Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Przecież martwe serca nie biją

 

Zadając kłam wcześniejszej prognozie pogody, noc zapowiadała się paskudnie.

Pierwszą kwadrę księżyca przesłaniały skupiska burzowych chmur, czarnych na horyzoncie, a gołębio-szarych w łunie miasta. Tylko gdzieniegdzie, jeśli akurat zawiał wiatr, kurtyna obłoków rozstępowała się - by przez krótki moment – odsłonić atramentowe niebo usłane gwiazdami.

Piękna noc, pomyślał mężczyzna, patrząc w górę z cynicznym półuśmiechem na ustach. Piękna noc na morderstwo.

Wdzięczny za swój rozsądek i powszechnie chwaloną zapobiegliwość, mężczyzna postawił kołnierz wełnianego płaszcza i z cichym pogwizdywaniem ruszył w górę parkowej alejki. Ignorując zimny powiew znad pobliskiego oczka wodnego, uparcie parł w górę. Było ciemno i z trudem udawało mu się wymacać drogę wśród pokruszonych płyt chodnikowych, przykrytych cienką warstwą śniegu i błota. Z westchnieniem spojrzał na rząd latarni z porozbijanymi żarówkami. Cholerni wandale, pomyślał.

Był już przy krańcach parku – widział i słyszał ulicę, światła przejeżdżających samochodów i śmiechy z pobliskiej restauracji – gdy jego uwagę przyciągnął mijany plac zabaw. A właściwie nie sam plac, tylko mały płomyczek rozbłyskujący nagle we wszechobecnym mroku. Znał ten park jak własne, małe bo małe, mieszkanie i wiedział, że tam, w cieniu drzew, w rogu placu zabaw znajduje się małe skupisko ławek. Gdy akurat była ładna pogoda, siadywały tam zgraje rozszczebiotanych młodych matek, pilnujących jak lwice kolorowych dziecięcych wózków. Samych dzieci mało kto pilnował. Jeśli akurat nie było ładnej pogody lub – tak jak teraz – była noc, zbierała się tam okoliczna czarująca młodzież, ewentualnie równie czarująca lumperia. Ławki były poniekąd osłonięte od wiatru, a przede wszystkim od ciekawskich oczu i idealnie nadawały się na palarnię, pijalnię lub sypialnię – zależnie od potrzeb.

Mężczyzna nie miał ochoty na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z zionącym alkoholem menelem ani parką rozchichotanych małolatów. Z ciekawości jednak wytężył słuch.

Cisza. Znaczy się nie amory i nie chlanie.

Podejmując decyzję w ułamku sekundy, mężczyzna zmienił swoją trasę i ruszył w stronę miejsca gdzie jeszcze przed chwilą pełgał płomień zapalniczki. Bez trudu przeskoczył niską siatkę okalającą plac zabaw. Mógł użyć furtki, ale znał ten park i ten plac, i wiedział, że akurat zawiasy tej szczególnej furtki niemiłosiernie skrzypią.

Spokojnym krokiem ruszył w stronę ocienionych ławek. Po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do panującej pod drzewami ciemności. Mógł już rozróżnić kształty i liczbę osób siedzących na ławce. Człowiek. Sztuk: jedna. Płeć: piękna

Z trudem powstrzymał jęk zadowolenia.

Dziewczyna – postać była zbyt wątła jak na kogoś, kogo pełnoprawnie można by nazwać kobietą – przycupnęła na drewnianym oparciu ławki, nogi wspierając na siedzeniu. W tej nietypowej pozycji wyglądała trochę jak sowa, przycupnięta na gałęzi. Bardziej jak kura na żerdzi, stwierdził łakomie. W myślach – bardzo po lisiemu - oblizał usta.

Mężczyzna powoli podszedł do ławki. Dziewczyna wzdrygnęła się i gwałtownie unosząc głowę, uczyniła ruch jakby chciała się złapać za gardło. Dopiero po chwili zorientował się, że wyjmowała z uszu słuchawki. Jego czułych uszu dobiegły delikatne dźwięki muzyki klasycznej.

- Fortepian. – mruknął z rozbawieniem, rozpoznawszy utwór. Dziewczyna spojrzała na niego z mieszaniną niezrozumienia i lęku.

- Słucham? – jej głos brzmiał cicho i melodyjnie, praktycznie zlewając się z szumem dobiegającym z ulicy.

Uśmiechnął się, kiwając głową w stronę jej szyi, gdzie nadal wisiały słuchawki.

– To czego słuchasz. Muzyka z filmu „Fortepian”, prawda?

Dziewczyna skinęła z ociąganiem. Mimo iż nie widział jej oczu, czuł na sobie oceniające spojrzenie. Cierpliwie wytrzymał, starając się jak najmniej poruszać. Nie chciał jej wystraszyć. Jeszcze nie teraz.

Ocena najwyraźniej dobiegła końca i wypadła pomyślnie, bo sylwetka dziewczyny wyraźnie się rozluźniła. Widocznie doszła do wniosku, że nie jest potencjalnym gwałcicielem ani mordercą.

Błąd.

Mężczyzna z triumfem zacisnął ręce w kieszeniach płaszcza.

- Mogę w czymś panu pomóc? – dziewczyna zagadnęła go z zaciekawieniem. Wyciągnął z prawej kieszeni paczkę papierosów. Chłód rękojeści noża sprężynowego, który otarł się o wierzch jego dłoni przeszył go rozkosznym dreszczem.

– Masz może ogień?

Uśmiechnęła się.

– Jasne.

Gdy nachylał się by odpalić papierosa, w świetle chwiejnego płomyka udało mu się zobaczyć twarz dziewczyny. Miała najwyżej siedemnaście lat, chociaż mocny, ciemny makijaż wokół oczu sprawiał, że wyglądała na dwadzieścia-parę. Jednak w dzisiejszych czasach nikt nie był tym za kogo się podawał. Zarośnięty hipis mógł być dziedzicem internetowej fortuny, elegancki biznesmen zaćpanym nieudacznikiem, a mocno umalowana kobieta, siedząca samotnie na ławce w parku i paląca papierosa, smutną, zagubioną nastolatką.

Zaciągając się z przyjemnością, mężczyzna przysiadł na drugim końcu ławki, na tyle blisko by stworzyć przyjacielską, swobodną atmosferę, ale jednocześnie na tyle daleko, by się nie narzucać.

Przez dłuższą chwilę palili w ciszy. Mężczyzna co jakiś czas zerkał na swoją towarzyszkę, i w świetle przejeżdżających w oddali samochodów chłonął każdy szczegół jej wyglądu – ewidentnie za duże, wojskowe buty, najpewniej pożyczone od brata lub chłopaka; ciemne dżinsy opinające zgrabne, ciut przykrótkie nogi; czarny, wełniany płaszcz, w kroju zadziwiająco podobny do tego który sam miał na sobie; i wreszcie szalik, śmiesznie workowatą czapkę i urocze, krótkie rękawiczki bez palców. Było za ciemno by dokładnie określić kolor jej długich do ramion włosów, ale w świetle zapalniczki wyglądały na płomieniście rude.

Z szerokim uśmiechem, który skrzętnie krył cień, patrzył jak dziewczyna machinalnie strzepuje papierosa. Było tak cicho, że prawie dało się słyszeć jak popiół opada na potrzaskany od wieloletniego mrozu bruk.

- Nie za późno żeby tak siedzieć samej? – zapytał w końcu. Dziewczyna wzdrygnęła się, zaskoczona. Musiał przyznać, że robiła to wyjątkowo wdzięcznie. Jak przestraszona łania.

- Potrzebowałam świeżego powietrza. – mruknęła, unosząc wyżej papierosa jako wytłumaczenie. Mężczyzna roześmiał się cicho.

- Znam ten ból. – zaciągnął się głęboko, by po chwili zacząć wydmuchiwać małe kółeczka z dymu. Zauważył z satysfakcją, że zwrócił tym na siebie jej uwagę. Jej oczy rozbłysły ciekawsko w łunie żaru papierosa.

– Często tu przychodzisz? To znaczy… żeby posłuchać muzyki klasycznej - wyjaśnił prędko. Ostatnią rzeczą jaką chciał zrobić to spłoszyć ją zbyt wścibskimi pytaniami. Wdzięczne wzruszenie ramion.

– Dosyć często. W domu nie bardzo mogę jej słuchać. Współlokatorzy mi się buntują - dziewczyna dodała z uśmiechem.

- Niektórych trzeba ukulturalniać na siłę.

Zerknęła na niego z lekkim zdumieniem, poczym roześmiała się cicho.

– Coś w tym jest. W każdym razie, jeśli mam już słuchać na słuchawkach, to wolę to robić gdzieś gdzie jest przynajmniej odpowiednia atmosfera – to mówiąc zatoczyła wokół ręką, wskazując na okryty mrokiem plac zabaw. Mężczyzna kiwnął głową.

– Nie dziwię ci się. Też jestem fanem odpowiedniej atmosfery.

Po jego wypowiedzi zapadła dziwna cisza. Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę z tego jak mogły zabrzmieć jego słowa. No trudno, pomyślał z nieczęstym dla siebie rozrzewnieniem. Nie wszystko, co w życiu przyjemne idzie zawsze po naszej myśli.

Zamyślony, nie zauważył kiedy dziewczyna wstała, zgasiwszy papierosa o postument ławki.

- No to dowidzenia. Miłej nocy życzę. – machnęła mu lekko na pożegnanie, poczym ruszyła w stronę drugiej furtki, wychodzącej na alejkę bliżej ulicy.

- Poczekaj! – Mężczyzna wstał za nią. Prawą rękę automatycznie wsunął do kieszeni płaszcza, zaciskając ją na rękojeści noża.

Dziewczyna częściowo odwróciła się do niego, robiąc jednocześnie krok w tył. Przestraszyła się. Bardziej to wyczuł niż zobaczył – adrenalina pompująca w jego żyłach wyostrzyła wszystkie jego zmysły. Prawie słyszał jak szybko bije jej serce. Był pewien, że gdyby zamknął oczy, byłby w stanie poczuć smak jej strachu w ustach, ciężki i ostry, a zarazem słodki, jak wiśnie w likierze, oblane czekoladą.

- Nie boisz się wracać do domu? – powoli przysunął się bliżej, nonszalanckim pstryknięciem dłoni posyłając żarzącego się papierosa w ciemność.

Jej uśmiech był naciągany, pewność w głosie sztuczna.

– Nic mi nie będzie. Znam tę dzielnicę. Poza tym Puławska to dość ruchliwa ulica.

Chciała ruszyć dalej, ale w ułamku sekundy znalazł się przy niej i złapał ją za przedramię.

– Nie powinnaś chodzić po nocy sama. W okolicy kręci się sporo podejrzanych typów. – zacisnął rękę mocniej wokół jej nadgarstka. Z przyjemnością wyczuł jak pod jego palcami chrzęszczą drobne kosteczki. - Podobno nawet grasuje tu jakiś gwałciciel. – dodał złowieszczo.

Teraz, poza cieniem drzew, wyraźnie widział jej oczy, rozszerzone ze strachu.

- Poradzę sobie. – wyjąkała, próbując uwolnić się z jego uścisku. – Mieszkam niedaleko. Naprawdę nic mi nie będzie.

Nie mógł się dłużej powstrzymać – uśmiechnął się szeroko, odsłaniając wszystkie zęby. Wiedział, że w jego oczach błyszczy szaleństwo.

- Wątpię, skarbie. Naprawdę w to wątpię.

Zanim zdążyła krzyknąć, z całej siły przyciągnął ją do siebie. Dziewczyna straciła równowagę wpadając na jego pierś, ześlizgując się po niej jak szmaciany gałganek. Przyklękając, wyciągnął z kieszeni nóż. Ostrze otworzyło się z przyprawiającym dreszcz metalicznym chrzęstem. Dla niego był to dreszcz prędko mającej się spełnić rozkoszy. Dla niej… niekoniecznie.

- Nie rzucaj się! – warknął, siadając na niej okrakiem. Zaśmiał się gdy dziewczyna zamierzyła się na jego twarz paznokciami. Ręką z nożem złapał jej wymachujące ramię, poczym drugą ręką zwiniętą w pięść lekko, leciuteńko, uderzył ją w policzek. Głowa dziewczyny z głuchym łomotem uderzyła o bruk. – Masz dość, czy mam Ci jeszcze raz przywalić?

Dziewczyna była bardziej wytrzymała niż się spodziewał. Sekundę później wierzgnęła jak narowista klacz i otworzyła usta - nie wiedział czy do krzyku o pomoc czy do rzucania przekleństw, ale dla pewności przywalił jej jeszcze raz. Tym razem w żuchwę. Jej otwarte usta zatrzasnęły się ze straszliwym kłapnięciem; przygryziona dolna warga wybuchła krwistą pianą. Nagły bezwład jej ciała połączony z zaskoczonym, przepełnionym bólem szlochem był dla jego uszu jak najpiękniejsza symfonia. Ledwo zdawał sobie sprawę z tego, że podczas szamotaniny z kieszeni dziewczyny wypadła komórka i teraz, pomiędzy jej jękami i jego chichotem słychać było ciche dźwięki Requiem Mozarta. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy z tego jak adekwatny do sytuacji był to utwór.

- Będziesz już grzeczna? – mężczyzna parsknął rzężącym śmiechem, gdy jego ofiara skinęła bez słowa. Jej pokrwawione wargi ruszały się w niemej litanii.

Nachylił się nad dziewczyną, przygważdżając obie jej ręce nad głową. Z rosnącym rozbawieniem przysunął ucho do jej twarzy.

- Co tam mamroczesz?

- Proszę nie rób mi krzywdy, proszę… Mam pieniądze w portfelu… mam komórkę… dam Ci wszystko, tylko proszę nie rób mi krzywdy, proszę, proszę

- Nie chcę Twoich pieniędzy. – syknął zdenerwowany, niechcący opluwając jej policzek. Po chwili z rozmysłem zlizał spływającą strużkę śliny. Jęknął gdy poczuł smak jej skóry – był jeszcze lepszy niż sobie wyobrażał. Słodki, a zarazem słony, jak roztopione masło z cukrem. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Proszę, o Boże… nie, Chryste proszę, nie chcę, błagam… – jej prośby stały się chaotyczne, nieskładne; jej głos przytłumiły łzy. – Proszę, nie rób mi krzywdy. Dam Ci wszystko, komórkę, pieniądze, klucze od domu, proszę!

Mężczyzna naparł mocniej ciałem na jej biodra, zaciskając dłoń na jej nadgarstkach, praktycznie miażdżąc delikatne chrząstki.

– Wszystko? – zapytał z rozbawieniem. – Wszystko to ja sobie sam wezmę, skarbie, jak już będziesz martwa.

Jej piersi uniosły się w paroksyzmie strachu gdy jego prawa ręka, wciąż zaciśnięta na nożu, znalazła się na jej gardle. Jej oczy, szeroko otwarte i rozbiegane, skupiły się na jego twarzy. Panika jaką w nich odnalazł była jak najczulsza pieszczota. Z pieczołowitością, której udoskonalenie zajęło mu lata, wbił ostrze noża w szyję dziewczyny, tuż pod uchem. Na razie płytko, tylko tyle by popłynęła krew. Jego oczy rozbłysły.

- No to graj muzyka. – zamruczał.

Napięte mięśnie dziewczyny nagle zwiotczały.

Perfidny, obleśnie szeroki uśmiech sam wykwitł mu na ustach. Mężczyzna pewniej ujął nóż, kierując ostrze w poprzek szyi.

 

Błąd. Będzie bardziej bolało…

 

***

 

„…Napięte mięśnie dziewczyny nagle zwiotczały.

Perfidny, obleśnie szeroki uśmiech sam wykwitł mu na ustach. Mężczyzna pewniej ujął nóż, kierując ostrze w poprzek szyi.

 

Błąd. Będzie bardziej bolało…”

 

 

Nooo… bolało jak cholera, pomyślałam zniesmaczona, przeciągając się z cichym jękiem. Dopiero gdy poczułam bolesne chrupnięcie między łopatkami i po całych plecach rozeszło się błogie ciepło, westchnęłam z ulgą.

Nie ma to jak skurcz od zbyt długiego ślęczenia przed laptopem.

Szybciutko jeszcze tylko kliknęłam w ikonkę z dyskietką, zapisując otwarty plik na pulpicie. Skończę jutro w nocy, dzisiaj już nie mam siły.

Krzywiąc się wstałam z obrotowego krzesła, uprzednio przełączywszy laptop w stan oczekiwania. Mignięcie błękitnego ekranu Windows’a wprawiło mnie w znajomą melancholię. Była to jedna z niewielu rzeczy, która nie zmieniała się z biegiem czasu – wyłączanie komputera za każdym razem przypominało pożegnanie z ukochaną osobą. Chryste, coś jest ze mną nie w porządku, pomyślałam z rozbawieniem.

Przeciągnęłam się ostatni raz, poczym powoli ruszyłam po stromych pół-kręconych schodach na górę. Znajome wyślizgane stopnie skrzypiały niemiłosiernie przy każdym kroku. Mimo najszczerszych chęci – i wielokrotnych prób – nadal nie byłam w stanie wspiąć się po nich bez hałasu.

W przeciwieństwie do reszty mieszkania, które powoli rozjaśniał wstający właśnie świt, na antresoli panował błogi półmrok. Z czułością pogładziłam grubą, czarną aksamitną kotarę wiszącą pod sufitem, oddzielającą moją prywatną samotnię od reszty mieszkania. Z niechęcią zerknęłam na trzymaną w dłoni komórkę – prawie szósta rano. Kolejna zarwana noc. Muszę nauczyć się wcześniej kłaść spać.

Zerknęłam wokół, upewniając się czy wszystko jest na swoim miejscu: kotara zaciągnięta, brudne ubrania w koszu na brudy, drzwi do łazienki uchylone. Z przyzwyczajenia potoczyłam wzrokiem po różowych ścianach pomieszczenia, oblepionych plakatami ulubionych filmów i zespołów. Pieczołowicie poprawiłam odklejony róg plakatu z „Upiora w Operze” wiszący nad łóżkiem. Gdy tylko moja wewnętrzna pedantka upewniła się, że wszystko jest tak jak być powinno, szybko przebrałam się w spodnie od dresu i ukochanego rozciągniętego t-shirta z Myszką Miki.

Sen jeszcze nigdy nie wydawał się taką zachęcającą perspektywą. Z przeciągłym westchnieniem wślizgnęłam się pod kołdrę i wtuliłam twarz w poduszkę. Poczym, wyciągnąwszy niechętnie jedną rękę z ciepłego kokonu pościeli, zamknęłam wieko trumny.

 

***

 

Obudziły mnie znajome hałasy z dołu, świadczące o tym, że moi współlokatorzy właśnie wrócili z pracy. Jedną ręką wymacałam wieko trumny, otwierając ją bezszelestnie. Nawet dotyk aksamitnej bordowej wyściółki pod palcami nie był w stanie poprawić mi humoru. Siniak na policzku zaswędział gdy delikatnie przejechałam po nim dłonią. Czułam, że usta mam zlepione zakrzepłą krwią, a oczy opuchnięte. Zrezygnowałam z inspekcji obolałych nadgarstków i ledwo zagojonej rany na szyi - wiedziałam, że wczorajszej nocy przesadziłam. Tłumiąc jęki bólu towarzyszące każdemu ruchowi, powlokłam się na dół. Byłam w fatalnym nastroju i perwersyjną radość sprawiało mi schodzenie po schodach z miną maniakalnego mordercy, ze stopami obutymi w kapcie-króliczki.

- Myślałam, że wampiry poruszają się bezszelestnie. – odezwał się głos mojej współlokatorki, Shani. – Tupiesz jak stepujący pingwin.

Spojrzałam na nią z rozdrażnieniem, uprzednio machnąwszy ręką w stronę łóżka, gdzie wylegiwał się Conor, chłopak Shani.

– Weź się ugryź. – mruknęłam z przekąsem, ale bez zbytniego entuzjazmu.

Shani zaśmiała się dźwięcznie.

– Trzeba było nie balować do późna. – Gdy zeszłam wreszcie na dół, odwróciła wzrok od komputera i obejrzała mnie od stóp do głów. – Oho, widzę, że nieźle się wczoraj bawiłaś.

Zerknęłam w lustro na toaletce: lewą stronę twarzy pokrywały dwa ogromne siniaki, zamiast ust miałam brunatną miazgę. Skrzywiłam się, sycząc głośno gdy naciągnięta skóra odezwała się tępym bólem.

- Za stara się robię na takie ekscesy. – stwierdziłam, siadając przed swoim laptopem, sięgając jedną ręką w stronę czajnika by wstawić wodę na kawę.

Prawdziwy wampir, taki jak Hrabia Dracula pewnie spojrzałby na mnie jak na padalca w formalinie. Wampir pijący kawę? Toż to absolutnie nie do pomyślenia! Teoretycznie, nasze organizmy nie są w stanie przyswoić niczego poza krwią. W rzeczywistości jesteśmy w stanie spożywać te same produkty spożywcze co śmiertelnicy. Różnica polega na tym, że nie czerpiemy z nich żadnych wartości odżywczych. Pozostaje też przykra kwestia… zwracania uprzednio skonsumowanego jedzenia. Wampirzy układ pokarmowy, tak jak reszta jego ciała, jest martwy. Jesteśmy w stanie przez cały dzień spożywać śmiertelne posiłki. Niektórzy z nas – włącznie ze mną – nawet się nimi delektują, jako że wampiry mają o wiele bardziej wyczulone zmysły. Nie zmienia to faktu, że po każdym posiłku musimy zwrócić wszystko, co zjedliśmy. Urocze, prawda?

Na szczęście z płynami jest łatwiej, zwłaszcza z tymi, które zawierają substancje psychoaktywne. Kawa, herbata, alkohol czy narkotyki nie działają na wampiry tak samo jak na ludzi, ale ponieważ działają na układ nerwowy, są nieco lepiej wchłaniane niż zwykły pokarm. Co nie zmienia faktu, że jeśli się pije kawę nałogowo, tak jak ja, co parę godzin trzeba udać się do łazienki.

Wyciągnęłam z szafki w kuchni dwa kubki, do jednego nasypując kawy, a w drugim umieszczając torebkę z herbatą. Szybko zalałam oba, dodając mleka lub cytryny i cukru, poczym bez pytania podałam kubek z herbatą Shani. Podziękowała mi skinieniem głowy, nie odrywając wzroku od ekranu komputera. Po zawziętości z jaką szusowała myszką, domyśliłam się, że buszuje po Facebook’u. Przez chwilę panowała pełna wzajemnego szacunku i porozumienia cisza, zakłócana jedynie przez klikanie klawiatur i myszek oraz sporadyczne siorbnięcie. Nie dane mi było jednak rozkoszować się tym – nader rzadkim – momentem spokoju.

- Wysłałaś nowy rozdział do redakcji? – Shani zerknęła na mnie ponad ekranem swojego komputera. Zaskoczona, prawie oblałam się kawą.

- Rozdział? Jaki rozdział? – uśmiechnęłam się z udawaną niewinnością, poczym potoczyłam wzrokiem po mieszkaniu. -  O, zobacz jaki ładny mamy dywan. A ten sufit, no cudny wręcz!

- Tak, i mamy ładną pogodę tylko szkoda, że pada. – Shani chrząknęła sarkastycznie. Szybko jednak odzyskała rezon. – A tak serio: wiem, że obiecałaś wysłać Alicji nowy rozdział dwa dni temu.

Podkusiło mnie, no, pomyślałam z rezygnacją. Podkusiło mnie, żeby zrobić ze współlokatorki moją własną edytorkę i korektorkę w jednym. Powinnam się była zorientować, że coś jest nie tak kiedy pierwszy raz poprosiła mnie o możliwość przeczytania moich opowiadań. Było to ponad dwa lata temu – od tego czasu Shani stała się moją najwierniejszą czytelniczką. Była pierwszą osobą, której pozwalałam czytać swoje manuskrypty. Zawsze zwracała mi je w rekordowym czasie, pełne notatek, uwag i pytań tak wnikliwych, że nikt w redakcji na pewno by ich nie wymyślił. Bo oprócz służenia mi pomocną dłonią – i okazjonalnym związkiem frazeologicznym – Shani była też moim najsurowszym krytykiem. Oraz, o czym miałam się przekonać z czasem, uprzykrzoną demonicą, jeśli chodzi o pilnowanie mojego grafiku.

Shani postukała w obudowę mojego laptopa, wyrywając mnie z zamyślenia.

- Naprawdę nie rozumiem w czym leży problem, Ren. Czytałam nowy rozdział. Jest super. Powinnaś go wysłać.

Westchnęłam.

– Wiem. Ale chciałabym go jeszcze poprawić. Nie podoba mi się scena w klubie. – z niechęcią spojrzałam na pulpit, skąd szyderczo mrugała na mnie ikonka „Rozdział 21”.

- Scena w klubie jest dobra. Cały rozdział jest dobry. Poza tym, perfekcji się nie poprawia. – Shani mrugnęła porozumiewawczo. – Wysyłaj.

Uniosłam ręce w geście poddania. Szybko wystukałam e-mail do Alicji, mojej redaktorki, przepraszając, że tak długo mi to zajęło. Dołączyłam nowy rozdział i kliknęłam „wyślij”.

- Gotowe. Usatysfakcjonowana? –

- Orgazmicznie. –

Parsknęłam śmiechem. W ustach Shani słowo „orgazmicznie” nabierało trochę innego znaczenia niż normalnie.

Shani była jedną z Lilim – okrutnym potworem z żydowskich podań, przyjmującym postać pięknej kobiety. Według legend, były to Córy Lilith, wiecznie nienasycone demony seksu i pożądania, porywające dzieci z kołysek i pozbawiające mężczyzn siły witalnej. Większość opisu się zgadza – Lilim rzeczywiście wywodzą się od Lilith, pierwszej żony Adama. W różnych religiach mają różne nazwy – Lilim, Lamia, strzyga - ale są to po prostu różne formy tego samego gatunku. Co do reszty definicji, są pewne rozbieżności – nie ma żadnego porywania dzieci, a wysysanie siły witalnej nie jest koniecznością. Lilim, w przeciwieństwie do wampirów, nie żywią się ludzką energią. Służy ona bardziej jako swoisty napój energetyczny, coś jak Red Bull dla nieśmiertelnych. Jest też źródłem ich wiecznej młodości. Bo bądźmy szczerzy – nawet najbrzydsza i najbardziej „wygłodzona” Lilim jest nadal o niebo piękniejsza niż dowolna światowej sławy top modelka.

Pod tym względem Shani nie należała do wyjątków – jej brązowe, lekko skośne oczy, błyszczące w twarzy koloru kawy z mlekiem niejednego mężczyznę zdążyły już sprowadzić na złą drogę. Czarne, lśniące włosy, opadały puklami na ramiona, a fryzura demonicy, niezależnie od pogody była zawsze idealna, jak w reklamie lakieru do włosów. Dopełnieniem wyglądu Shani były ponętne kształty, nieodłączne bluzki z dużym dekoltem i tyle seksapilu, by obdzielić przynajmniej siedem śmiertelnych kobiet. Naprawdę trudno było jej się oprzeć.

Jak już mówiłam, Shani była klasyczną przedstawicielką swojej rasy. Oprócz jednego szczegółu – od niedawna była monogamistką.

Ponieważ każdy dłuższy fizyczny kontakt Lilim ze śmiertelnym mężczyzną kończył się szaleństwem, trwałym kalectwem lub śmiercią, trudno było się spodziewać, że Córa Lilith kiedykolwiek się ustatkuje. Znam Shani od lat i nie raz widziałam jak faceci – dosłownie – tracili dla niej głowę. Tym większe było moje zdziwienie gdy poznałam Conora, jej obecnego faceta.

Który w tej właśnie chwili bezczelnie wsadzał głowę do lodówki i próbował zwinąć z mojej półki polędwicę sopocką.

- Shani, zrób coś ze swoim facetem, bo taką mu zrobię krzywdę, że będziesz musiała przeczesywać Pole Mokotowskie szczoteczką do zębów w poszukiwaniu jego poćwiartowanych zwłok.

Moja przyjaciółka uniosła głowę znad komputera, przerywając czajenie się na Facebook’u, poczym ofuknęła swojego mężczyznę:

– Wilczku, nie wolno!

Ogromny wilk posłusznie wycofał się z otwartych drzwi lodówki, spuszczając po sobie uszy. W jego brązowych oczach błyszczało poczucie winy. Mimo to zauważyłam, że jego ogon podejrzanie drgał. Bezczelny kundel się z nas śmiał!

Conor – pieszczotliwie nazywany przez Shani Wilkiem – był wilkołakiem. To, oraz jego niezliczone inne zalety, których tutaj nie będę wymieniać, było powodem dla którego moja współlokatorka nagle stała się „kobietą jednego mężczyzny”. Okazało się, że w wypadku związku z innym nieśmiertelnym nie obowiązują normalne reguły i restrykcje. Mianowicie, na Conora urok Shani nie działał. Oznaczało to, że nie mogła po prostu włączyć swojej uwodzicielskiej mocy i zdobyć go tak jak każdego innego faceta. A także, że w przeciwieństwie do normalnego śmiertelnika, mogła utrzymywać z nim fizyczne kontakty bez groźby utraty przytomności. Lub śmierci klinicznej.

Oczywiście, życie – nawet nieśmiertelne – byłoby zbyt nudne i monotonne gdyby wszystko układało się jak w bajce. Conor był wilkołakiem, to fakt. Niestety, był swoistym anty-wilkołakiem - zamiast przez większość czasu być człowiekiem, który w okolicach pełni księżyca przechodzi Przemianę, Wilku przez większość czasu był… no cóż, wilkiem. W praktyce oznaczało to, że Shani tylko przez tydzień miała u swoim boku faceta. Przez resztę miesiąca, po naszym mieszkaniu kręcił się wielki buro-brązowy wilk.

Jeśli mam być szczera, nie wiem którą wersję wolałam. Obie były dość nieokrzesane, szalenie psotliwe i strasznie chrapały. Ale każda miała swoje zalety – obronno-grzewcze w formie wilczej, humorystyczno-kulinarne w wersji ludzkiej. Ponieważ w naszym domu wszyscy cierpieli na nad-sensoryczność jeśli chodzi o smaki i zapachy, jedzenie zawsze musiało być świeże i perfekcyjnie przyrządzone. Pod tym względem mało kto mógł się równać z Conorem – jego kiełbaski zapiekane z serem i ziołami zyskały już status legendy.

Z mieszaniną wkurzenia i rozbawienia obserwowałam jak Wilku układa się na łóżku, z zawstydzeniem podkuliwszy ogon pod siebie. Normalnie nie żałowałabym mu jedzenia, ale dzisiaj byłam wyjątkowo nie w humorze – wczorajszy wieczór z gwałcicielem w parku naprawdę dał mi w kość. Nigdy nie dałabym się tak sponiewierać zwykłemu śmiertelnikowi, ale zaskoczył mnie – Morskie Oko było moim terenem polowań i ostatnią rzeczą jaką spodziewałam się tam zastać był inny myśliwy. Co z tego, że był to tylko człowiek – zasady to zasady, a terytorium to terytorium. A czego jak czego, ale do terenów łowieckich wampiry są bardzo przywiązane.

Gdy Shani i Conor zaczęli się przygotowywać się do snu, stwierdziłam, że pora na mnie. Mimo, że mieszkaliśmy razem już od dłuższego czasu wciąż trudno było mi się przyzwyczaić do różnić w naszych grafikach. Wampiry, naturalnie, egzystowały tylko od zachodu do wschodu słońca. Lilim, i wilkołaki, nie podlegały takim ograniczeniom. Mimo iż jako istoty ponadnaturalne – a także stworzenia typowo nocne – powinny egzystować w podobnych godzinach jak ja, moi współlokatorzy byli inni. Zarówno Shani jak i Conor starali się żyć jak normalni śmiertelnicy i w związku z tym mieli normalne posady. Oboje poniekąd pracowali w wojsku – Shani w administracji, gdzie używała swoich wdzięków na korzyść Polskiej Służby Wojskowej, a Conor jako pies policyjny w oddziale Straży Granicznej na Warszawskim Okęciu.

Ponieważ wampir też człowiek i musi z czegoś żyć, ja także miałam ciepłą, wygodną posadę, która umożliwiała mi bytowanie na – względnie znośnym – poziomie. Pozwalała mi także zachować anonimowość i pracować z domu.

Byłam pisarką.

I właśnie czekał mnie jeden z przykrych obowiązków związanych z moją pracą.

Niechętnie zwlekłam się sprzed komputera, porzucając surfowanie po Internecie na rzecz kontaktu ze światem rzeczywistym. Ciut więcej czasu niż zazwyczaj poświęciłam na pindrzenie się przed lustrem - musiałam ukryć pod makijażem wszystkie siniaki i zadrapania. Mogłam je zaleczyć od razu, ale jako że byłam młodym wampirem, kosztowałoby mnie to dużo energii. Mając na uwadze wczorajszą przygodę oraz biorąc pod uwagę, że miałam przed sobą jeszcze całą noc, nie mogłam sobie za bardzo na to pozwolić.

Pieczołowicie zakryłam siniaki podkładem – najbledszym, jaki można znaleźć na rynku – i  podkreśliłam oczy fioletowym cieniem, który ładnie współgrał z piwnym kolorem moich oczy. Stwierdziwszy, że nie mam ochoty zbytnio się stroić upięłam złoto-marchewkową grzywę włosów w niedbały kok.

Gdy wreszcie byłam zadowolona ze swojego wyglądu, narzuciłam dżinsy i czarną koszulkę z długim rękawem. Chwyciłam płaszcz i swoją nienaturalnie ciężką torbę, złapawszy uprzednio laptopa pod pachę, poczym wyszłam z domu, cicho zamykając za sobą drzwi. Gdy tylko przekręciłam klucz w zamku, usłyszałam ciche warczenie Conora i perlisty śmiech Shani. Wolałam nie wiedzieć co się tam dzieje. Mimo to uśmiechnęłam się tęsknie. Nieśmiertelne życie bywało strasznie samotne.

Z westchnieniem włożyłam do uszu słuchawki od mp3 i ruszyłam na pobliską pocztę.

 



 

***

Listy od fanów.

Może inni pisarze lubią dostawać listy od fanów. Ja do nich nie należę. Nawet jako śmiertelniczka byłam mało pewna siebie. O dziwo, po Przemianie w wampira ten stan się tylko pogorszył. Przynajmniej jeśli chodzi o moją twórczość. W innych dziedzinach nie mogłam aż tak bardzo narzekać. Przemiana zmienia nasz wygląd, poprawiając wszelkie mankamenty urody – znikają przebarwienia i blizny, skóra się wygładza, a włosy i paznokcie zaczynają lśnić delikatnym blaskiem. Pozwólcie, że uściślę od razu: nie, nasza skóra nie skrzy się w słońcu. Słońce nas pali na skwarkę. Koniec, kropka, krzyż na drogę i kołek w plecy. Co do reszty naszego wyglądu, krew nie jest tucząca, więc wampiry nie narzekają na problemy z figurą. Jedynym naszym dylematem bywa higiena jamy ustnej, ale nie jest to nic, z czym nie mogłaby sobie poradzić nić dentystyczna albo paczka gumy do żucia.

Dzięki Bogu na poczcie był mały ruch, zresztą jak zwykle o tej porze. Przeskakując po dwa stopnie na raz wbiegłam na piętro gdzie znajdowały się skrytki pocztowe. Z rosnącym zdenerwowaniem otworzyłam skrytkę numer 667 – „sąsiada Bestii” jak to nazywała Shani – i otaksowałam spojrzenie stertę listów. Około dwunastu.

Bywało gorzej, pomyślałam z niekłamaną ulgą.

Wepchnęłam wszystkie listy do torby i pognałam na najbliższy tramwaj jadący do Centrum. Był początek marca i na szczęście dosyć wcześnie robiło się ciemno, więc miałam jeszcze parę godzin zanim zamkną moją ulubioną kawiarnię.

W tramwaju uparcie ignorowałam pochlebne spojrzenia facetów. Wiedziałam, że wyglądam nieźle – trudno wyglądać źle będąc wampirzycą - ale w ogóle mnie to nie obchodziło. Nie miałam ochoty ani na amory, ani na kolejny posiłek. Młode wampiry zazwyczaj potrzebują dużo krwi by przeżyć, ale ja zawsze miałam wolny metabolizm i nawet po śmierci byłam w stanie ograniczać swoje „spożycie”. Nie chodzi bynajmniej o to, że miałam jakieś opory moralne przed zabijaniem. Bycie wampirem niesamowicie wpływa na wyrzuty sumienia - zmniejszają się one wprost proporcjonalnie do wieku. Mój nie był na tyle zaawansowany by zabijanie sprawiało mi przyjemność, ale i nie wzbudzało we mnie większych obiekcji. Traktowanie śmiertelnych jako pożywienia przychodziło mi naturalnie. Miałam do nich podobny stosunek jak ludzie do wołowiny. Oczywiście, tak samo jak istnieją ludzie, którzy nie jadają mięsa, istnieją również wampiry-wegetarianie. Ale tak samo jak na ich śmiertelnych odpowiedników, społeczeństwo wampirów patrzyło na nich z rozbawieniem i niezrozumieniem, ewentualnie pobłażaniem. Nie zrozumcie mnie źle – nie jestem bez serca. To znaczy jestem, ale nie o to się rozchodzi. Jak większość wampirów, mam pewne zasady, których się trzymam gdy przychodzi do polowania. Wolę zabić kogoś mało znaczącego, na przykład bezdomnego, lub osobę z gruntu złą, jak chociażby wczorajszego gwałciciela. Mimo to, jeśli akurat jestem głodna a w pobliżu nie ma nikogo, kto by odpowiadał moim wysublimowanym gustom, zadowolę się czymkolwiek. Przepraszam: kimkolwiek. Tak – małe dzieci, osoby starsze i „gorące trzynastki” też wchodzą w grę.

Gwoli wyjaśnienia tego, jak rozpoznaję „złe” osoby – nie, nie potrafię czytać w myślach. Żaden wampir nie potrafi. To kolejna bujda, tak samo jak latanie, kontrola nad umysłami, zamiana w nietoperza czy mgłę. Tylko sukkuby – gatunek demonów inny niż Lilim – posiadły umiejętność latania oraz zmiany kształtu, a i to dosyć ograniczoną. Co do czosnku, srebra, kołków, krzyży i całej reszty badziewia, jest to dość subiektywny temat. Może wyjaśnię: jeśli przed Przemianą byłeś osobą wierzącą, krzyże będą cię odpychać; jeśli wierzyłeś, że czosnek i srebro odstraszają wampiry, po śmierci nie będziesz w stanie ich znieść. Kołki… kołki są uciążliwe. Wiecie jak boli wbicie kołka w klatkę piersiową? Wątpię. W każdym razie jest to nieprzyjemne, ale bynajmniej nie śmiertelne. Wampiry nie posiadają serc – z przyczyn naturalnych ten organ zanika po Przemianie. Jedyny sposób by zabić wampira to odciąć mu głowę, albo wystawić na światło słoneczne. Poza tym jesteśmy, w rzeczy samej, nieśmiertelne. A co do czytania w myślach – kłamstwo, konfabulacja, bujda na resorach i wymysł nadpobudliwych pisarzy-fantastów. W rzeczywistości mamy po prostu bardziej wyczulone zmysły niż śmiertelnicy i dzięki temu wychwytujemy drobne zmiany w zachowaniu i mimice ludzi. Umiejętność przydatna, ale wcale wyjątkowa – w mniejszym lub większym stopniu ma ją większość ludzi. Można się nawet w niej szkolić. Nazywają to chyba mikroekspresją.

Żałowałam, że moi współpasażerowie nie znają się na mikroekspresji: brwi miałam ściągnięte w wyrazie zniechęcenia, wzrok stanowczo wlepiony w pejzaż za oknem tramwaju, a ręce skrzyżowane na piersi w pozycji obronnej. Naprawdę nie trzeba było być geniuszem żeby zrozumieć to mało subtelne przesłanie. Werbalnie brzmiałoby: wtyłzwrotpaszołwon – najlepiej wywarczane na jednym oddechu. Czasami naprawdę chciałam żeby legendy o wampirach były prawdziwe. Zwłaszcza te o kontroli nad umysłami.

W „Herbacé Java” jak zwykle o tej porze było tłoczno, ale udało mi się zająć dogodne miejsce przy stoliku w kącie, w sekcji dla palących. Dlaczego akurat tam? To proste: pomijając, że papierosy nie mogą mi zaszkodzić, są szalenie pomocne w stwarzaniu pozorów. W końcu jako wampir nie muszą używać płuc. A palenie jednego papierosa za drugim przypominało mi, że muszę przynajmniej udawać, że oddycham.

Zamówiłam latte grande z syropem waniliowym, odpaliłam laptopa – uprzednio założywszy słuchawki, żeby odciąć się od hałasu kawiarni – i zaczęłam czytać listy.

Jak zwykle było parę „upiorów”, nawiedzonych fanów, którzy myśleli, że autorka ich ukochanych książek naprawdę jest wampirem. Och, okrutna ironio! Wypisywali deklaracje miłości i prośby z gatunku „mieszkam tu-i-tu/spotkajmy się tu-i-tam, będę czekać, proszę ugryź mnie, chcę być z Tobą przez całą wieczność!”. Czytałam je pobieżnie i darłam pieczołowicie na strzępy. Pozostałe listy oscylowały między wyrazami uznania a kiepsko zaowaloną krytyką. Na te, jeśli zawierały adres zwrotny, odpisywałam zwykle kilka słów. Oczywiście na laptopie – z zasady nie pisałam listów ręcznie. W ogóle starałam się zachować jak największą anonimowość – korespondencja przychodziła do wynajętej skrytki pocztowej, a z redakcją kontaktowałam się wyłącznie przy pomocy e-maili lub wiadomości tekstowych. Nie było mowy o żadnych spotkaniach autorskich czy rozdawaniu autografów. Tylko moi przyjaciele mieli – wątpliwą – przyjemność obcować ze mną osobiście. A tylko ci z nich, którzy byli nieśmiertelni wiedzieli o mojej „drugiej osobowości” i karierze pisarskiej.

Dla świata zewnętrznego byłam zwykłą szarą Renatą Krasny - w ciągu dnia odsypiającą studia wieczorowe na warszawskim Uniwersytecie, a w nocy tłumaczącą książki. Miałam rodzinę (fałszywą), dowód i indeks (podrobione), oraz krąg śmiertelnych znajomych z którymi spotykałam się parę razy w miesiącu by utrzymać pozory normalnego życia. To ostatnie było jak najbardziej prawdziwe. Dla reszty świata byłam Reneé Rouge – tą szurniętą wampirzycą, podszywającą się pod śmiertelniczkę która pisze książki o wampirach. Wiem, że mój nom de plume jest mało wyrafinowany, ale zgodnie ze starym, azteckim porzekadłem „najciemniej jest pod latarnią”. Oczywiście nie było to moje prawdziwe imię i nazwisko. To znali tylko nieliczni. Chciałabym być dramatyczna i powiedzieć, że większość z nich nie żyje, ale to nieprawda – po prostu lubię swoją prywatność. Poza tym dzięki temu trudniej mnie znaleźć. Po prostu już nie figuruję w systemie. Tamta dziewczyna, niewinna istotka którą byłam przed Przemianą, zmarła ponad dwa lata temu.

No co? Mówiłam, że jestem młodą wampirzycą.

Siedziałbym tak pewnie do rana, popijając kawę i wspominając swoje nie tak dawno brutalnie zakończone życie, gdyby mój stolik nie zatrząsł się gwałtownie. Wkurzona, strzepnęłam popiół papierosa który opadł na klawiaturę laptopa i burknęłam:

- Przeprasza się.

- Ależ nie ma za co.

Poderwałam głowę na tę impertynencję. Mój zaszokowany wzrok napotkało rozbawione spojrzenie zielonych oczu.

- Że co proszę? – zapytałam, wkładając w głos tyle jadu na ile tylko mogłam się zdobyć, bez faktycznego obnażania kłów.

- Dziękuję. Ale naprawdę nie ma za co przepraszać.

Za kogo ten palant się uważa?, pomyślałam, nie mogąc wydukać z siebie żadnej ciętej riposty. Po prostu oniemiałam.

Osiągnąwszy najwyraźniej swój cel, mężczyzna uśmiechnął się do mnie promiennie, po czym rozsiadł się wygodnie przy stoliku naprzeciwko. Rzuciłam mu spojrzenie z gatunku „spadaj w pokrzywy” i mrucząc pod nosem różne inwektywy, z których najdelikatniejszą było „boś buc”, wróciłam do stukania w komputer.

Nie wiem kogo próbowałam oszukać, jego czy siebie - wytrzymałam niewiele ponad minutę zanim mój wzrok sam nie powędrował w stronę tajemniczego mężczyzny. Nie był w ogóle przystojny. Każda szanująca się dziewczyna minęłaby go na ulicy, nie zaszczycając nawet jednym spojrzeniem. Jednak miał w sobie coś, jakąś wewnętrzną „misiowatość”, która sprawiła, że spojrzałam na niego trochę cieplej. Ale tylko troszeczkę.

Miał krótkie buro-kasztanowe włosy, z grzywką opadającą na czoło, piegi i zielone oczy. Erin Go Bragh, pomyślałam z lekkim rozbawieniem. Irlandia forever.

Ubrany był jak każdy szanujący się student informatyki – luźne dżinsy, koszulka jakiegoś mało znanego zespołu metalowego i na to koszula w kratę. Do pełnego obrazu brakowało tylko czarnych glanów po kolana, ale mężczyzna miał na nogach trampki. Interesujące…

Z oględzin wyrwało mnie głośne:

- Przepraszam.

Otrząsnęłam się gwałtownie.

- Co?

- Nie mówi się „co”, tylko „słucham”. – mężczyzna odparł z denerwującym zadufaniem. - Siedzisz wpatrzona we mnie jak rudy kot w paprotkę. Głodna?

Z trudem powstrzymałam wzdrygnięcie. Nie byłam głodna. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Mimo to pytanie – i sam fakt,  że zostałam przyłapana na bezwstydnym taksowaniu nieznajomego – wprawiło mnie w zakłopotanie.

- Przepraszam. Nie. To znaczy… nie, nie jestem głodna. I wcale się nie gapiłam. - fuknęłam, przyjmując obronny ton. Mężczyzna spojrzał się na mnie z lekkim politowaniem, przekrzywiającym przy tym głowę na prawe ramię. Wyglądał przez to jak mały, ciekawski szczeniak. Szybko odsunęłam od siebie to rozczulające skojarzenie. Postanowiłam być twarda – tępo wlepiłam wzrok w ekran laptopa, stukając w klawisze jak porażona prądem.

- Co tak piszesz? – mężczyzna przysunął się ciut bliżej, próbując zapuścić żurawia.

- List samobójczy. – parsknęłam sardonicznie. W ogóle się tym nie speszył.

- Co, mają tu tak złą kawę, że aż ci życie niemiłe?

Wypromieniowałam na niego lodowatą ciszą, tak że gdyby to była kreskówka, jego oddech zamarzłby i spadł z łoskotem na podłogę w postaci kostek lodu.

- Skoro nie smakuje ci kawa, to po co tu przyszłaś? – zapytał odkładając książkę, którą do tej pory czytał. Rzuciłam okiem; tytuł nic mi nie mówił, ale po okładce domyśliłam się, że to beletryzacja kolejnego kiepskiego filmu lub – jeszcze gorzej – gry komputerowej. Nie wiem czemu mnie to zdziwiło. Po kimś takim naprawdę nie można się było spodziewać wzniosłej lektury. Postanowiłam pokazać prostakowi gdzie jego miejsce.

- Po pierwsze: nie wypiliśmy bruderszaftu, więc proszę mi nie mówić per „ty”. Po drugie: po co tu przychodzę to moja prywatna sprawa i nic panu do tego. A po trzecie i być może najważniejsze: robią tu wprost niebiańską kawę. O! – skończyłam swój wywód, podkreślając ostatnie słowa, biorąc z kubka zamaszysty łyk.

- Dzięki. – mężczyzna mruknął, z lekkim rumieńcem. Kawa stanęła mi w gardle. – Nie wiedziałem, że mam taki boski talent do parzenia napojów z kofeiną.

Z trudem przełknęłam to co miałam jeszcze w ustach. Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że mężczyzna miał przypiętą do koszuli plakietkę z nazwą kawiarni i imieniem. Nie bardzo wiedząc jak mam się zachować, ani tym bardziej co powiedzieć, wpatrzyłam się w niego bez słowa. Dobrze, że pamiętałam o zamknięciu ust. Mógłby pomyśleć, że system mi się zawiesił. Poza tym wolałabym żeby nie zobaczył moich pokaźnych kłów.

Najwyraźniej moja przedłużająca się szopka pod tytułem „rzeźba przestraszonej wiewiórki w naturze” trochę go speszyła. Mruknął:

- Hmm, najwyraźniej cała przyjemność była po twojej stronie. – poczym zaczął wstawać od stolika. W końcu odzyskałam głos.

- Czekaj! – prawie złapałam go za rękę, ale w ostatnim momencie się powstrzymałam. – Nie chciałam cię urazić.

Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku i obejrzał przez ramię:

- To teraz jesteśmy na „ty”? – zapytał, z psotnym uśmiechem. Zwróciłam uwagę, że miał bardzo ładne zęby. Skup się, skarciłam się w duchu. Wyciągnęłam do niego dłoń.

- Renata.

- Mateusz.

- Miło cię poznać.

- Nawzajem. - mężczyzna przysiadł się bez pytania do mojego stolika. Jego bezceremonialność była, delikatnie mówiąc, rozbrajająca. – Przepraszam, że byłem niemiły. – Przez grzeczność nie skomentowałam tego niedomówienia. – Zwykle się tak nie zachowuję. Ale byłaś tak pochłonięta czytaniem, że nie wiedziałem jak ci sensownie przerwać.

- I twoim zdaniem to było sensowne? Powiedziałabym raczej dziwne.

- Skąd! – Mateusz zaśmiał się, odrzucając przy tym grzywkę z czoła. Jego oczy rozbłysły figlarnie. – Dziwne byłoby gdybym wyszedł na ulicę z arbuzem na głowie i udawał, że jestem nornicą.

Absurdalność jego wypowiedzi na moment mnie zatkała. Po chwili wybuchnęłam głośnym chichotem, uważając przy tym by za bardzo nie odsłonić zębów.

- Rzeczywiście, to by było dziwne. Masz jeszcze jakieś inne nonkonformistyczne zachowania o których powinnam wiedzieć?

Okazało się, że oprócz specyficznego, można by rzec „surrealistycznego” poczucia humoru, Mateusz był jak każdy normalny facet. Wynajmował mieszkanie razem z kolegą z uczelni, studiował projektowanie graficzne na ASP, wieczorami pracował w Empiku przy Rondzie Palmy, a w weekendy grywał w kapeli, którą założył ze znajomymi jeszcze w liceum. Jak się okazało, miał na sobie koszulkę właśnie tego zespołu. W odpowiedzi na moje pytające spojrzenie wytłumaczył mi, że BLAT to skrót od „Blood, Land and Territory” - Krew, Ziemia i Terytorium. Ładnie, pomyślałam. Nazwa ta wywołała na mojej twarzy niezrozumiały dla Mateusza uśmiech.

W trakcie dalszej rozmowy dowiedziałam się, że książka którą czytał była jego pierwszym poważnym zleceniem graficznym. Rozbawiło mnie, że jak każdy prawdziwy twórca, on też chciał mieć w posiadaniu chociaż jeden wydrukowany egzemplarz swojego dzieła. Sama miałam wszystkie wydania swoich książek, włącznie z reedycją pierwszych trzech tomów.

Jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy o jego studiach, zespole, pracy i czarnym kocie - o wdzięcznym imieniu Behemot – gdy zapiszczał mój telefon. Wiadomość była krótka i lakoniczna.

 

Red alert.

30min NMP

D.

 

Leniwa flądra, pomyślałam niechętnie. Spojrzałam na Mateusza przepraszająco.

- Muszę lecieć.

Smutek w jego oczach był wart wszystkich uprzednich prztyczków pod moim adresem Nie wybaczyłam mu ich kompletnie, ale mój gniew definitywnie przygasł. Nie wspominając o tym, że Mateusz znów wyglądał jak mały szczeniaczek, tym razem zgubiony przez właściciela. Ze zdziwieniem poczułam dziwne łaskotanie pod żebrami. To pewnie od dymu, stwierdziłam po namyśle.

Mateusz przyglądał mi się ze zmartwieniem wypisanym na twarzy.

- Coś się stało?

- Nie wiem. To chyba coś poważnego. – odparłam, roztargniona. Albo przynajmniej mam taką nadzieję, bo jak nie, to urwę Desi głowę przy samych kostkach. – Przepraszam, że tak nagle. Chciałabym jeszcze posiedzieć i pogadać, ale sam rozumiesz.

- Jasne. Szkoda. Nie zdążyliśmy w ogóle porozmawiać o tobie.

I dobrze - nie musiałam wykładać swojej pieczołowicie zmyślonej biografii. Głos Mateusza wyrwał mnie z chaotycznego pakowania torby:

- To gdybym chciał się z tobą skontaktować, wystarczy napisać na ten adres?

Gdy zobaczyłam kopertę w jego dłoni, skamieniałam. Cholera jasna, dżuma, kiła i rzeżączka! W pośpiechu zapomniałam zgarnąć ze stołu ostatni, nieprzeczytany list. Teraz mogłam tylko obserwować jak Mateusz przygląda mu się z zaciekawieniem, i modlić się żeby jego praca w Empiku nie sprawiła że…

- To ty jesteś tą pisarką?

Do głowy przyszło mi przynajmniej siedem zupełnie logicznych powodów dla których mogłam mieć tę kopertę, nie będąc równocześnie tą znaną pisarką. Ale nie miałam czasu ani siły odstawiać wielkiej akcji z zasłoną dymną. W końcu odpowiedziałam po prostu:

- Tak.

- Fajnie. – krótka pauza. - Nieźle piszesz.

…i co? Tylko tyle? Nieważne jak bardzo lubiłam swoją prywatność i jak usilnie jej chroniłam – poczułam się trochę zawiedziona. Żadnych deklaracji miłości, żadnych „ochów” i „achów”? Nawet troszeczkę?

Szybko zgasiłam swój niespodziewany atak próżności. Nie miejsce ani pora na to.

- Dzięki. – mruknęłam w odpowiedzi, łapiąc kopertę i wpychając ją do kieszeni płaszcza razem z komórką i papierosami. Mateusz obserwował mnie spod swojej buro-kasztanowej grzywki.

- Zobaczę cię jeszcze kiedyś?

Parsknęłam:

- Przecież tu pracujesz, prawda?

Odpowiedział mi jego śmiech i figlarne mrugnięcie.

- W takim razie do zobaczenia?

- Szybkiego.

Nadzieja i radość w jego oczach mogła się równać tylko z tą, którą sama czułam we własnym spojrzeniu.

Poleciałam na swoje tajemnicze spotkanie jak na skrzydłach, nie zważając na mroźny deszcz, który zaczął padać bez zapowiedzi.

Poleciałam oczywiście tylko w przenośni. Tak naprawdę pojechałam tramwajem.

 

***

 

Desi jak zwykle czekała na mnie na dachu kościoła przy placu Narutowicza. Siedziała na gzymsie, nastroszona jak sowa, paląc jednego papierosa za drugim. Wyglądałaby jak dymiący się gargulec, gdyby nie to, że było to zwyczajnie niemożliwe.

Desideria – czy też Desi, dla przyjaciół – była kolejną z moich znajomych demonic. Była sukkubem i mimo młodego wieku i dość krótkiego stażu, była jedną z najlepszych w swoim fachu. Nie wiem czy wynikało to z jakiegoś chorego poczucia ambicji czy po prostu bardzo lubiła swoją pracę, ale fakt pozostawał faktem: Desideria Bianco była najlepszym sukkubem w Warszawie. Naturalnie, był to pseudonim artystyczny. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem nieśmiertelnych, po swojej Przemianie Desi zrezygnowała z prawdziwego imienia i nazwiska. Byłam jedną z niewielu osób, które je znały i poczytywałam to sobie – zresztą słusznie – za niesamowity zaszczyt.

Jak każda demonica, była wręcz olśniewająco piękna. Nawet przemoczona do suchej nitki. Wyglądała jak połączenie Angeliny Jolie z okrutną Królową z Królewny Śnieżki Disney’a – miała bladą, lekko trójkątną twarz, z wyraźnie zarysowanymi brwiami i ogromnymi, migdałowymi oczami. Usta, jak zwykle pomalowane na krwistą czerwień, kontrastowały z czernią włosów, opadających prostymi pasmami na ramiona. Ubrana w czarne, opinające legginsy i czerwony płaszcz do pół-uda wyglądała jak wyjęta z katalogu. Nawet ze swoją nieśmiertelną wampirzą urodą zazdrościłam jej wyglądu. Zazdrościłam jej też pracy – Desi była rozchwytywanym architektem. Ale akurat na ten aspekt swojego życia, w przeciwieństwie do wyglądu, miałam wymierny wpływ. Nie moja wina, że jedyną sztuką która mi jako tako wychodziła, było pisanie.

- No i co tak siedzisz jak zagubiona lama we mgle? – spytałam na powitanie, przysiadłszy obok niej i zwiesiwszy nogi ponad brzegiem wieży.

- Ciemno, zimno i do domu daleko. – mruknęła posępnie Desi.

- Tak, wiem. I pewnie byś się o coś oparła?

- No.

Siedziałyśmy chwilę w ciszy.

- To coś poważnego? Będziesz skakać czy po prostu masz ból istnienia? Bo z tego co wiem, to nie jesteś ubezpieczona od zespołu napięcia przedmiesiączkowego. – spojrzałam w dół, na chodnik pod nami. Było stosunkowo nisko. Gdyby zdecydowała się skoczyć nie zabiłaby się, ale i tak by nieźle bolało. Pomijając oczywiście fakt, że sukkuby, tak jak inne demony były nieśmiertelne. Poza tym, w przeciwieństwie do wampirów, umiały latać. Niesprawiedliwe.

- Znowu zmniejszyli mi rewir. – Desi mruknęła pomiędzy kłębami dymu z papierosa. – Zwerbowali od cholery nowych rekrutek. Latają po mieście jak pijane nietoperze i płoszą mi narybek. Głupie dzimdzie.

Cierpliwe wysłuchałam narzekań przyjaciółki. Znałam ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że musi się tylko wygadać. Nie było mowy o realnych wątpliwościach co do jej talentów. Obie wiedziałyśmy, że jest najlepsza.

- Co dostałaś?

- A jak myślisz? Mokotów i Śródmieście, kawałek Woli i Ochoty, obie Pragi… i Targówek.

- Uuuuu. – jęknęłam ze współczuciem. – I jak?

- Wszystko psu pod ogon. Targówek kompletnie mi pochrzanił statystyki. Wszystkie moje służbowe ambicje poszły się czochrać. – Desi zerknęła na mnie smętnie spod przemoczonej grzywki. Nawet w tym stanie potrafiła sprawić, że wyglądało to zmysłowo i zalotnie. Przytuliłam ją i pogłaskałam delikatnie po głowie.

- Nie martw się. Będzie dobrze. Poza tym zawsze możesz się uśmiechnąć do Alessandro. Wiem, że gdybyś się postarała, dałby ci jeszcze jedną albo dwie dodatkowe dzielnice.

- Prosić Sandro o przysługę? Nigdy. – Desi wzdrygnęła się gwałtownie, prawie ześlizgując się z gzymsu. Zapomniałam już niemalże jak niechętnie demonica odnosiła się do między-biurowych romansów – Wolałabym już popełnić seppuku przy pomocy tępej łyżeczki, a następnie stepować w japonkach po własnych flakach, aż ułożą się w kształt muszli amonita jurajskiego.

Posłusznie odpowiedziałam parsknięciem śmiechu. Najwyraźniej zapomniałam również jak bardzo sukkuby ubóstwiają dźwięk własnego głosu. Takie tyrady w rozmowie z Desiderią były na porządku dziennym. Czułam jak radosny haj po rozmowie z Mateuszem powoli mnie opuszcza. Westchnęłam po cichu – to będzie ciężka noc.

- Żyć się odechciewa. – mruknęła Desi, w swoim mniemaniu zapewne szalenie inteligentnie.

- To że oddychasz, nie znaczy, że żyjesz. – odparłam równie sentencjonalnie.

- Oj cicho, ssaku ty jeden. – sukkub fuknęła, dając mi kuksańca w bok. - W ogóle to co u ciebie? Słyszałam, że nieżycie dobrze cię traktuje: zbierasz tantiemy z książek, jedzenie samo wpada ci w łapy…

- A Shani jest paszczakiem i ma długi jęzor.

- Na pewno nie dłuższy niż ja. – demonica mrugnęła, odzyskując część swojego naturalnie pyskatego poczucia humoru. – Nie kontaktowałam się z naszą Lamijką od dłuższego czasu, więc nie zwalaj tego na nią. Słyszałam dziś rano w radiu, że znaleźli zwłoki jakiegoś faceta w Morskim. Jak godzinę później powiedzieli, że to sławny Miłosz K., „Rozpruwacz z Mokotowa”, domyśliłam się, że to twoja sprawka.

Ukłoniłam się z ironicznym uśmieszkiem:

- Autografy rozdaję po spektaklu.

- Ty mi tu nie żartuj, tylko naucz się wreszcie przeklinać! Jak będziesz  się tak dalej odzywać i mówić w towarzystwie per „paszczak” to pomyślą, że masz dziewięć lat.

Przybrałam udawanie poważny wyraz twarzy:

- Umiejętność przeklinania nie oznacza bycia wyjątkowym.

- Dobra, dobra. Nie parafrazuj mi tutaj Gwiezdnych Wojen, bo nie o to chodzi. Serio, Reni. Co u ciebie? Wszystko w porządku?

- Czemu pytasz? – spojrzałam na Desi z podejrzliwością. Próbowała umknąć przed moim wnikliwym spojrzeniem, ale nie ze mną te numery. – Desideria, jeśli coś wiesz, gadaj!

Przyjaciółka położyła mi współczująco rękę na ramieniu:

- Mel wrócił.

- Ożesz kurwa.

Desi uśmiechnęła się nieznacznie.

- Wolałabym nie musieć przekazywać ci takich przykrych wiadomości, ale jeśli masz tak reagować, mogę robić to częściej.

Rzuciłam przyjaciółce nienawistne spojrzenie – taktownie powstrzymała się od dalszych komentarzy.

No pięknie, pomyślałam, powstrzymując łzy. Jeszcze mi tego brakowało – byłego faceta na karku.

Melvin… idiotyczne imię, prawda? Szkockie. Podobno. Wracając do tematu: Melvin był demonem niższej rangi, tak zwanym „chochlikiem”. Poznałam go krótko po swojej Przemianie. Było nam dobrze. Naturalnie, na tyle dobrze na ile może być wampirzycy i demonowi. Wbrew wszelkim pozorom, nie wszyscy nieśmiertelni są ze sobą kompatybilni. Jak się okazało, niektórzy bardziej niż mniej – po roku Mel zostawił mnie dla Rebeki, jednej z Sil. Sile były gatunkiem dżinów i również należały do jednego z niższych rangą kręgów demonów. W sumie pasowali do siebie jak ulał. Co nie zmienia faktu, że jak tylko słyszałam imię swojego byłego, kły mnie same swędziały.

Desi potrząsnęłam mną lekko.

- Hej, Reni. Poradzisz sobie? Mam kogoś na niego nasłać? Znam bouncera w takim jednym klubie. To troll, wisi mi przysługę. Chcesz to szepnę mu słówko.

- Dzięki. Ale jakoś przeżyję. – westchnęłam z miną męczennicy. Desi zmierzwiła mi włosy z figlarnym uśmiechem na ustach:

- No, tak lepiej. Zawsze wiedziałam, że dzielna z ciebie wampirzyca. – Po chwili rozejrzała się wokół, chłonąc widok roztaczający się z wieży. Mrugnęła do mnie znacząco. – Ty patrz, ciemno jest, latarnie już się dawno zapaliły... Pora iść do pracy. Mam dosyć spełniania tu funkcji dekoracyjnej!

Z - jak zwykle - nigdy nie gasnącą fascynacją, obserwowałam jak Desi się przeistacza. Nie była to wyraźna zmiana, ale nagle zarówno ubranie jak i włosy demonicy były suche. Uśmiechnęła się do mnie promiennie.

- I jak?

- Idealnie. Standard, nie?

- Oj przestań, bo się zarumienię. Słuchaj, masz pożyczyć jakąś kasę?

W portfelu miałam pustki, bo ostatnie pieniądze wydałam na kawę. Poszperałam po kieszeniach płaszcza w poszukiwaniu drobnych, ale znalazłam tylko komórkę, wciąż nieotwarty list i papierosy.

- A po co ci?

Desi westchnęła z rozdrażnieniem.

- Chciałam sobie kupić fajki. – Z podziwu godnym refleksem złapała paczkę którą jej rzuciłam, ale po chwili mi ją oddała. – Nie chcę twoich. Są niekoszerne. – wystawiła język, by pokazać dokładnie co myśli o moich papierosach.

Wzruszyłam ramionami.

- Nie to nie. Jak tam sobie chcesz, francuski piesku..

- Poza tym mam ochotę na loda. – zignorowała moje rozbawione spojrzenie. – A kasy wystarczy mi tylko na jedno.

- Loda czy papierosy. Prawdziwy dylemat. Decyzja, którą musi podjąć każdy nastoletni facet.

Desi pogroziła mi palcem.

- Ty się nie śmiej. To istny wybór Zofii! – Przez moment patrzyłyśmy na siebie, poczym wybuchnęłyśmy głośnym śmiechem. Kilkoro ludzi na ulicy pod nami spojrzało w górę ze zdziwieniem.

- Tak a’propos: co u naszej ulubionej Żydówki? – demonica otarła wyimaginowane łzy.

- Jak zwykle. Niedługo pełnia. Shani już przebiera nogami.

Znowu powalił nas atak śmiechu.

- Dobra, będzie tego. – tym razem Desi naprawdę miała mokre oczy. Otarła je jedwabną chusteczką wyciągniętą z kieszeni. – Ja lecę. Pozdrów wszystkich ode mnie. Będziemy „in tacz”.

- Trzymaj się.

- Jasne. Co mam się puszczać.

Z uśmiechem na ustach patrzyłam jak moja przyjaciółka, lotem koszącym godnym pilota Wehrmachtu, zlatuje na schody przed kościołem. Pomachałam jej ostatni raz, po czym zaczęłam powoli schodzić w dół kamiennych ścian. Wampiry może i nie mogły latać, ale miały bardzo twarde i wytrzymałe paznokcie. Nie można było o nie ostrzyć noży, ale na wspinaczkę po pionowych powierzchniach nadawały się w sam raz.

Zrobiło się dosyć późno, a ponieważ musiałam jeszcze popracować nad kolejnym rozdziałem, bez zwłok… tfu, bez zwłoki ruszyłam w stronę przystanku. Czekając na nocny, postanowiłam zapalić - gdy wyjmowałam papierosy, z kieszeni płaszcza wypadła koperta. Ostatni list, przypomniałam sobie po chwili.

Rozerwałam kopertę, ciekawa czy list, który sprawił mi dzisiaj tyle kłopotów miał coś jeszcze do zaoferowania.

 

Droga córciu,

Wracam do domu. Cieszysz  się, prawda?

Do zobaczenia wkrótce.

Krwiste całusy,

Tatuś.

 

…no i wszystko psu w dupę. Cholera jasna, w mordę jeżem okładana. I jeszcze kurwa na dokładkę!

Nie dość, że miałam na głowie byłego-chłopaka-Melvina, oraz raczej-jeszcze-nie-chłopaka-ale-może-coś-więcej-ojejku-proszę-niech-to-będzie-coś-więcej-Mateusza, to jeszcze teraz ten idiota mi się przypałętał. Żeby to wciórności!

Książe Charles, mój stwórca zawitał z powrotem do Warszawy. Skończyły się swawole i harce małej Renatki. Nagle, moja - do tej pory żałośnie samotna - nieśmiertelna egzystencja wydała się strasznie tłoczna. Charles, Melvin i… Mateusz

Na wspomnienie tego ostatniego poczułam dziwny ciężar w piersi i coś, jakby trzepotanie. Jakby bicie serca.

Zaraz – jakiego znowu serca?!

Przecież ja go nie mam… prawda?

 Autor: Anna Piotrowska
 Data publikacji: 2010-05-01
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Dobre
Dość dobre, chociaż trochę sprawia wrażenie fragmentu. Styl w porządku (ale "Tobie" czy coś takiego z wielkiej... ech). Młoda wampirka, okazuje się, że jest w stanie czuć miłość, obawę itd, chociaż niby nie ma serca. Ze 3 % nudy, zawsze można zgonić na to że byłem akurat zmęczony ;)
Autor: Whitefire Data: 23:20 1.05.10


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 480 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 480 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Boże, nie pozwól mi tylko napisać książki o książkach.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.