Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 LAMACH SABATCHANI

 

LAMACH SABATCHANI 

Ujadanie psów stawało się coraz głośniejsze. Bieg utrudniały zarośla, które krępowały nogi. Gałęzie obijały i raniły twarz do krwi.

            Pieprzony las! Krzyknął uciekinier, kiedy kolejny raz potknął się i z impetem upadł na ziemię. Wstał i rozpaczliwie ruszył dalej. Wiedział, że nie ma żadnych szans. Psy były za szybkie. Do tego rana na ramieniu była zbyt bolesna. Mężczyźnie udało się usunąć strzałę, ale stracił tak dużo krwi, że przed oczami robiło mu się czarno.

            Nie dam rady, nie dam rady... powtarzał szeptem. Jedną ręką odgarniał gałęzie, drugą trzymał na ramieniu by, choć trochę zatamować krwawienie. Bezsensowny bieg trwał jeszcze kilkanaście sekund. Ostatkiem sił wbiegł na leśną polanę i upadł. Tym razem nawet nie próbował wstać. Wbił palce w mokrą ziemię. Psy były coraz bliżej. Reszta pościgu też. Z trudem obrócił się za siebie. W oddali dostrzegł rozwścieczone zwierzęta. Biegły wprost na niego. Każdemu z pyska toczyła się piana, oczy lśniły nienawiścią. Prześcigały się tak jakby rywalizowały między sobą o to, które z nich pierwsze dopadnie ofiarę. Kiedy były na tyle blisko, żeby skoczyć, z ciemności wyłoniło się jakieś monstrum. Zagrodziło im drogę. Potwór swą posturą przypominał niedźwiedzia, ale był od niego znacznie większy. Sierść wyglądała jak miliony krótkich ostrzy. Była czarna, ale przy każdym ruchu błyszczała srebrem. Mężczyzna nie widział łba bestii. I raczej nie chciał go zobaczyć. Zresztą już prawie nic nie był w stanie dostrzec. Ból całkiem go zamroczył. Słyszał tylko, jakby w oddali, urwane piski psów i odgłos łamanych kości. Jedyną rzeczą, jaką udało mu się dojrzeć ostatkiem sił, były ogromne ślepia patrzące w jego stronę. Błyszczały na przemian jaskrawą czerwienią i zielenią...

***

            Pierwszy na polanę dotarł młody, jasnowłosy elf. Wierzchowiec, którego dosiadał zatrzymał się tak nagle, że jeździec z trudem uchronił się przed upadkiem. Uspokoił go i przywiązał do drzewa. Sam ruszył w kierunku gdzie zwierzę się wystraszyło. Na trawie zobaczył ogromną kałużę krwi. W promieniu kilku metrów leżały rozszarpane szczątki psów, roztrzaskane łby z mózgami na wierzchu, wnętrzności z rozprutych brzuchów, kłęby sierści zlepione krwią. Elf ostrożnie minął zmasakrowane zwierzęta. Kilka metrów dalej znalazł spalony, ludzki szkielet. Z miejsca gdzie leżał rozciągał się długi na kilkadziesiąt metrów i szeroki na metr pas wypalonej ziemi. W powietrzu unosił się smród spalonego mięsa. Elf jeszcze raz dokładnie obejrzał szczątki zwierząt. Nie wytrzymał, zwymiotował. Chwiejnym krokiem wrócił do konia. Usiadł na ziemi, opierając plecy o drzewo. Oddychał ciężko, niespokojnie.

            W tym momencie na polanę wpadli kolejni jeźdźcy. Łysy, barczysty mężczyzna zatrzymał się obok elfa. Drugi nie zwrócił na niego uwagi i pognał dalej.

            Co się stało? zapytał łysy, grubym, niskim głosem. Elf nie odpowiedział, nie podniósł głowy. Wskazał tylko ręką miejsce gdzie pojechał ich towarzysz. Rosły mężczyzna jeszcze chwilę patrzył na elfa. Nie był pewny, co ma robić. W końcu spiął konia i dogonił jeźdźca. Z przerażeniem oglądał to, co zostało z psów i uciekiniera. Zaklął pod nosem i ściągnął z pleców ogromny, dwuręczny miecz. Uważnie rozglądał się wkoło z nadzieją, że zobaczy sprawcę tej rzezi.

            Nie bądź głupi skomentował jego zachowanie szczupły, niewysoki towarzysz. – Musimy uciekać jak najszybciej z tego miejsca. Cokolwiek ich zabiło z nami zrobi to samo bez najmniejszego problemu.

            Ale…

            Później będziesz się zastanawiać – uciął. – Przez las wracamy tą samą drogą. Kiedy dotrzemy do traktu, skręcimy do najbliższej wsi. Tylko z życiem, jasne? Niedługo zacznie się robić ciemno. Tiand Lavel! – krzyknął do elfa. – Jeśli ci życie miłe to rusz tyłek i wskakuj na konia! Uciekamy! Ale to już!

            Elf błyskawicznie wykonał polecenie. Chwilę później cała trójka gnała przez las. Strach przed nieznaną, niebezpieczną istotą nie pozwalał im zwolnić przed zapadnięciem zmroku.

***

Gospoda „Pod Zgniłą Rybą” nie różniła się niczym od innych wiejskich gospód. Była mała, ciemna, brudna i śmierdząca. Większość klientów jak zwykle o tej porze spała na stołach lub pod nimi. Tylko dwóch mężczyzn przy stoliku koło okna mamrotało coś o kolejnej butelce wina. Właścicielka tego bałaganu stała za barem. Powoli i monotonnie wycierała brudne szklanki jeszcze brudniejszym fartuchem. Kiedy skończyła, sięgnęła po dwa kufle. Napełniła je po brzegi piwem i ruszyła w kierunku mężczyzny siedzącego na drugim końcu lady. Starała się iść ostrożnie, ale ogromna masa ciała i tak obijała się o wszystkie rzeczy napotkane na drodze. Piwo ciekło jej po rękach, brzuchu. Wszędzie.

Na zdrowie! krzyknęła donośnym głosem i postawiła kufle na ladzie, choć połowa ich zawartości była już na podłodze. – Jak zwykle jesteś jedyną w miarę trzeźwą osobą w tym lokalu. Przynajmniej mam, z kim pogadać zanim zamknę.

Dobrze wiesz, że nie lubię rozmawiać – odparł mężczyzna.

Nie denerwuj mnie! Od lat daję ci żarcie i miejsce do spania, choć nawet nie wiem jak masz na imię. Więc otwórz gębę, wykrztuś z siebie kilka zdań i chociaż w ten sposób się odwdzięcz!

Już dobrze. Nie krzycz – wymamrotał pod nosem.

Co nie krzycz?! U siebie jestem! Mogę krzyczeć, kiedy zechcę! A jak się nie podoba to fora ze dwora! Ile razy mam powtarzać żebyś zrobił coś z tymi włosami? Wyglądasz żałośnie.

Nie wiem. Nie widzę.

Uh!

Rzeczywiście nie widział. Był ślepy. Jego oczy zakrywała poszarpana, szara opaska. Reszta ubrania nie wyglądała lepiej. Czarny, wytarty płaszcz, buty do kolan, których kolor zakrywało błoto, koszula i spodnie tak podarte, że nadawały się tylko na szmaty. A włosy, na które narzekała właścicielka gospody, sięgały prawie do pasa i chyba nigdy nie widziały grzebienia. Miała rację: wyglądał żałośnie. Jedyną rzeczą, która do niego nie pasowała był ogromny miecz schowany w skórzanej pochwie. Broń była oparta o krzesło, na którym siedział, ale odruchowo, co chwilę sprawdzał ręką czy dalej tam jest.

Jestem zmęczona ciągnęła dalej kobieta – chyba zamknę dzisiaj wcześniej. Muszę tylko wyrzucić tę hołotę. Pomożesz mi?

Jasne. Tylko podaj mi moją laskę. Została tam przy stole wskazał ręką.
            Kobieta zrobiła, o co poprosił. Niewidomy wstał i za pomocą kija szukał klientów gospody. Bił nim niemiłosiernie każdego napotkanego pijaka krzycząc: „Wynocha! Wstawać! Zamykamy!”. Właścicielka robiła to samo, z tą tylko różnicą, że zamiast kijem uderzała mokrą ścierą. Udało im się wygonić dopiero dwie osoby, gdy w drzwiach stanęło trzech mężczyzn.

Dawaj jedzenie i coś do picia warknął łysy, najwyższy z nich.

Przykro mi, ale właśnie zamykamy odpowiedziała kobieta.

Nie obchodzi mnie to. Dawaj, co mówię a później idź przygotuj jakiś pokój. Zostajemy tu na noc. No już!

Właścicielka wolała nie ryzykować. Wszyscy trzej byli uzbrojeni i nie wyglądali przyjaźnie. Niechętnie wróciła do kuchni. Przybysze usiedli koło kominka. Byli przemoczeni i zmarznięci. Mokre opończe rzucili na podłogę. Elf wyciągnął do ognia sine z zimna dłonie. Pozostali dwaj chuchali i rozcierali ręce. Ponurzy i milczący czekali na posiłek. Kilka minut później dostali gorący gulasz i wino. Kiedy wreszcie się rozgrzali zaczęli rozmowę.

            Ktoś ma pomysł jak wytłumaczymy szefowi to, że nie przyprowadziliśmy tego drania ani żywego ani martwego? – zapytał niski, brodaty wojownik.

Nie ma sensu się tłumaczyć – odpowiedział łysy przełykając kawałek chleba. – W najlepszym wypadku nas zabije.

Co w takim razie proponujesz?

Albo uciekniemy poza granice królestwa, co jest mało prawdopodobne, bo na północy stoi armia króla, która bez mrugnięcia okiem nas wypatroszy, albo wrócimy do lasu zobaczyć, co się tam właściwie stało.

Zginiemy.

A widzisz inne wyjście? Z pustymi rękami nie mamy, po co wracać.

Nie mam najmniejszej ochoty tam wracać. Jeśli ten potwór nas znajdzie, nic z nas nie zostanie.

Skąd wiesz, że to potwór?

A co? Ani człowiek, ani dzikie zwierze nie jest w stanie w jednej chwili zmasakrować kilka psów, zetrzeć człowieka w pył, wzniecić ogień na takim obszarze a później zniknąć bez śladu.

Może jakiś mag?

Mag? Hmm… - zastanowił się. – Nie. Raczej nie. Magowie nie biegają po lasach i nie atakują bez powodu.

Więc co to było?...

Zapadła cisza. Mężczyźni wrócili do wieczerzy. Dzbany z winem opróżniały się jeden za drugim. Kuchnia o tej porze świeciła pustkami. Poza gulaszem nie było nic. Gospodyni starała się szybko przyrządzić coś do jedzenia.

Kobieto! Szybciej tam! – ciągle ponaglali przybysze. Kiedy alkohol zaczął uderzać do głowy, stali się agresywni.

Myślisz, że będę to jadł?! Co to za odpadki?! – łysy zrzucił talerz z zupą na podłogę i chwycił mocno kobietę za ramię – Sama to żryj! – Potrząsnął nią brutalnie.

Panie, dobrze ci radzę, opanuj się – powiedział niespodziewanie niewidomy. Jego głos był łagodny, ale stanowczy.

A ty, to, kto? – warknął pijany. – Stul pysk albo tobą też się zajmę.

Powtarzam, opanuj się. – powoli pociągnął łyk piwa.

Nie będzie mnie pouczał jakiś żebrak – mężczyzna niepewnym krokiem ruszył w stronę ślepca. Chciał go złapać za gardło, ale zanim zdążył dotknąć przeciwnika, leżał już na podłodze ze złamanym nadgarstkiem. Wył z bólu. Brodaty towarzysz zerwał się z miejsca. Świst wyciąganego miecza przeszył izbę. Rzucił się na niewidomego. Ciął od pasa w górę. Nie spodziewał się oporu. Tymczasem mężczyzna sparował uderzenie błyskawicznie wyciągniętym sztyletem. Wybita w górę ręka napastnika odsłoniła brzuch. Ślepy wbił broń głęboko aż po rękojeść. Mężczyzna zwalił się na ziemię. Elf zdjął z pleców łuk i naciągnął cięciwę.

Elfie odłóż to proszę. Nie szukam zaczepki.

Skąd wiesz, że jestem elfem? – spytał zaskoczony. – Przecież nie widzisz.

Ale słyszę. Zdradza cię twój głos, sposób poruszania się. Chodzisz prawie bezszelestnie.

Prawie?

Na początku myślałem, że przyszli tylko ci dwaj. Ale przy kominku myślałeś tylko o tym żeby się ogrzać. Nie przyszło ci do głowy, że ktoś w takim miejscu może się tobą zainteresować. Rozluźniłeś się i… zacząłeś hałasować.

Interesujący z ciebie człowiek.

A z ciebie nietypowy elf. Lepiej zabierz swojego kolegę i wynoście się stąd.

Jak na razie to ja celuję w ciebie i to ja zdecyduję, co dalej.

Spróbuj coś mi zrobić a najpierw zabiję twojego towarzysza a później rzucę się na ciebie. Pewne jest jedno: zginą, co najmniej dwie osoby. Po co komu ten rozlew krwi?

Zapadła cisza. Niewidomy z zakrwawionym sztyletem w dłoni stał napięty jak cięciwa łuku przeciwnika. Elf szarpnął nadgarstkiem. Ślepy błyskawicznie rzucił się na ziemię. Wbił sztylet w udo łysego mężczyzny. Ten kolejny raz zawył z bólu. Tiand Lavel naciągał ponownie łuk. Niewidomy zerwał się z podłogi, zamachnął się by zadać cios. Z pewnością zabiłby elfa gdyby nie krzesło stojące między nimi. Potknął się i upadł. Poczuł ostry grot strzały na szyi. Przełknął nerwowo ślinę.

Oj, nie zauważyłem krzesełka – zakpił Tiand Lavel. – Jednak ślepy to tylko ślepy. A teraz giń!

            W tym momencie ktoś roztrzaskał mu na głowie dzban z winem. Zwalił się na podłogę. Otyła kobieta stała za nim.

W mojej gospodzie – wycedziła przez zęby. – Takie rzeczy! O nie! Niedoczekanie wasze! Łachudry! Cały jesteś? – zapytała kolegę.

            Tak – wykrztusił. – Thekla… Dziękuję… Uratowałaś mi życie.

            Półprzytomny łysy cicho stęknął.

            Co dalej? – zapytała kobieta. – Ci dwaj ciągle żyją.

            Musimy ich związać. Później się zastanowimy, co z nimi zrobić.

Kobieta pobiegła na zaplecze po sznur. Skrępowali przybyszów i wywlekli przed gospodę. Niewidomy złapał łysego za kołnierz. Wahał się, co ma zrobić. W końcu powiedział:

            – Macie się stąd natychmiast wynosić jasne?

            – Bo co? – warknął mężczyzna.

            – Bo was zabije. Proste?

            – Pocałuj mnie w dupę – plunął mu w twarz.

            Ślepy bardzo powoli wytarł się. Potem z całej siły uderzył w ranną nogę. Łysy zawył. Mimo bólu ciągle krzyczał:

            – Nie będę uciekał przed byle kaleką! Zabij mnie jak chcesz! Nie ruszę się stad ty psycholu!

            – Nie bądź głupi – szepnął elf, który właśnie odzyskał przytomność.

            Ranny ciągle się szarpał i krzyczał. Nagle wyrwał rękę z węzłów. Chwycił kamień i uderzył ślepego w skroń. Mężczyzna szczęśliwie nie stracił przytomności. Bez wahania wbił ostrze w serce napastnika. Dyszał wściekły. Wstał i podszedł do elfa.

            – Ktoś musiał cię bardzo skrzywdzić skoro postanowiłeś przyłączyć się do takich ludzi. Nie widziałem jeszcze elfa tak pełnego nienawiści. A teraz odejdź. Dość już krwi.

            Przeciął sznur krępujący elfa. Tiand Lavel patrzył na niego z niedowierzaniem. Był pewien, że i on zginie.

            – No wynocha! Zanim zmienię zdanie!

            Młodzieniec zerwał się i pobiegł w stronę lasu.

            – Czyś ty oszalał?! – krzyknęła Thekla. – Przecież on wróci! I to nie sam! Wypatroszą nas jak kaczki! Trzeba było go zabić!

            – Nie mogłem. – odpowiedział spokojnie wycierając miecz z krwi. – Wiesz jak mało elfów zostało na tym świecie. Trzeba szanować każde życie.

            – Ale on nas chciał zabić! – kobieta upierała się przy swoim. – To jest elf? Najemnik, który włóczy się po lasach z typami spod ciemnej gwiazdy?

            – A jak myślisz, kto zmusił go do takiego zachowania? My ludzie. Wszystko chcemy mieć dla siebie. A czego nie możemy zdobyć to niszczymy. Nie możemy być piękni i długowieczni jak elfy wiec, co z nimi robimy? Tępimy jak najgorszą zarazę. Dlaczego wybito krasnoludy? Bo nie potrafiliśmy tworzyć takich niesamowitych budowli i broni jak oni. Dlaczego nikt już nie spotyka smoków? Bo podobno miały ukryte ogromne bogactwa. Ale nie miały… Ludzie byli zbyt dumni, żeby przyznać się do pomyłki, więc tradycyjnie wyrżnięto smoki, co do jednego. Ludzie! Wielcy panowie świata! Psia ich mać! – splunął, schował miecz i wszedł do gospody. Thekla poszła za nim.

            – Rozumiem – powiedziała tym razem spokojniej. – Ale czy to znaczy, że mamy spokojnie czekać na pewną śmierć?

            – Nie. Spakuj najpotrzebniejsze rzeczy. O świcie ruszamy.

 

***

Wiatr delikatnie kołysał gałęziami drzew, trawę pokrywała jeszcze rosa. Ptaki dopiero budziły się ze snu. Z każdą minutą śpiewało ich coraz więcej. Konie radośnie parskały. Tyle tylko, że podróżnych było dwoje a koni pięć…

– Dalej nie rozumiem, po co to wszystko taszczysz – powiedział niewidomy. – Przez te graty jedziemy wolniej i rzucamy się w oczy. Będziemy mieć jeszcze kłopoty, zobaczysz.

– Nie maaarudź – ziewnęła Thekla. –  Jeszcze będziesz mi wdzięczny, kiedy zjesz gorącą zupę w tym lodowatym lesie. Wszystkie garnki i patelnie są mi potrzebne. A ciepłych skór nigdy za wiele.

            – A po co ci te książki?

            – Jak to, po co?! – krzyknęła zdziwiona. – Może wreszcie uda mi się zdobyć te różne przyprawy i mięsa, o których tyle czytałam i przyrządzę coś z moich książek kucharskich.

Ślepy westchnął i zrezygnowany pokręcił głową. Za lasem ruszyli traktem na wschód. Godziny mijały a oni nikogo nie spotkali. Podróż była spokojna. Tylko od czasu do czasu zakłócała ją sprzeczka o sposób doprawiania mięs bądź gotowania zup. Podróżni zatrzymali się dopiero w południe. Konie obładowane wszelkim sprzętem kuchennym były zmęczone. Zjechali z głównej drogi. Posilili się suszonym mięsem i owocami.

– Zdrzemnij się godzinę. Ja popilnuję koni – zaproponował mężczyzna.

– Tak na ziemi? W środku dnia? – zdziwiła się.

– Przywykniesz. Trzeba korzystać z każdej okazji. Nie wiesz, kiedy będziesz mieć następną chwilę na sen.

Niewidomy czuwał przez pół godziny, później sam się położył i zasnął. Obudził się dopiero, kiedy zaczął zapadać zmierzch. Zaklął.

– Thekla! Thekla! – nikt nie odpowiadał. – Cholera jasna! Gdzie ona poszła?

– I co się wydzierasz? – usłyszał głos kobiety w oddali.

– Czemu mnie nie obudziłaś? Powinniśmy być dawno w drodze.

– A kto mówił, że będzie czuwać?

– Zbieramy się. Szybko. Straciliśmy dużo czasu.

– Zaraz noc. Gdzie chcesz jechać po ciemku?

– Mi to bez różnicy. W nocy nawet bezpieczniej podróżować.

– W nocy? Specjalista się znalazł. Pff.

– Żebyś wiedziała. Pół życia spędziłem w siodle.

Wsiadł na konia i ruszył. Kobieta popędziła za nim razem ze swoją karawaną.

– Pół życia mówisz? Ciekawe, bo nigdy o tym nie wspominałeś. To gdzieś podróżował?

– Wszędzie.

– Eh… A tak dokładniej?

– Byłem we wszystkich królestwach. Tylko w Yurdenstad nie.

– A czym się zajmowałeś?

– Wszystkim.

– Wkurzasz mnie. Po tylu latach mógłbyś wreszcie opowiedzieć coś o swojej przeszłości.

– Byłem… – zaczął niepewnie. – Rodzice oddali mnie na dwór do Lardem. Nie byli w stanie mnie utrzymywać i wychowywać. Tam szybko okazało się, że mam talent do szermierki. Kilka lat treningów i nie miałem sobie równych. Nawet dorośli z trudnością dotrzymywali mi kroku. Syn księcia był zazdrosny. Pewnego dnia oskarżył mnie o kradzież klejnotów swojej matki. Wygnano mnie.

– Nie próbowałeś się bronić?

– Nie miałem szans. Jego słowa były dla innych święte a ja byłem tylko podrzutkiem z prowincji.

Rozmowę przerwały krzyki na drodze, daleko przed nimi. Kobieta dostrzegła dym.

– W las – powiedział szeptem niewidomy. – Przywiąż konie z gratami. My idziemy dalej. Tylko po cichu. Będziesz moimi oczami.

Powoli uważając na każdy krok zbliżali się do źródła krzyków. Po chwili niezauważeni dotarli na miejsce.

– Mów wszystko, co widzisz – szepnął mężczyzna.

Na drodze znajdowały się trzy wozy. Dwa z nich płonęły, trzeci leżał na boku. Wokół leżały porozrzucane tkaniny, skóry, garnki i biżuteria. Kupcy zbili się w grupę koło płonących wozów. Próbowali się bronić, ale jeźdźcy spychali ich coraz bliżej w stronę ognia. Na ziemi leżały zamordowane kobiety i dzieci. Thekla z trudem opisywała, co widzi.

– Ilu jest jeźdźców? – spytał przyjaciel.

– Czterech. Piąty leży na ziemi. Chyba nie żyje.

– Mają na tarczach albo zbrojach jakieś barwy, znaki, symbole? Cokolwiek?

– Tak, na tarczach. Żółto-czarne szachownice.

– Cholera. Wracamy.

– Jak to? Nie pomożesz im?

– Niby jak? Wracamy do koni. Przeczekamy to zamieszanie i ruszymy dalej.

– Zamieszanie? Tam giną ludzie! Jak możesz?!

– Ciszej, bo nas usłyszą. Nic nie poradzę. Chodź – pociągnął ją za rękę.

–Nie ma mowy – wyrwała się i wybiegła na drogę. – Hej wy! – krzyknęła. – Nie wstyd wam bezbronnych kupców atakować?

Już tylko trzech mężczyzn stało o własnych siłach. Napastnicy odwrócili się.

– No, no, no. Cóż za odwaga – jeden z uzbrojonych spiął konia i podjechał do Thekli. – Zgubiłaś się w lesie kobiecino? Co robisz tak daleko od domu? – krążył wokół niej z mieczem skierowanym na jej szyję. – Bohatera zachciało ci się odgrywać, co?

– Ja… Ja tylko… – nagle cała jej odwaga gdzieś zniknęła.

– Poczekaj! – zawołał inny z jeźdźców. – Też chcemy się zabawić. Tylko skończymy z tymi tutaj.

Mężczyźni w żółto-czarnych barwach wrzucili kupców do ognia. Wrzaski i smród palonego mięsa rozległy się po okolicy. Napastnicy okrążyli kobietę.

– Zostawcie ją! – niewidomy wyszedł z ukrycia.

– Co to ma być? Zlot pseudobohaterów? – zakpił jeden ze zbrojnych. Reszta ryknęła śmiechem. Ślepy wyciągnął miecz.

– Zostawcie ją – powtórzył.

– Zobaczymy, na co cię stać kaleko – wojownik ciął z góry, od ucha. Niewidomy sparował a zaskoczony obroną napastnik wypuścił miecz. Potężny cios rozpruł mu brzuch. Padł na ziemię. W jego martwych oczach zastygło zdziwienie. Dwóch rycerzy rzuciło się w odwecie do ataku. Pierwszy runął na ziemię zanim zdążył zadać cios. Niewidomy trafił go sztyletem w pierś. Drugi w szale ciął na oślep. Atak. Obrona. Atak. Obrona. Atak. Obrona. Rycerz nie mógł pojąć, jakim cudem ślepiec tak walczy. W końcu i on oberwał ogromnym mieczem, prosto w skroń. Pozostali przy życiu dwaj rycerze spanikowali. Młodszy wskoczył na konia i popędził drogą w dół. Przyjaciel Thekli podniósł lewą rękę. Zaczął coś szeptać bardzo szybko w niezrozumiałym języku. Na wewnętrznej stronie dłoni pojawiła się kula ognia. Cisnął nią w uciekającego. Kula przeszyła go na wylot. Jeździec padł martwy. Ostatni żyjący chwycił kobietę i przyciągnął do siebie. Przystawił jej nóż do gardła.

– Ani kroku – powiedział.

– Thekla, co się dzieje? ­– zapytał niewidomy.

– Mam nóż na gardle – odpowiedziała drżącym głosem. – Pomóż mi.

– Rzuć miecz albo ją zabiję.

Ślepy zrobił krok w przód.

– Nie radzę – mężczyzna przycisnął mocniej nóż. Stróżka krwi spłynęła po szyi. Kobieta zaczęła krzyczeć. Jej towarzysz zatrzymał się. Wahał się przez moment. W końcu zrezygnowany rzucił miecz na ziemię.

– Dobra decyzja. A teraz na kolana, ręce na kark.

Posłuchał. Powoli klęknął.

– Wypuść ją – powiedział.

– Zapomnij. Zginiecie oboje, tak jak… – urwał. Zacharczał, pluną krwią i zwalił się na ziemię. W plecach tkwił mu mały toporek. Obok kobiety stał chłopiec. Brudny, przerażony, z krwią na twarzy i rękach. Thekla przyciągnęła go do siebie.

– Dziękuję, dziękuję – powtarzała całując chłopca w policzki. – Nic ci nie jest? Nie jesteś ranny? Dobrze się czujesz?

– Wszystko w porządku – odpowiedział uwalniając się z uścisku.

Niewidomy podszedł do chłopca. Ręką pomacał jego twarz.

– Ile masz lat? – spytał.

– Dwanaście.

– Skąd się tu wziąłeś?

– Jechałem z kupcami. Chwilę przed tym jak nas zaatakowali zeskoczyłem z wozu. Chciało mi się siku. Już miałem biec żeby ich dogonić, ale zobaczyłem tych rycerzy. No to schowałem się w krzakach i obserwowałem.

– Nie wiesz, czego od was chcieli?

– Nie panie. Byłem za daleko żeby słyszeć, o czym rozmawiają.

– Zobacz czy ktoś jeszcze żyje.

­– Ja?! – przeraził się chłopiec. – Eee… No… Dobrze…

Bardzo niepewnie podchodził do każdego ciała. Wydawało się, że nikt nie przeżył, ale kiedy dotknął kobietę leżącą twarzą do ziemi usłyszał jęk. Wystraszony odskoczył do tyłu, potknął się i upadł. Wstał szybko i zawołał:

– Panie! Tutaj!

Niewidomy zbliżył się do kobiety. Delikatnie obrócił ją na plecy i podtrzymał głowę.

– Czego od was chcieli? – zapytał.

Kobieta nie odpowiedziała. Złapanie powietrza było dla niej bolesne.

– Musisz mi pomóc. Powiedz, czego od was chcieli? Co mówili?

­– Szukali… – wyszeptała z trudem. – Elfa… Tiand…

Nie dokończyła, głowa opadła jej ciężko.

– Chłopcze potrafisz jeździć konno?

– Tak panie.

– To dobrze. Weź konia i jedź drogą w dół. Nigdzie się nie zatrzymuj. Przed świtem dotrzesz do miasta.

– Chcesz go tak zostawić? – zaprotestowała Thekla. – To jeszcze dziecko.

– Poradzi sobie. W mieście znajdzie pomoc.

– Nie masz serca.

– A ty rozumu. Pchać się w sam środek rzezi. Oszalałaś.

– Aaa – machnęła ręką. – Jesteś głodny? – zapytała chłopca.

– Tak… – odparł trochę zawstydzony.

– Zaraz coś ci dam, tylko wrócimy do naszych koni. A co z nimi? – wskazała zamordowanych. – Nie pochowamy ich?

Ślepy pokręcił przecząco głową.

– Jutro ktoś ich znajdzie. To ruchliwa droga. Musimy już iść.

Konie stały tam gdzie je zostawili. Schowali się w głąb lasu. Dość mieli spotkań na dziś. Rozpalili małe ognisko i usiedli się posilić. Chłopiec łapczywie jadł mięso i chleb.

– Jak masz na imię? – zapytała Thekla.

– Może pani mówić jak chce, nie mam imienia.

– Jak to nie masz imienia?

– Nie mam. Rodzice byli zbyt pijani, nie mieli czasu zastanawiać się jak dać mi na imię. Później, kiedy uciekłem z domu i się włóczyłem po różnych miastach, wszyscy wołali do mnie „chłopcze” albo określali mnie różnymi częściami ciała na przykład…

– Dobra, dobra. Rozumiem. W takim razie musimy teraz wymyślić jakieś imię dla ciebie.

– Serio? – zawołał zadowolony.

– Serio. Masz jakiś pomysł? W końcu to będzie twoje imię.

– To może… – zastanowił się – Alfons?

– O zgrozo! – zawołała kobieta. – A nie może być na przykład Benedictus?

– Niee, to takie pospolite. Może Vanox?

– Nigdy – uciął wściekły niewidomy.

– Dlaczego nie? – zbuntował się chłopak. – Słyszałem, że to najpotężniejszy rycerz, jaki kiedykolwiek chodził po świecie. Wszyscy się go bali, nawet królowie.

– A słyszałeś, że to był morderca, zdrajca i złodziej?

– Nie – odpowiedział cicho. – A pan skąd to wie?

– Nieważne. Znajdź sobie innego bohatera.

Chłopiec siedział chwilę zamyślony.

– Zeszłej zimy słyszałem jak jakiś bard śpiewał o dawnym księciu Ber, Idaho. Może być?

– Idaho – powtórzył cicho mężczyzna. – Tak. Tylko szanuj to imię. Nie przynieś księciu wstydu.

– Nie ma sprawy. Mogę jeszcze trochę chleba?

– Jedz dziecko ile chcesz – kobieta podała mu pieczywo.

– A pani jak ma na imię?

– Thekla.

– A pan?

– Jego nawet nie pytaj. Nigdy ci nie odpowie.

– Dlaczego? Może pan też nie ma imienia? Niech się pan nie martwi. Zaraz coś wymyślimy.

– Uspokój się – przerwał mu mężczyzna – Mam imię. Ale nie twoja sprawa jakie.

– Ale pan tajemniczy. Swoją drogą to jak pan załatwił tych drani było niesamowite! A ta magia! Ekstra! Waleczny Bezimienny powalił jednym ciosem całą armię!

– Nie fantazjuj chłopcze.

– Mam na imię Idaho – wypiął dumnie pierś. – Panie Bezimienny nauczy mnie pan magii?

– Nie ma mowy.

– A szermierki? Proszę, proszę, proszę…

Thekla wybuchnęła śmiechem.

– Z tym chłopcem nasza podróż na pewno nie będzie nudna.

 Autor: Mo_chuisle
 Data publikacji: 2010-10-20
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Świetne klimaty
Czyta się naprawdę świetnie i aż żal że tak nagle się skończyło bo początek jest naprawdę obiecujący i trzymam kciuki żeby jeszcze poczytać o dalszych losach tej tajemniczej pary :).
Autor: kero Data: 18:56 26.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 130 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 130 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Książka i możliwość czytania, to jeden z największych cudów ludzkiej cywilizacji.

  - Maria Dąbrowska
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.