił mi, jak naiwne było to pytanie.
Ruszyliśmy do piwnicy. A potem tradycyjnie rzygałem.

Prawie cały następny dzień spędziłem w bibliotece Akdasza. Na szczęście mój mocodawca pozwalał mi czytać wybrane księgi ze swoich zasobów, a jako przełożony lokalnej Gildii Magów księgozbiór miał naprawdę spory. Mimo to z trudnością udało mi się znaleźć materiały o wysysaczach. Nie było ich dużo i większość potwierdzała słowa Marcela. Ale były też informacje, którym zwyczajnie nie uwierzyłem, bo uznałem je za wytwór rozpasanej wyobraźni. Tym bardziej, że towarzyszyły im rysunki krwiożerczych bestii, a ja miałem okazję na własne oczy przekonać się, że to nieprawda. Żadnych wystających z ust kłów, skrzydeł nietoperzy u ramion i długich pazurów palców. Wysysaczem mógł być – jak zauważył Rudowłosy – dosłownie każdy. Doskonale się maskowali, jak ów młodzieniaszek, którego spotkaliśmy w drzwiach piwnicy. Gdyby nie ten czerwony błysk w oku i nienaturalna prędkość poruszania się, nigdy bym nie odgadł, że ten młody człowiek może być nieludzkim mordercą. 
Po próbie zaspokojenia wiedzy, poprosiłem o spotkanie z Akdaszem Nie liczyłem, że wyjaśni mi dlaczego do tego zadania wyznaczył właśnie mnie (i nie pomyliłem się, bo pytanie skwitował wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, żebym się pilnował, bo mogę zginąć – jak bym sam o tym nie wiedział!), ale miałem do niego prośbę. I miałem nadzieję, że mi nie odmówi, bo od tego mogło zależeć moje życie.

Znów włóczyliśmy się po zaułkach Naydery. Marcel węszył, a my ze Spaneolą dreptaliśmy za  nim jak wierne psiaki. Widok musiał być doprawdy pocieszny, na szczęście nikt nas nie obserwował, bo mieszkańcy miasta woleli jeszcze przed zmrokiem zamknąć się w domach na cztery spusty.
- A dlaczego nie szukamy go w dzień? – dociekał Spaneola przerywając długotrwałą ciszę.
- Bo śpi i się nie rusza. A jak się nie rusza, to się nie poci. A jak się nie poci, to nie śmierdzi. A jak nie śmierdzi, to go nie wyczuję – Marcel znów wykazał się wielką cierpliwością.
- To ja niedługo też będę wysysaczem, bo przez te nocne eskapady całe dzionki przesypiam – zarechotał basem szlachcic.
- Nie mów tego, panie, bo możesz w złą godzinę wymówić. Wysysacze rodzą się nie tylko jako pomiot, mogą w niego zamienić każdego człowieka. Wystarczy, że całego go nie wyssą i wstrzykną w ciało trochę własnej posoki. I wtedy nie ma odwrotu, stało się – Rudy był nadzwyczaj poważny.
- I co, kuśka się wtedy skręca? – próbował żartować Spaneola.
- I kuśka się wtedy skręca – spokojnie powtórzył pogromca.
Znów zapadła cisza. Szliśmy dalej w milczeniu. Starym szykiem: Marcel, szlachcic i na końcu ja. W pewnym momencie nasz przewodnik zatrzymał się i wskazał okazały budynek. Spaneola zaklął szpetnie, a ja dzielnie mu zawtórowałem wyrzucając z siebie jeszcze gorszą wiązankę. Rudy spojrzał na nas zdziwiony, a my uświadomiliśmy sobie, że zbyt krótko przebywa w Nayderze, by wiedzieć, kto jest właścicielem budynku, na który wskazał. My zaś znaliśmy go zbyt dobrze – dom należał do Cirila Drobgera.
Krótkie wyjaśnienie sytuacji sprawiło, że Marcel zacisnął zęby, sięgnął pod koszulę po naostrzony osikowy palik i mrucząc coś pod nosem ruszył w kierunku mieszkania burmistrza. Tym razem drzwi były zachęcająco uchylone. Weszliśmy ostrożnie, bacznie rozglądając się na boki. W korytarzu prowadzącym do wnętrza budynku panował porządek, podobnie jak w izbie, do której po jego przejściu wkroczyliśmy. Widać było umiarkowany przepych – na ścianach wisiały skóry dzikich zwierząt oraz broń i elementy zbroi. Podłoga także była wyściełana skórami, a szafy i pozostałe meble świadczyły o dobrym smaku właściciela. Pomieszczenie oświetlone było blaskiem umocowanych do ściany pochodni.
Rudowłosy musiał zdawać sobie sprawę, że przyjmuje zasady wysysacza, który spodziewał się nadejścia pogromcy i mógł się do tego spotkania spokojnie przygotować, szykując choćby szereg zasadzek. Nie wycofał się jednak, tylko w dłoni dzierżył osikowy palik, a jego nozdrza pracowały bez ustanku. W zasadzie mój los był w jego rękach, a właściwie w prawej dłoni trzymającej dający nadzieję kawałek drewna. Pchałem się w paszczę lwa, ale wycofać się nie mogłem. Spaneola musiał myśleć tak samo i dla dodania sobie odwagi wyciągnął z pochwy miecz. Ja uczyniłem podobnie. Marcel spojrzał na nas przelotnie, ale w jego wzroku widać było dezaprobatę – nasze żelazne klingi na pewno nie mogły zaszkodzić wysysaczowi. Miałem to dupie. Z Sandaczem w dłoni czułem się pewniej, mimo że zdawałem sobie sprawę z kruchości tego przeświadczenia.
Piwnicznych drzwi nigdzie nie było widać, ruszyliśmy więc w kierunku wiodących na piętro schodów.
Nie zdążyliśmy na nie wejść. Kiedy byliśmy u ich podstawy, z piętra uderzył wysysacz. Błyskawicznie znalazł się przy pogromcy. To, co nastąpiło później, było dla mnie czymś, w co trudno było mi uwierzyć. Nastąpiła wymiana ciosów i bloków. Ale szczegółów nie widziałem – wszystko odbywało się w takim tempie, że nie byłem w stanie ich zarejestrować. W pewnym momencie zobaczyłem tylko wylatujący wysoko w górę osikowy kołek, który wysysacz wytrącił z ręki Marcela. A w chwilę potem usłyszałem ryk triumfu – ręka Rudowłosego wbiła się pod żebra przeciwnika i weszła w ciało jak w masło. Pogromca uniósł ramię w górę, odrywając stopy wysysacza od stopni schodów. Gołym okiem widać było, jak z ciała, wciąż drgającego i nabitego na rękę Marcela, gwałtownie uchodzi życie.
Wtedy miałem okazję zobaczyć, dlaczego Boucer y Spaneola był wielkim rycerzem. Nim zdążyłem wykonać jakikolwiek ruch, on zdążył wyprowadzić odwracający uwagę cios mieczem, sięgając jednocześnie po zawieszony u pasa kindżał. Miecz uderzył w wolne ramię Rudowłosego, podczas gdy srebrna klinga kindżału zmierzała wprost ku gardłu przeciwnika. Ale Spaneola przeliczył się. Nie przewidział, że miecz odbije się niczym od metalowego słupa i wytrąci go z równowagi. Tym samym wykonane ze srebra ostrze nie sięgnęło szyi przeciwnika, tylko rozorało mu pierś.
Marcel zaryczał wściekle, a oczy zapłonęły mu czerwonym blaskiem. Jednym szybkim ruchem zrzucił truchło wysysacza na ziemię i tą samą ręką uderzył na odlew. Głowa Spaneoli poleciała w bok, uderzyła o ścianę, a po chwili toczyła się po podłodze chlapiąc posoką na kosztowne skóry. Tymczasem Rudowłosy chwycił bezgłowy korpus i skierowawszy na twarz bijący z aorty strumień krwi, łapczywie łapał ją w usta.
Stałem jak sparaliżowany. Myślę, że Spaneola, podobnie jak ja, zorientował się w sytuacji w momencie, kiedy doszło do starcia na schodach. O ile szybkość ruchów można było od biedy wytłumaczyć długim szkoleniem i zjedzonymi ziołami, to śmiertelny cios nie dał się racjonalnie wyjaśnić. Boucer y Spaneola też pewnie przygotowywał się do tego spotkania i na pewno gdzieś wyczytał, że wysysacza – oprócz osikowego kołka i srebra – może zabić jeszcze gołymi rękoma inny wysysacz. I do tego właśnie doszło. Ale to nayderowski szlachcic miał lepszy ode mnie refleks i dlatego nie żył. A ja trzymałem w ręku Sandacza i nie mogłem się ruszyć.
Marcel przerwał ucztę. Spojrzał w moim kierunku i mrugnął porozumiewawczo. Na uwalanej krwią twarzy wyglądało to co najmniej upiornie. – I co, Nofinger, nie mówiłem, że każdy wysysacz nie okiełzna kiedyś swojego dzikiego instynktu?
- Jestem Bezpalec – machinalnie sprostowałem zaczepkę.
Roześmiał się rubasznie. – Wiem, wiem, Bezpalec el Akdasz. Już raz mi się przedstawiłeś wystarczająco dobrze. Wolkrim Goyr, pamiętasz? Naprawdę to czytałeś?
Bezwiednie skinąłem głową.
- Proszę, proszę, uczony rzeźnik czarodzieja – Rudowłosy gwałtownym ruchem urwał koronkowy rękaw szaty Spaneoli i przyłożył do rany na piersi. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Czułem, że  między nami nawiązuje się jakaś więź.
– To ścierwo było lepsze  niż myślałem – potrząsnął głową i wskazał leżącego na schodach wysysacza. – Ale wyzwał mnie na pojedynek, to ma za swoje. Chciał mi zabrać moje tereny łowieckie. Od trzystu lat nikomu się to nie udało – dodał z nieukrywaną dumą w głosie.
- Więc te wszystkie mordy to nic innego, jak wezwanie do walki o tereny łowieckie? – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.
- Wiem, że wolałbyś jakieś orgie, ewentualnie rytuały, ale to nie w naszym stylu. My wolimy samotność. Jeżeli zdarzy się coś takiego, jak tu, w Nayderze, oznaczać to może tylko jedno – wysysacz chce powiększyć swoje terytorium. To musi być coś na tyle spektakularnego, żeby dotychczasowy właściciel się ujawnił. Po każdym kolejnym i następującym po sobie w krótkim czasie morderstwie znalezienie kolejnej ofiary będzie dla niego trudniejsze niż dotychczasowe bezproblemowe porwanie dzieciaka zbierającego jagody na brzegu lasu. By przetrwać, rzeź trzeba przerwać. Musi więc dojść do spotkania i próby sił. Tak jak teraz. Inna sprawa, że i ja przy tej rzezi skorzystałem, zapisując kilka ofiar na konto tego, który mnie wyzwał. Musiałem się wzmocnić przed walką – dodał jakby na usprawiedliwienie.
Patrzyliśmy sobie przez dłuższą chwilę w oczy. Obaj wiedzieliśmy, co teraz nastąpi.
- Podjąłeś decyzję? – zapytał w końcu Rudowłosy.
Skinąłem głową i z krzykiem wyprowadziłem Sandacza do uderzenia od dołu. Widziałem ten ironiczny wyraz twarzy Marcela, który od niechcenia wystawił rękę, by powstrzymać uderzenie. Ale ostrze Sandacza nie odbiło się jak metalowej kolumny. Przecięło nadgarstek wysysacza jak papier i nim zaskoczony Rudzielec zdążył zareagować, chlasnąłem go z boku w szyję. Łeb potoczył się po podłodze i spoczął niczym bliźniak obok głowy Boucera y Spaneoli. Bo Marcel Rudowłosy popełnił błąd. Mój okrzyk nie był zawołaniem wojennym. To był odczyniacz czaru, którym Akdasz pokrył cienką warstwą żelaza klingę Sandacza. Klingę, którą wcześniej obtoczyłem w srebrze.
Cóż, nigdy nie ukrywałem, że czarodzieje czasami do czegoś się przydają....

Brunon Sas
 Autor: Brunon Sas
 Data publikacji: 2010-05-01
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 No proszę.
Nawet ładnie Brunon Sas sobie tu poczyna. Sensowna historyjka, z motywem/w realiach fantasy w dodatku, czyli same plusy. Czytelny styl, jedynie, jak dla mnie, niepotrzebne wulgaryzmy.
Autor: Whitefire Data: 23:13 1.05.10
 Świetne klimaty
Fajne, naprawdę świetne. Kolejna przygoda ma super klimat i ten humor co sprawia że czyta się szybko zaśmiewając się przy tym jak nie wiem co !!!
Autor: kero Data: 13:17 21.04.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 148 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 148 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Sztuka jest niezbędna. Gdybym jeszcze tylko wiedział do czego!

  - Andre Maurois
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.