Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Neandertal

Ognisko zaczyna przygasać, pewnie zaraz dorzucą drwa. Prymitywne stwory. Gdybym nie miał wtedy latarki, pewnie by mnie zeżarli w ramach rodzinnego biwaku. Tylko jeść, spać i tylko : „whhhuuuuuu, whuu, whuu...!” Słowa bydlaki wymówić nie umieją.

To już piąta noc! Nie mam zielonego pojęcia skąd się tu wziąłem. W jednej chwili spaceruję po lesie, w następnej wyplątuję się z kolczastych krzaków w prehistorycznym, gigapaprotkowym zagajniku. I tylko jeden błysk pomiędzy wszystkim. Żadnego huku, żadnego tunelu, nic! Tylko błysk!

Żebym chociaż był jakim pierniczonym antropologiem, albo przynajmniej historykiem jakimś, a tak... nawet nie wiem z czym mam do czynienia. Małpy, praludzie, cholera wie co?

O, ruszył się jeden, albo raczej jedna, bo gaci ani staników to „to” jeszcze nie zna. Dobrze, bo wątpię żeby byli w stanie rozpalić ogień na nowo, jak im ten przygaśnie. Skrzyżowanie goryla z szympansem, łazi wprawdzie już na dwóch łapach, ale dziwnie przygarbione. Morda wysunięta do przodu, silna szczęka, niskie czoło i ciała pokryta czarną sierścią. I te wielkie, zwisające, chude piersi u samic – ohyda! Wygląda na to że ognia doglądają samice, tak samo zresztą jak i pożywienia. Samce tylko łażą pohukując jeden po drugim, jeszcze nie widziałem żeby który zajął się czym pożytecznym. Nawet gałęzi na ognisko musiały baby nazbierać.

Chciałem nauczyć te bydlaki czegoś pożytecznego, ale nie za bardzo wiem czego mógłbym... poza tym, pewnie trzylatek prędzej by skumał o co mi chodzi.

Piąta noc, zimno jak w trupiarni. Jak nie wykituję tu od wesz, których mają tysiące, to się pewnie przekręcę na zapalenie płuc, bo jakoś nie widziałem w okolicy żadnej apteki. Próbowałem pospać, ale góra godzinka i budzę się cały przemarznięty. W dzień, można ogłupieć od upału, w nocy piździ jak na starym dworcu kieleckim.

Jakie się zamieszanie zrobiło kiedy pierwszej nocy chciałem się nieco przejść dla rozgrzewki. Zaraz się wszystkie zerwały. Zaczęły węszyć, pohukiwać a później drzeć się jak niemądre. Od tej pory wolę marznąć do rana, wprawdzie mam wrażenie że dzięki latarce otaczają mnie swoistą czcią, ale nigdy nie wiadomo co takim małpoludom uderzy do łba. Rano z reguły jestem tak zmarznięty i połamany że stulatek przy mnie wyglądał by pewnie na dziarskiego młodzieńca.

Świtać zaczyna dopiero po czwartej, więc jeszcze co najmniej trzy godziny. Nie ma bata, dzisiaj robię sobie szałas. Niech małpy się dziwią, a co? „Człowieka rządzi!!!” Że też wcześniej na to nie wpadłem.


Musiałem przysnąć. Obudziłem się kiedy było już całkiem jasno. Kiedy tylko nieco się rozruszałem i wciąłem jakieś przysmażone korzenie, swoją drogą całkiem niezłe, gdyby nie chrupiący między zębami piasek, zabrałem się do budowy apartamentu. No cóż, Castoramy w pobliżu nie widziałem, więc narzędzia muszę zrobić sobie sam. Wystarczy jakaś piła, siekiera, młotek, pół kilo gwoździ, jakiś tartak w pobliżu i psychiatra, który mnie sprowadzi na ziemię.

Każdy mój ruch wzbudza natychmiast poruszenie w całym stadzie. Zacząłem od zorganizowania sobie jakiejś podłogi. Kilka płaskich kamieni powinno w miarę rozwiązać sprawę, przy rozbudowie rzuci się jakiś marmur na podłogi, boazerię z drzewa sandałowego, kryształowe żyrandole itd. Puki co kamienie...

Oczywiście męska część stada ruszyła niespokojnie za mną obserwując ze zdziwieniem każdy ruch. Można zbierać coś do jedzenia, ale kamienie... pewnie mają mnie za wariata. No to jeszcze zobaczą... niech sobie dzisiaj marzną, ja nie zamierzam.

Kilka płaskich kamieni, do tego jeszcze otoczaki wkoło ogniska. Podłoga jest! Teraz trudniejsze – ściany. Plan jest taki: bambusowa rama, wiązana trawą, albo korą – ten szczegół jeszcze dopracujemy, coś na kształt wigwamu, z dziurą na dym u góry. Podstawa musi być taka, żeby zmieścić w środku legowisko a więc jakieś dwa metry. Wychodzi jakiś metr od ogniska, powinno być w porządku.

Zrywając bambusowe tyczki pomyślałem jeszcze że muszę sobie wykombinować jakąś broń, choćby tylko zwykła dzida na początek. O tym pomyślimy za chwilę. Dobrze że chociaż kozik z grzybów mi się ostał, będzie łatwiej zaostrzyć tyczki.

Tak też zrobiłem. Zaostrzone tyczki wbiłem otoczakiem pod kątem w ziemię, tak żeby stykały się u góry. Później jednak, używając trawy wplotłem w nie krótkie patyki. Uzyskałem w ten sposób koślawy otwór, mniej więcej dwudziestocentymetrowy. Początkowo małpoludy tylko obserwowały, niestety teraz zaczęły przeprowadzać próby na obciążenia co, obawiam się, skończy się pierwszą w historii katastrofą budowlaną.

Trudno. Przyszła kolej na pokrycie dachu. Liści wkoło nie brakuje, szybko wybrałem największe. Mocowałem je od wewnątrz, począwszy od spodu, aż po samą górę. Nie ma co żałować, czym grubsza warstwa tym więcej ciepła odbije a zarazem mniej wiatru i deszczu wpuści nieco mniej. No, teraz to małpoludy do reszty zgłupiały, „co też ta dziwna, łysa małpa wyrabia”, no nie? Ha! Homo sapiens rządzi!


Z szałasem poszło mi zaskakująco prędko, bo już przed południem byłem zupełnie gotowy. Jak tylko skończyłem się przy nim krzątać, małpoludy również straciły zainteresowanie konstrukcją. Przyszła zatem pora na rozbudowę arsenału. Póki co nie jest najgorzej, kozik którym dysponuję jest pewnie, nie licząc kłów i pazurów, najbardziej śmiercionośną bronią w promieniu setek kilometrów. Ale jakoś nie czuję się zbyt usatysfakcjonowany. Przede wszystkim, trzeba by popracować nieco nad zasięgiem.

Wybrałem dorodny, prosty bambus. Ułamałem.

-Wygląda OK – mruknąłem do siebie.

Od pięciu dni nie słyszałem ani słowa, te dwa zabrzmiały jakby wypowiadał je kto inny. Rosły samiec, jak mniemam herszt stada spojrzał ma mnie i mruknął coś. Wygląda raczej na zainteresowanego niż zaniepokojonego, ale nie wiem. Raczej nie chciałbym go prowokować, bo czuję że po takiej konfrontacji moje szczątki poniewierały by się w promieniu kilkuset metrów.

Zacząłem ostrzyć koniec bambusowej tyczki, co oczywiście zaraz wywołało spore zainteresowanie. Małpoludy podnosiły i dokładnie oglądały z uwagą każdy wiór. Co chwila musiałem zmieniać pozycję, nie chciałbym zranić któregoś niechcący nożem, wątpię żeby zaakceptowali zwykłe przepraszam.

Gotowe. Tyka dobrze naostrzona. Wstałem, skryłem kozik, którego zniknięcie w kieszeni wywołało kolejną falę pomruków. Test...

Dziesięć metrów na wprost wznosiła się mała skarpa. Wziąłem porządny zamach i … rozpętałem piekło. Małpoludy najpierw chwilę stały nieruchomo, później jeden podbiegł do wbitego drąga. Przyjrzał mu się, obrócił i zaczął hukać coś do pozostałych. Te z początku stały nieruchomo, ale po chwili zaczęły się przepychać, ryczeć, wyrwały bambusa ze skarpy i zaczęły wyrywać go sobie wzajemnie, łamiąc go wkrótce na kilka części. Wszystko trwało kilka minut, zanim największy, którego mam za przywódcę nie ryknął tak donośnie że spłoszył wszystkie ptaki w okolicy. Stado natychmiast umilkło.

Herszt wziął resztki bambusa, obejrzał je dokładnie. Podszedł do mnie. Mało nie zrobiłem w gacie. Wysunął w moją stronę rękę trzymając w niej pozostałość po moim „oszczepie” i warknął.

-Zepsute.

Warknął ponownie, tym razem przystawiając mi łapsko z zawartością do piersi.

Nie ma co go prowokować. Wziąłem to, co trzymał.

-Ten już jest zepsuty, nic z niego nie będzie.

Nie wyglądał na przekonanego.

-Mogę zrobić jeszcze jeden.

Nie wydaje mi się żeby mnie zrozumiał, ale nie zareagował kiedy podszedłem do bambusów i wyłamałem kolejny. Tym razem zaostrzyłem go nieco szybciej i mniej starannie, nikogo też nie interesowały sypiące się wióry.

W minutę później byłem gotowy do drugiego rzutu. Herszt ponaglił mnie warknięciem.

Rzuciłem!

Tym razem stado było cicho. Małpoludy nie śmiały nawet mruknąć kiedy szef podchodził obejrzeć sobie „oszczep”. Chwycił go, potrząsnął, sprawdzając na ile wbił się w ziemię. Szarpnął wyciągając, następnie obrócił się w stronę stada. Zanim doszło do mnie co zamierza zrobić, brał już zamach.

Jeden z samców miał pecha! Nie zdążył odskoczyć. Powietrze przeszył straszliwy ryk. Ostrze wprawdzie nie wbiło mu się w nogę, jednak porządnie ją poharatało. Z rany natychmiast zaczęła sączyć się gęsta, ciemnoczerwona krew. Stałem osłupiały. Ten wariat mógł cisnąć oszczepem równie dobrze i we mnie. Trzeba się stąd zbierać i to nie ma na co czekać!

Reszta stada bynajmniej się nie rozpierzchła, tak jak się tego spodziewałem. Przeciwnie, podeszli do rannego przypatrując się ranie. Ten też nie wyglądał na zaniepokojonego zachowaniem szefa, tak jakby wiedział że to nic osobistego. Po prostu trzeba było wypróbować nową broń, a że padło na niego, trudno.



* * *

No i masz ci, wynalazco! Nie zdążyłem jeszcze dobrze się otrząsnąć z szoku jaki cała scena na mnie wywarła, kiedy małpoludy ruszyły masowo wyłamywać bambusy. Co niektóre, widać te bardziej kumate, ruszyły z nimi do mnie, żebym dokonał magicznej obróbki. Kilka jednak sztuk, widać niewiele jeszcze odbiegających umiejętnością kojarzenia faktów i wyciągania prawidłowych wniosków, od swych przodków z drzew, zaczęło rzucać nie obrobionymi kijami, wyjąc przy tym i pohukując. Zresztą same rzuty też mocno zdradzały brak jakichkolwiek symptomów użycia kory mózgowej, bo kije bambusowe ciskane były bokiem, jak kamienie, które pewnie do tej pory stanowiły jedyną broń miotaną w arsenale tego stada. Dla tych osobników, przeskok technologiczny który im zaaplikowałem, okazał się zdecydowanie zbyt wielki.

Następne dwie godziny spędziłem ostrząc bambusy, które jak można było przypuszczać szybko się łamały i tępiły, co kierowało niewydarzonych oszczepników z powrotem do mnie. Miałem nadzieję że prędko wykarczują bambusowy zagajnik, pozbawiając mnie w ten sposób tworzywa do pracy, jednak jego rozmiary nie pozostawiały mi zbyt wiele złudzeń. Dorobiłem się już sporych bąbli na nie przyzwyczajonych do takiej pracy dłoniach, kiedy, ku wielkiej mojej uldze, całą zabawę przerwał herszt.

Zjawił się nie wiadomo skąd i jednym, ale stanowczym warknięciem, przypominającym intonacją zdecydowanie polecenie „dość!”, uciął cały zgiełk. Żaden z małpoludów nie śmiał oponować. W kilka sekund zrobiło się tak pusto że poczułem się prawie samotny. Gdyby nie obecność szefa dzikusów, była by to doskonała okazja do wzięcia nóg za pas...

Kilka minut później w obozowisku stada wyraźnie wzmógł się ruch. Samce, nie wykazujące dotychczas żadnego zainteresowania utrzymaniem „gospodarstwa”, zaczęły masowo znosić opału. Kiedy uzbierał się już spory zapas, znowu się gdzieś porozłaziły.

Tym razem nie było ich nieco dłużej. Żeńska część stada bynajmniej nie marnowała czasu podczas ich nieobecności. Dwie rosłe samice grzebiąc co chwila w czerwonym jeszcze popiele opiekały jakieś bulwy, coś jakby ziemniaki tyle że w ciemnobrązowej, grubej i mocno spękanej skórce. Inne znosiły owoce z całej okolicy. Już nie raz przyglądałem im się próbując odgadnąć jakąś hierarchię czy wiek poszczególnych małpoludów, ale te bestie są tak do siebie podobne, że jedyny podział jaki mogę sobie wprowadzić to na samców i samice. W ogóle nie widzę w tym stadzie dzieci. Przy trzydziestu czterech dorosłych osobnikach powinno znaleźć się choć jedno dziecko.

Po godzinie, mniej więcej, wrócili „panowie”. Szykowało się coś naprawdę wielkiego, bo się chłopaki odpierniczyli jak jakie szczury na otwarcie kanału. Całe ciało pokryte mieli jakimś zaschniętym już, czerwonym błotem, na twarzy wzory wymalowane czarnym szlamem. Tors dla odmiany wypaćkali białymi wzorkami, raczej bez jakiegoś ładu czy zaplanowanego wzoru. Ich zdolności artystyczne wymagają chyba jeszcze paru pokoleń nieustannego szlifowania, powiedzmy jakieś parę tysięcy lat. Całość uzupełnili suchymi liśćmi, gałązkami wplątanymi w nieładzie w sierść. Jedynie herszt bandy podkreślał swe stanowisko czymś jakby pióropuszem z przypadkowo nazbieranych i związanych razem ptasich piór. Całość wyglądał by być może komicznie, pod warunkiem jednak że oglądał bym to w National Geographic popijając przy tym schłodzonego browarka, na żywo raczej nie było mi do śmiechu. Nie wiem dlaczego, ale od razu pomyślałem że to jakiś rodzaj tańca wojennego. Trochę ścisło mnie w żołądku, kiedy przypomniałem sobie o oszczepach i o przewadze którą mogłem właśnie dać jednemu ze skłóconych plemion. W ciągu sekundy przypomniały mi się wszystkie filmy o wędrówkach w czasie i konsekwencjach wszelkich zmian dokonanych w przeszłości. Możliwe, że właśnie spowodowałem wybicie stada z którego za setki lat, w powolnym miksie doboru naturalnego i ewolucji rozwinąć mieli się ludzie. No bez przesady. Aż tak namieszać nie mogłem nawet ja.

Tymczasem na „scenę” wkroczyła jeszcze jedna barwna postać. Jeden z małpoludów, wydaje mi się że nie widziałem go wcześniej, wyglądający na nieco starszego od reszty, co dało się zauważyć po ruchach i postawie, kroczył w stronę ogniska wokół którego zebrana była męska część stada. Jego charakteryzacja wyraźnie różniła się od pozostałych. Cały pokryty był jakimś białym pyłem, zupełnie jakby dostał się pod wsyp mąki uciekając młynarzowi. W włosy powplatane miał kolorowe pióra, a w ręku trzymał olbrzymią grzechotkę wykonaną z kości piszczelowej jakiegoś naprawdę dużego zwierzęcia i kilkunastu mniejszych podoczepianych luźno do niej. Nie musiałem studiować antropologii, żeby się domyślić że starzec był czymś na wzór szamana dla tego stada. Nie widziałem go wcześniej, bo pewnie protokół wymagał żeby tak dostojna persona zamieszkiwała w odosobnieniu, opuszczając je by zmieszać się z plebsem jedynie w najdonośniejszych chwilach życia stada.

Kiedy pojawił się starzec, atmosfera zgęstniała. Powietrze przepełniła atmosfera dostojnego oczekiwania. Starzec tymczasem kuśtykał powoli, podpierając się swoją grzechotką w stronę ogniska. Małpoludy utworzyły koślawy kordon. Starzec kuśtykał spokojnie, wyraźnie przeciągając rytuał. Dobry w tym był, skubaniec, bo napięcie można było by chyba kroić nożem, tak zagęścił atmosferę.

Stary wreszcie dokuśtykał do ognia. Przystanął prawie dotykając płomieni. Stado milczało, wyraźnie oczekując na coś co miało za chwilę nastąpić. Szaman tymczasem wciągnął pełne płuca gorącego powietrza wprost znad ogniska. Przytrzymał je kolejną, trwającą w nieskończoność chwilę. Skubany, coraz bardziej mi się podobał, umiał cholera grać! Wypuścił powietrze z głośnym westchnięciem, jednocześnie zaczął dosypywać do ognia jakiegoś zioła, po chwili mogłem wyraźnie poczuć w powietrzu jego słodki zapach. Stary zaczął się kołysać jednocześnie intonując zawodzące dźwięki. Pomyślałem że teraz przedstawienie zacznie się na dobre kiedy stary nagle zamilkł i wywalił ręce do góry. Dopiero teraz zorientowałem się, kto a w zasadzie co stanowi sedno „imprezy”.

Nad nami, na wprost przed archa-kapłanem wisiał na niebie wspaniały, okrąglutki księżyc, w swojej najpełniejszych z pełnych pełni. Jak na zawołanie, po tym jak staruszek podniósł ręce, małpoludy padły na ziemię, oddając pokłon świetlistemu kręgowi.

A więc tak wyglądały początki wierzeń, pierwsze, prymitywne obrzędy. Na szczęście nigdzie w pobliżu nie widziałem ani wielkiej kadzi wypełnionej wodą, zawieszonej kilka centymetrów nad płomieniem, ani zakrwawionego ołtarza z wbudowanymi kajdanami i rozłożonymi wokół narzędziami do otwierania bez znieczulenia klatki piersiowej, jednak było to jeszcze za mało żeby się uspokoić.

Cały czas zastanawiałem się, czy gdybym teraz zaczął uciekać, małpoludy przerwały by swój rytuał. Pewnie tak. Zresztą, nawet gdyby tego nie zrobiły, daleko bym nocą nie uciekł, do rana by mnie wytropiły, a wątpię żeby tutejszy „kodeks wojskowy” pobłażliwie traktował dezerterów. Tak czy inaczej mam przewalone.

Tymczasem wokół ogniska, po kilku minutach walenia głową w ziemię archa-kapłan wyprostował się nagle, dosypał obficie do ognia ziela, które natychmiast buchnęło potężną chmurą białego, słodkiego dymu. Trochę za późno domyśliłem się że zioło te musie działać podobnie jak nasza poczciwa maryśka, bo nie tylko małpoludy, ale i mnie zaczęło ogarniać dziwne uczucie euforii i podniecenia. Na to widocznie liczył staruszek, bo zaczął coś głośno wykrzykiwać. Mogłem się jedynie domyślać że cały ten rytuał zawierał z początku modlitwę do księżyca, później wróżbę, którą mógł odczytać jedynie sędziwy szaman, a którą teraz ku wielkiej radości stada publicznie ogłosił.

No tak, pomyślałem. Jak nic – wojna! Jedynie wróżba wygranej potyczki z silniejszym i dającym im niezłego łupniaka plemieniem, mogła wywołać taką euforię. Oczywiście zioło odegrało tu bardzo przydatną rolę, ale tym pewnie szaman nie miał zamiaru się nikomu chwalić. Fajnie by było zrobić sobie nieco zapasu, tego jakże pożytecznego medykamentu, bo pewnie nie mają tu w pobliżu żadnego monopolowego i nie ma co liczyć na kolorowe trunki z eksportu, a jesienną chandrę czymś leczyć trzeba. O zabawnych dyskusjach przy ognisku i tańcach z pięknymi dziewczynami do samego rana, nie mam co marzyć, więc pozostaje alternatywa ziołowego odlotu. Coraz bardziej pragnąłem poznać starego nieco bliżej, może szuka uczniaków?

W pierwszej jednak kolejności i to zdaje mi się że już w całkiem niedalekiej przyszłości, czekała mnie wyprawa wojenna, którą trzeba jakoś przeżyć. Mam nadzieję że wystarczy trzymać się z dala, nie dać się złapać w niewolę przez konkurencję, i czekać cierpliwie na dalszy rozwój wypadków, nie kusząc losu żadnym działaniem. W końcu, ani nie dostałem oficjalnego wezwania do odbycia zasadniczej służby wojskowej w tutejszych siłach zbrojnych, ani tym bardziej nie składałem żadnej przysięgi na wierność koronie. Ta linia obrony, podejrzewam, ma tylko jedną zasadniczą wadę, pierwszy adwokat który mógłby się ewentualnie podjąć mojej obrony pojawi się na ziemi za jakieś 10 000 lat. Niby nie problem, ja mogę zaczekać, ale małpoludy nie wyglądają na wzory cierpliwości.




* * *

Impreza wyraźnie się rozkręciła. Samice wniosły napoje, sądząc po smrodzie – wyskokowe. Tyle że, obawiam się że po wypiciu tego sfermentowanego paskudztwa, żołądek wyskoczył by mi na dobre. Na moje nieszczęście dopadły mnie dwie samice z „kateringu” proponując, bardzo sugestywnie i natrętnie przy okazji, smrodo-drink w skorupie orzecha. Mimo że, gdy tylko się zorientowałem co za ziele rzuca szaman do ognia, oddaliłem się od ogniska, musiałem się nieźle nawdychać, bo czułem jak puszczają mi hamulce i jestem o mały krok od wypicia tych specjałów. Oczywiście odmowa nie wchodziła w grę! Musiałem więc poczęstować się rozsiewającym zgniłą woń specyfikiem i udawać że go sączę.

-Mogę prosić słomkę? - raczej nie skumały o co mi chodzi, ale nie spodziewałem się że będzie inaczej. Na szczęście odeszły i w spokoju mogłem dokończyć (wylewać) swojego smrodo-drinka.

Towarzystwo zaczęło się bawić w najlepsze, biegając wokół ogniska wykonując jakiś dziwny, połamany taniec, w takt odgłosów wydawanych przez grzechotkę szamana, który z kolei uparł się że koniecznie, mimo braku jakichkolwiek talentów ku temu, zostanie DJ-em na tej imprezie. Widocznie szlagiery które zapodawał, tylko mnie nie przypadły do gustu, bo reszta towarzystwa bawiła się wyśmienicie. Może gdybym wypił zapodanego mi wcześniej drinka, zamiast podlewać nim paprotki, bawił bym się dużo lepiej, ale umówmy się, że na tej imprezie mogę robić za kierowcę. Lokalne trunki nie przypadły mi do gustu.

Kelnerki” kursowały z orzechowymi łupkami jeszcze jakiś czas. W miarę jak alkohol, czy cokolwiek otumaniającego było w skorupach, zaczynało brać górę w krążącej w samczych żyłach krwi, ci zaczęli powoli się wykruszać. Jedni, ci co mieli zbyt słabą tolerancję, lub zbyt łapczywie podeszli do spożywania trunku, kładli się gdzie popadnie. Inni zaczynali uganiać się za samicami, które bynajmniej nie wykazywały żadnych fałszywych skromności i wnet wkoło pojawiło się pełno kopulujących par. Widok nie był bynajmniej zbyt estetyczny, więc uznałem że najwyższa pora grzecznie podziękować gospodarzom za gościnę i udać się na spoczynek do nowo postawionych apartamentów. Gdybym miał łopatkę, podebrał bym sobie trochę żaru z ogniska, niestety takimi luksusami nie dysponowałem, a nie chciałem ryzykować spalenia przenosząc mocno rozpalone konary. Na przyszłość trzeba będzie ustawić płaski kamień ograniczający płomienie, dzisiaj jeszcze pomarznę, trudno.


Po raz pierwszy odkąd się tutaj znalazłem przespałem całą noc, nie budząc się w środku nocy, cały zesztywniały z zimna. Wprawdzie daleko było tej noclegowni od standardów nawet upadłego jednogwiazdkowego hotelu w Wygwizdowie Polnym, ale ściana z kilku warstw liści i posłanie z wyschniętych traw spełniło swoje zadanie.

Jak na towarzystwo które wczoraj ostro zaimprezowało, małpoludy wyglądały zadziwiająco rześko. Ledwo zaczęło świtać i słońce na pewno jeszcze nie wychyliło dzioba nad horyzont, którego zresztą i tak w tej dziczy nie było widać, a w obozowisku aż wrzało. Samce latały, szykowały jakieś liny, kamienne otoczaki wielkości pięści i nieco większe no i swoją „tajną broń” która miała wpłynąć na losy historii – „funkiel nufka, nieśmigane oszczepy.

Tego obawiałem się najbardziej. Ciągle nie wiedziałem kto jest „naszym” wrogiem i z kim się będziemy bić. Pół biedy jeśli to takie same małpoludy z sąsiedniego stada, które podbiera nam ptasie jajka z „naszych” terenów łowieckich. Taki lokalny konflikcik, raczej nie powinien zmienić biegu historii a tym bardziej ewolucji. Ale jeśli tym sąsiednim plemieniem były małpiszony nieco bardziej człekokształtne, wyprzedzające „moje” stado o kilka pokoleń ewolucji? Wybicie w pień takiej grupy może mieć nieco gorsze konsekwencje.

Szaman znikł, w każdym razie nigdzie nie było go widać. Herszt bandy zdawał się obserwować i doglądać przygotowań, od czasu do czasu warknąwszy nieco i wskazawszy coś łapą. Prymitywy, ale muszę przyznać że sprawiali wrażenie dość dobrze zorganizowanych, niby bezładna bieganina, ale w 10-15 minut wszystkie małpoludy były „wyekwipowane” i gotowe do wymarszu. Oczywiście, jak się spodziewałem, samice nie wyruszały z nami. Mówię z nami bo jak tylko zaczęli opuszczać obozowisko zatargali mnie delikatnie za sobą.

W lesie było jeszcze dość ciemnawo, zresztą tu nawet w południe panował lekki półmrok, ale małpoludom to nie przeszkadzało. Śmigały, jakby znały tu każdą gałązkę i patyk na pamięć. Brnąłem niezdarnie za nimi z coraz bardziej wywalonym na wierzch jęzorem, potykając się o każdą nierówność, której w żaden sposób nie mogłem zauważyć dopóki nie wpadła mi do niej noga. Już po pierwszych kilku metrach miałem przemoczone od rosy ubranie i buty, po parunastu minutach wyglądałem już jakbym przepłynął całą drogę a nie przebiegł. Tak czy inaczej, jeszcze chwila i padnę im tutaj i mogą robić co chcą nie zrobię ani kroku dalej.

Wreszcie wyskoczyliśmy z buszu na wolną przestrzeń ciągnącą się dość szeroko wzdłuż niewielkiego, ale bardzo żwawego strumyka. Po obu stronach 4 metrowej szerokości właściwego koryta, na kolejnych kilku metrach wyrastały z pomiędzy kamieni tylko pojedyncze źdźbła trawy. Walające się gdzieniegdzie pnie drzew w różnym stadium rozkładu sugerowały że strumień potrafi czasami stać się bardzo niesforny. Na drugim brzegu wznosiło się wysokie na kilka naście metrów urwisko skalne, którego szczeliny i szczyt porastała dżungla nie mniejsza niż ta po tej stronie.

Odruchowo zacząłem analizować szanse powodzenie ewentualnej próby ucieczki. Wprawdzie zwisające z góry pnącza przypominające filmowe liany ułatwiły by znacznie wspinaczkę, ale i tak pewnie nie miał bym szans z prześladowcami którzy zaledwie kilka pokoleń wcześniej zeszli z drzew. Zresztą przedostanie się na drugą stronę do bezpiecznych pewnie nie należało, strumyk nieco zapierdzielał, a jego głębokości mogłem się jedynie domyślać. W każdym razie pływanie nie wchodziło w grę a żadnego mostu nie widziałem.

Małpoludy rozdzieliły się w tym miejscu na dwie grupy, jedna, z którą ja się zabrałem, zaczęła schodzić w dół. Druga podeszła nieco w gorę i z powrotem wtopiła się w busz. Moim zdaniem nieco dziwna taktyka, chyba że osada którą chcą zaatakować leży po drugiej stronie, nieco w górę strumienia i mamy do dyspozycji dwa brody żeby się przedostać na przeciwległy brzeg. Wkrótce się okaże.

Toczenie się za stadem w dół strumienia wcale nie było łatwiejsze niż wcześniejszy spacerek w dżungli. Raz że nogi wyraźnie odmawiały mi już posłuszeństwa a dwa, wolałem już chyba gnijące patyki i liście pod nogami niż podłoże z luźnych, śliskich, rozrzuconych w nieładzie i jak się okazuje, czasami bardzo ostro zakończonych kamieni. Teraz wiem czemu małpiszony przynosiły kamienie ze sobą. Te tutaj, przypominały drobno potrzaskane płytki i może i nadawały by się jako prymitywne narzędzia tnące, co właśnie udowodniłem wspaniałym nacięciem tuż nad kostką na lewej nodze, ale mimo nawet największego talentu w miotaniu na odległość, zupełnie nie nadawały się jako broń miotana. No chyba że przymocować by je na końcu kija i używać jako oszczepu, ale już i tak za bardzo wzbogaciłem arsenał tych dzikusów i nie mam zamiaru popełniać tego błędu po raz drugi.

Nie długi czas po tym, jak wyszliśmy z buszu i zaczęli schodzić w dół, brzeg po naszej stronie zaczął się delikatnie podnosić. W tej chwili, po jakiś 20 minutach marszobiegu po obu stronach miałem ponad dwudziestometrowe skarpy i bardzo nie chciałbym znaleźć się tutaj kiedy nieco wyżej pada ulewny deszcz. Po obu stronach widziałem wyraźne ślady takich ulew, i podejrzewam że nie było to wtedy zbyt gościnne miejsce.

Po kolejnych piętnastu, mniej więcej minutach wędrówki, miałem zaliczone dwa razy tyle upadków, pięć razy tyle siniaków, porządny ból mięśni i szereg kolejnych nacięć skóry i cudem chyba tylko dalej całe, nieskręcone kostki. Ale wyglądało na to że byliśmy na miejscu, bo po prostu dalej już się iść nie dało, no chyba że teraz będziemy się rzucać w dół wraz z bijącym kilkanaście metrów w dół wodospadem. Ciary mnie przeszły i nogi do końca odmówiły posłuszeństwa kiedy okazało się że małpoludy zaczynają mocować przyniesione ze sobą liny. Może i one sobie życia nie cenią, ale ja jeszcze miałem zamiar trochę się pomęczyć. Na szczęście zeszły w dół tylko dwa samce, reszta zaczęło rozpinać liny w poprzek strumienia, a dokładniej brzegu na którym się znajdowaliśmy.

Dopiero teraz skojarzyłem co jest grane. Trochę mi zajęło zanim poukładałem wszystko do kupy, ale nic bym nie skumał gdyby nie te liny.

 Autor: Taron78
 Data publikacji: 2010-10-22
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 :)
Nie wiem, czy moja sugestia okaże się w jakikolwiek sposób pomocna, ale mi się bardzo podobało ;) przyjemnie i lekko się czyta, bohater od razu budzi sympatię, szczególnie podobają mi się jego sarkastyczne komentarze i poglądy na świat, w którym nagle się znalazł. Poza tym, to ciekawy i oryginalny pomysł, i wydaje mi się, że dobrze oddajesz naturę tych naszych przodków. Mam nadzieję, że masz w zanadrzu jeszcze jakieś dalsze części, bo zapowiada się nieźle :)
Autor: Ruda Data: 10:14 1.11.10
 Fajne :)
Świetny pomysł, już samo przeniesienie współczesnego człowieka w tak daleką przeszłość jest ciekawe, a i to jak też on tam sobie poradzi z otaczającą go przyrodą i innymi przeciwnościami losu.
Autor: kero Data: 17:04 13.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 119 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 119 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Wady są jak pływające po powierzchni słowa. Kto chce znaleźć perły, musi się zanurzyć.

  - John Dryden
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.