Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Świtarz

     Od kilku dni było jasne, że ich wędrówka dobiega kresu. Im dalej na południe, tym gęściejszy półmrok otaczał ich za dnia, po zachodzie słońca zmieniając się w nieprzeniknioną czerń. Od czasu do czasu natykali się na pozostałości ludzkich siedzib – rozwalone, przegniłe płoty, ruiny domostw i zagród, porosłe zielskiem ścieżki i zdziczałe sady. Z roślin ocalały tylko szczególnie uparcie trzymające się życia – mchy, porosty, kolczaste krzewy, trawy i karłowate drzewa. Ludzie i zwierzęta porzucili te ziemie wieki temu, przerażeni tym, co stało się na południu. Cisza aż dzwoniła w uszach.

            Thjostolf i Thorolf na przekór ponurym krajobrazom, których nie potrafiły rozświetlić blade promienie słońca, weseleli niemal w oczach. Wystarczyło na nich spojrzeć, by odgadnąć, że są blisko spokrewnieni, wybici spod jednej sztancy. Wysocy, o bardzo jasnych włosach, ostrych rysach twarzy, bladej cerze i niemal bezbarwnych tęczówkach.

Często spoglądali na południe, na gęstą ścianę mroku. Tam, dokąd zmierzali. Tam, gdzie był ich dom. Mimowolnie pospieszali wierzchowce, drżąc z niecierpliwości. Oto udało im się dokonać rzeczy, która zdawała się szaleństwem, niemożliwością. Sprowadzili na ziemię legendę. Wypełnili rozkaz króla.

            Podróżujący u boku młodzików starzec z długą, białą brodą i oczami pełnymi światła przysłuchiwał się rozmowom towarzyszy z dobrotliwym uśmiechem. Wywnioskował z nich o wiele więcej, niż się braciom z Kweldu wydawało. On również radował się, że wreszcie dotrą do Morklandu. Od wieków nie ruszał się z Przystani i trudy podróży mocno dawały mu się we znaki. Niczego jednak nie żałował. Nie miał pojęcia, że świat uległ takiej przemianie. Za to ludzie nie zmienili się wcale. Znał wcześniej takich wojowników jak wilki z Kweldu – dumnych i posępnych w obliczu śmierci, weselących się, gdy przychodziła z nimi zatańczyć kostucha, bądź gdy zasiadali do uczty w blasku świeżo zdobytej sławy.

            W morklandzkiej stanicy, która przypominała ogromny, czarny kieł, powitano braci z Kweldu okrzykami zdumienia. Mało kto spodziewał się ich powrotu. Widok starca onieśmielił żołnierzy tak bardzo, że w jego obecności nie zadawali niemal żadnych pytań. Pofolgowali ciekawości dopiero wtedy, gdy udał się na spoczynek. Choć był zmęczony, długo nie mógł zasnąć, rozmyślając o zadaniu, które zgodził się przyjąć.

            Jeszcze tej samej nocy wiadomość o tym, że przekroczył granice Morklandu, dotarła na dwór króla Skarphedina w Alsterze.

*

            W ojczyźnie Thjostolf i Thorolf porzucili wygodne, acz mocno podniszczone stroje podróżne na rzecz ciężkich i niepraktycznych, ale świadczących o ich wysokiej pozycji karacen. Na stalowych łuskach lśniło czysto złoto. Także szłomy były bogato zdobione. Nie zmienili tylko mieczy – potężnych i prostych, z którymi niejedno przeżyli i które miały im towarzyszyć nawet po śmierci.

            Podróżowali pół–nocą (jak w pogrążonym w wiecznej ciemności Morklandzie nazywano dzień) w towarzystwie wskazujących im drogę świetlików. W istocie wilki z Kweldu widzieli w ciemności o niebo lepiej niż zwykli ludzie, ale świetliki stanowiły jeszcze jeden dowód statusu wysoko urodzonych.

            Już pierwszego dnia po wyjeździe ze stanicy, Thjostolf, starszy z braci, wskazał starcowi jasny punkt na wschodzie.

- Spójrzcie, to jeden z nich – po czym splunął, by dopełnić rytuału wobec ciemięzców Morklandu.

            Starzec popatrzył we wskazanym kierunku. Wśród ciemności lśniła długa, złota wstęga, ginąca hen, w niebie. Od czasu do czasu poruszała się w rytm niespiesznego, spokojnego oddechu. Choć usiłował skupić na niej wzrok, rozmazywała się w oczach. Wiedział, że przyczyną tego stanu rzeczy jest ogień, z którego utkano żmijów. Zachłanna, wiecznie zmieniająca się materia.

            - Kiedy żmij się budzi i odlatuje, ogon wznieca taką kurzawę, że hej! – Roześmiał się Thorolf. – U nas zwą ów wiatr „oddechem smoka”. Dzieciaki tylko nań czekają. Wtedy można znaleźć na ziemi złote łuski. Bajarze powiadają, że każda spełnia trzy życzenia tego, który ją znajdzie.

- To żmijowie odlatują? – Zdziwił się starzec.

- Ano – potwierdził Thjostolf. – Widać i im ckni się wciąż w jednym miejscu siedzieć. Choć są i takie, co po kilkadziesiąt lat się nie ruszają. Dlatego „oddech smoka” to rzadka sprawa. A dzieciarnia, wiadomo, łasa na wszelkie baje, którymi karmią ją babki.

            Starzec długo przyglądał się ogonowi żmija. Popadł w tak głęboką zadumę, że nawet bracia, gadatliwi, od kiedy wrócili do ojczyzny, zamilkli. Rozmyślał o żmijach i o tym, co robią w Morklandzie. Nigdy o czymś takim nie słyszał, było więc wielce prawdopodobne, że dotychczas nic takiego się nie zdarzyło. Bracia z Kweldu twierdzili, że ten stan rzeczy trwa od setek lat. Jednak na pytanie, dlaczego tak jest, nie potrafili udzielić odpowiedzi. Jeżeli ktoś ją w ogóle ją znał, był to zapewne Skarphedin, król Morklandu.

*

            Wieść o przybyciu Świtarza rozeszła się po kraju lotem błyskawicy. Mieszkańcy wiosek i miasteczek, które mijali, tłumnie wylegli na drogi, by się Dziadkowi Świtowi przyglądnąć i pokrzyczeć na cześć bohaterów, który go do Morklandu sprowadzili. Świtarz szybko jednak zauważył, że oprócz radości, wielu lęka się tego, co ze sobą przynosi. Zmian, których bojaźliwsi woleliby uniknąć. Co bowiem z mrocznicami, które rosną jeno w ciemności, a przysmak to nie lada? Co ze zwierzętami, co żyły dotychczas tylko w mroku? A wreszcie, co z ludźmi?

            Czy nie zemszczą się bogowie, jeżeli Świtarz użyje swych zdolności? Czy żmijowie nie przybyli tu z ich rozkazu? Tak mówili niektórzy żercy, zwłaszcza niezbyt radzi absolutnym rządom Skarphedina. Co prawda wygłaszali swe poglądy, kryjąc się po chramach i kącinach, ale lud nadstawiał uszu i niepokoił się.

- Żmijowie to kara za wasze grzechy! – Wołali. – Nie lza na własną rękę skracać dopustów zesłanych przez bogów!

            Drudzy oponowali, że skoro Świtarz pozwolił odnaleźć się poza światem i przybył, niechybna w tym ręka nieśmiertelnych.

- Skończył się czas pokuty! Dziadek Świt zdejmie klątwę z Morklandu! Nastaną czasy dobrobytu i szczęścia!

            Świtarz z uwagą przyglądał się ludziom żyjącym w mroku. Thjostolf i Thorolf, którzy przybyli do jego samotni, pokonawszy Morze Zmierzchu i niezliczone pułapki, którymi się otoczył, byli ludźmi śmiałymi i obytymi w świecie. Często podróżowali do ościennych krajów jako wysłannicy króla Morklandu. Światło nie było dla nich niczym niezwykłym. Jednak wieśniacy, którzy nigdy nie ruszali się z rodzinnych wiosek dalej niż na jarmark w pobliskim miasteczku i w całym swym życiu nie oglądali słońca, bardzo różnili się od braci z Kweldu. Nie tylko fizycznie – bladością cery podobną śmierci i dużymi oczami o przezroczystych tęczówkach, ale przede wszystkim psychicznie. Obca im była szaleńcza odwaga wilków z Kweldu, którzy nie znali, co to strach. Choć niby Dziadek Świt wiedział, że Thjostolf i Thorolf to bohaterowie, elita wojowników Morklandu, huskarlowie Skarphedina, to jednak nie zdołał uniknąć gorzkiego smaku rozczarowania.

            Z każdym dniem narastał w nim niepokój. Zaczął śnić. Z początku powitał marzenia senne jak dawno niewidzianego przyjaciela. Gdy przebywał poza światem, nie nawiedzały go żadne sny. To była konsekwencja odejścia z rzeczywistości ludzi. Wracając, coraz bardziej się do nich upodabniał. Sny wróciły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale nie jako jasne, klarowne wizje, z których Świtarz mógłby odczytać przyszłość. Nie. Strzępki, okruchy wydarzeń, odbicia w lustrach. Widział kręgi rozchodzące się po wodzie, ale nie znał kamienia, który je wywołał. Wyczuwał nienawiść sięgającą poza śmierć i zemstę – dwa uczucia, które na tym świecie są zdolne opanować wszystkie stworzenia.

*

            Alster, stolica Morklandu, był ludnym miastem, nad którym górował zamek króla. Grube mury z czarnego kamienia, potężne baszty, maszkarony, a wszystko okopcone dymem setek pochodni, które bez ustanku oświetlały ulice. Świtarz wzdrygnął się mimo woli, patrząc na budowlę, która zdawała się wzniesioną z mroku. Ogromnych rozmiarów maszkarony umieszczone na reliefach miały odstraszać od siedziby króla złe moce, ale budziły dreszcz przerażenia. Co innego bowiem patrzeć na straszydła w świetle dnia, a co innego obserwować je spowite setkami cieni i półcieni, wśród których kamień zdaje się nabierać pozorów życia.

            Położone u stóp królewskiego zamku ambasady państw ościennych, wywierały równie ponure wrażenie. Skierowanie na placówkę do Alsteru traktowano niemal jak zesłanie i dowód popadnięcia w niełaskę. Bajkami o potworach ulęgniętych w mrokach Morklandu piastunki karmiły dzieci jak świat długi i szeroki. Nic dziwnego, że w bliskości siedziby Skarphedina butni na oświetlanych blaskiem słońca ojczystych dworach notable, szybko pokornieli i wyzbywali się niezdrowych ambicji. Po powrocie do domu potrafili docenić jego uroki, często wycofywali się z polityki i dożywali resztki swych dni w drewnianych dworach, grzejąc stare kości do słońca. A wspomnienie mrocznego królestwa zdawało się tylko złym snem.

            Potężne, kamienne mury otaczające stolicę wzniesiono dawno temu, ale Skarphedin dbał, by nie uległy zniszczeniu. Co prawda, bardziej chodziło mu o prestiż, niż o rzeczywiste zagrożenie. Powiadano, że w mrokach Morklandu potrafią żyć tylko rdzenni mieszkańcy tych ziem. Po co więc je podbijać?

            Morklandczyków ceniono jednak jako najemników. Thjostolf i Thorolf nieraz opowiadali o wyprawach, w których uczestniczyli nie jako szeregowi żołnierze, lecz dowódcy. Raz nawet Thorolf ubił hydrę i w nagrodę miał otrzymać królewnę za żonę.

- Gdym przyszedł do zamku upomnieć się o zapłatę – opowiadał wojownik, nie mogąc powstrzymać śmiechu – panna zemdlała na wieść, że wybawił ją Morklandczyk. Jako że brzydka była jak noc, tom z tej części nagrody chętnie zrezygnował. I jeszcze szlachetność moją podnoszono, żem nie chciał panny do niczego przymuszać. Skald Bur piękną pieśń o tym napisał. Oj niemało łez dziewki przy niej wylewają. Obaczycie w Alsterze, gdy Bur ją wam zaśpiewa! Bo skald to nad skaldami!

*

            Od kiedy Świtarz wjechał do stolicy i ujrzał czarny zamek, jego niepokój rósł. Uporczywie napływały wspomnienia nocnych koszmarów.

            Skąd u mnie takie myśli? – Dziwił się sam sobie, jadąc wąskimi, brukowanymi uliczkami wśród wiwatujących tłumów, do zamku Skarphedina. Jego umysł musiał podświadomie łączyć te sprawy. I na pewno nie było w tym żadnego przypadku. W Przystani z łatwością uchwyciłby nić, która je spajała, tutaj jednak był o wiele bardziej człowiekiem niż tam.

            Pogrążony w zadumie, z roztargnieniem odpowiadał na powitania, jakby od niechcenia spożył chleb i sól, obojętnie wysłuchał mów, zupełnie nie zwracając uwagi na pochlebstwa. Po prawdzie, Świtarz w ogóle ich nie usłyszał. Bracia z Kweldu wymieniali zdumione spojrzenia. Takiego Dziadka Świta jeszcze nie znali. Czasem nawet wydawał im się zbyt prostoduszny, zbyt życzliwy – ot, staruszek mądry doświadczeniem. A tu proszę, odmienił się jak na zawołanie! I to w najodpowiedniejszej chwili.

- Całe szczęście – mruknął Thorolf do brata, pilnując, by nikt postronny nie usłyszał jego słów. – Inaczej jeszcze gotowi zakrzyknąć, iż nie jest on prawdziwym Świtarzem.

- Dumny pan – stwierdził głos za ich plecami.

            Bracia odwrócili się jak na komendę. Twarze im stężały od powstrzymywanego gniewu, ręce mimowolnie szukały mieczy u boku. Mężczyzna doskonale widział ich niechęć, ale nie zamierzał ustąpić pola. Nie teraz. Musiał jak najszybciej uświadomić wilkom z Kweldu, że ich triumf niewiele zmienia. Zgasić ducha we wrogu, zanim uwierzy we własną siłę. Gdy parę dni temu szpiedzy donieśli o pojawieniu się braci w stanicy, i to w towarzystwie Świtarza, nie wierzył własnym uszom. Niemal natychmiast pobiegł do Skarphedina, a gdy król potwierdził nowinę, zamknął się w swej prywatnej komnacie. Nawet Zorza nie śmiała doń przystąpić.

 

 

            Rozmyślał całą noc, a pół–nocą ukazał się spokojny i opanowany jak zawsze. Nie zwykł się poddawać. Nigdy. A w tej batalii może i przegrał bitwę, ale nie wojnę. Przywdział maskę życzliwości i sycił oczy zaskoczeniem braci z Kweldu.

- Cieszę się, że wróciliście w dobrym zdrowiu – powiedział, od niechcenia bawiąc się ciężkim, złotym łańcuchem, ostatnim podarunkiem od Skarphedina.

- Nie tak łatwo wyprawić nas na drugi świat – warknął popędliwy Thorolf, a w jego oczach zalśniły iskry gniewu.

- Mam nadzieję, że twoja rodzina pozostaje w dobrym zdrowiu, hrabio? – Wtrącił się szybko Thjostolf, podejmując banalną dworską konwersację. Niespokojnie zerknął na brata. Znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że jeszcze chwila i rzuci się Gyrdowi do gardła, nie bacząc na konsekwencje.

- Dziękuję, wszyscy zdrowi – odparł niedbale Gyrd, wpatrując się uporczywie w Thorolfa. – Mam też pewne wieści z Kweldu. Thorhilda również pozostaje w dobrym zdrowiu. Jak mniemam, raduje was ta informacja?

- Niepomiernie, hrabio – Thjostolf znów uprzedził ripostę Thorolfa. Dworacy zaczynali im się przyglądać, poszeptywać między sobą.

- Iście jak wilki wyglądają…

- Thorolfa zaraz krew zaleje…

- Ho, ho, niegłupi hrabia Puranu, niegłupi. Wspomnicie moje słowa.

- Jak to? Przecież wilki wygrały. Świtarz przybył!

- Owa, zobaczym jeszcze, kto wygrał, a kto przegrał. Powiadam wam, tak czy siak, Gyrd nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Obaczycie.

- Zakład, hrabio?

- Przyjmuję. Warunki?

- Ciszej!

*

Dziadek Świt ocknął się z zadumy na widok wspaniałych poroży, zdobiących ściany korytarza, którym prowadzono go do króla. Ogromnych, rozłożystych i oczywiście czarnych jak noc. Połyskiwały głębią wypolerowanego obsydianu. Nie należały do żadnego ze zwierząt, zwykłego lub magicznego, które by Dziadek Świt znał. Ucieszył się jak dziecko – jednak świat przygotował dla niego parę niespodzianek. Zaintrygowany, chciał od razu zapytać o niezwykłe stworzenie braci z Kweldu, najbliższe mu teraz istoty ludzkie. Inni, których znał, od wieków już nie żyli, po ich kościach nie został nawet proch. Imiona zaginęły lub przetrwały tylko w kronikach, puste i nic nie znaczące.

            Zatrzymał się w pół kroku, wzbudzając niepokój prowadzącej go świty. Obejrzał się za siebie. Bracia z Kweldu stali naprzeciw eleganckiego mężczyzny w doskonale skrojonym kaftanie z błękitnego jedwabiu, na którym lśnił wyszyty złotymi nićmi herb – półksiężyc. Nie potrzeba było tak wielkiego doświadczenia, jakim dysponował Świtarz, by dostrzec, jak bardzo rozmawiający ze sobą mężczyźni się nienawidzą. Widział naprężone mięśnie Thorolfa, który nie potrafił opanować wściekłości, schować jej w sobie. Gniew Thjostolfa był ukryty, ale Świtarz poznał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że jest on równie silny.

            Nie dbając o wrażenie i komentarze, jakie wywoła, zawrócił w stronę braci. Dostrzegli go dopiero wtedy, gdy ujął ich pod ręce. Pełne światła spojrzenie Świtarza skrzyżowało się z wyzywającym, wężowym wzrokiem mężczyzny w błękitnym kaftanie. Nieznajomy zatoczył się jak od potężnego ciosu, z trudem utrzymał na nogach, ciężko łapiąc ustami powietrze. Dworzanie zauważyli, że coś się stało, zamiast głośnych rozmów rozległy się trwożne szepty. Świtarz zmarszczył brwi, niezadowolony. Było już jednak za późno. Nieświadomie wplątał się w sytuację, której do końca nie pojmował. Nie mógł się już wycofać. Musiał odegrać swoją rolę. Z każdym oddechem coraz bardziej ludzki.

- Chodźcie – zwrócił się do Thorolfa i Thjostolfa. Głośno, by wielu mogło go usłyszeć. Ostentacyjnie ignorował mężczyznę w błękicie, którego policzki pokrył ciemny rumieniec. – Król nas oczekuje. Nie każmy mu czekać.

            Bracia nie mieli wyboru. Świtarz niemal siłą pociągnął ich za sobą. Dworacy rozstępowali się przed nimi. Miny mieli nietęgie i uważali, by nie spojrzeć w oczy niezwykłego gościa.

- Opowiecie mi o nim – powiedział cicho Świtarz. – Wszystko. Ale po audiencji.

- Po audiencji? – Uśmiechnął się niespodziewanie Thorolf. – Może być z tym problem.

Nim Świtarz zdążył zapytać, co wilk ma na myśli, gwardziści w srebrno – czarnych barwach Morklandu, elitarne niedźwiedzie, pchnęli ciężkie, wykonane z czarnego drewna odrzwia, prowadzące do sali wspartej na wysokich, rzeźbionych w kształt drzew, kolumnach. Większość pomieszczenia zajmowały ustawione w podkowę stoły, przykryte białymi obrusami. Naprzeciw wejścia znajdował się wykuty z onyksu tron. Na dźwięk otwieranych wierzei podniósł się z niego niepospolicie wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna. Jego twarz znamionowała człowieka pewnego siebie, bladoniebieskie oczy patrzyły śmiało i przenikliwie. Bujne, jasne włosy utrzymywała we względnym ładzie złota obręcz. Ubrany był w czarny kaftan, obramowany srebrnymi sznurkami. Długi, bogato obszyty guzami królewski płaszcz opadał mu do stóp.

            Aby podejść do króla, musieli przedefilować niemal przez całą długość sali. Towarzysząca im świta rozproszyła się, zajmując wyznaczone wedle godności miejsca, mieszając z oczekującymi na ich powrót kobietami. W powietrzu unosił się ciężki aromat perfum, mieszały się wonie jaśminu, fiołków, róż i piżma, oraz inne, mniej wyraźne nuty, których Świtarz nie potrafił rozróżnić. Damy dworu na tę okazję przywdziały najlepsze, może specjalnie uszyte w pośpiechu suknie. Dominowały srebrne robrony z czarnymi dodatkami, choć co młodsze panny pozwoliły sobie na większą ekstrawagancję. Wszystkie jednak, równie zaciekawione, wlepiały oczęta w Dziadka Świta, wypytując o niego siedzących obok mężczyzn, którzy przywiedli go do sali.

            Thjostolf i Thorolf nadal mu towarzyszyli. Świtarz nie pozwolił im się wycofać. Spokojny Thjostolf uśmiechał się, kiwnięciem głowy witając znajomków i rodowych. Wzrok Thorolfa przyciągały co młodsze i ładniejsze damy. Po niedawnej wściekłości nie zostało ani śladu. Minęła jak wiosenna burza.

            Gdy doszli do głównego stołu i oczekującego na nich Skarphedina, gwar na sali ucichł, jakby ucięty nożem. Król, obserwujący bacznie Dziadka Świta, przemówił:

- Witam was w Alsterze w imieniu swoim i moich poddanych. Radzi jesteśmy z waszego przybycia. Wiemy, kto to sprawił i zapewniamy, że nie ominie was nagroda – zwrócił się do Thorolfa i Thjostolfa. – Zajmijcie należne wam miejsce.

            Wilki z Kweldu ukłonili się i odeszli do pustych krzeseł pozostawionych przy stole zaraz obok królewskiego podwyższenia.

- Raczcie mi uczynić ten zaszczyt i usiądźcie po mej prawicy – rzekł król do Dziadka Świta.

- Niech tak będzie- odpowiedział krotko Świtarz, wspiął się na podwyższenie i zatonął w miękkim fotelu, wymoszczonym poduszkami.

- Ucztujmy i radujmy się! – Skarphedin zaklaskał w ręce, dając znak do rozpoczęcia biesiady.

            Służba zakrzątnęła się żywo, wnosząc tace z potrawami oraz rozlewając wino do kielichów. Woń przygotowanych dań mile połechtała nozdrza Świtarza. Uzmysłowił sobie, że jest naprawdę głodny. Jedząc, bacznie obserwował salę, szukając mężczyzny, który ośmielił się rzucić wyzwanie wilkom z Kweldu w dniu ich triumfu. Nigdzie go jednak nie było.

            Za to Thjostolfa i Thorolfa widział jak na dłoni. Gdy nasycono pierwszy głód, każdy ucztował, jak mu było najprzyjemniej, więc gwar rósł. Do braci podchodzili różni ludzie, przepijali, wznosili toasty. Nie tylko kielichami, ale także pojemnymi rogami, pucharami, czarami i roztruchanami. Nie lza było nikomu odmówić, a wilki wcale się nie wymigiwali i gorliwie spełniali wszystkie toasty. O poważnej rozmowie z nimi po uczcie Świtarz mógł zapomnieć.

            Ukradkiem spojrzał na króla. Jego kielich był pusty. Na początku uczty spełnił jeden toast za Świtarza i wilków z Kweldu, potem popadł w ponurą zadumę. Dziadek Świt nie przerywał królewskiego milczenia, ale głowił się, co ono może oznaczać.

            Tymczasem uczta trwała w najlepsze, niektórzy biesiadnicy nie wytrzymywali już jej trudów, zasypiając przy stole lub lądując pod nim, ale pozostałych nie zniechęcało to ani trochę. Z podwójną gorliwością spełniali toasty, a damy zaczęły powoli wymykać się z przyjęcia. Bracia z Kweldu wodzili rej, opowiadając niestworzone historie o swych przygodach.

            Świtarz ziewnął mimo woli. Nagle poczuł się bardzo, bardzo stary. Skarphedin zareagował natychmiast.

- Wybaczcie moje milczenie – dal znak podczaszemu, by napełnił kielichy. – Uczta dopiero się zaczyna.

- Nie chciałbym was obrazić, ale pragnę udać się na spoczynek. Poważne rozmowy odłóżmy na później.

- Tak długa podróż każdego mogła zmorzyć – odpowiedział król, ostrożnie dobierając słowa.

- Nie ich – Świtarz ze śmiechem wskazał na bawiących się w najlepsze wilków z Kweldu.

- O tak – król również się uśmiechnął, ale zaraz spoważniał. – Pozwólcie, że godnie was pożegnamy. To w końcu uczta na waszą cześć.

            Skinął na herolda, który zaczął uderzać laską o podłogę. Po chwili większość głów zwróciła się w stronę króla i jego gościa. Wiadomość o odejściu Dziadka Świta nie wywarła większego wrażenia na mocno już pijanych biesiadnikach. Świtarz życzył im udanej zabawy i prowadzony przez marszałka udał się do przeznaczonej dlań komnaty. Niedługo po nim ucztę opuścił Skarphedin.

*

            Dopiero kiedy Świtarz znalazł się w ciszy własnej komnaty, zostawiony sam sobie, rozbolała go głowa. Wieki już minęły od czasu, gdy uczestniczył w podobnej uroczystości. Po raz pierwszy pożałował, że przychylił się do prośby wilków z Kweldu i opuścił Przystań, nad którą nie miał władzy czas. Jednak nie potrafił oprzeć się życzeniu Thjostolfa i Thorolfa – wyzwoleniu Morklandu spod władzy mroku, bodajże na chwilę, na jeden brzask. Świtarz potrafił sprowadzić dzień, ale nie ukrywał, że nie ma władzy nad żmijami. Znał te dumne i mądre istoty. Po cichu liczył, że zdoła się z nimi porozumieć i pozna motywy ich postępowania. W ślepą nienawiść żmijów przeciw Morklandowi nie wierzył. Ludzie sądzili podług siebie, a te istoty były na to zbyt mądre. Coś dziwnego musiało się stać w Morklandzie.

            Pożałował, że w jego komnacie nie ma okna. Zapytany o to marszałek wyjaśnił, że zamurowano wszystkie okna w pokojach gościnnych. Przyjezdni źle się czuli, ciągle mając przed oczami panujący na zewnątrz mrok. W środku, zamknięci w czterech ścianach, mogli przynajmniej na chwilę o tym zapomnieć.

            Świtarz zapatrzył się w ogień, łapczywie pożerający polana. Dusze braci z Kweldu były stworzone na jego podobieństwo. Dlatego im zaufał i porzucił Przystań. Jednak dziwne zachowanie króla budziło podejrzenia. Nie sprawiał wrażenia szczęśliwego władcy, który lada dzień może zdjąć klątwę ze swojego kraju. Czy wilki z Kweldu coś przed nim ukryli? Czuł, że kluczem do rozwiązania zagadki jest mężczyzna noszący herb półksiężyca. Musi jednak postępować ostrożnie. Na dworze w Alsterze istnieją siły, które nie są przychylne Thjostolfowi i Thorolfowi, a Świtarz mimo wszystko czuł się za nich odpowiedzialny. Nie powinien narażać braci, zanim nie uzyska pełnego oglądu sytuacji. Pierwszy krok to wybadanie Skarphedina.

            *

Nazajutrz król przyjął Świtarza w przytulnym gabinecie, którego ściany zasłaniały regały wypełnione zwojami i kamiennymi tabliczkami, kolorowe mapy i arrasy. Na środku stał potężny, dębowy stół. Umieszczony na nim siedmioramienny, srebrny kandelabr był prawdziwym dziełem sztuki. Skarphedinowi towarzyszył tylko siwowłosy mężczyzna, którego król przedstawił jako Ulfa, Podkomorzego.

- Możemy przy nim rozmawiać zupełnie swobodnie – zapewnił władca. Na jego twarzy malowało się zakłopotanie, które nadaremnie próbował ukryć. Nie chciał tej rozmowy. Dziadek Świt postanowił przejąć inicjatywę.

- Przejdźmy do rzeczy, Skarphedinie – powiedział. – Jak to się stało, że żmijowie obrali sobie za stałe siedziby chmury nad Morklandem? Dlaczego tak postąpili? To rzecz bez precedensu.

- Niestety, ani ja, ani nikt z obecnie żyjących nie potrafi wam odpowiedzieć – rzekł z zadumą król. – To było tak dawno, wieki temu… pamięć ludzka jest krucha i ulotna. Pozostały tylko legendy, ale czy można im wierzyć?

- W każdej legendzie tkwi ziarno prawdy. Chętnie ich wysłucham.

- Nie są zbyt interesujące – powiedział z wyraźną niechęcią król. – Poszczególne wersje różnią się od siebie, ale niezmienny jest motyw kary. Tak przynajmniej tłumaczą to nasi żercy.

- Skoro nastąpiła kara, musiała być i wina? – Dociekał Świtarz, czując, że być może uchwycił odpowiednią nić wydarzeń.

- To akurat nie jest do końca jasne. Panowanie Adala I o wiele mówiącym przydomku Krwawy Topór to nie były łatwe lata dla Morklandu. Królestwo atakowały hordy barbarzyńców z północy, potwory lęgły się na pobojowiskach, karmiąc do syta ludzkim strachem i nienawiścią. Adal próbował za wszelką cenę utrzymać porządek, bunty topił we krwi… Ocalił Morkland, ale kraj pogrążył się w mroku. Takim zapamiętała go legenda.

- Kiedy to było?

- Strasznie dawno temu – westchnął Skarphedin, oglądając się na podkomorzego, który usłużnie podpowiedział:

- Jakieś 550 – 600 lat temu. Tak datują nasi kronikarze, ale to czasy mityczne. Mało jest źródeł pisanych, tylko to, co przetrwało w ludzkich opowieściach. Takie tam, ot, bajania. Trudno odróżnić ziarno od plew. Jedno tylko wydarzenie historyczne z tego okresu jest pewne. Oprócz pogrążenia w mroku.

- Jakież to?

- Przeniesienie stolicy Morklandu z Puranu do Alsteru.

- Puran? A gdzież to? – Uwadze Świtarza nie uszedł fakt, że gdy padła nazwa „Puran”, król drgnął niespokojnie.

- Trzy dni drogi stąd na północ. To warownia położona w Szarych Górach.

- Może tam ocalało coś na temat zagadki przybycia żmijów?

- Nie sadzę – Skarphedin i podkomorzy wydawali się zaskoczeni takim przypuszczeniem. – Królewską bibliotekę i archiwa przeniesiono tutaj, do Alsteru. Myślę, że gdyby purańscy kronikarze coś odkryli, nie omieszkaliby się tym pochwalić przed uczonymi ze stolicy.

- Ulfie, sprowadź hrabiego Gyrda z Puranu. Niech rzuci światło na te sprawę. W końcu powinien być najlepiej zorientowany w sprawach swojego miasta.

            Podkomorzy skłonił się i wyszedł. Gdy jego kroki ucichły w korytarzu, Skarphedin pochylił się nad stołem, mierząc wzrokiem starca.

- Świtarzu, jeżeli mam być z wami szczery, nie podoba mi się to śledztwo.

- Nigdy nie podejmuję pochopnych decyzji – odparł Dziadek Świt, wpatrując się w błyszczące zniecierpliwieniem oczy króla. – Możecie zaufać mojemu doświadczeniu. Żmijowie nie przybyli tutaj bez powodu. Muszę wiedzieć, dlaczego tu są, zanim sprowadzę świt. Inaczej mogę napytać biedy całemu Morklandowi.

            Król wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po izbie. Teraz żałuje, że wysłał po mnie Thjostolfa i Thorolfa – pomyślał Świtarz. – Chce, bym sprowadził świt, ale możliwe konsekwencje tego zdarzenia wcale go nie obchodzą.

Skarphedin zatrzymał się, popatrzył uważnie na swego gościa. Wyczuwał ukrytą pod niepozorną ludzką powłoką moc. Siłę spokoju, opanowanie i rozsądek. Nigdy nie znalazł się tak blisko równie potężnej istoty. Zapragnął zwierzyć mu się ze wszystkiego, co go gnębi. W pełnych światła oczach wyczytał zachętę.

Skrzypnęły drzwi. Skarphedin wyprostował się dumnie. Niewypowiedziana chwila szczerości bezpowrotnie minęła. Już nie ten czas, nie to miejsce. Do komnaty wszedł Ulf w towarzystwie mężczyzny noszącego herb półksiężyca.

- Gyrd, hrabia Puranu, królewski doradca – podkomorzy dokonał prezentacji.

Gyrd skłonił się nisko, Świtarz odpowiedział lekkim skinieniem głowy. Czuł niechęć do tego elegancko i dostatnio ubranego mężczyzny o wypielęgnowanych dłoniach.

- Spotkaliśmy się już – powiedział Świtarz, lustrując twarz hrabiego, by odszukać ślady strachu. Niczego jednak nie dostrzegł. Gyrd wybornie się maskował.

Płomienie świec zafalowały bez żadnej widocznej przyczyny. Podkomorzy głośno przełknął ślinę. Skarphedin sprawiał wrażenie osoby, która choć wszystko widzi, niczego nie pojmuje.

- Tak – Gyrd doskonale panował nad głosem.

- Na uczcie was jednak nie dostrzegłem – Świtarz nie mógł się powstrzymać przed zadaniem tego pytania, choć był świadom, że popełnia błąd. Odsłania się. Z drugiej strony dobrze, by król wiedział, ile znaczą dla niego wilki z Kweldu. Bo nie wątpił, że po jego wyjściu Gyrd opowie królowi o incydencie, jaki miał miejsce przed ucztą. Póki co, hrabia Puranu nie odkrywał kart.

- Wybaczcie, nie mogłem w niej uczestniczyć, mimo najszczerszych chęci. Zmogła mnie dziwna słabość.

            Och, ty bezczelny łgarzu – pomyślał Świtarz. – Na twoją prośbę z pewnością bym nie przybył do Morklandu.

- Zaprosiliśmy cię tutaj Gyrdzie jako hrabiego i zarządcę Puranu – król zdecydował się wtrącić do rozmowy, która wyraźnie zmierzała w niepomyślnym kierunku. – Naszego gościa interesuje to miasto.

- Z chęcią odpowiem na wszystkie pytania – zapewnił gładko Gyrd.

- Chcę dostępu do biblioteki w Puranie, zwłaszcza zapisków, kronik i dokumentów z czasów, gdy miasto przestało być stolicą, a do Morklandu przybyli żmijowie.

- To mnóstwo papierów. Nie da się ich dostarczyć, ot tak, do stolicy.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Osobiście udam się do Puranu.

*

            Król przystał oczywiście na propozycję Świtarza, który nie zwlekał i postanowił wyjechać nazajutrz, w pierwszej godzinie pół – nocy. Gyrd dostarczył glejt zapewniający Dziadkowi Świtowi wgląd we wszystkie dokumenty, znajdujące się w archiwach i bibliotekach Puranu. Skarphedin dodał od siebie doborową eskortę złożoną z kilkunastu Niedźwiedzi.

            Świtarz pragnął, by pojechali z nim bracia z Kweldu, ale ci niespodziewanie dla niego odmówili.

- Nie możemy pojechać do Puranu – niechętnie wyjaśnił Thjostolf. – To dla nas niemal pewna śmierć. Do tego niegodna mężczyzny. Nie w boju, ale od trucizny, noża w plecy czy kamienia, który przypadkowo spadnie z dachu akurat na nasze głowy.

- Żaden kamień nie spada przypadkiem na czyjąś głowę – mruknął Świtarz.

- To prawda. Gyrdowi wystarczy jednak bodaj cień wątpliwości, by wyłgać się przed królem.

- Chyba nie przepadacie za sobą, co?

            Dotychczas milczący Thorolf poderwał się na równe nogi.

- To żmija – warknął. – Opętał króla.

- Zamknij się – uciszył brata Thjostolf. – To nasze sprawy.

- Chyba już nie tylko wasze – uśmiechnął się lekko Świtarz. – Wziąłem tak jakby waszą stronę, wiec chyba mam prawo wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

- Przepraszam. Wybacz – Thjostolf odetchnął głęboko. – Po prostu nie chciałem was w to mieszać. Bo… Tu nie chodzi tylko o sprowadzenie do Morklandu świtu. Nie powiedzieliśmy ci całej prawdy, bo baliśmy się, ze wtedy odmówisz. Wybaczysz nam?

- Co ukryliście? – Zapytał Dziadek Świt.

- Idzie jak zwykle o niewiastę – burknął Thjostolf. – Naszą młodsza siostrę, Thorhildę. Miała zostać królową Morklandu. Nie przymuszaliśmy jej, niech mnie żmije pożrą, jeżeli kłamię!

            Uderzył się w pierś.

- Thorhilda kochała Skarphedina – wtrącił Thorolf. Wciąż nie mógł mówić o tym spokojnie. – A on kochał ją.

- Jak się okazało, do czasu. Tuż przed zaręczynami pojawił się w zamku hrabia Puranu z córką, Zorzą. No i się zaczęło. Skarphedin zakochał się z miejsca, odesłał zhańbioną Thorhildę do domu w Kweldzie. Ona… bardzo to przeżyła. Oszalała. Musieliśmy zamknąć ją w wieży pod czujnym okiem rodowych, żeby nie zrobiła krzywdy sobie i innym.

- Nie było nas wtedy w Morklandzie – podjął Thorolf, zacisnąwszy szczęki. Jego twarz płonęła. – Gdybyśmy byli, Gyrd przypłaciłby swe intrygi życiem.

- Zorza zażądała prezentu ślubnego. Świtu nad Morklandem. Gyrd tak poprowadził sprawę, że król wyznaczył nas do wypełnienia tego zadania. Od kiedy bowiem ujęliśmy się za siostrą, popadliśmy w niełaskę. Gyrd umyślił sobie, że w ten sposób pośle nas na pewną śmierć. A my nie mogliśmy odmówić wypełnienia rozkazu króla. To się hrabia zdziwił naszym powrotem! Zorza jest bardzo młoda, Skarphedin może się nią łacno znudzić, porzucić, a wtedy Gyrd straci wpływy na dworze. Ma tu wielu wrogów.

- Taka jest cala prawda, Świtarzu.

*

            Nagły podmuch wiatru zrzucił kaptur z głowy starca. Pospiesznie naciągnął go z powrotem. Im wyżej się wspinał, tym chłód był dotkliwszy. Ubrał się ciepło, ale nie udało mu się ochronić przed zimnem.

            Wędrował powoli, często odpoczywał. Gdy natrafił na półkę skalną, tonącą w bladych zarzyczkach, również zatrzymał się, by zaczerpnąć oddechu. Płomień pochodni lśnił, rozpraszając panujący dookoła mrok. Niedaleko na północ zwisał złoty ogon żmija. Największego, jakiego dotychczas widział.

            Wpatrywał się zafascynowany w płonące ogniem łuski, o których powiadano w Morklandzie, że spełniają trzy życzenia. Świtarz uśmiechnął się do swoich myśli. Gdyby tak naprawdę było, żmijowie dawno temu opuściliby legowiska nad królestwem Skarphedina.

            Uprzedzano go, że w archiwach Puranu nie znajdzie niczego ciekawego, że to, co było, zanim żmijowie zaczęli zagarniać dla siebie promienie słońca nad Morklandem, utonęło w pomroce dziejów. Minęło, trawą zarosło. Rzeczywiście, stare kroniki i zapiski nie dostarczyły żadnych odpowiedzi.

            Zaspokoił jednak ciekawość w nieco innym temacie. Zobaczył córkę Gyrda, Unn o przydomku Zorza. Musiał przyznać, że jest piękna jak obraz – z ogromnymi, ciemnoniebieskimi oczami i burzą czarnych włosów, tak rzadko spotykanych w Morklandzie. Jednak patrząc w oblicze Zorzy, znienacka ogarnęło go przekonanie, że jest to twarz odwiecznie umarła. Chodzący trup. Aż drgnął, zaniepokojony myślą, która napłynęła nie wiadomo skąd, z nieludzkiej części jego natury.



   Zorza wyjeżdżała do stolicy, by rozpocząć przygotowania do weselnej uczty. W jej orszaku panowało zamieszanie, gwar i rwetes. Tylko Unn wydawała się spokojna. Milczała, pogardliwie krzywiąc usta, jakby sprawy tak przyziemne w ogóle nie docierały do jej świadomości.

            Gnijąca twarz dziewczyny nawiedzała Świtarza w snach. Nie przespał spokojnie ani jednej nocy w Puranie. Próbował odgadnąć znaczenie niejasnych, mglistych wizji, ale nic z tego nie wychodziło. W jednym z koszmarów zobaczył Puran sprzed wieków, jeszcze stolicę Morklandu, gdyż na wieży powiewała królewska stanica. Widział gród z góry, jak na dłoni. Otaczała go nienazwana groza, kokon szarości, cieni i półcieni, czyhających na jego zgubę.

            Obudził się z niespokojnie bijącym sercem. Dotknął tajemnicy. Nie zdradzając nikomu, dlaczego to robi, wspinał się po setkach schodów na najwyższą wieżę purańskiego zamku, skąd obserwował miasto. To ze snu różniło się znaczenie od obecnego. Po pierwsze, ciemność rozświetlona setkami pochodni utrudniała orientację, mamiła wzrok. Po drugie, większość budynków, które zobaczył we śnie, już nie istniała, lub zmieniła się tak bardzo, że z trudem mógł je rozpoznać. Ale nie, nie tu tkwiła tajemnica. Wiedział, że odkryje ją wcześniej czy później. Lepiej jednak, żeby było to wcześniej.

            Olśnienie przyszło jak zwykle niespodziewanie, gdy znużony wielogodzinnym obserwowaniem miasta, podniósł wzrok ku niebu. Wtedy to zauważył. Góra, której nie było w jego śnie, wznosząca się nad Puranem niby ostrzegawczy palec, pogrążająca miasto w mroku.

            - Kamienna Góra – tyle potrafili powiedzieć kronikarze, zachodząc w głowę, czemu Świtarz pyta o podobnie nieistotne rzeczy, zupełnie bez związku ze żmijami. – Zbieranina głazów i tyle.

- Nic na niej nie ma i nigdy nie było – dowodził starszy bakałarz Hreim, o wiecznie zaczerwienionych oczach, do którego odesłali bibliotekarze dociekliwego Świtarza. – Nikt tam nie chodzi, bo i po co?

            Koniec końców, wcale nie od bibliotekarzy, ale od służby, dowiedział się, że dzieci miejscowej biedoty znają ścieżkę na szczyt góry. Przyprowadzony przed oblicze Dziadka Świta, zarumieniony malec z umorusaną buzią, wpatrywał się z zachwytem w starca.

- Czy to prawda, Dziadku, że sprowadzicie dzień i przegonicie żmijów? – Zapytał z przejęciem.

            Hreim już uniósł rękę, by wymierzyć dzieciakowi policzek za zuchwalstwo, ale Świtarz ubiegł go.

- Ostawcie. Nie trzeba. Chcę z nim pomówić na osobności.

Hreim zmarszczył brwi, ale nie sprzeciwił się życzeniu gościa. Malec wydawał się zadowolony z takiego obrotu sprawy. Usiadł na wygodnym krześle, nie przestając wiercić jasnymi ślepiami w twarzy Dziadka Świta.

- To jak będzie ze żmijami? – Zapytał raz jeszcze. – Przegonicie ich?

- Niewykluczone – uśmiechnął się Świtarz.

- Wspaniale! – Chłopiec zatarł ręce. – Tak bym chciał zobaczyć niebo, słońce i gwiazdy!

- Musisz mi jednak w tym pomóc.

            Z rozmowy wiele dowiedział się o Kamiennej Górze. Poznał sprawy, na które zamykali uszy ludzie tacy jak Hreim. Malec opowiedział mu o grozie, która spowijała górę. O zniknięciach ludzi, którzy próbowali wydrzeć jej sekrety. O zjawach i palonych przez nie świeczkach, które niekiedy widać było z miasta. O zmowie milczenia. O szeptach. A nade wszystko wyjawił mu, jak dotrzeć na szczyt góry.

            I oto teraz podążam, by poznać jej sekrety – pomyślał, patrząc w ciemność nad głową. Gdzieś tam być może znajdzie odpowiedzi na wiele pytań. Ścieżka oplatała górę w taki sposób, że na przemian widział i tracił z oczu Puran.

            Nagle usłyszał zgrzyt toczących się po zboczu kamieni. Podmuch wiatru zgasił pochodnię i wszystko pogrążyło się w mroku. Ciemności ożyły setką szeptów. Nie czuł strachu. Duchy, zjawy, nawet świeczki i ogniki nie były mu obce. Nie zabiorą mu duszy, bo od dawna jej nie posiada. W razie ataku fizycznego potrafi odpowiedzieć.

            Pierwsza zjawa, utkana z mgły, pojawiła się tuż obok niego i dostojnie usiadła na ogromnym głazie. Z początku niewyraźna, krystalizowała się w miarę, jak Świtarz obdarzał ją swą uwagą. To była niemłoda kobieta o długich, białych włosach, ubrana w prostą suknię koloru wrzosu. Lśniła w mroku.

- Witaj Świtarzu. – Rysy jej twarzy wydały mu się dziwnie znajome.

- Witaj, pani – odpowiedział powściągliwie, usiłując przypomnieć sobie, do kogo podobna jest ta kobieta.

            Nieznajoma krzyknęła niezrozumiale. Ludzie w Puranie zauważyli, że nadciąga wichura. Pospiesznie pochowali się w domach, ryglując drzwi i okna. Kobieta przez chwilę wsłuchiwała się w szalejący żywioł, po czym uniosła ręce. Z ziemi, z kamieni, zaczęły wyłaniać się zjawy. Tylko i wyłącznie kobiety.

            Niebawem utworzyły krąg wokół Świtarza, który przypatrywał im się z uwagą. Wokół nich unosiły się ogniki. W rysach kobiet, w sposobie poruszania się było coś nieuchwytnie podobnego.

- Niepotrzebnie trudziłeś się tak długą podróżą – stwierdziła kobieta we wrzosowej sukni. – I bez twojego udziału Skarphedin sprowadzi do Morklandu świt.

- Zorza – już wiedział, kogo przypomina mu zjawa.  

- Istotnie – kobieta klasnęła w ręce. – Pięknie, prawda?

- Opętałaś ją.

- Owszem. Długo czekałam, by nasycić się zemstą na wiarołomnych Morklandczykach. Byli silni, ale na każdym kamieniu pojawią się w końcu rysy. Takie jak Zorza i jej ambitny ojczulek.

- Kim jesteście?

- Zdradzonymi przez Krwawego Topora.

- Króla Morklandu?

            Potwierdziła skinieniem głowy. Pozostałe kobiety straciły najwyraźniej zainteresowanie rozmową i rozpierzchły się. Pozostał tylko Świtarz i stara kobieta w sukni koloru wrzosu. Dziadek Świt patrzył w jej rozpłomienione radością oczy.

- Chętnie o tym opowiem, Świtarzu. Obserwowałam cię, od kiedy pojawiłeś się w Puranie. Niczego się nie dowiedziałeś, gdyż Morklandczycy wymazali z pamięci to, co nam zrobili. Zapomnieli o masakrze i kamiennym kurhanie, gdzie spoczęły ciała szeptuch.

            Wszystkie zaznały słodyczy zapomnienia – dodała po chwili. – Ja nie, gdyż to moje zaślepienie sprowadziło zagładę na nas wszystkie. Lekkomyślnie złożyłam przysięgę wiarołomnemu królowi. Wyrzekłam się zemsty!

- Przeklęłaś Morkland. Dlatego nie ma w nim świtu.

- Nie, to zupełnie nie tak. Całkiem odwrotnie. To nie ja sprowadziłam ciemność na Morkland. Ja przeklęłam świt.

- Żmijowie chronią te ziemie! – Wykrzyknął w zdumieniu Dziadek Świt. Nie ciemiężcy, lecz wybawiciele.

- Od setek lat, uparciuchy – uśmiechnęła się cierpko. – Nie spodziewałam się po nich takiej wytrwałości. Dotrzymują słowa danego krzywoprzysięzcy. Ale już niedługo.

- Nie sprowadzę świtu do Morklandu. Nie przyczynię się do zagłady mieszkańców.

- Ty nie. Ale umowa ze żmijami może zostać rozwiązana przez potomka królewskiej krwi. Za późno! – Krzyknęła kobieta, widząc, że Świtarz nie zważając na panujące ciemności, zbiega raźno w dół. – Nie zdążysz!

            Nie zdążył.

*

            Kobieta uśmiecha się.

- Czemu zwlekasz? – Pyta. – Istnieje niezawodny sposób. Czyż nie jesteś potężnym królem? Czy żmijowie nie odejdą na twój rozkaz?

            Mężczyzna się waha. Rozum podszeptuje, że gdyby to było takie proste, któryś z jego przodków już by tak postąpił. Żaden jednak tego nie uczynił. Dusza wojownika ostrzega go przed pułapką i tajemnicą. Świtarz zasiał w nim ziarno niepokoju, które teraz kiełkuje, nie pozwalając na podjęcie decyzji.

            Kobieta dostrzega rozterki mężczyzny. Nie zostało jej zbyt wiele czasu. Teraz albo nigdy. Czeka, aż wewnętrzny głos podpowie jej, co należy czynić. Od dawna jest mu posłuszna.

            - W nocy przybyli umyślni – oznajmia nazajutrz zaskoczonemu mężczyźnie. – Przywieźli dar.

            Ma ze sobą księgę, pergamin, bullę – cokolwiek. Cudownie odnalezione świadectwo minionych wieków. Dowód, że jej słowa były prawdziwe. Pieczęć królewska wyklucza fałszerstwo.

            Mężczyzna jest zaskoczony, ale szczęśliwy. Pożąda tej kobiety z każdą chwilą coraz mocniej. Nie zasięga niczyjej rady. Nie ufa własnym przeczuciom, które słusznie go ostrzegają przed tak pochopnym krokiem. Nie czeka na powrót Świtarza.

            Tylko we dwoje wspinają się na najwyższą wieżę królewskiego zamku. Świat tonie w mroku. Mężczyzna nie waha się już. Wykrzykuje rozkaz. Zwalnia żmijów z obietnicy.

            Przez chwilę nie dzieje się nic. Potem zrywa się potężny wiatr. Niebo pęka, umiera wśród huku tak potężnego, jakiego nigdy dotąd nie słyszano w tych ziemiach. Żmijowie spełniają wolę króla, odlatują, jeden po drugim. Spoza ciemności błyska szarość przedświtu.

            To już, zaraz.

Chce spojrzeć na nią. W promieniach słońca.

W ostatnim przebłysku świadomości przychodzi gorzkie zrozumienie. Został oszukany i zdradzony. Co powie przodkom w ciemnych salach?

*

Starzec przymknął zmęczone powieki. Zna schemat tak dobrze, że niemal nie ma wątpliwości, iż właśnie tak to się odbyło. Szeptuchy dopełniły zemsty. Starły Morkland z powierzchni świata. Nieliczni, którzy przeżyli, zejdą do podziemia, ciemiężeni przez obcych. Stworzą własną ideologię, uznają się za naród wybrany. Być może dostaną szansę, by jeszcze raz się odrodzić. Ten schemat wciąż jest możliwy.

Starzec spieszy się, podróżuje niemal bez wytchnienia. W gospodach wrze jak w ulu. Wszyscy rozprawiają o Morklandzie. Nikt jednak nie wie, co się tam naprawdę stało. Królowie posłali ludzi na przeszpiegi, ale żaden jeszcze nie wrócił. Podobno żmijowie odeszli, niszcząc uprzednio Morkland. Podobno zemścili się za sprowadzenie Świtarza. Podobno. Powoli rodzi się legenda.

Na cichego staruszka siedzącego w kącie, nikt nie zwraca uwagi. On również stara się nie rzucać nikomu w oczy. Przemyka niemal niezauważony. Wyczuwa o wiele wyraźniej woń wojny, która niepokoi zwykłych ludzi, choć nie wiedzą, czego się lękają. Upadek Morklandu nie przejdzie bez echa. Sąsiedzi upomną się o żyzne ziemie. Krew znów użyźni pola.

Starzec odczuwa swój wiek z większą mocą niż kiedykolwiek. W snach dręczą go wizje pękającego nieba, złotych żmijów, które mkną ku słońcu i upiornego świtu nad Morklandem. Przerażającej ciszy wyludnionych miast. Kamieni, w które szeptuchy zaklęły dusze. Oko za oko, ząb za ząb.

*

Ostatkiem sił dociera do Przystani. Zanurza się w oczyszczającej mgle bezczasu, która ma moc uleczania. Jednak i tu zostały ślady po braciach z Kweldu. Nie ocalił ich, lecz popchnął ku zagładzie. A przecież wiedział, że nic nie jest takim, jakim się wydaje. Powinien zrozumieć wcześniej.

- Czeka nas sporo pracy – mówi sługom. – Bariery okazały się zbyt słabe. Musimy je wzmocnić, by nie przedarł się przez nikt.

Słudzy biorą się do pracy i nie widzą Świtarza, który w domu wyjmuje z sakwy podróżnej dwa kamienie, czy raczej miniaturowe kamienne rzeźby w kształcie wilków.

 Jako przestrogę.

By pamiętać.

        

             



             

 Autor: Barbara Augustyn
 Data publikacji: 2010-10-10
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 II miejsce w konkursie o Nagrodę Mythai 2010
Świetny klimat, pasjonująca historia... i trochę szczęścia, bo opowiadania nadesłane w 2010 roku miały naprawdę wyrównany poziom.

Urzekająco oryginalna wizja i wciągająca fabuła, dobry styl - jest co poczytać.

Gratulacje. Przy okazji - kałamarz.
Autor: Whitefire Data: 13:03 14.02.11
 Znakomite
Świetne i bardzo wciągające, opowiadanie ma znakomity klimat.Bardzo ciekawie poprowadzona akcja i aż się robi żal że już koniec .
Autor: kero Data: 18:23 16.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 125 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 125 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Granice mego języka oznaczają granice mego świata.

  - Ludwig Wittgenstein
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.