Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Pustka

Pustka

 

 

 

Piach.

Z jednej strony piach, z drugiej słońce.

I tak źle i tak niedobrze.

Bezkres pustkowia, aż po horyzont płasko. Tylko droga, nic więcej.

Ktoś na drodze, mijam go. Nie ma twarzy, jakieś plastikowe jajko. Jak zwykle, bez znaczenia dla mnie. Dla niego też pewnie.

I dalej znowu to samo wciąż. Od lat, bez zmian.

Piach i słońce.

 

 

Nad pustkowiem wisiały ciężkie, ołowiane chmury, pierwsze podmuchy wiatru zwiastowały rychłe nadejście burzy. Unosiły w powietrze tumany kurzu, tworząc mknące przez mrok obłoki. Co jakiś czas horyzont rozświetlały odległe jeszcze błyskawice, ukazując położony na południu masyw górski. Szczyty wyznaczały tam ostry, poszarpany kształt. Przypominały grzbiet jakiejś gigantycznej prehistorycznej bestii, martwej od tysięcy lat, lecz wciąż budzącej głęboki respekt.

W kierunku skalnego potwora poruszała się niewielka ciężarówka – jasny punkt na osnutej cieniem płaszczyźnie wypalonej ziemi. Ryk silnika zakłócał wszechobecną ciszę, przecinając ją charakterystycznym klekotem rozpędzonego diesla.

Pojazd należał do Marka, jedynej żywej istoty w promieniu paru kilometrów. Mark był z niego bardzo dumny, tyle przecież razem przeszli. Przeciętnego obserwatora zwieść mógł wygląd samochodu. Matowy czerwony kolor wytarty przez lata podróży po niegościnnych krainach, jakaś dawno zapomniana marka (po znaczku na masce nie został już nawet ślad) – ot, zwykły pickup, który już lata temu powinien leżeć gdzieś na złomie i rdzewieć w najlepsze. Jednak ktoś uważniejszy dostrzegłby nietypowe elementy konstrukcji pojazdu. Przebudowana, bardziej wyniesiona do góry i wydłużona maska, dwie szerokie rury wydechowe wystające spod wzmocnionego tylnego zderzaka i za duże, wysunięte na boki koła pod nietypowo wyprofilowanymi nadkolami mogły dawać do myślenia.

Całą prawdę o maszynie znał jedynie Mark, był w końcu jej konstruktorem. Pod przebraniem starego gruchota kryło się prawdziwe monstrum. Silnik o pojemności 4 litrów i mocy 350 koni mechanicznych nie mieścił się pod oryginalną maską, trzeba było ją przebudować. Zawieszenie również przeszło generalny remont, by wytrzymać większą masę i nie ulec zniszczeniu na nierównościach bezdroży. To wszystko miało unosić nadwozie z pancernej blachy, dające skuteczną ochronę przed zagrożeniami czyhającymi na drodze.

Mark nie miał dla swojego pancernika imienia. W jego świadomości funkcjonował zwykle jako ‘ten mój kochany’ czy ‘mój potwór’ – gdzie słowo ‘mój’ miało znaczenie kluczowe. Otóż na świecie było bardzo niewiele rzeczy, o które Mark dbał, które by kochał – jego samochód natomiast był jedną z nich.

Miłość Marka do samochodu nie była bezinteresowna. Wręcz przeciwnie, wymagał od swojego dzieła bardzo wiele w zamian za opiekę techniczną. Na pierwszym miejscu warunki, w jakich pojazd miał pracować były koszmarne. Ciągła obecność dużych ilości pyłu i piachu w powietrzu, częste podjazdy i nagłe zrywy dawały się we znaki. Zaraz potem należy wspomnieć o wielokrotnym wytrzymywaniu ostrzału z najróżniejszej broni palnej, taranowaniu i przepychaniu innych pojazdów a nawet starych, zakopanych w piasku minach. Mimo tak niesprzyjających okoliczności, ‘potwór’ razem z kierowcą wciąż zdobił krajobraz jako ruchomy element.

Poza samochodem, Mark miał przy sobie jeszcze jeden ważny przedmiot. Woził ze sobą strzelbę myśliwską o nietypowym jak na te czasy zdobieniu. Na korpusie i kolbie wygrawerowane były liściaste wzory, a na dodatek po każdej stronie widniała podobizna jelenia w wyniosłej pozie. W odróżnieniu od ciężarówki, w broni Mark nie wprowadzał modyfikacji. Woził ją ze sobą z dwóch powodów, jednym z nich było bezpieczeństwo (choć używał jej zwykle tylko na postrach). Poza tym broń była dla niego pamiątką. Nie kochał jej tak jak swojego stalowego dziecka, wręcz przeciwnie. Kiedy patrzał na strzelbę, za każdym razem przed oczami stawały mu obrazy z dawnych lat, kiedy słowo ‘szczęście’ miało inne, zupełnie trywialne znaczenie.

Długi, połyskujący zimno w ciemności kształt spoczywał na siedzeniu pasażera obok Marka. W mroku zapadającym dookoła, mężczyzna czasem kierował w jego stronę wzrok. Robił to dyskretnie, nieśmiało, jakby bał się, że zamiast martwego przedmiotu zobaczy tam żywą osobę. A Mark nie chciał tam nikogo widzieć, nie był na to gotowy. Nie przyznawał się do tego przed samym sobą, ale bardziej bał się tej strzelby niż całego świata. A ten od dobrych paru lat robił wszystko, aby go unicestwić.

 

 

Przeczekał burzę śpiąc w samochodzie stojącym wśród kilku wystających z ziemi skał. Nie była to bardzo skuteczna ochrona przed wszędobylskim piachem, więc rano pojazd był nim przysypany aż po okna.

Śpiącego obudziły, jak zwykle, pierwsze promienie porannego słońca. Nie sypiał wiele – uważał to za stratę czasu i przywykł do wstawania o świcie. Na dobry początek dnia Mark rozgrzał się odkopując samochód przy pomocy saperki. Zaraz potem zjadł szybkie śniadanie złożone z jakiejś wiekowej wojskowej konserwy i kawy w blaszanym kubku. Po posiłku przyszedł czas na inwentaryzację zapasów. Jedzenia miał ze sobą jeszcze na długie tygodnie (głównie puszki z mięsem, trudno o bardziej odporną formę pożywienia), ale wody mogło mu starczyć jeszcze na jakieś dwa, może trzy dni. Trzeba będzie uzupełnić.

Wędrowiec wziął zatem ze schowka w samochodzie lornetkę i wspiął się na jedną ze skał, przy których nocował. Z góry widać było jak na dłoni pustkowie oraz góry. Lustrując powoli horyzont natrafił w końcu na niewielki słup dymu bijący w niebo. Unosił się na tyle daleko, że nie dało się zobaczyć skąd dokładnie, nie można było również określić rozmiaru słupa. Mark zastanawiał się przez moment, opuściwszy lornetkę. Jemu spieszno było w góry, podczas gdy dym unosił się bardziej po lewej. Wyciągnął z kieszeni mały kompas i bez zdziwienia stwierdził, że dziś góry leżą już nie na południe, lecz na zachód od jego aktualnej pozycji. Takie magnetyczne zawirowania wielu podróżnych już zgubiły. Co rusz na pustkowiu można było się natknąć na bielejące szkieleciki pechowców. Ale Mark był na to gotowy. Zwykł zapamiętywać co jakiś czas punkty charakterystyczne i według nich, co parę godzin oceniać o ile przesunęły się bieguny.

Kąt między dotychczasowym kierunkiem podróży a dymem był niewielki. Szybko oceniwszy sytuację, Mark zdecydował się sprawdzić jego źródło. Po pierwsze potrzeba uzupełnienia zapasów wody popychała do ryzykownych posunięć, a po drugie był to jedyny odróżniający się punkt na horyzoncie.

Więc również jego cel mógł przedtem tamtędy przechodzić.

Nie tracąc czasu, Mark zapalił silnik i ruszył w kierunku dymu.

 

 

Słońce prażyło bezlitośnie z bezchmurnego nieba. Po burzowej nocy powietrze wydawało się jeszcze bardziej suche, a piach unosił się przy każdym najdrobniejszym ruchu powietrza.

Stanisław Szczęsny kończył akurat palić stos odpadów koło swojego domu. Guma i plastik radośnie skwierczały, a gospodarz wsparty na karabinie cieszył oko. Tak samo jak pierwsi ludzie miliony lat temu, gdzieś w jaskini – Stanisław też uwielbiał patrzeć w ogień.

Prawdę mówiąc, była to jedna z niewielu rozrywek, jakie gwarantowało mu pustkowie. Były oczywiście również te zwykłe – jedzenie, sen i seks z żoną Stanisława, Wiesławą. Gospodarz był jednak zdania, że to jedynie ścisła podstawa piramidy potrzeb człowieka, że każdy potrzebuje czegoś więcej. Dlatego często patrzał w ogień.

W istocie pan Stanisław był marzycielem, podobnie jak większość ludzi z brakami w piramidzie potrzeb. Zawsze, kiedy stał przy ognisku, marzył. O najróżniejszych rzeczach – o pieniądzach i sławie, o luksusie, samochodzie. Rzadko o przygodach. Nigdy o innych kobietach, nie mógłby przecież skalać miłości do Wiesławy nieczystą myślą. Chciał zmian w swoim życiu, ale jednocześnie bał się ich. W efekcie wciąż tkwił w miejscu, wmawiając sobie na swój temat wiele rzeczy, włącznie z miłością do jedynej kobiety, jaką poznał w życiu poza swoją matką.

Pan Stanisław był rolnikiem. Jego rodzina od pokoleń hodowała pomidory i tak jak jego pra- pra- pradziad oraz wszyscy po nim, tak Stanisław również miał swoje poletko. Trudno to było porównywać do prężnych plantacji jego dziadka, kiedy ziemia była jeszcze żyzna i miała ciemny kolor. Stanisław dysponował jedynie dwiema szklarniami, pod którymi rosły owoce – pierwszą, solidniejszą zostawił po sobie jego ojciec a drugą, nieco gorzej wykonaną zbudował już obecny gospodarz.

Ponadto koło szklarni stał dom, parterowy z werandą i starą baterią słoneczną na dachu. Dom był stylizowany na wiejski, co kiedyś może miało sens. Obecnie, otoczony pustynią i ozdobiony kolektorem wyglądał jakby ktoś go wkleił w otoczenie ze zdjęcia w gazecie.

Zadumę rolnika przerwał odległy dźwięk silnika. Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał spod beretu w kierunku, z którego dochodził odgłos.

Ciężarówka. ‘Może klient?’ - w głowie Stanisława nagle pojawił się tłum myśli. Ten pojazd nie wyglądał na należący do bandytów, kto więc mógł to być? Do najbliższej osady jechało się w innym kierunku, poza tym nikt tam nie miał samochodu. Pozostawali więc nomadzi i klienci. Szybko wykluczył tych pierwszych, którzy mieli w zwyczaju podróżować w grupach, całymi karawanami.

A więc klienci – ucieszył się Stanisław. ‘Ciekawe skąd dowiedzieli się o plantacji…’ Reklama była w tych czasach kompletnym absurdem, więc musieli od kogoś usłyszeć. ‘Tak, na pewno z ust do ust przekazano prawdę o pysznych pomidorach Szczęsnego i wkrótce wieść dotarła do odległego miasta, gdzie duża firma postanowiła zaoferować mi korzystny finansowo kontrakt…’

Gospodarz wyrwał się szybko z kolejnej fali marzeń. Trzeba działać, bez zwłoki. Wyprostował soje chuderlawe ciało w roboczych spodniach na szelkach, szybko otrzepał kalosze i wytarł wąsa rękawem. Zdecydował się na przyjęcie otwartej, powitalnej postawy.

-Wiesławo! – ryknął w kierunku domu – Przynieś pomidory i sól!

Pamiętał, jak ojciec mówił coś o witaniu gości chlebem i solą. Chleba od lat nikt na oczy nie widział, nie mówiąc już o jedzeniu, więc pomidory będą musiały go zastąpić. Wiesława po chwili ukazała się w drzwiach niosąc tacę z owocami i kubkiem soli. Na pytające spojrzenia mąż odpowiedział jej rzeczowym tonem:

-Mamy klientów, zachowuj się jak należy.

Na dźwięk słowa ‘klienci’ pociągła twarz kobiety przybrała nieco rybi wyraz, dając znaki ogromnego zdziwienia. Nic jednak nie powiedziała, to nie ona tu była od kontaktów z kupcami.

W końcu ciężarówka dojechała do gospodarstwa, zatoczyła szeroki łuk przed domem i stanęła, celując drzwiami kierowcy w drzwi werandy. Pomiędzy samochodem a budynkiem stała swojsko wyglądająca para ludzi.

Drzwi pojazdu otwarły się i na piasek zeskoczył mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, o długo nie przycinanych włosach w kompletnym nieładzie – obecnie koloru szpakowato – pustynnego. Podobnie zarost już dawno nie widział się z brzytwą, a oczy w zapadniętych oczodołach rzuciły gospodarzom nieco dzikie spojrzenie. Na ubiór przybysza składały się jeansy, stara koszula (kiedyś biała), wysokie buty zapięte na nogawkach spodni, kapelusz o szerokim rondzie i długi, niepasujący do otaczającej temperatury płaszcz.

‘Amerykanin!’ – pojawiło się w głowie Stanisława, zapisane złotymi literami słowo. Jeszcze bardziej podniecony, odezwał się pierwszy, wykonując zamaszyste gesty rękami.

-Witamy pana na naszej uprawie. Na powitanie, proszę się częstować. – od razu po wypowiedzianej kwestii skarcił się w duchu za użycie ‘witamy’ i ‘powitanie’ zaraz po sobie. Jak to musiało zabrzmieć w uszach biznesmena?

-Dziękuję. – odparł krótko przybysz i od razu chwycił pomidora z tacy. Obejrzał go, obróciwszy w dłoni, po czym wgryzł się głęboko w owoc. Stanisław wraz z żoną patrzeli w milczeniu jak mężczyzna pochłania łapczywie pierwszego pomidora i od razu sięga po drugiego. Jednak zanim znów zaczął jeść, podniósł oczy na parę przed nim.

-Szukam kogoś. - poinformował zwięźle wgapionych w niego ludzi – I potrzebuję wody. Ale nie mam czym zapłacić.

Słowa przez chwilę odbijały się od wewnętrznych ścian czaszki Stanisława nim dotarło do niego, co usłyszał. Przez chwilę miał ochotę rzucić się na tego kowboja i wydrzeć mu swojego pomidora z gardła, a potem wsadzić go do tego brzydkiego samochodu i wysłać z powrotem tam, skąd go tu przywiało. Szybko jednak uspokoił się i odparł:

-Studnia za domem, proszę korzystać.

Przybysz skończył właśnie drugiego pomidora i odwrócił się na pięcie w stronę samochodu, wycierając jednocześnie sok ściekający mu po brodzie. Po drodze rzucił jeszcze krótkie ‘dzięki’, z którego do uszu gospodarza dotarło jedynie ‘ęki’.

Wciąż nie mogąc się otrząsnąć z osłupienia, rolnik wraz z żoną obserwowali jak ten dziwak, nawet na nich nie patrząc, wynosi z bagażnika baniaki na wodę i kieruje się w stronę studni. Tak jakby ich nie było, jakby nic dla niego nie znaczyli. Stanisław mógł jedynie stać i obracać się w miarę jak przybysz znosił kolejne porcje wody ze studni. Wiesława tym czasem, bojąc się zepsuć cokolwiek, stała wciąż w tej samej pozycji z wyciągniętą przed siebie tacą i wyrazem wiecznego szczęścia na twarzy. Na tacy spoczywał już tylko jeden, nędznie wyglądający pomidor.

W końcu uzupełnianie zapasów dobiegło końca, a mężczyzna ponownie stanął przed gospodarzem.

-Szukam kogoś – powtórzył – Szesnastoletnia dziewczyna, mogła wyglądać na starszą. Blondynka, raczej szczupła. Najprawdopodobniej sama.

Stanisław przez chwilę gapił się na nieznajomego, w głowie znów zawirowały mu myśli.

-Nie widziałem. – odparł w końcu. – Raczej bym zauważył, niewielu ludzi tędy przechodzi.

Przybysz nie okazał emocji usłyszawszy odpowiedź. Zlustrował pobieżnie gospodarstwo, jakby upewniał się, że poszukiwanej nigdzie w okolicy nie widać.

-Dziękuję za wodę. – powiedział i podążył w stronę samochodu. Po kilku krokach zawrócił, szybkim ruchem chwycił ostatniego pomidora i schował do kieszeni płaszcza. – I za pomidory.

-A może pan kupisz trochę pomidorów? – krzyknął za nim zdesperowanym głosem Stanisław.

-Raczej nie. – przybysz, ponownie nawet na niego nie spojrzawszy, zatrzasnął za sobą drzwi i odpalił silnik. Po chwili po potencjalnym kupcu została jedynie chmura pyłu przed domem.

Stanisław i Wiesława przez jakiś czas trwali w milczeniu obok siebie, po czym, również bez słowa rozeszli się z powrotem do swoich zajęć. Rolnik stanął znów przy swoim ognisku i zaczął ponownie rozmyślać. Później, w nocy, śnił o przygodach, o podróży w nieznane i obce góry. A rano, jak wiele razy przedtem, skarcił się w duchu za tak głupi sen.

 

 

Pustka towarzyszyła martwemu psu już od trzech dni. Dla kogoś, kto przez ten czas nie robi dosłownie nic, takie trzy dni wydają się wiecznością. I żeby jeszcze widok był jakiś ciekawy, ale nie - jak na złość pies miał przed oczami tylko niebo z małym fragmentem gór gdzieś na boku.

Nagle, o zmierzchu trzeciego dnia, okolicę wypełnił dźwięk - inny niż brzęczenie much latających koło truchła. Od czasu śmierci zwierzęcia to dopiero drugi wyróżniający się odgłos. Z początku odległy, co jakiś czas gasnący gdzieś przy podmuchach wiatru, potem coraz bliższy, aż w końcu wyczuwalny przez drgający piach.

Warkot ustał, zastąpiony serią suchych trzasków a następnie pacnięciem czegoś ciężkiego na piasek.

Człowiek. Gdyby mógł, pies zamerdałby ogonem.

Kroki, zbliżają się. Zatrzymały się zaraz obok psa. Dokładnie tak jak te poprzednie, chyba wczoraj. Tyle, że tamte bez pojazdu, i lżejsze.

Coś trąciło psa w bok, głowa zmieniła położenie. Teraz krajobraz jest zdecydowanie ciekawszy. I muchy na chwilę się oddaliły. Wdzięczność.

Człowiek stoi jeszcze kilka chwil nad zwłokami, gdzieś na granicy pola widzenia unosi się smużka dymu, chyba z papierosa. Potem znów parę kroków, trzask drzwiami, klekot silnika.

Pies jest jednak szczęśliwszy niż przedtem, ma przynajmniej ciekawszy widok. Nie jest to to samo, co wrażenia z czasów, kiedy jeszcze żył, ale i tak lepiej niż przed chwilą.

Odgłos jadącego samochodu oddala się. Niby nic, niby tylko chwila, kiedy ten człowiek tu był. A jednak, z drugiej strony, jaka ogromna zmiana.

 

 

Pancernik pędził w stronę gór. Mark był już pewien, że jego cel podążył właśnie tam. Informacje wywnioskowane w rozmowie z rolnikiem dały mu pewien trop. Później znalazł jeszcze truchło psa i całkiem sporo śladów dookoła, więc teraz dokładnie wiedział gdzie jechać. Obrał kierunek na drogę przez góry, a właściwie bardziej przesmyk czy rozpadlinę wcinającą się przed nim w potężną masę skał.

W końcu, kiedy słońce opadło już na linię horyzontu, pojazd zbliżył się do granicy gór. Podstawy monumentalnych brył wystawały z piasku, jak gigantyczne kolce przebijając gładką powierzchnię pustkowia. Z dołu, z perspektywy człowieka wyglądały jeszcze bardziej obco niż z odległości – strzelające w górę jak czarne, popękane budowle nie z tej ziemi.

Mark zatrzymał samochód zaraz za pierwszymi wystającymi spod piachu skałami. Miejscami były ostre i groziły przebiciem opon, więc dalsza jazda byłaby zbyt niebezpieczna.

Kierowca, wciąż siedząc w kabinie, wyciągnął z kieszeni płaszcza pogniecioną paczkę papierosów. Został już tylko jeden. Powolnym, wyuczonym ruchem zapalił go od zapalniczki i zaciągnął się. W nieruchomym, wieczornym powietrzu dym snuł się dookoła głowy palącego, kiedy ten uważnie obserwował wejście w góry.

Szczelina w skałach znajdowała się jakieś trzy kilometry przed ciężarówką. W słabym oświetleniu, jakie dawało zachodzące słońce wyglądała jak czarna, pionowa krecha, biegnąca od podstawy gór aż po ich szczyt.

W pewnym momencie, u podstawy rozpadliny na ułamek sekundy zabłysło żółte światło. Mark zamarł ze wzrokiem wlepionym w mrok. Trwał tak dłuższą chwilę w kompletnym bezruchu, nawet dym jakby znieruchomiał dookoła jego twarzy.

Światło rozbłysło ponownie, kiedy obserwator już dochodził do wniosku, że mu się przywidziało. A więc nie pomylił się. Strzepnął przez okno nagromadzony na czubku papierosa popiół i zaciągnął się znowu, pogrążony w myślach. Kiedy skończył palić, słońce zaszło i nad pustynią rozpoczęła się noc. Mark zasunął szybę w drzwiach, po czym położył się, jak zwykle, w poprzek na siedzeniach w kabinie samochodu. Strzelbę ułożył zaraz obok siebie, aby mieć ją na wszelki wypadek pod ręką. Chwilę później już spał, w końcu jutro czekał go pracowity dzień.

A w górach, w ciemności światło rozbłyskało jeszcze parę razy w ciągu nocy.

 

 

Las. Drzewa szumią spokojnie gdzieś w górze. Pod nogami miękko, mech. Powietrze ciepłe, wilgotne.

Kobieta. Szczęście prawdziwe, uśmiech na twarzy. Kocham ten uśmiech, te oczy i to wszystko.

Szelest, w zaroślach obok. Cisza teraz, celuję. Skupienie. Podniecenie. Szczęście i to.

Strzał, jak wiele razy przedtem. Tylko odgłos jakiś dziwny. Coś nie tak, coś… Gdzie jest…

Krew! Gdzie jest ten uśmiech? Gdzie te oczy, to wszystko?

Czerwona miazga. Szok.

Potem zaraz panika.

Bieg, drzewa. Zielone plamy, rozmazane dookoła. Bieg bez celu, do nikąd.

Idzie rozpacz, wszystko niewyraźne. Już nie biegnę, ale wciąż przed oczami plamy. Łzy.

W końcu wszystko odchodzi, jest już tylko pustka.

Zimno, na podniebieniu. Smak żelaza, pachnie prochem.

Palec już na spuście. Zimno.

Zimno…

 

 

Mark zerwał się, przemoczony od potu, trzymając strzelbę lufą we własnych ustach. Z przerażeniem stwierdził, że palec prawej ręki jest ustawiony na spuście. Odrzucił broń na bok, jakby się jej brzydził i usiadł, dysząc ciężko.

Nad linią horyzontu widać już było zbliżający się świt. Powietrze przy górach było chłodniejsze, szczególnie nad ranem. Miejscami na samochodzie powstały kropelki rosy. Mark wysiadł, i od razu nalał sobie wody do kubka z jednego z baniaków. Następnie wydobył ze schowka w kabinie paczkę tabletek do odkażania wody i wrzucił jedną z nich do środka.

Czekając, aż tabletka zacznie działać, siadł na piasku opierając się plecami o koło samochodu. Przed oczami wciąż wirowały mu obrazy ze snu. Tego samego od tylu lat. Na dobrą sprawę, sam już nie pamiętał od ilu lat podróżuje. A nie zanosiło się na rychły koniec tułaczki. Jedyne, co się zmieniało na przestrzeni lat to zmęczenie. Ciekawe, kiedy w końcu okaże się zbyt duże.

Słońce strzeliło pierwszą smugą światła prosto w twarz Marka. Westchnął cicho i podniósł oczy na świat. Piach, jak zwykle.

Z resztą, czy to piach czy drzewa, i tak teraz to nie miało już znaczenia. Teraz trzeba iść, czas ucieka.

Wstał i zaczął się przygotowywać do drogi. Szło mu tego dnia wyjątkowo powoli, wciąż nie mógł odejść myślami od ostatniego snu. W końcu uzbierał zestaw rzeczy, które planował ze sobą wziąć: mały baniak z wodą, dwie puszki mięsa, koc, nóż myśliwski, strzelba i parę naboi. Spojrzał na stosik krytycznym okiem, zamyślony. W końcu dorzucił jeszcze linę, tak na wszelki wypadek.

Następnie nakrył samochód płachtą brezentu, obciążoną po bokach żeby nie odleciała z wiatrem. Na wszelki wypadek przysypał jeszcze brzegi piaskiem.

-Będę cię tu musiał na jakiś czas zostawić – powiedział przyciszonym głosem, przesuwając dłonią po brezencie. Samochód odpowiedział serią cichych stuknięć nagrzewającej się w słońcu konstrukcji. Mark uśmiechnął się lekko i ruszył w stronę gór.

 

 

W szczelinie wiał chłodny wiatr. Dookoła było raczej ciemno, słońce nie dochodziło tu bezpośrednio. Okazało się, że pęknięcie w skałach ma szerokość około dziesięciu metrów. Podłoże, po którym stąpał wędrowiec, było usłane różnej wielkości kamieniami, mniej lub bardziej przysypanymi piachem.

Szedł powoli, uważnie. Pustkowiem rządziła prosta zasada: jeśli jest jakieś miejsce choć trochę bardziej przyjazne niż pustynia, to na pewno ktoś tam już mieszka. Doświadczenie nauczyło Marka stronić od niepotrzebnych konfrontacji. Nagle przystanął, wpatrzony w piach pod swoimi nogami. Węgielki, dość świeże, niedokładnie przysypane po ognisku. Rozejrzał się dookoła dokładnie. Przeszedł parę kroków w głąb gór i odnalazł jeszcze pustą puszkę po jedzeniu. A dalej…

Dalej Mark ujrzał ślady, które bardzo go zaniepokoiły. W paru miejscach coś rozgrzało ziarna piasku do tego stopnia, że na ziemi leżały paski brudnego szkła. Nie myśląc wiele, załadował strzelbę i ruszył truchtem przed siebie.

Po drodze, co chwila omiatał wzrokiem otoczenie i ściany kanionu. Miejscami, na różnych wysokościach, widniały w nich nieregularne dziury. Nie wyglądały na pęknięcia. Jaskinie?

Ruch, gdzieś przed nim. Mark zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Coś jeszcze było w szczelinie, wprawdzie jeszcze daleko, ale należało szybko znaleźć kryjówkę. W takim miejscu należało bezwzględnie unikać nagłych i nieoczekiwanych spotkań. Znów ruszył przed siebie, schylony, co jakiś czas zatrzymując się za większymi skałami i wypatrując. On i ktoś, lub coś po drugiej stronie niebezpiecznie szybko się do siebie zbliżali. Emocje zaczynały już przejmować kontrolę nad Markiem, na twarzy i karku pojawiły się krople potu. W końcu dotarł do miejsca, gdzie jakieś trzydzieści metrów przed nim, na ścianie widniało nisko położone wejście do jednej z jaskiń. Ponownie przyczaił się za jednym z głazów. Pomysł wydawał się głupi, ale z drugiej strony to była jego jedyna szansa. Wychylił się zza swojej osłony.

Niecałe sto metrów dalej, zza skał wyłonił się fragment czegoś, co na pierwszy rzut oka mogło być skórzanym ubraniem o jasnym kolorze. Po chwili ponownie zniknął. Mark zaklął w duchu. ‘Boże, niech to będzie faktycznie ubranie’ – pomyślał i ruszył pędem w stronę jaskini.

Dopadł do dolnej krawędzi wejścia, wgramolił się do środka obijając sobie kolana. Za sobą usłyszał jakiś odgłos, brzmiący trochę jak okrzyk zdumienia. Nie oglądając się, ruszył szybko w głąb jaskini.

Po chwili dookoła zrobiło się ciemno. Latarka. Jednak o czymś zapomniał. Teraz musiał poruszać się powoli, macając suchą ścianę tunelu by nie stracić orientacji. Chciał znaleźć bezpieczną kryjówkę, przynajmniej na jakiś czas.

‘Jak mogłem zapomnieć o latarce!’ – powtarzał pod nosem przyciszonym głosem, co rusz potykając się i ocierając o ścianę. Pot ściekał strugami po całym ciele, tak z powodu stresu jak gorąca. Dziwnie tu gorąco…

Nagle, ściana pod ręką idącego urwała się i jednocześnie podłoże gwałtownie się obniżyło, tworząc odnogę tunelu w lewo. Mark stracił oparcie, zachwiał się, i poleciał na ziemię. Jego dłoń trafiła na coś ciepłego w ciemności. Zamarł, przerażony, gotowy na najgorsze.

-Tato? – odezwał się cichy głos przed nim.

 

 

-Tato? – głos był przytłumiony i słaby.

-Alice? – Mark w ostatniej chwili stłumił krzyk – Alice, to ty?

Zamiast odpowiedzi, ciepłe ciało córki przylgnęło do niego, zakleszczając ręce w uścisku na szyi. Mark wypuścił broń i odwzajemnił uścisk. Stali tak w ciemności, dysząc ciężko, nie znając świata poza sobą.

-Urosłaś – wykrztusił w końcu mężczyzna. Oczami wyobraźni zobaczył uśmiech na jej twarzy. Taki podobny do…

Ciszę w jaskini przerwały odgłosy dochodzące od strony wejścia. Coś weszło do tunelu i słychać było, jak głośno węszy. Dwoje ludzi od razu zapomniało o czułościach, teraz liczyło się przeżycie.

-Masz latarkę? – wyszeptał Mark do córki.

-Tak. – odparła, jej głos drżał.

-Na trzy, zapalisz ją i biegniemy w głąb jaskini. Musi być jeszcze jakieś wyjście. – sam chciał wierzyć w to, co mówi - Gotowa?

-Mhm… - w ciemności przerażona dziewczyna pokiwała głową.

-Nie oglądaj się, skup się na drodze. Raz, dwa, trzy!

Rozbłysło światło. W ułamku sekundy Mark zobaczył, że stoją na piasku w ślepym zaułku. Podłoże było zaścielone kośćmi. Wiele wśród nich było ludzkich. Alice, zamiast biec, stała wpatrując się przerażonym wzrokiem pod nogi.

-Biegnij! – Mark szarpnął ją mocno za rękaw kurtki. – Nie patrz, biegnij!

Dziewczyna, jakby obudziwszy się ze snu, ruszyła pędem do głównego tunelu. Tu skręcili od razu w lewo i pognali dalej, teraz lekko w górę. Za sobą wciąż słyszeli sapanie, które obojgu jeżyło włosy na karku. Mark, biegnąc za dziewczyną, obejrzał się szybko za siebie.

Oczy.

Nie, ślepia. Bestii, której wędrowiec nie chciał spotkać. Czerwone, skupione na celu.

-Biegnij, nie patrz za siebie! – wykrzyczał, a sam zatrzymał się w miejscu. Opanowując drżenie dłoni, podniósł strzelbę do twarzy. Oddalające się światło latarki musiało mu wystarczyć, odbijając się w czerwonych ślepiach.

Huk poniósł się echem po tunelu. Stwór poniżej zawył z bólu. Mark nie czekał, od razu ruszył dalej pod górkę za córką. Nie spodziewał się, że wyrządził wiele szkody istocie, która ich ścigała. Chciał ją raczej spowolnić.

Dogonił Alice przy kolejnym rozstaju dróg. W lewo tunel prowadził w dół, natomiast prawa odnoga unosiła się nieznacznie w górę.

-W lewo, szybko! – zdecydował Mark. Pobiegli, co rusz potykając się o kamienie w piachu. Powietrze robiło się coraz cięższe, wilgotne. Ściany tunelu błyszczały od wilgoci. Nagle Mark chwycił Alice za kurtkę i zatrzymał ją w miejscu.

Zapadła cisza, dwoje ludzi słyszało tylko swoje tętno szumiące w uszach. Wraz z wilgotnym powietrzem, tunelem niósł się odór przywodzący na myśl stare mięso i chlor. Mark powoli chwycił Alice za rękę, w której trzymała latarkę i podniósł ją do góry, kierując światło przed nich.

Snop światła omiótł zwałowiska cielsk, o bladych skórach ukazujących miejscami naczynia krwionośne. Mutanty spały w niewielkiej jaskini zbite w ciasną plątaninę głów, kończyn i ogonów. Dziesiątki chrapliwych oddechów zlewało się w upiorny szum. Trudno było ocenić, ile ich tam jest. Mark dziękował opatrzności, że huk wystrzału nie zbudził śpiących.

Powoli zaczęli się obracać i wspinać po cichu ku rozwidleniu. Ciężko było oddychać, powietrze w gnieździe zdawało się ciążyć w płucach. Jakby ktoś wpychał im do gardeł mokre kawałki gąbki. Od gorąca ich ubrania były już całkiem mokre od potu, lepiły się do ciała utrudniając poruszanie.

Docierali już z powrotem do rozwidlenia, kiedy w tunelu przed nimi ukazała się para błyszczących, czerwonych oczu. Stwór dyszał ciężko, zbliżając się cicho i powoli. Był pewien zdobyczy, nie było stąd ucieczki. Mark stanął przed córką i wycelował broń w drapieżnika.

Naciskając spust już drugi raz tego dnia, zmrużył oczy w oczekiwaniu na strzał. Nic się jednak nie stało, dał się słyszeć jedynie szczęk metalowych części mechanizmu spustowego. W końcu, po latach, broń odmówiła posłuszeństwa.

Napastnik zbliżał się nieubłaganie, Mark zaczął się cofać popychając za sobą Alice. Spróbował wystrzelić jeszcze dwa razy, po czym zrezygnował i rzucił strzelbę na piasek, gotowy do walki wręcz. Walki, w której miał bardzo nikłe szanse na wygraną.

Poczuł, jak dziewczyna wciska mu coś do ręki, w świetle latarki nie dostrzegł dokładnie kształtu. Rączka przedmiotu była zimna, wykonana ze stali. Pod palcem wskazującym poczuł spust. W tym samym momencie bestia skoczyła, lecąc ku nim jak ogromny, blady pocisk o czerwonych ślepiach.

Mark wycelował przedmiot przed siebie i przerażony wcisnął spust. Urządzenie zadrżało i wydało z siebie głęboki, buczący odgłos. Oślepiający blask przebił ciemność i pokrył ściany groteskową plątaniną cieni. Cielsko stwora stanęło w żółtych płomieniach. Smażony żywcem, zaczął wyć straszliwym głosem i drapać potężnymi łapami ściany tunelu. Mark stał oniemiały nad dogorywającym mutantem. Nie było jednak czasu na roztrząsanie sytuacji. Wykorzystując szansę, ruszyli biegiem pod górę. Za nimi niosły się odgłosy budzących się mutantów, pokrzykujących złowrogo. Po drodze Mark podniósł jeszcze swoją strzelbę.

Tunel za rozwidleniem wił się, wspinając się gdzieś wewnątrz skał. Biegnącym już po chwili zaczęło brakować tchu, piasek osypywał się spod butów. Pomagając sobie wzajemnie, wciąż posuwali się jednak w górę.

Z początku Mark nie wierzył w to, co widzi. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogą mieć takie szczęście. Przed nimi, gdzieś na górze widać było światło. Jaskinia faktycznie miała dwa wyjścia. Biegnąc, wyciągnął z torby linę i podał ją Alice.

W końcu dopadli do wylotu jaskini. Mark spojrzał w dół, przytrzymując się ręką ściany. Od piachu na dnie kanionu dzieliło ich około dwudziestu metrów.

-Zawiąż ją gdzieś! Szybko! – polecił córce, sam stając między nią a pościgiem. W jedną rękę chwycił nową broń, w drugiej zaś trzymał swój stary nóż myśliwski.

Alice znalazła w końcu odpowiednią skałkę do zamocowania liny, kiedy pierwszy mutant ukazał się w tunelu.

-Uciekaj, razem nie… – krzyknął Mark, lecz ostatnie słowa zagłuszył ryk bestii. Alice oślepił kolejny rozbłysk żółtych płomieni. Zaczęła powoli opuszczać się w dół po ścianie kanionu. Z góry dobiegały do niej odgłosy walki. Pióropusze piasku raz po raz strzelały z dziury w skale, unoszone falami gorąca z broni Marka. W końcu dotarła do końca liny i zeskoczyła na piasek. Zadarła głowę w górę i wlepiła wzrok w wylot jaskini. Odgłosy walki nagle ustały.

-Już jestem na dole! – zawołała.

Dał się słyszeć rozdzierający skowyt. Z góry znowu poleciały kawałki skał i piach. A wśród nich…

Torba Marka z urwanym paskiem spadła na dół parę metrów od Alice. Dziewczyna patrzała osłupiała na leżący przedmiot, nie wiedząc, co począć. Pewna najgorszego, usiadła na piasku i wodziła wzrokiem między skalną ścianą a torbą.

W dziurze ukazał się jakiś kształt, przez łzy Alice nie mogła dokładnie rozpoznać szczegółów.

Mark podczołgał się do wylotu tunelu i ostatnimi siłami odbił od krawędzi. Uderzenie zamortyzował piach, na szczęście nie było w tym miejscu skał. Ważne, że byli już poza tunelem, na słońcu. Względnie bezpieczni.

Na rozmywającym się obrazie ukazała się twarz Alice. Mark nie mógł zogniskować wzroku. W rękach nadal ściskał broń, nóż był brudny od krwi i pyłu.

-Bateria – wykrztusił, siląc się na uśmiech i potrząsając trzymaną w prawej ręce bronią – Nożem musiałem… Bateria wysiadła. Co to w ogóle jest?

-Przebudowałam przecinak laserowy. – odparła Alice zdławionym głosem – Nic ci nie jest? – pytanie było retoryczne. Ubranie Marka było w wielu miejscach poszarpane, dziury ukazywały liczne rany. Upadek z takiej wysokości też nie mógł przejść bez echa.

-Fajnie to wykombinowałaś – wysapał Mark, nie zwracając uwagi na pytanie.

-A ty dalej nosisz przy sobie ten rupieć? – odparła Alice, patrząc na strzelbę leżącą w piasku – Już dawno powinieneś był ją wyrzucić.

-Nie chcę. – Mark odwrócił głowę, szukając wzrokiem broni. Nie czuł się na siłach, by poruszać ciężkie tematy. Chciał odpocząć, zapomnieć…

-To nie była twoja wina, wiesz o tym. Prawda?

-Cieszę się, że cię znalazłem. – ponownie spróbował odbiec od tematu – Tylko ty mnie tu trzymasz.

Mokra od łez twarz dziewczyny przybrała złowrogi wyraz. Wstała, nagle zapominając o smutku i strachu.

-Ale mnie tu nic nie trzyma! Ciebie też nie powinno. Tym bardziej to. – kopnęła strzelbę ze złością. Jej głos drżał, tak ze złości jak ze strachu. – To już było, rozumiesz? Nic na to nie poradzisz, ani ja.

Obraz przed oczami Marka zaczął się jeszcze bardziej rozmywać.

-I co nam zostało… - nie dokończył. Zmysły opuściły go, aby nie wracać cały kolejny dzień.

 

 

Pustka. Zimno, ciemno.

Nie ma dokąd iść, nie ma gdzie wrócić.

Zastój, paraliż umysłu.

Ulica, twardo pod nogami. Niebo pochmurne. Na horyzoncie paleta barw - czerwień, pomarańcz. Bijące łuny ze wszystkich stron. Wiatr, coś przelatuje (liście, papier?).

Dziewczynka, po drugiej stronie. Żal, odległe uczucie. Twarzyczka ze śladami po łzach rozmazanych na brudzie. Patrzy, buzia wykrzywiona w grymasie złości i smutku.

Odchodzi, idzie w dal (popiół w powietrzu).

Odchodzi, ale coś też się pojawia. Nie ma już pustki, coś…

Na horyzoncie coś jasnego, leci w górę, rozszerza się.

Kula białego ognia. Jasno, biało.

Nie ma już pustki, jest teraz…

Cel.

 

 

Gorąco. Mark obudził się, jak zwykle, w kabinie swojego ‘potwora’. Słońce, już dawno po świcie, oświetlało pustynię. Przed maską piętrzyły się góry.

Obolały, na wpół przytomny, Mark wytoczył się z samochodu. Na ciele miał parę nowych szwów, bandaże były świeże i dobrze zawinięte. Koszulę i płaszcz, prowizorycznie połatane, znalazł w bagażniku. Nie znalazł za to saperki. Nie chciało mu się nad tym zastanawiać.

Wrócił do kabiny chwiejnym krokiem. Chciał podłączyć grzałkę do gniazda, zaparzyć kawy. Jego wzrok padł na siedzenie pasażera i Mark zamarł. Zamiast strzelby leżał tam przecinak laserowy, nowa paczka papierosów i notatka, nabazgrana ołówkiem na starym bilecie kolejowym (Poznań - Kraków, w jedną stronę):

„Jak ją znajdziesz, nie będziesz jej już chciał, zobaczysz. A to ci się bardziej przyda tam, gdzie pójdziemy :-)”

Wlepiając wzrok w uśmieszek na końcu tekstu, Mark wyjął z paczki papierosa i włożył do ust. Siedział tak, nie zapaliwszy go, przez dobrych kilka minut. W głowie huczała mu pustka, powoli przypominał sobie sceny z ostatniego dnia. Sam nie za dobrze wiedział co o tym wszystkim myśleć, jedno tylko było pewne. Cieszył się, że oboje żyją, że wyszli z tego przeklętego kanionu żywi.

W końcu zapalił i uśmiechnął się lekko pod nosem. Ból głowy dawał się mocno we znaki. Mark pomyślał, że trochę jeszcze odpocznie zanim znów ruszy w drogę. W końcu on dysponował samochodem a Alice podróżowała pieszo. To byłoby nie fair, nie dać jej choć odrobinę przewagi.

 

 

Pies leżał, gapiąc się na góry przez ostatnie dwa dni. Teraz dały się słyszeć kroki, znowu te same, co przedtem.

‘Ciekawe, co teraz będzie’ – pomyślał.

-Nieciekawie to wygląda, jak tak tu leżysz, wiesz? – głos kobiety. Nie, dziewczyny raczej. Młody, jakiś rozbawiony.

Potem odgłosy szurania, sypania piaskiem. Ciekawe.

W końcu, krajobraz się zmienia. Drastycznie. Teraz widać sam piasek. Nie!...

 

 

Stanisław stał przed swoją szklarnią po dniu pełnym pracy. Był zadowolony z siebie, pomidory w tym sezonie rosły bardzo dorodne. Kontemplował widok zachodzącego powoli słońca, opierając się na nowo nabytej saperce. Bardzo mu się przydała. Dostał ją za kosz pomidorów, uczciwa wymiana. Nie zdziwił się nawet zbytnio, kiedy usłyszał zbliżający się odgłos silnika samochodowego. Nie zmieniając pozycji, trwał w oczekiwaniu.

Ciężarówka zatrzymała się obok niego. Amerykanin zmierzył go wzrokiem przez okno, nawet nie wyłączając silnika.

-Szła tędy ostatnio…

-Nie. – przerwał mu Stanisław – Nie widziałem.

Chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu. Wiesława ukazała się w drzwiach werandy z miską pomidorów w rękach.

-Nie widziałem, ale pan ostatnio wziął za mało pomidorów. – ku rozczarowaniu rolnika, twarz przybysza nie zdradzała zdziwienia. Wiesława podeszła pod okno ciężarówki i podniosła naczynie. Nieznajomy wybrał kilka owoców z góry.

-Dziękuję. – powiedział patrząc wciąż na Stanisława – Fajna łopata. – dodał po chwili, po czym ruszył w dalszą drogę.

Stanisław czuł się dziwnie, wspominając ostatnie wydarzenia. Teraz, kiedy stał znów koło swojej żony i patrzał na oddalający się samochód, niewiele z tego rozumiał. Z jego długich przemyśleń zrodziło się zatem tylko jedno zdanie, wypowiedziane w przestrzeń:

-I ja się tylko pytam: po co to wszystko?

 

 

 

 

 

KONIEC

 Autor: protzner
 Data publikacji: 2010-11-07
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 hm...
Przerasta mnie to opowiadanie, albo jest zbyt metaforyczne, albo ja zbyt dużo miałem do czytania i przemknąłem nad jakimś ważnym fragmentem – ale gdzieś gubi mi się sens tego wszystkiego.

Skąd ta pogoń, czemu takie realia, czym był ten potwór w jaskini... Może to opowiadanie napisane dla kogoś konkretnego, odnoszące się do jakiejś konkretnej okazji?

A może po prostu nasz protzner przesadził z czarowaniem...
Autor: Whitefire Data: 13:40 14.02.11


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 170 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 170 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Książki, których przede wszystkim należałoby zakazać na świecie, to katalogi zakazanych książek.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.