Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 STAR TREK: W IMIENIU RZECZYPOSPOLITEJ, część 1.

A.


Stało się to w roku 2315.

Kraj w skali globalnej niewielki i niezbyt bogaty, Polska, śledził dokonania Gwiezdnej Floty z niekłamanym zainteresowaniem. Kadetów z tego kraju nie było w Akademii wielu, bowiem mimo odwagi i niepośledniej inteligencji, byli tak pełni fantazji, że najlepsi specjaliści od drylu łamali sobie na nich zęby. Mimo to w pewnym momencie Polacy doszli do wniosku, że nie są gorsi od reszty Zjednoczonej Ziemi - prawdę mówiąc, to choć Ziemia jako taka była zjednoczona, to niektóre państwa uparcie broniły swej odrębnej państwowości, między innymi Polska. W pewnym momencie ktoś w tym kraju wpadł na pomysł, by zbudować własnym sumptem statek gwiezdny klasy Constitution, albo choć przestarzaly NX. Na tym ostatnim rozwiązaniu stanęło, gdyż do NX można było dostać tanio wiele części z demobilu, a Polska nie grzeszyła wysokim budżetem. Pomysł zatem wlókł się po różnych instancjach i zdawało się już, że utknie na którejś tam z kolei komisji, gdy nagle ktoś wysoko postawiony po suto zakrapianym bankiecie, wiedziony szczątkowym poczuciem obowiązku, zamiast do domu pojechał do kancelarii Rady Państwa i zaczął stemplować zaległe papiery. Między innymi przyłożył pieczątkę na akcie, który pozwalał rozpocząć budowę statku - a z tego skwapliwie skorzystali wojskowi, którym zależało bardzo na prestiżowym przedsięwzięciu.

Społeczna ocena budowy statku była bardzo różna. Część społeczeństwa była wręcz w euforii, twierdząc, że "jeszcze Polska nie zginęła", skoro stać ją na takie gesty. Równie duża grupa wyrażała wątpliwości, czy statek w ogóle da się zbudować, skoro jak zwykle połowa materiałów pójdzie "na lewo", a jeśli nawet budowa zostanie zakończona, to czy poleci i nie rozwali go pierwsze wejście w warp. Byli też tacy, co stukali się w czoło, jak również bardzo poważna liczba tych, którzy od początku budowy skrupulatnie opijali każdy jej etap i nieomal każdą wkręconą śrubkę, zasilając tym samym budżet państwa via dział monopolowy. Jakby nie było, cała Polska śledziła budowę, a liczne kolektury przyjmowały zakłady na to, czy budowa zostanie ukończona w terminie i co pójdzie nie tak.

W realizacji projektu pomogli Polakom Andorianie, mający niewytłumaczalną słabość do zawadiackiego, niezdyscyplinowanego narodu. Pośredniczyli w zakupie części, dostarczyli plany, nawet podarowali Polsce reaktor warp razem z kryształami dylitu. Mimo więc nieustannych, choć przejściowych trudności ukończono budowę. Statek był gotów, trzymał się kupy i nawet nienajgorzej wyglądał. Na jego spodku pyszniła się wymalowana czerwoną farbą w białe pasy nazwa statku : HERMASZ. Prawdę mówiąc, statek miał się zwać "Hermaszewski", ale w połowie malowania napisu firma, wyłoniona w ramach przetargu, została wzięta pod lupę przez prokuraturę, która udowodniła, że przetarg został ustawiony - i w rezultacie malowanie nazwy przerwano, kierownik od razu wyemigrował, a na zrobienie nowego przetargu nie było już czasu. Napis został, jaki był, a że skutkiem planowania go na dłuższy wyszedł niesymetrycznie w stosunku do osi spodka, statek sprawiał wrażenie, jakby zastygł w złośliwym półuśmiechu.

Znacznie gorzej przedstawiała się sprawa załogi. Wyselekcjonowana kadra oficerska gremialnie nadsyłała zwolnienia lekarskie od lotu, sam kapitan zaś parę dni przed planowanym startem urżnął się w barze i wywołał taką burdę, że trafił do aresztu, co, jak powszechnie twierdzono, było nader zręcznym posunięciem z jego strony. Jedynym logicznym wyjściem zdawało się być przełożenie startu Hermasza, ale dla wojska było to nie do pomyślenia. Urządzono więc prawdziwą łapankę na oficerów, którzy mieli cokolwiek wspólnego z lotami w kosmos i udało się w trybie przyspieszonym zmontować sekcję dowodzenia - ale bez kapitana. Po długim wertowaniu akt generał Jaruzelski, potomek innego słynnego generała o tym nazwisku, znalazł wreszcie kapitana z zaliczonym stażem na statku gwiezdnym. Była to Lilianna Zakrzewska, dowodząca oddziałem obrony naziemnej. Drobna, delikatna z wyglądu i bardzo szczupła, z długim blond warkoczem, wyglądała na wszystko, tylko nie na dowódcę wojsk lotniczych ani tym bardziej kapitana statku gwiezdnego, jednak ze wszystkich, których kadydatury leżały na generalskim biurku, jej kwalifikacje były najlepsze. Nie bawiąc się w dyplomację generał wezwał kapitan Zakrzewską i powiedział krótko:

- Potrzebujemy pilnie dowódcy Hermasza. Jest pani ochotnikiem. Odmaszerować.

Kapitan Zakrzewska, wychowana w rodzinie o bardzo długich wojskowych tradycjach, ani myślała protestować. Zasalutowała i w ciągu dwudziestu czterech godzin stawiła się na pokładzie statku z podręcznym bagażem oraz swą ulubioną fretką o imieniu Gizia. Teraz statek był już gotów do startu.


* * * * *



Na pokładzie Hermasza przebywało stu czterech członków załogi, w znakomitej większości kompletnych nowicjuszy. Większość z nich skusiła kosmiczna przygoda, inni podpisali kontrakt po prostu z nudów. Jedynie oficerowie mieli za sobą prawdziwe, nie symulowane loty kosmiczne, choć przeważnie wewnątrzukładowe. Kapitan Zakrzewska dowiedziała się o tym po nader pobieżnym przestudiowaniu akt załogi i uniosła oczy w niemej grozie. Potem sięgnęła do akt załogi szkieletowej. Tu nie było wiele lepiej, ale jednak: głównym oficerem medycznym była rodowita Wolkanka, dr T'Shan, osoba młoda i mało doświadczona, ale mająca za sobą trening w Akademii Gwiezdnej Floty, pierwszym oficerem komandor Arkadiusz Żydek - znała go osobiście, służył na statku krótkiego zasięgu, zdymisjonowany po kłótni z kapitanem - drugim oficerem zaś porucznik Jurgen von Ravensburg, mający za sobą staż we flocie handlowej (zawsze coś). Szefem sekcji naukowej był niejaki Jędrzej Karpiel, a jego zastępcą i jednocześnie zastępcą szefa ochrony - Wolkanin, komandor podporucznik R'Cer, co świadczyło o ingerencji GF w dobór kadry - dwoje Wolkan? Z drugiej strony to nawet dobrze, gdyż gwarantowało odrobinę logiki na pokładzie. Szefem nawigatorów był Krzysztof Majcher. Jego też znała osobiście- maniakalny kolekcjoner wszelkiego rodzaju broni, drażliwy i kapryśny, był może jedynym na pokładzie astronautą z prawdziwego zdarzenia, takim, który szlify zdobywał daleko od układu Sol, nie wewnątrz niego lub zgoła na symulatorze. Główny inżynier za to, porucznik Karol Michałow, nie był jeszcze nigdy na pokładzie statku gwiezdnego, choć pracował w stoczni na orbicie. Według akt nie było lepszego specjalisty od silników warp oraz impulsowych, miał też uprawnienia inżyniera antymaterii. Jednak krótka adnotacja "B.A." w jego aktach wskazywała na nielichy temperament i skłonność do pakowania się w rozmaite awantury.

Dalsze studiowanie akt przerwało jej energiczne walenie do drzwi, będące pewnie w zamierzeniach delikatnym pukaniem.

- Wlazł! - krzyknęła kapitan. Drzwi rozsunęły się i w progu stanął młody chłopak o ponadprzeciętnych gabarytach, jasnej czuprynie i poczciwej, niezbyt inteligentnej gębie.

- Jo kcioł sie zameldowoć - huknął służbiście - Jo je Jasiek Gusienica, ichni łordynus, do usług jaśnie panienki.

- Spocznij - odparła kapitan machinalnie - Chyba raczej ordynans, nie? To po pierwsze, a po drugie, nie jaśnie panienka, tylko pani kapitan. Skoro już tu jesteś, to podejdź i przypatrz się.

Zdjęła z ramienia fretkę i postawiła ją na stole.

- Ło matko, asica. - ucieszył się Jasiek, podchodząc bliżej. Gizia obwąchała jego rękę, a potem usiadła i zaczęła myć sobie futerko.

- Nie łasica, tylko fretka. - powiedziała kapitan surowo -To mój zwierzak i zapamiętaj sobie, że jest nietykalna. Jeśli coś jej sie stanie, to niech cię ręka boska broni. Jasne?

- Przisam Bogu, jo byda o nio dboł kiej o włosnego dziecioka.

- Powiedzmy... Dobra, obejrzyj na razie statek i pamiętaj, żeby wszędzie nosić komunikator. Bedę cię potrzebować, to wezwę.

- Haj! To je, rozkaz, panicko kapiton!

Jasiek zrobił w tył zwrot, wszedł energicznie w drzwi, zawadził ciemieniem o górną framugę, stęknął "łomatko!" i zniknął korytarzu.

- Ależ dali mi trepa spod Giewontu. - zachichotała bezgłośnie Zakrzewska i wróciła do studiowania akt. Stanowczo były mniej zabawne niż jej nowy ordynans. Według pobieżnych obliczeń 95% jej podwładnych jeszcze nigdy nie było w uczciwej przestrzeni kosmicznej, tymczasem Gwiezdna Flota postawiła twarde wymagania - musieli sobie poradzić bez niczyjej pomocy, jeśli chcieli liczyć na przynależność Hermasza do tej formacji i, co za tym szło, wszystkie związane z tym przywileje. Kapitan była dość młoda, ale nie głupia ani zadufana w sobie - wiedziała dobrze, jak trudne postawiono przed nią zadanie i zastanawiała się, jak zdoła je wykonać, mając do dyspozycji taka załogę.

Wróciła do akt obojga Wolkan. Generał Jaruzelski nie lubił tej rasy i nie ufał jej za grosz, na pewno więc sprzeciwiał się ich obecności na pokładzie. Gwiezdna Flota postawiła na swoim, a co z tego wyniknie, miał pokazać czas. Akta R'Cera były dość jednostajne: miał żonę i syna, był wszechstronnie wykształcony, miał wieloletnie doświadczenie na stanowisku pierwszego oficera, przebieg służby wzorowy. Natomiast akta doktor T'Shan czytało się jak powieść awanturniczą. Pozostawiona na Ziemi w wieku pięciu lat, wychowywała się w Polsce, w rodzinie licznej i wesołej. W wieku dwunastu została zabrana na rodzinną planetę mimo jej sprzeciwu tak gwałtownego, że trzeba było zatrudnić psychologa do rozwiązania problemu. Gdy skończyła szesnaście lat, uciekła z domu i w jakiś sobie wiadomy sposób przemyciła się na statek lecący na Ziemię. Wróciwszy do przybranej rodziny ukończyła warszawską Akademię Medyczną i praktykowała w jednym ze stołecznych szpitali. Znana była z bardzo rozrywkowego usposobienia, zupełnie odmiennego niż zwykłe wolkańskie opanowanie. Po tej lekturze kapitan Zakrzewska poczuła, że ma dość i postanowiła skończyć z czytaniem akt. Zresztą, był już najwyższy czas, by iść na mostek. Wyznaczona godzina startu zbliżała sie nieubłaganie.


Gdyby kapitan Zakrzewska zajrzała teraz do maszynowni, pewnie zgodziłaby się z poprzednim szefostwem swego głównego inżyniera. Porucznik Michałow, który zaokrętował się już poprzedniego dnia, klął jak szewc z pasji i rozstawiał po kątach swych podwładnych, osobiście sprawdzając każdy dział, grożąc wszystkim najstraszliwszymi konsekwencjami, jeśli znajdzie bodaj jedną niedokręconą śrubkę. Za nim biegało radośnie jasnobrązowe stworzenie, przypominające sześcionożnego szopa. Był to kardasjański vole, ulubieniec Michałowa i jedyna istota, na której mu zależało.

- Szefie, jak stara zobaczy tego szczura, będzie wściekła. - odważył się powiedzieć inżynier Józef Stelmach - Znam oficera z jej jednostki, to diabeł, nie baba.

- Sprawdź pan lepiej przewody plazmowe i nie mądrz się pan - padła odpowiedź - Dla pańskiej osoby to pani kapitan, nie żadna stara, jasne? A jak mi jedno słówko powie, to ja wysiadam na najbliższej stacji i niech sama buja się z tym złomem! Ten babsztyl może rządzić na całym statku, ale maszynownia to moja działka i nikt mi tu nie będzie nosa wtykał, nawet sam Admirał Floty. Co się gapicie, durnie?! Do roboty, kończyć przegląd, bo kulasy wam poprzetrącam!

Ekipa inżynierów rozbiegła się po maszynowni jak spłoszone mrówki, a Michałow wziął vole'a na ręce i poczochrał go po grzbiecie.

- Tak, mój malutki, nikt mi tu nie będzie na ciebie wydziwiał - zamruczał.

Tymczasem na statek ściągali ostatni załoganci - doktor T'Shan, pijana w trupa, kilku żołnierzy z ochrony, oraz najmłodsza sterniczka, chorąży Weronika Bąk, w towarzystwie ogromnego, kudłatego psa. Podobnie jak kapitan, nie miała z kim zostawić swego zwierzaka i zdecydowała się przemycić go na pokład. Co prawda technik Lalewicz, powszechnie zwany Lalunia, szef transportu, wytrzeszczył oczy ze zdziwieniem na widok nowego załoganta i spytał:

- A ten gdzie ma przydział?

Ale zaraz machnął ręką i sam sobie odpowiedział:

- A właściwie mnie tam co... Mnie tu płacą tyle samo, kogo bym nie teleportował.

Weronika uśmiechnęła się do niego z mieszaniną zażenowania i wdzięczności, usiłując jednocześnie wyglądać na znacznie więcej niż swoje siedemnaście lat.

- Niech pan na razie nie mówi kapitanowi, dobrze? - poprosiła - Nie mogłam zostawić Miśka, mam tylko jego.

- Jasna sprawa. I tak nasza stara dowie się jeszcze nazbyt wcześnie. Ale spoko Maroko, mała, ona sama wlazła tu z fretką na ramieniu, a główny inżynier z vole'm. To nie statek będzie, a latający ogród zoologiczny. Mnie zresztą nie przeszkadza. - Lalunia odwzajemnił uśmiech i podał Weronice identyfikator z przydziałem. Dziewczyna wzięła go i wybiegła w podskokach z hali transportu, zaś za nią pobiegł owczarek, poszczekując radośnie.

Na konsoli zamigotał sygnał i Lalewicz zmarszczył czoło z niezadowoleniem. Nie oczekiwał już nikogo. Mimo to wprowadził kod i na podeście zmaterializowała się młoda kobieta o krótko obciętych, czarnych włosach. Nie wdając się w zbyteczne dyskusje machnęła mu przed nosem swym przydziałem, porwała z podestu dużą torbę z podręcznym bagażem, złapała w locie rzucony jej identyfikator i wybiegła. Lalewicz jeszcze raz sprawdził listę i znalazł wreszcie nieodkreśloną załogantkę - podporucznik Malwina Kręcik, dział łączności. Mało brakowało, a zostałaby na Ziemi. Teraz załoga była już naprawdę kompletna i Lalewicz usiadł na fotelu dyżurnego technika, pogrążając się w lekturze swej ulubionej książki "Przygody dobrego wojaka Szwejka".

Poza halą transportu wrzało zamieszanie - załoganci szukali swych kwater, wpadali jeden na drugiego i obrzucali się złośliwościami. Jak się okazało, żaden numer na liście przydziałów nie odpowiadał rzeczywistości, kwatery były albo w ogóle nieoznaczone, albo oznaczone błędnie i w końcu trzeba było wezwać głównego kwatermistrza, który, wściekły, że przerwano mu drzemkę, rozplątał jakoś ten galimatias. Najłatwiej było z parami małżeńskimi i narzeczeńskimi, najtrudniej z singlami, którym nie przysługiwała pojedyncza kwatera. Z góry było wiadomo, że zaraz w pierwszych dniach lotu nastąpią przetasowania, ale chodziło o to, by przynajmniej tymczasowo wszystkich zakwaterować. Udało się to wreszcie po kilku godzinach lamentów, narzekań i pogróżek latających w powietrzu niczym groźne insekty.

Hermasz był gotów do swego dziewiczego rejsu.



Na widok wchodzącej na mostek kapitan komandor R'Cer uniósł nieznacznie swe skośne brwi. Miał wrażenie, że dowództwo naziemne robi sobie żarty. Nie dość, że kapitana Mrozika, mężczyznę twardego i doświadczonego, zastępowano kobietą, to do tego jeszcze taką kobietą - wyglądała jak dziewczynka, która dla zabawy ubrała się replikę munduru rodziców, a na dodatek na jej ramieniu siedziało gibkie, krótkonogie zwierzątko o płaskim łebku i puszystym ogonie. Nie od dziś R'Cer wiedział, że po Ziemianach trudno spodziewać się logiki, jednak Polacy, których dopiero zaczynał poznawać, bili na głowę wszystkich innych. Obserwował niektórych z załogantów - było wśród nich młode małżeństwo, które ani na chwilę nie przestawało się kłócić, ponury inżynier, który gadał do siebie, specjalista od dyplomacji, który od razu pobiegł do kuchni i zabrał się do gotowania, wolkańska lekarka, która przybyła na pokład w stanie takiego upojenia alkoholowego, że jej zastępca, doktor Jakub Żmijewski, natychmiast położył ją spać... Byłoby to zupełnie niezrozumiałe, gdyby nie wiedział, że pani doktor została wychowana na Ziemi, w Polsce, zatem wszystkiego można się po niej spodziewać. Nie, R'Cer nie był zadowolony z tego przydziału, ale protestowanie byłoby nielogiczne. Dowództwo wiedziało, co robić, asygnując go na ten ledwie trzymający się kupy składak. Niewykluczone, że z czasem będzie musiał przejąć tu dowodzenie, by ocalić chociaż część załogi. Ta kapitan nie budziła raczej zaufania.

Widok młodej Andorianki przy konsoli sterów nie był dla Lilianny szczególnym zaskoczeniem. Można było przewidzieć, że Andorianie, tyle pomógłszy, narzucą Polakom swego obserwatora, choć kapitan oczekiwała raczej kogoś bardziej doświadczonego. Ta dziewczyna wyglądała na bardzo młodą, a mundur kadeta wskazywał na to, że nawet nie ukończyła jeszcze Akademii. Czemu więc właśnie ona? Kapitan odłożyła wyjaśnienie tej sprawy na później. Pewnym krokiem podeszła do fotela dowodzenia, usiadła na nim i... natychmiast zjechała na podłogę.

- Nie ma co, ładnie się zaczyna. - burknęła wstając i rozcierając stłuczone pośladki. Od strony stanowiska pierwszego dobiegł odgłos stłumionego parsknięcia. Arek był bardzo wesołym mlodzieńcem, zawsze skłonnym do śmiechu i zabaw.

- Nie śmiej się, bratku, z cudzego upadku - powiedziała kapitan i włączyła komunikator - Maszynownia, proszę przysłać na mostek kogoś ze śrubokrętem. Fotel dowodzenia nie został przykręcony do podstawy.

- Partacze cholerne - odezwało się warknięcie Michałowa, który nie grzeszył cierpliwością w stosunku do podwładnych - Zaraz tam kogoś wyślę.

- Silniki gotowe do odpalenia, tak przy okazji?

- Na tyle, na ile cokolwiek może tu być gotowe. Lepiej i tak nie będzie. Przed wejściem w warp radzę pomodlić się i pożegnać.

Na mostek wpadli jednocześnie mechanik z sekcji inżynieryjnej i czarnowłosa dziewczyna w mundurze działu łączności. Bez ceregieli spędziła Andoriankę z jej miejsca i usiadła przy konsoli, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolona. Teraz wszystko się zgadzało - Malwinka Kręcik, zwana przez kolegów Malka, której podlegała łączność na statku, według akt osoba mało zdyscyplinowana i niezależna, za to bardzo śmiała.

- Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt, że raczyła się pani zjawić? - spytała kapitan zjadliwie.

- Melduję, pani kapitan, że żegnałam się z przyjaciółmi, a potem wahadłowiec nie chciał poczekać. - odparła wesolutko Malwinka Wyraźnie nie poczuwała się do żadnej winy.

- Siadaj, kobito, nie denerwuj mnie.- warknął od sterów Krzysztof Majcher.

- Od kiedy jesteśmy na ty? - spytała retorycznie panna Kręcik

- Żadnych kłótni na mostku - ucięła kapitan, podczas gdy młody chłopak z sekcji inżynieryjnej pospiesznie przykręcał śrubki, mocujące fotel dowodzenia do podstawy - Proszę połączyć mnie z kontrolą lotów, poruczniku.

Porucznik Kręcik usiadła z obrażoną miną, i wywołała centrum kontroli lotów.

- Hermasz melduje gotowość do startu. - powiedziała kapitan, siadając ponownie w fotelu i konstatując z zadowoleniem, że tym razem wszystko trzyma się kupy.

- Tu kontrola naziemna - zazgrzytało w głośniku - Hermasz, macie pozwolenie na start. Wysokiej próżni.

Krzysztof Majcher położył ręce na sterach, to samo zrobił Mścisław Czerep na fotelu drugiego pilota. Kapitan przeżegnała się po staroświecku, co spowodowało, że brwi R'Cera podjechały aż pod jego typową, wolkańską grzywkę i nakazała:

- No to w imię boże. Naprzód, warp 1.


Oczywiście, nikt się nie spodziewał, że pierwsze wejście w warp odbędzie się bez przygód. W maszynowni snuto ponure rozważania, czy statek rozleci się natychmiast, czy dopiero w drugiej minucie lotu. Wcześniej padła nawet propozycja urządzenia loterii, ale projekt ten upadł, nie było bowiem wiadomo, kto, komu i jak miałby zapłacić w razie wygranej. Jednak nikt, jak sie okazało, nie był jakoś przygotowany na to, co się stało. Hermasz wpadł w turbulencje, potem fiknął kozła, aż wszyscy pospadali z foteli, i nagle, wyprostowawszy trajektorię, wystrzelił wprowadzonym kursem niczym zwariowana petarda.

- Pani kapitan, melduję, że mamy warp 7 i nie mogę zejść niżej. - zaraportował z nienaganną dykcją Krzysztof Majcher, podczas gdy jego kolega szarpał się ze sterami, przeklinając półgłosem, na czym świat stoi.

- Maszynownia? czemu nie możemy zmniejszyć prędkości? - spytała kapitan, włączając komunikator.

- Zaciął się obwód regulacji, ... jego mać - krzyknął w głośniku rozwścieczony głos Michałowa - Naprawa trochę potrwa, ale jeśli się na nic nie wpakujemy, za dwie godzinny powinno wszystko działać.

- Dobra, dwie godziny to dwie godziny... Da pan sobie radę, panie Majcher? - spytała kapitan nawigatora.

- Bez kłopotu. - zapewnił ją niewzruszony Krzysztof - Trzeba jedynie wzmocnić osłony i nic nam nie będzie.

- Maszynownia, dajcie więcej w osłony1

- Już daliśmy, profilaktycznie przed startem, i dobrze, inaczej dawno by nas coś trafiło - warknął Michałow w odpowiedzi.

Hermasz mknął naprzód, nie wykazując jakoś tendencji do rozsypania się po okolicznej próżni, mimo że był tylko podrasowanym NX, w dodatku poskładanym ze zdobytych w różnych okolicznościach części. Gdyby na Ziemi, w kwaterze głównej, wiedziano, że ten statek, zamiast łagodnie przejść do nadświetlnej, od razu skoczy w warp 7, obstawiano by 200 do 1, że rozleci się w pierwszych sekundach. Tymczasem jakoś leciał i nawet nie trzeszczał. Inżynier Michałow dotrzymał słowa - za niecałe dwie godziny obwód regulacji zaczął działać i Hermasz łagodnie zwolnił do rozsądnej prędkości warp 3. Z tą prędkością statek osiągnął wreszcie punkt, od którego naprawdę zdany był tylko na siebie, gdyż nie obejmowała go już ochrona sieci federacyjnych placówek, rozsianych po tej części galaktyki.

- Punkt zero. - zameldował sternik Czerep.

Kapitan wstała z fotela i przeciągnęła się rozkosznie.

- Arek, przejmuje pan mostek, ja idę na obchód.

- Jaki obchód? - chciał spytać R'Cer, ale powstrzymał się. Pani kapitan miała, jak widać, własną koncepcję dowodzenia, ale on jak na razie miał jedynie obserwować.

Kapitan Zakrzewska zjechała windą na pokład pierwszy, gdzie mieściło się ambulatorium. Zajrzawszy tam zobaczyła spory tłumek lamentujących załogantów, z których każdy był albo ciężko chory, albo zgoła umierał. Przecisnąwszy się miedzy swymi ludźmi odnalazła doktora Żmijewskiego, który z pomocą wykwalifikowanej pielęgniarki, siostry Lolity Niemogę, aplikował pacjentom jakieś zastrzyki i udzielał pociechy.

- Co jest, Kuba? - spytała.

- Choroba kosmiczna, co by innego? - odparł doktor - Przecież to wszystko nowicjusze. Muszą swoje odchorować i będą jak nowi.

- A ta Wolkanka gdzie?

- Odsypia jeszcze pożegnalną bibkę. Na pokład przybyła w takim stanie, że mógłbym jej zrobić operację wątroby bez znieczulenia. Lolita, daj więcej torecanolium.

- Dobra, Kuba, postaw ich na nogi i w razie jakby coś nie a propos się działo, to melduj. Ja muszę coś zjeść.

Na wzmiankę o jedzeniu połowa oczekujących zzieleniała jeszcze bardziej, a jedna z dziewczyn, młodszy technik Tekla Podgumowany, galopem dopadła zlewu i na oczach reszty pojechała do Rygi.

- Ech, cywile. - mruknęła kapitan - jako oficer lotnictwa potrafiła bez żadnych sensacji żołądkowych robić ewolucje typowym myśliwcem albo śmigać z szybkością dwóch machów bez dodatkowych zabezpieczeń.

Przejrzała się w ściennym lustrze i obciągnęła mundur - mundury na Hermaszu, choć przypominały krojem i barwą typowe mundury GF, różniły się od nich "stójką" przy szyi, ozdobioną białym orzełkiem na czerwonym tle i podobnymi mankietami. Uznawszy, że wygląda wystarczająco nienagannie, ruszyła do mesy. Na zakręcie korytarza została znienacka przewrócona przez górę brązowego futra, która radośnie przejechała jej językiem po twarzy i ogłuszająco zaszczekała.

- O, kurcze - stęknęła kapitan - Co jest, że psy mnie tu całują?

Gizia, bynajmniej nie speszona, wskoczyła na grzbiet owczarka, który zdawał się nie dostrzegać nic zdrożnego w fakcie służenia fretce za konia.

- Misiek, do nogi! - zabrzmiał z końca korytarza zdyszany głos Weroniki - Proszę mi wybaczyć, pani kapitan, wyrwał mi się.

- Oboje urwaliście się chyba z księżyca - kapitan wstała, otrzepała mundur i zdjęła Gizię z grzbietu Miśka - Wsadziłabym was do aresztu, ale gdybym tak chciała przestrzegać regulaminu, to musiałabym tam posłać pewnie większą część załogi. Pani pilnuje tego niedźwiedzia, żeby nikogo nie zeżarł na przekąskę, i będzie dobrze.

- Tak jest. - Weronika wyprężyła się służbowo, stuknęła obcasami i zapięła smycz Miśkowi, ziejącemu radośnie rozdziawionym pyskiem.

Kapitan poklepała go mimochodem po grzbiecie i weszła do mesy, gdzie przy stoliku w kącie rozpromieniony Jasiek Gąsienica wsuwał już trzeci talerz kapuśniaku z kartoflami. Kucharz w białym kitlu, zarzuconym niedbale na mundur, nalewał mu właśnie czwarty. Przyjrzawszy się "szefowi kuchni" Lilianna z niemałym zdumieniem rozpoznała w nim Matiasa von Brauna, przydzielonego na Hermasza specjalistę od dyplomacji i prawa międzyplanetarnego.

- Panie Matias, co pan tu robi jako kucharz?! - zawołała.

- Jako kucharz gotuję - zameldował wesoło Matias - Póki co i tak nie ma z kim negocjować. Dla pani befsztyczek, pani kapitan, czy makaron z boczkiem?

- Dawaj pan makaron, tylko niech pan doda jeszcze żółtego sera. - zdecydowała kapitan po krótkim namyśle.

- To się rozumie. - Matias szybko zmieszał liofilizowane składniki potrawy i wsunął do automatycznego syntezatora, który w ciągu minuty przetworzył otrzymane produkty na parującą zapiekankę. Podał talerz Liliannie, myśląc jednocześnie, że jeśli odżywia się ona tak na codzień, to jej drobna postura doprawdy jest cudem natury.

- Smacznego. - powiedział życzliwie.



Tymczasem w maszynowni główny inżynier dłubał w tubie Jeffriesa, wyklinając na partaczy ze stoczni, zaś jego zastępca, podporucznik Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, naprawiał uszkodzoną konsolę.

- Gdybym tak dostał w ręce tych, co to montowali, urwałbym im łby przy samej dupie. - mamrotał wściekle. Konsola opierała się wszelkim próbom nawiązania z nią przyjacielskich kontaktów, w końcu więc zaklął i trzasnął w nią z wierzch tradycyjnym kluczem francuskim. Urządzenie zgrzytnęło i nagle wszystkie kontrolki zapłonęły równym światłem.

- Przemoc fizyczna jest nielogiczna. - wyrecytował sarkastyczny głos w czaszce Grzegorza.

- Zamknij się, Sytar - mruknął inżynier - Co ty tam wiesz.

Miał czasem dość tego niepożądanego towarzystwa, choć pogodził się z nim już dawno. Był jednym z bardzo nielicznych ludzi, którym wszczepiono wolkańskie serce, przystosowane w specjalny procesie genolokacji. Jego własną strukturę tez nieco zmieniono, tak, by organizm nie odrzucił obcego serca - ale sprawa była kuriozalna z innego względu. Grzegorz należał do organizacji Terra Prime, inne rasy uważał za gorsze gatunkowo, zaś razem z sercem - co było wystarczająco okropne - przeszczepiono mu nieświadomie coś, o czym ziemscy lekarze nie wiedzieli: wolkańską katra, esencję umysłu zmarłego Wolkanina. Sytar, na domiar złego, był niestabilnym emocjonalnie, złośliwym dupkiem - i jego obecność dawała się inżynierowi czasem we znaki.

Michałow wyczołgał się z tuby Jeffriesa, uszargany w smarze od stóp do głów, i popatrzył na Grzegorza, sprawdzającego konsolę.

- Działa? - spytał.

- Na razie - odparł Grzegorz - Bo nic się nie dzieje. Gdy tylko zacznie być gorąco, to zmęczy się i odmówi posłuszeństwa.

- Made in Taiwan - roześmiał się główny inżynier - Dobra, ja idę pod prysznic, niech pan pilnuje tej sfory, co udaje ekipę techniczną i w razie czego mnie wezwie.

- Tak jest.- uśmiechnął sie Grzegorz. Odniósł wrażenie, że z Michałowem będzie mu sie dobrze pracowało. Byli całkiem podobni.

Michałow wziął długi, goracy prysznic, przebrał się w czysty mundur i wyszedł z łazienki, za nim zaś pobiegł jego vole. Już za drzwiami higienicznego przybytku natknęli się oboje na Teklę Podgumowany, która na widok vole'a rzuciła się w tył i wrzasnęła tak, ze słyszały ją chyba ze trzy okoliczne pokłady:

- Mamusiu, co to za paskuda?!

- Po pierwsze primo, nie jestem mamusią, tylko inżynierem - sprostował z godnością Michałow - Po drugie primo, to jest vole i nazywa się Vuvu. Po ostatnie zaś primo, wypraszam sobie paskudę! A z pani to znów niby takie cudo? Chce pani zobaczyć paskudę, to proszę spojrzeć do najbliższego lustra.

Na taki komplement, oczywiście, nie pozostało Tekli nic innego, jak tylko wymierzyć Michałowowi siarczysty policzek. Następnie odrzuciła dumnie głowę do tyłu i weszła do łazienki. Po chwili rozległ się stamtąd jej oburzony krzyk:

- Coś by ci się stało, inżynierze cholerny, gdybyś opuszczał po sobie deskę?!

- Coś by ci się stało, gdybyś patrzyła, na czym siadasz, ty krowo? - odkrzyknął jej zwycięsko Michałow, po czym wziął Vuvu na ręce i ruszył do swej kwatery. Nienawidził, gdy ktoś obrażał jego ukochane zwierzątko i był już pewny, że nie polubi Tekli.



Na mostku Malwinka Kręcik, nudząca się przy konsoli łączności jak diabeł w dzwonnicy, przełączyła linię pomocniczą na kanał łączności prywatnej i wywołała jednego ze swych byłych mężów, po czy wdała się z nim w wesołą rozmowę. Drugi oficer Jurgen zmarszczył czoło z niezadowoleniem, ale nic nie powiedział - póki na mostku był Arek, reakcja należała do niego. Jednak Arek raczej nie miał zamiaru zaprzątać sobie głowy dyscypliną. a zajął się rzeczą ciekawszą - podsłuchiwaniem, co się gdzie dzieje. Wskutek pośpiechu przy montażu kanał wewnętrzny pozbawiony był standardowych zabezpieczeń i po otworzeniu go w dowolnym punkcie statku można było usłyszeć, o czym mówi się w maszynowni, mesie, ambulatorium... w zależności od ustawienia. tym razem ustawił na maszynownią, gdyż, jak mówiło mu doświadczenie, tam zazwyczaj dzieje się to, co najciekawsze.

-... czemu to wszystko jest w takim stanie? - burczał z głośnika niezadowolony głos - Czego byś sie człeku nie tknął, to się sypie. Teraz te zawory...

- Są chińskie. - zaszemrał głos Jolanty , szefowej pierwszej zmiany.

- Zawory chińskie, ekrany koreańskie, komputery z Taiwanu, a jakichś czerwonych Wietnamczyków nie mamy czasem na pokładzie?! Jak to wszystko trzyma się kupy?

- Polacy montowali, to się i trzyma.

- Dobrze chociaż, że reaktor warp i osprzęt antymaterii dali nam Andorianie, bo nie wiem, czy opuścilibyśmy orbitę w jednym kawałku. W dodatku ta baba na mostku, co udaje kapitana...

- Jest pan seksistą?

- Nie, skądże! Ale nie będzie mi rozkazywał ktoś, kto siusia na siedząco.

- Nie wiem, co pan z tym zrobi, wysiądzie pan i wróci na Ziemię rakietostopem lub wierzchem na komecie?

- No fakt, tutaj sprawa jest z góry przegrana, ale to pierwszy i ostatni raz.

- Pan kawaler?

- To chyba jasne!

- No to nie dziwota, że jeszcze ma pan jakieś złudzenia.

Arek, rozwesolony, przełączył nasłuch na mesę dla żołnierzy ochrony.

- ... Ty, a widziałeś tego Murzyna, co to pracuje w dziale naukowym?

- Co ty, poważnie? Chyba w charakterze małpy doświadczalnej. Co on tu robi, to polski statek...

- Murzyn też może być Polakiem, nie gorszym niż ja czy ty.

- Bredzisz, stary. Ja tam nie nie mam uprzedzeń, ale asfalt to powinien leżeć na ulicy.

- Niech no cię stara usłyszy, to będziesz szorował pokłady szczoteczką do zębów.

- Akurat się jej bo... Ooo, pani kapitan, witamy!

W głośniku zaszurało, jakby odsuwano dziesiątki krzeseł.

- Spocznij - to był głos kapitan Zakrzewskiej - Gdzie porucznik Gwizdak?

- A gdzieś w pobliżu...To znaczy... My nie wiemy dokładnie, pani kapitan... To znaczy, my jej wogóle nie widzieli. Właśnie myślimy, kto ma nami dowodzić...

- Jeśli okaże się, że została na Ziemi, to po powrocie tak tę Gwizdak gwizdnę w ucho, że ruski rok popamięta. Dobra, kto jest zastępcą?

Rozległo się szemranie niespokojnych głosów, ale jakoś nikt się nie wyrywał.

- Co jest, pozapominaliście języka w gębie?! - ryknęła kapitan - Dobra, póki co rządzi wami pan R'Cer. To Wolkanin, ale niech was ręka boska broni, by który na to narzekał, jasne?!

- Ale.. ale... po co tu Wolkanin, kapitanko? Sami damy sobie radę... Taki każe pewnie oddychać na komendę... za uśmiech na służbie pośle do aresztu... - odezwały się zaniepokojone głosy.

- I dobrze. Przyda się wam trochę dyscypliny, wy łby gipsowe, bo to, co tu widzę, to orioński bajzel, nie ochrona! Co ja mówię, w bajzlu panuje porządek i wszystkie zielone dziwki chodzą jak w zegarku... Uczyć wam się od nich, wy krowy wspaniałe!

Było tego znacznie więcej, o niezwykłej kwiecistości, aż Jurgen zagapił się na głośnik, nie wiedząc, czy ma zareagować jakoś (na przykład wyłączyć go) czy nie. Arek zatykał sobie usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem, zaś R'Cer, który oczywiście też to wszystko słyszał, uniósł brwi i potrząsnął lekko głową. Jego ocena sytuacji, w której się znalazł, pogarszała się z minuty na minutę. Gdy otrzymywał ten przydział, jego przełożony uprzedził:

- Znajdzie się pan w otoczeniu ludzi, którzy nie lubią Wolkan, a ponadto są bardzo temperamentni. Będzie panu trudno, proszę jednak wytrwać na posterunku i nie uciekać się do rozwiązań, które będą logiczne, lecz postawią pana w roli uzurpatora.

Teraz rozumiał, czemu go ostrzeżono w ten sposób.



B.


R'Cer i tak nie miał co robić na mostku. Stał za plecami pierwszego oficera naukowego i patrzył mu jedynie na ręce. Wprawdzie nie znał się na ochronie, ale odbył szkolenie bojowe. Teraz wszedł do turbowindy i pojechał na pokład, na którym znajdowała się mesa ochrony. W drzwiach minął się z kapitan, skinął jej głową i wszedł do środka.
W mesie zapanowało takie samo poruszenie jak przy wejściu kapitan.
-
Siadać. - Rozkazał. - Jestem komandor R'Cer i jestem tutaj z polecenia Gwiezdnej Floty. Z polecenia kapitan pełnię też funkcję dowódcy ochrony. Proszę teraz wszystkich o przedstawienie się.
Pomyślał, że tego typu zachowanie będzie dla tych ludzi łatwiejsze do zaakceptowania.Każdy z obecnych wstawał i mówił jak się nazywa. Wolkanin szybko wyłapał tego, który wyraził swoje rasistowskie poglądy.
- Dziękuję. Teraz jak będzie wyglądać nasza praca. Wszyscy będą podzieleni na 4 grupy. System pracy na trzy zmiany. W razie potrzeby grupa 1 i 2 oraz 3 i 4 będą się łączyć i praca po 24 godziny. Ponieważ na razie nie ma nic wielkiego do zrobienia to grupa 4 idzie spać i stawi się tutaj rano. Do grupy 4 należą ... - tutaj wymienił 6 członków
ochrony, a następnie przekazał podział na pozostałe dwie grupy.
Grupa 4 może wyjść.
Poczekał aż wyjdą a następnie powiedział co mają robić pozostałe dwie grupy. Wszyscy mieli szukać trikoderami wszelkich bomb i podsłuchów. Po czym nakazał odmaszerować wszystkim poza jednym człowiekiem.
- A pan panie Ćwiek, - zwrócił się do niewysokiego, barczystego blondyna - weźmie szczoteczkę do zębów i zgłosi się do inżyniera Michałowa do czyszczenia kanałów Jeffriesa.
Blondyn wytrzeszczył oczy i szepnął tylko.
- Za co?
- Sam pan tego chciał. Może się panu odechce głośnego wyrażania opinii na temat koloru skóry lub pochodzenia innych członków załogi. To wszystko. Odmaszerować.

R'Cer nie wiedział, że na mostku wszyscy słuchali jego przemowy. Byli ciekawi co też może Wolkanin wymyślić. Teraz już wiedzieli i półgłosem wymieniali rozbawione uwagi, a Krzysztof Majcher, choć naogół milkliwy, wypowiedział swoją opinię całkiem na głos:

- Daj kurze grzędę, jeszcze wyżej siędę.

- Sie Navigator, Ich frage dies, um nicht zu sagen. - zwrócił mu uwagę Jurgen.

- Kiedy on ma rację - wtrąciła się Malod swojej konsoli - Co tego spiczastouchego obchodzi, o czym rozmawiają nasi żołnierze, i to prywatnie?

- Po diabła wogóle wsadzili nam go na głowę? - dodał technik Józef Podgumowany od konsoli maszynowni.

- Każdy pakuje ludziom na kark, co może - dowództwo Wolkanina, a pan swoją żonę...

- Zostaw pani Teklę w spokoju. Ma odpowiednie kwalifikacje i przyda się na statku.

- Tak, a połowa tego statku co noc będzie wysłuchiwać waszych kótni...

- Wolę, żeby przyprawiała mi rogi na statku niż na Ziemi. Będę miał bliżej, gdy będzie trzeba sprać kogo po pysku.

Podczas gdy na mostku trwała ta niezbyt chyba normalna wymiana zdań, R'Cer wyszedł z sekcji ochrony i odnalazł Murzyna z działu naukowego.
-
Pan jest Polakiem? - spytał.
- Tak, ale mój ojciec pochodzi z Afryki. Dokładnie z Somalii.
- Więc niech pan nie pozwala się poniżać, chorąży.
- powiedział enigmatycznie i wrócił na mostek uśmiechając się lekko do siebie. Czarnoskóry załogant popatrzył za nim i mruknął sam do siebie:

- Jeszcze się pan bardzo zdziwi...

Miał swe powody, by nie mówić, że nie jest właściwie załogantem, a pasażerem...







Jasiek Gąsienica skończył posiłek, po czym, mile rozleniwiony, kontynuował swą "wycieczkę krajoznawczą", zaglądając wszedzie, gdzie tylko się dało. Zdążył poznać już dział kartografii i analizy danych, skąd przepędzono go bezceremonialnie, gdyż przeszkodził grze w rozbieranego pokera, był już w maszynowni, gdzie zapoznał się z zastępcą głównego inżyniera... Grzesiek od pierwszego wejrzenia ocenił, że ten poczciwy osiłek nie stanowi zagrożenia, za to może być dobrym kumplem i potraktował go po przyjacielsku. Prosto z maszynowni Jasiek podążył do działu naukowego i po drodze natknął się na Jędrzeja Karpiela, który szedł ostrożnie, trzymając się ściany, a jego mina wskazywała na kaca giganta. Tak było rzeczywiście - Jędrek czcił swój odlot w gronie przyjaciół tak długo, tak gorliwie i tak dogłębnie, że obecnie żałował, iż nie powieszono go 48 godzin wcześniej.

- Witom, panie łoficyjer. - huknął Jasiek w jak najlepszej wierze. Jędrek jęknął i chwycił się panelu komunikacji na ścianie, mając wrażenie, że jego biedna głowa zaraz eksploduje.

- Ranyjulek, chopie, ciś no krzyne - wymamrotał, ledwie obracając zdrewniałym językiem - Zarozki mie zemgli na jamen. Jo wczora cosik wypił... łodrobinecke za duzo i żech sie łobalił pode szynkwas. Jo nawet nie wim, jak jo się tu dostoł...

- A, rozumim - Jasiek pokiwał głową ze zrozumieniem, bardzo zadowolony, że namierzył rodaka spod Giewontu - Panie łoficyjer, jo cóś mom na takie choróbsko. Łociec mi doł na droga. To jego samogun, mo siedymdzisiont procynta. Przisam Bogu, na tako glontwa klin nolepsy. Napijta sie, panie, dojdzieta do sie.

Podał Karpielowi płaską butelczynę, w której coś mile chlupotało. Karpiel ujął ją drżącą dłonią i pociągnął solidny łyk. Po chwili jego głowa stała się lżejsza, myśli zaczęły układać się w jakimś rozsądniejszym porządku, a koszmarne mdłości uspokoiły się i przestały grozić "gwałtownym wybuchem emocji", jak mawiano w jego macierzystym instytucie naukowym.

- O, chopie, twój starzyk je geniusz - powiedział, łapiąc oddech - Nie piłech taky berbeluchy łode studiów, kiedy żech pojechoł na Ukraina... Dzienkujem, zawdzincom ci zycie.

- Cołka przijemność po moja strona - uśmiechnął się Jasiek, odbierając z jego rąk piersiówkę Coby jo mioł ka, to by jo móg puścić tu w ruch jako masynka... Receptura to jo znom na pamiyć.

- Dom ci znoć, jak najde kasi spokojny kont, i oba sie za to weźniemy. - obiecał mu Jędrek, czując, że całkiem już odzyskuje równowagę. Pamiętał już całą imprezę, łącznie z tańcem zielonoskórej dziewczyny, która wyskoczyła z tortu, pokazem fajerwerków i przemarszem z pochodniami do przesyłowni, której obsługa, spłoszona takim najazdem, wezwała policję. Majaczyło mu się nawet mgliście, że po przesyle jakiś kędzierzawy blondynek krzyczał na niego w hali transportu:

- Jak pan mógł w tym stanie wleźć na platformę?!

I swoją półprzytomną odpowiedź:

- Ko... koledzy pppomogli...

Teleportacja w stanie wskazującym na spożycie była surowo zabroniona, ale oczywiście mało kto się tym przejmował. Ten chłopak z hali transportu też machnął ręką na całą sprawę i najzwyczajniej w świecie kazał dwóm szeregowcom z ochrony odtransportować pijanego w cztery litery oficera do jego kajuty. Szeregowcy zrobili to, ułożyli go na łóżku i nawet ściągnęli mu buty, okazując daleko posuniętą wyrozumiałość dla ludzkich słabości. Pytanie, czy pani kapitan byłaby równie wyrozumiała.

Nagle korytarzem przemknęło gibkie, krótkonogie zwierzątko.

- Łomatko, asica, toć staro nogi mi z rzyci powyrywo! - krzyknął wniebogłosy Jasiek i rzucił się w pogoń za rozbawioną fretką.

- Nie tak, bydzies jo ganiał, to una bydzie wytykoć jesce warcej! - krzyknął za nim Jędrek, ale Jasiek już zniknął z widoku, machnął więc ręką i poszedł tam, gdzie zmierzał od początku - do działu naukowego. Czekała go nad wyraz niemiła rozmowa z profesorem Dinosławem Trekowskim - szarą eminencją działu. Z góry wiedział, że ten zawsze zrobi, co zechce. Był gwiazdą dwóch instytutów, geniuszem, jak powiadano, ale mocno podejrzewał, ze oba te instytuty schlały się do nieprzytomności z uciechy, gdy Trekowski dostał delegację na pokład Hermasza. Współpraca z nim przypominała taniec po polu minowym, a nie było żadnych przesłanek, by sądzić, że w kosmosie będzie inaczej niż na Ziemi.



Gdy Grzesiek zobaczył mocno zbudowanego blondyna, który stanął przed nim uzbrojony w szczoteczkę do zębów, w pomieszaniu spytał pierw, nim pomyślał:

- Pan dentysta?

- Nie. Chorąży Ćwiek, do usług - odparł blondyn zgnębionym głosem - Komandor R'Cer wysłał mnie tutaj do czyszczenia kanału Jeffriesa.

- Przepraszam... po co panu zatem szczoteczka do zębów?

- No, tym mam czyścić, wedle rozkazu.

- Co takiego?!

- No bo powiedziałem, że Murzyn tu nam po nic... i że w ogóle nie lubię tego asfaltu... A pan R'Cer chce mnie oduczyć takich parszywych poglądów.

- Patrzcie go, a to mądrala spiczastouchy - parsknął gniewnie inżynier - Bierz pan normalny automat i właź pan z nim do tunelu, a tą szczoteczka tylko aby pan poskrob po wierzchu, dla porządku. W maszynowni jaśnie pan R'Cer rządzić się nie będzie, tu rozkazy wydaję ja albo pan Michałow.

- A co on na to powie?

- A czy on musi wiedzieć? ja mu nie powiem, to chyba jasne. Cholerni zimnokrwiści logicy, wszędzie się wcinają, choć nikt ich o to nie prosi. Pilnowałby taki jeden z drugim swej planety...

- I wzajemnie. - odezwał się w jego czaszce głos Sytara, jednak tym razem Grzesiek nie zwrócił na niego uwagi. Chorąży Ćwiek wyraźnie się odprężył i nawet uśmiechnął.

- Tak jest. - powiedział raźnym głosem, wziął podany mu automatyczny mop i wlazł z nim do tunelu Jeffriesa, podśpiewując radośnie ;

- Jeszcze Polska nie zginęęęęła

póki kura w garku!

Gdy się kura ugotuuuuje

zjemy po kawałku!

Inżynier Brzęczyszczykiewicz uśmiechnął się pod nosem, słysząc tę swobodną przeróbkę hymnu narodowego i wrócił do swej pracy w znacznie lepszym nastroju.

Tymczasem Jasiek Gąsienica dokładał starań, by złapać rozfiglowaną Gizię, która śmigała wesoło po korytarzach, powiewając puszystym ogonem. Wreszcie udało mu się zapędzić ją w kozi róg i złapać za kark.

- No, no, nie konsaj - powiedział łagodnie - Bydź grzecno asicka... to je, ni asicka, ino frytka cy jakoś tam...Ucikos, a twojo pani bydzie na mie zła.

Gizia wspięła się na jego ramię, usiadła tam i zaczęła myć pyszczek obiema łapkami. Wydawała się być zupełnie niezmieszana. Góral myślał przez chwilę, co zrobić z tym fantem, potem udał się na poszukiwanie pani kapitan. Ostatnio była w sekcji ochrony, a teraz? Spytał napotkany patrol, szukający z trikorderami wszystkich podejrzanych urządzeń, ale jedyna rada, jaką uzyskał, byłaby trudna do zrealizowania. Ten który jej udzielił, był dlaczegoś wściekły i miał wyraźne braki z wiedzy o budowie anatomicznej człowieka. Na szczęście wkrótce potem Jasiek natknął się na Weronikę, która właśnie szła na mostek.

- Kapitan jest w oranżerii - powiedziała dziewczyna wesoło i podrapała Gizię po łebku - Sztorcuje właśnie naszego ogrodnika, bo zapomniał zabrać z Ziemi sadzonki.

- Dzienkujem, panienko. - uśmiechnął się Jasiek i ruszył w stronę oranżerii. Po drodze minął go krępy, czarnoskóry mężczyzna w mundurze sekcji naukowej, Jasiek obejrzał się za nim i, nie zauważywszy inżyniera Michałowa, wpadł na niego całym swym niepoślednim ciężarem.

- Ty słoniu cholerny, patrz jak chodzisz! - wrzasnął Michałow, zbierając się z podłogi - Gdzieś oczy podział, ty pawianie w dupę kopany?! Myślisz, że to pustynia Gobi?! Tu ludzie chodzą, trzeba uważać!

- Panie łoficyjer, jo nie kcioł, ino tyn corny mi sie tu cosik nie widzieł - zaczął się tłumaczyć Jasiek i w tym momencie zobaczył Vuvu - Łojojoj, a cóz to za cudok? Kici, kici...

- Chyba na łeb upadłeś, to nie kot.- złość zaczęła mijać Michałowowi, gdy zauważył, że jasnowłosy wielkolud o wesołej gębie patrzy na jego Vuvu z sympatią i wyciąga do niego rękę bez strachu.

- Jo wim, panie łoficyjer, mordecke mo inksą i syść nogów... ino nie wim, jako się na takigo woło.

Vuvu, obwąchawszy jego rękę, doszedł do wniosku, że nic mu nie grozi ze strony tego wielkiego faceta i zaparskał przyjaźnie. Gizia, siedząca na ramieniu Jaśka, zaskrzeczała w odpowiedzi i zaczęła kręcić się niespokojnie.

- Twoja? - spytał Michałow.

- Ni, to nasy starej... pani kapiton znacy. Ło krucabando, jo mioł należć kapitonke! Przeprosom piknie.

I Jasiek pogalopował w stronę oranżerii z takim pośpiechem, jakby startował w Wielkiej Pardubickiej.

- Wiesz, Vuvu - powiedział Michałow do swego ulubieńca - Czuję, że spodoba mi się na tej łajbie. Nudzić się tu na pewno nie będę.

I udał się w dalszą drogę.


Malwinka Kręcik nudziła się przy konsoli łączności tak bardzo, że w końcu postanowiła zrobić sobie przerwę. Wezwała na swoje miejsce Ingę Lausch, po czym udała się do mesy. Po drodze omal nie wpadła na mężczyznę w mundurze działu inżynieryjnego, za którym biegł w wesołych podskokach sześcionogi stworek.

- O cie pępek, co to takiego?! wykrzyknęła, przystając.

- Vole, gryzoń z pewnej bardzo odległej planety - oznajmił jej z dumą mężczyzna - Kupiłem go od Cyrano Jonesa, gdy zawadził o Ziemię w swych podróżach. A ja jestem Karol Michałow, główny inżynier na tej śmieciarce. A panienka to kto?

Z wyraźną przyjemnością zmierzył wzrokiem czarnowłosą osóbkę o wesołej aparycji, w dodatku wcale przyjemnej dla oka.

- Malwina Kręcik, dla przyjaciół Malwinka lub Malka, do wyboru. Kieruję łącznością.

- No, w tej chwili chyba kieruje się pani zupełnie gdzie indziej...

- Nudno było, to idę coś zjeść. Kurcze, ależ on fajny.

Przykucnęła i jęła czochrać Vuvu po grzbiecie, aż zaczął pomrukiwać radośnie i wreszcie przewrócił się na grzbiet, wymachując w powietrzu wszystkimi sześcioma łapkami. Michałow uśmiechnął się z zadowoleniem. No, miał już przynajmniej dwoje ludzi na statku, z którymi raczej nie będzie się żarł. To zawsze coś, w dodatku ta dziewczyna, hm... podobała mu się. A był to pewien ewenement, gdyż naogół wszystkie kobiety, oprócz Jolki Stern, uważał za głupie krowy. Jeśli nie gorzej.

Tymczasem Krzysztof Majcher zdał główne stery Mścisławowi Czerepowi, którego miejsce na fotelu drugiego sternika zajęła młodziutka dziewczyna o jasnorudych włosach, po czym zjechał do mesy. Wziął porcję befsztyka z frytkami i poszedł do siebie, nie lubił bowiem jeść w towarzystwie większym niż dwuosobowe. Poprzednio, gdy był jednym z pilotów USS Rodan, uważano go za najbardziej nietowarzyskiego faceta na pokładzie. Ceniono jednak jego umiejętności, a kapitan USS Gojira twierdził nawet, że tak dobry pilot powinien wstąpić do wojska i latać w jakiejś eskadrze bojowej.

- Dowódcy osiwieliby w jeden dzień, jakby mieli takich pilotów, co słuchają jedynie własnych rozkazów. - powiedziała kapitan Zakrzewska, ale pierwsza poparła kandydaturę Majchra na naczelnego nawigatora Hermasza. Znali się od dziecka i nawet razem odbywali pierwszy lot szkoleniowy na statku dalekiego zasięgu - dla kapitan Zakrzewskiej, wtedy ledwie podporucznika, był to zresztą jej jedytaki lot.

Krzysiek kończył właśnie jeść, gdy ktoś zapukał do drzwi. System dzwonków, oczywiście, nie działał, bo jakżeby inaczej?

- Proszę! - zawołał z niezadowoleniem.

Ktoś kopnął w drzwi, które najwyraźniej nie chciały się otworzyć, a potem rozsunął je ręcznie przy akompaniamencie barwnych przekleństw. Majcher poznał po głosie Liliannę Zakrzewską i uśmiechnął się lekko. Nie znał większej i bardziej pyskatej złośnicy, a jednak była to jedyna kobieta, w której towarzystwie czuł się swobodnie.

- Jak żyjesz, Krzychu? - spytała kapitan, gdy wreszcie udało się jej wejść i klapnąć swobodnie na sofę - Co u ciebie słychać? Nadal sypiasz z berettą pod poduszką?

- Teraz już z fazerem. Wiesz, że lubię się czuć bezpieczny.

- Wiem, a jakże... a co to za bezpieczeństwo bez całego arsenału pod ręką?

- No właśnie... pozwolisz mi ozdobić ściany moją kolekcją?

- Jak ją przemyciłeś? Przecież to zakazane. A zresztą nie mów, nie chcę wiedzieć. Wieszaj sobie na ścianach, co chcesz, nawet armatę z krążownika Aurora.

Nawigator uśmiechnął się ponownie, słysząc tę nonszalancką wypowiedź. Pani kapitan nie słynęła ze ślepego posłuszeństwa regulaminowi, a żołnierze z jej jednostki mawiali, że choć dużo ryczy, w razie czego zawsze staje za swoimi.

- Czy to prawda, że spoliczkowałaś admirała Cormacka? - spytał, łowiąc na widelec ostatnią frytkę - Żołnierze z twej jednostki mówią: "Nasza stara dupa to największej szychy się nie zlęknie, trzeba było widzieć, jak strzeliła w papę samego Admirała Gwiezdnej Floty..."

- Już się rozeszło, co? Należało się dziadowi. Niby na inspekcję przyjechał, niby cacy cacy, a zachciało mu się podszczypywać polską żołnierkę. Za wysokie progi. Długo zapamięta moją rękę.

Roześmieli się oboje. Wychowana praktycznie w wojskowej jednostce Lilianna - jej ojciec był majorem lotnictwa, gdy się urodziła, a matka jednym z pilotów - była otrzaskana z wojskowym językiem i żadne klątwy nie robiły na niej wrażenia. Wiedziała, jak między sobą nazywają ją jej żołnierze i wiedziała też, że było to po prostu żeńskim odpowiednikiem epitetu "dziadyga", którym obdarzano zazwyczaj lubianych dowódców. Polskie wojsko niewiele zmieniło sie pod tym względem od czasów Szwejka.

- Ale dowództwo ci dali.

- Bo nie było innego kandydata. Tylko ja miałam zaliczony lot międzygwiezdny i jakoś nikomu nie przeszkadzało, że byłam na pokładzie w charakterze "Przynieś, podaj, pozamiataj", a nie jako oficer pokładowy.

Krzysztof pomyślał z pewną nostalgią o tych dniach - cóż, teraz przynajmniej znowu służyli razem. To był plus całego układu.




Miłą rozmowę o dawnych czasach przerwał pani kapitan pisk jej osobistego komunikatora.

- Czego tam? - rzuciła do małego urządzenia.

- Pani kapitan, kurs statku na asteroidzie! - zameldował podekscytowany głos Arka - To jest, statek na asteroidzie kursu! To znaczy...

- Już wiem, domyślam się. Zaraz będę na mostku. Bez odbioru.

Lilianna wyłączyła komunikator, zerwała się z sofy i wybiegła. Wpadła do pierwszej napotkanej windy, przesunęła dźwignię rozruchu i powiedziała głośno:

- Mostek.

Winda ruszyła ze zgrzytem, po to tylko, by zaraz stanąć. Pani kapitan spróbowała uruchomić ją ręcznie, potem zaklęła w najwyższej pasji, wspięła się na poręcz, zamontowaną w połowie wysokości windy i otworzyła górną klapę. Miała do wyboru - czekać, aż ktoś naprawi windę lub spróbować dostać się na mostek drogą alternatywną. Wybrała to drugie. Udało się jej wspiąć po linie do otworu tunelu wentylacyjnego i po dłuższym czołganiu, wyważywszy kratkę zabezpieczającą, wpełzła na mostek w charakterze zmiętej i umorusanej ofiary losu. Wszyscy obecni, nie wyłączając opanowanego R'Cera, wytrzeszczyli na nią oczy.

- No czego, czego? - burknęła wstając, i ocierając twarz rękawem munduru, co zresztą dało skutek przeciwny do zamierzonego - Ta durna winda rozkraczyła się w połowie drogi. Co to za asteroida?

- Jest duża - odparł Jurgen - A według naszych odczytów nie jest to wcale asteroida, tylko statek kosmiczny.

- Na pewno?

- No, chyba że asteroidy są puste w środu i zawierają neutronium. - wtrącił się Arek, dzielnie walcząc z chichotem.

- Nie tylko to. Ta asteroida nie leci ślepym kursem, a w sposób planowy. - zameldował pochylony nad skanerem dalekiego zasięgu R'Cer. W jakiś sposób przypominał teraz słynnego Spocka z USS Enterprise - miał podobne, oszczędne ruchy i taki sam sposób mówienia, cechowała go ta sama godność i opanowanie. Chociażby z tego powodu znaczna część załogi na dzieńdobry poczuła do niego gwałtowną niechęć.

- Ha! - kapitan Zakrzewska zastanowiła się, a potem spojrzała na sterników - Panie Czerep, panno Bąk, kurs przechwytujący. Zbadamy tę niby asteroidę. Skład zwiadu: ja, pan Jurgen, pan R'Cer. Panie Żydek, przejmuje pan mostek. Ja idę się przebrać w coś mniej wyszarganego, a panów proszę o przygotowanie skafandrów uniwersalnych dla nas trojga. Diabli wiedzą, z czym się tam zetkniemy.

- Jeśli można, pani kapitan, to nie powinna pani iść na tak niebezpieczny zwiad - powiedział R'Cer - Miejsce kapitana jest na statku. Regulamin Gwiezdnej Floty uległ ostatnio waloryzacji i...

- Baju baju, będziesz w Raju, a tam cię czekają spiczastouche anioły - przerwała mu kapitan - Póki co jeszcze ja tu dowodzę. Proszę przestać ględzić i zameldować się w transporterze.

Brwi R'Cera drgnęły, ale opanował się szybko. Skoro ta kobieta ma ochotę zginąć, to może rzeczywiście tak będzie najlepiej. Dla całej załogi byłoby najbezpieczniej, gdyby to on przejął dowodzenie.

Kapitan zjechała na trzeci pokład jedną z awaryjnych tub Jeffriesa (wolała tym razem nie zawierzać windzie), umyła się szybko i przebrała w czysty mundur. Znalazła jeszcze chwilę, by połączyć się z maszynownią i nakazać sprawdzenie wszystkich wind, po czym udała się do hali transportu. Po raz pierwszy oglądała ją z zewnątrz - przedtem tylko ją opuściła i nie obejrzała się na drzwi. Teraz dopiero zobaczyła, że zdobi je wielki napis "Hala Transportu im. Ferdynanda Kiepskiego". Pracownicy stoczni musieli mieć poczucie humoru - wcześniej już widziała, że nad mesą ochrony wisi napis "13 Posterunek", a nad ogólną - "M jak Mesa". Podejrzewała, że takich napisów jest na statku znacznie więcej i postanowiła wynotować sobie je wszystkie, gdy wróci już ze zwiadu. Na razie trzeba było zbadać tę osobliwą asteroidę.



W hali przesyłu czekali R'Cer i Jurgen. Obaj zdążyli już przygotować uniwersalne skafandry - takie, co to chronią i przed promieniowaniem, i przed innymi nieprzyjemnościami - oraz podstawowe zestawy zwiadowcze.

- Co tak stoicie jak żony Lota? - ofuknęła ich kapitan - Ubierajcie się, ale już.

Zwinęła swój warkocz w prowizoryczny węzeł, tak by zmieścił się pod hełm, i szybko nałożyła swój skafander. Obaj mężczyźni poszli za jej przykładem bez słowa, nie chcąc narażać się na dalsze kąśliwości.

- Lalunia, oblicz parametry przesyłu do środka tej podrabianej asteroidy. Trzymaj namiar i bądź gotów na każde nasze zawołanie. - poleciła kapitan technikowi, wchodząc na platformę.

- Spoko kiecka, znam swoje robote, nie dali mi dyplomu za machanie pałaszem. - burknął Lalewicz, pstrykając przełącznikami na konsoli.

R'Cer ledwie powstrzymał się przed uniesieniem oczu ku niebu (co byłoby trudne, gdyż miał nad sobą tylko sklepienie przesyłowni). Nie tylko kapitan była tu, no, nietypowa - wyglądało na to, że cała załoga jest jej warta.

- Czy wydała pani dyspozycje na wypadek, gdyby pani nie wróciła? - spytał, stając obok Lilianny.

- O to niech pana głowa nie boli odparła sarkastycznie - I w takim wypadku nie radzę panu, by próbował pan przejąć dowodzenie. Nikt pana nie posłucha.

- Wcale nie pragnę przejmować dowodzenia.

- Nie chodzi o to, czego pan pragnie, a o to, co wyda się panu logiczne. Wśród Polaków logika nie jest w modzie, a jak załoga dojdzie do wniosku, że zachciało się panu dowodzić, to marna pana godzina. Lalunia, transport.

Zwiad zmaterializował się pod powierzchnią sztucznej asteroidy, które to wnętrze wyglądało dość osobliwie. Przypominało plątaninę tuneli, w których poniewierało się mnóstwo jakiegoś złomu. Co ciekawe, działało tam oświetlenie, choć nie mogli wypatrzeć jego źródła. Jurgen włączył swój tricorder - był to jego osobisty sprzęt, żaden tam wschodniokoreański składak, a solidny skaner firmy Osram.

- Pani kapitan, rejestruję sygnały życia - powiedział po chwili - Są dość osobliwe, tej konfiguracji nie ma w bazie danych... jednak obok niej mamy też sygnaturę wyraźnie wolkańską!

Spojrzał na R'Cera, skierował tricorder na niego, a potem w poprzednim kierunku.

- Tak, nie ulega wątpliwości - potwierdził - Wolkanin, w bardzo złym stanie fizycznym.

Lilianna włączyła swój komunikator.

- Hermasz, jak mnie słyszycie? - spytała.

- Doskonale, kapitanko - pisnęła Inga Laush od konsoli łączności - Melduję, że pierwszy oficer mnie molestuje.

- Nie szkodzi. Strzel go w papę, to przestanie. Trzymajcie cały czas namiar na zwiad i nie ważcie się nas zgubić, jasne?

- Tak jest. Panie Arek, niech pan przestanie...

- Arek, bo po powrocie wyślę jaśnie pana do zmywania garów! Proszę molestować załogantki po godzinach służby, jasne?!

- Tak jest, pani kapitan!

Lilianna wyłączyła komunikator i rozejrzała się uważnie. Jej tricorder również wychwytywał sygnały życia, ale dochodziły one gdzieś z dolnych pokładów, gdzie prowadziła głęboka studnia, pewnie pozostałość po jakiejś zdemontowanej windzie.

- Schodzimy - zadecydowała - Ja pierwsza.

- Dlaczego? - wyrwało się R'Cerowi.

- Po pierwsze dlatego, ze jestem doświadczoną alpinistką, a po drugie dlatego, żeby miał się pan o co pytać.

Zrezygnowany R'Cer zamilkł. Poczekał, aż pani kapitan zejdzie, czepiając się występów tunelu, a gdy bezpiecznie znalazła się na dole, poszedł w jej ślady. Jako ostatni zszedł Jurgen, który nie był wielkim amatorem wspinaczki, ale od biedy umiał to, czego do niej potrzeba.

Na dolnym pokładzie sygnały były dużo silniejsze, panował tu też większy porządek.

- Rejestrujcie wszystko. - poleciła kapitan oficerom, i zaczęła rozglądać się uważnie. Po bokach korytarza widać było otwarte pomieszczenia, co ciekawe, przystosowane do humanoidów. Jeden z nich był rodzajem zamrażalni, pełnej czegoś, co wyglądało na porcje żywnościowe. Tricordery sklasyfikowały zamrożoną tkankę jako organiczną, roślinną, coś pomiędzy grzybem a porostem, bogatą w składniki odżywcze. W innym pomieszczeniu zwiad zauważył coś dziwnego - jakiś twór, emitujący pole bioelektryczne, ale, według wskazań tricordera, nie będący istotą żywą. Przypominał surrealistyczna rzeźbę z półprzezroczystych, różnokolorowych elementów, jarzących się punktowymi światłami, nieodparcie przywodzącymi na myśl kontrolki.

-Warto by to zbadać - zauważył Jurgen - To nie pochodzi z żadnej znanej planety, a jest chyba urządzeniem mechanicznym. Nasz dział naukowy powinien to obejrzeć.

- Promieniowanie?

- Nie wykazuje.

- Dobra, jeśli będziemy mogli, to zabierzemy to coś na badania. Na razie znajdźmy tego Wolkanina i sprawdźmy, co za istoty go więżą.

- Nie wiemy, czy jest więźniem. Na razie nie ma co do tego logicznych przesłanek. - powiedział spokojnie R'Cer, zapominając, że przyrzekł sobie nic już nie mówić.

- Oczywiście. Sam tu wlazł i z własnej woli doprowadził się do stanu krytycznego. To prawdziwie logiczny wniosek. - prychnęła Lilianna wzgardliwie i ruszyła do przodu, kierując się coraz silniejszymi sygnałami życia. Gdy jednak zobaczyła, co je emitowało, literalnie rzuciła się w tył.


Stworzenia przypominały meduzy, były jednak raczej duże. Ich półprzejrzyste ciała pulsowały zmiennymi barwami i wyglądało na to, że mogą tworzyć różne narządy, w zależności od potrzeby. Na widok intruzów najpierw zamarły, podobnie zresztą jak oni.

- Te paskudy gapią się na nas. - szepnął Jurgen ze zgrozą.

- Ciekawe tylko, czym. - odszepnęła mu kapitan.

Stworzenia ruszyły się nagle, łacząc sie w jedną bezkształtną masę, groźnie najeżoną jakimiś wypustkami, których wcześniej nie było widać.

- Fascynujące, to chyba parzydełka z jakąś trucizną? - R'Cer, jak zwykle, podszedł do sprawy naukowo.

- Proponuję nie sprawdzać. - kapitan sięgnęła po fazer. Na widok broni połaczone stworzenia cofnęły się, jakby w popłochu.

- Wiedzą, co to jest i reagują jak istoty myślące. Nie wolno nam ich krzywdzić. - powiedział Wolkanin zdecydowanie - Nie ma ich w bazach danych, choć pochodzą z tej galaktyki. Moze to gatunek na wymarciu...

- Jak nas dopadną, to my będziemy na wymarciu. Niech pan nie gada bzdur, R'Cer. Nie mam zamiaru ich krzywdzić, ale chcę zabrać stąd pańskiego rodaka, i to w miarę mozliwości w jednym kawałku.

Kapitan ruszyła do przodu, unosząc groźnie fazer. Stworzenia rozłączyły się i rozpierzchły wokół. Ich reakcja rzeczywiście wskazywała na pewnien poziom inteligencji, choć trudno było określić, jaki. W każdym razie zdecydowanie znały broń i bały się jej.

- One tu rządzą? - spytał Jurgen R'Cera.

- Nic na to nie wskazuje - odparł Wolkanin - Ten statek budowano dla humanoidów, nie dla istot amorficznych, jak te. Jednak ich zachowanie wskazuje na sporą inteligencję, choć trudno teraz określić, czy to społeczne zwierzęta, czy już rasa rozumna. Chociaż...

Pewne oznaczenia na ścianach i gdzieniegdzie obłe wklęsłości wskazywały na odmienne wnioski. W umyśle R'Cera zaczął się majaczyć jakiś obraz, ale wciąż jeszcze niewyraźny i brakowało w nim wielu elementów. Statek zdecydowanie nie był ziemski ani wolkański. Rejestracja tricordera wskazywała jednak na mieszaninę azotowotlenową, a także na sporą domieszkę alifatycznych związków eterycznych o budowie wyraźnie organicznej... Innymi słowy, gdyby nie skafandry, mogliby bez przeszkód oddychać, ale na pewno otaczałby ich smród trudny do zniesienia.

- Tu jest panel komputera! - zawołał nagle Jurgen, zaglądając do jednego z bocznych pokoi - Zobaczę, co da sie z niego zgrać.

- Ja załatwię zabranie na Hermasza tego przedmiotu, cośmy znaleźli. - R'Cer włączył komunikator i wydał kilka poleceń sekcji naukowej. Potem zaczął pilnie oglądać ściany i pobierać próbki do badań. Jego podejrzenia zaczynały się krystalizować.

- Hej, wy tam! Mam na was trąbić?! - odezwał się nagle w komunikatorach krzyk pani kapitan - Ruszcie wasze nędzne dupy! Znalazłam tego Wolkanina i trzeba go stąd natychmiast zabrać!

Obaj mężczyźni wbiegli do zniszczonej, ale jeszcze nadającej się do zamieszkania kabiny. Na czymś, co od biedy można było uznać za łóżko, leżał bezwładnie młody chłopak, okryty trudnymi do identyfikacji strzępami, które jednak musiały być kiedyś mundurem kadeta Gwiezdnej Floty, gdyż naszywka na piersi wciąż była widoczna. Długie włosy chłopca były zmierzwione, jego ciało wychudzone i brudne. Skórę znaczyły szarozielone plamy, niczym po przyssawkach.

- Żyje, ale ledwo, ledwo - powiedziała Lilianna - Sądząc z odczytów, jest nieprzytomny od wielu dni. Na jego skórze znajduje się ta sama substancja, którą tricorder zarejestrował w budowie tych stworzeń z korytarza.

- Czy to znaczy, że one...? - Jurgenowi zabrakło tchu.

- Nie wiemy, co to znaczy, ale tak czy siak zabieramy go stąd. - kapitan wyjęła komunikator i podstroiła go trochę - Lalunia, jesteś tam? Cztery osoby do transportu. Przygotuj się. I niech czeka na nas ekipa medyczna.

R'Cer wziął nieprzytomnego chłopca na ręce. Miał wrażenie, że ten dzieciak nic nie waży, i z trudem oparł się pokusie, by ściągnąć rękawicę i dotknąć jego skroni. Bardzo chciał się dowiedzieć, co tu zaszło, a mind-meld było na to najprostszym sposobem. Musiało to jednak poczekać.



C.


- Pani kapitan! - zawołał Jurgen z sąsiedniego pomieszczenia - Proszę tu podejść!

Lilianna zostawiła R'Cera z młodym Wolkaninem i podeszła do niego. Jurgen wskazał na podłogę. Leżały tam zwłoki humanoidalnych istot, w różnym stanie rozkładu, niektóre zupełnie świeże. Kapitan spojrzała na swego oficera. Jego widoczna przez szkło hełmu twarz była blada jak papier, mimo że dzielnie starał się zachować spokój.

- Zapisz namiary, drugi - powiedziała - Trzeba będzie zbadać choć kilka z tych ciał. Dowiemy się, czemu zmarli i jaki udział miały w tym te galarety.Na razie chodźmy do R'Cera, ściągną nas na pokład.

Zmaterializowawszy się na podeście kapitan Zakrzewska natychmiast wpadła we wściekłość, bo zamówiona ekipa medyczna nie raczyła jeszcze się zjawić.

- Ekipa medyczna do hali transportu! - ryknęła do komunikatora - Jest tam kto, do cholery?!

- Ja przekazałem, co było trzeba - powiedział asekurancko Lalewicz - I to samej doktor T'Shan.

- I co ona na to?

- Powiedziała "Spadaj, kretynie."

- Była trzeźwa?

- Ale gdzie tam. Na trzeźwo nie da się żyć.

- Ekipa medyczna, cholera jasna!!! - wrzasnęła kapitan po raz drugi.

Drzwi hali rozsunęły się i do środka wmaszerowali dwaj sanitariusze z wóżkiem na kółkach, oraz bardzo zdenerwowany doktor Żmijewski..

- Przepraszam panią, ale od rana mamy wezwania z różnych punktów statku, a każde fałszywe - powiedział tonem usprawiedliwienia - Diabli człowieka biorą.

- Czy doktor T'Shan jest w stanie używalności? - spytała Lilianna surowo, ściągając z siebie skafander.

- Oczywiście. Humor ma jednak okropny, bo połowa jej bagażu, jak się okazuje, została na Ziemi - doktor pomógł R'Cerowi ułożyć nieprzytomnego chłopca na wózku - Galopem z nim na diagnostykę.

R'Cer zdjął skafander, złożył go pedantycznie, zdał broń i udał się na mostek, gdzie kapitan właśnie sztorcowała pierwszego oficera.

- Pani kapitan, czy mogę iść do ambulatorium? - spytał - Ukończyłem Wolkańską Akademię Nauk na kilku wydziałach, między innymi medycznym.... mogę się przydać przy badaniu.

Kapitan, która nie lubiła, gdy przerywano jej wymyślanie komukolwiek, spojrzała na niego wściekle. Nie znosiła Wolkan i nie ufała im, ale ten R'Cer wykazywał troskę o rodaka, co rozumiała i popierała, machnęła więc ręką i powiedziała krótko:

- Odmaszerować, komandorze.

R'Cer opuścił mostek i poszedł do ambulatorium, gdzie w drzwiach zderzył się z młodą Wolkanką, roztrzęsioną i wzburzoną w zupełnie niewłaściwy dla Wolkan sposób. Przytrzymał ją za ramiona.

- Słyszałem, że była pani pijana - rzekł surowo - I chyba do tej pory pani nie wytrzeźwiała. Przynosi pani wstyd swojej rasie.

Lekarka uwolniła się od jego rąk.

- Proszę zostawić mnie w spokoju - syknęła - Nie jest pan moim przełożonym i nie będę się panu spowiadać.

R'Cer wyraźnie czuł od niej alkohol, ale nagle zorientował sie, ze to woda kolońska - agresywny zapach, chętnie używany przez ziemskie kobiety, choć nie miał pojęcia po co. Nigdy nie czuł czegoś podobnego od Wolkanki i szczerze mówiąc nie podobało mu się to.

- Proszę iść do swej kwatery i odpocząć, ja zajmę się pacjentem. - powiedział z dezaprobatą.

- Odczep się pan wreszcie. Coś się pan tak do mnie przychrzanił? - T'Shan zmierzyła go wściekłym wzrokiem, odtrąciła go od drzwi i weszła do ambulatorium, gdzie doktor Żmijewski badał właśnie chłopca z asteroidy. Podeszła i pogładziła go delikatnie po skołtunionych włosach.

- Nie umieraj, Sibok. - szepnęła.



Jędrzej Karpiel oglądał ze zdumieniem urządzenie, które ściągnięto z tajemniczej asteroidy. Nie miał pojęcia, z której strony się do tego dotknąć.

- Nie zdziwiłbym się, gdyby to zostało wyhodowane, nie zbudowane. - mruknął do siebie. Szczegółowy skan wykazał budowę wielopolimerową i, ku uldze Jędrka, ani śladu typowych sygnałów życia. Obszedł urządzenie dookoła. Wg tricordera zawierało coś w rodzaju bazy danych, na oko mogącej mieć ok 800 gigabajtów - problem polegał na tym, że o ile można było skanować do woli, o tyle nic nie dałoby wiecej informacji, jak uruchomienie urządzenia. A tego Jędrek zrobić nie umiał.

Do magazynu wpadł rozczochrany i zaspany Michałow. Pilne wezwanie wyrwało go z pierwszego snu, czego bardzo nie lubił, ale na widok tego, co właśnie badał Jędrek, zapomniał języka w gębie.

- Co to? - spytał, odzyskawszy mowę.

- Według wszelkich danych to komputer, choć jego budowniczowie nie mieli nic wspólnego z żadną znaną nam rasą rozumną - odparłKarpiel - Udało mi się ustalić, że tak czy siak nie jest to żywe... czyli ze nie zdechnie, gdy się go w porę nie nakarmi, ani też nie odgryzie żadnemu z nas ręki. Nadal jednak nie mam pojęcia, jak to uruchomić, ani nawet, na jakiej zasadzie to działa.

Michałow podszedł do urządzenia i obejrzał je dokładnie, z trudem opanowując się, by nie kopnąć go celem zobaczenia, jak zareaguje. Dorknął zewnętrznej obudowy. W dotyku przypominała coś jakby zastygły żel balistyczny. Nacisnął trochę mocniej, a wtedy zewnętrzna płyta nagle drgnęła i zsunęła się w dół, odsłaniając rzędy obłych wupukłości. Michałow od razu zorientował się, że to przyciski sensoryczne, uruchamiające poszczególne programy. Połączył się z mostkiem i uśmiechnął się z zadowoleniem, usłyszawszy głos Malwinki, która zdążyła już wrócić do konsoli łączności.

- Ślicznotko, może pani przekazać kapitance, że toto jest bez wątpienia komputerem - powiedział słodko - Użyty budulec to wielopolimery, jak twierdzi nasz jajogłowiec. Reaguje na zmienny nacisk. Komputer znaczy, nie Karpiel, zresztą diabli wiedzą, on pewnie też by na coś takiego zareagował. Spróbujemy ściągnąć dane z tego, co zastępuje tu twardy dysk, ale będzie to małe miki w porównaniu z ich zdekodowaniem.Jak mnie pani zrozumiała, odbiór?

- Zrozumiałam dobrze. Pracujcie dalej, chłopcy, bo kapitan nie jest w najlepszym humorze.

- O ile mi wiadomo, ona taka od urodzenia.

Michałow wyłączył się i wrócił do oglądania dziwnego urządzenia.

Tymczasem w ambulatorium ekipa medyczna kończyła badanie młodego Wolkanina. Jego organizm był bardzo wyniszczony, choć jednocześnie we krwi wykryto tę samą substancje, co na skórze - i żadnych bakterii czy wirusów. Było to bardzo dziwne.

- Na szczęście żyje - powiedziała T'Shan, przeglądając wyniki - Choć przy tak daleko posuniętej anemii to niezwykłe.

- Czy możliwe, by owa substancja X pełniła rolę biostatu? - spytał R'Cer. T'Shan skinęła głową.

- Bardzo prawdopodobne. Nadal jednak niewiele z tego rozumiem.

- Może sekcja humanoidów, ściągniętych z asteroidy, coś pomoże? A może... mind-meld? Zrobiłbym to sam, jednak pani, jak mi się zdaje, zna tego chłopaka, lepiej więc, by zrobiła to pani.

T'Shan potrząsnęła głową, a w jej oczach mignęło przerażenie. Wyraźnie miała złe doświadczenia z mind-meld, co nie byłoby takie znów dziwne. Nieumiejętnie wykonane połączenie umysłów mogło być przyczyną najfatalniejszych urazów i prowadzić do zaburzeń, które niełatwo leczyć. R'Cer poczył, ze jego niechęć do młodej lekarki mija - chyba źle ją ocenił. Była fatalnie wychowana, to fakt, ale mimo wszystko miała chyba podstawy do niezbyt normalnego jak na Wolkankę zachowania.

- Poprowadzę panią - rzekł miękko - To nie jest niebezpieczne ani przykre, jeśli wykonuje się połączenie we właściwy sposób.

- Nie rozumie pan, ja nie mogę... Niech pan to zrobi.

- Dobrze - uznał, że lepiej będzie odłożyć analizę zahamowań lekarki na później - Proszę mi jednak powiedzieć, dobrze go pani zna?

- Tak... nie... to znaczy... znałam go, gdy był małym chłopcem. Opiekowałam się nim na Vulcanie. To syn sąsiadów. Byłam z nim bardzo zżyta,ale nie widziałam go, odkąd... odeszłam z domu.

R'Cer rozsądnie powstrzymał się od wygłoszenia opinii o samowolnym opuszczaniu domu przez niedorosłą dziewczynę. Wiedział z akt, że rodzice T'Shan nie należeli do najtroskliwszych - do czego to podobne, by Wolkanie z krwi i kości zostawili swe dziecko na pięć lat wśród ludzi i przez ten czas nawet się nim nie zainteresowali? Nic dziwnego, że dziewczyna uległa nieodwracalnemu skażeniu.

- Dobrze, ja zajmę się Sibokiem - rzekł - A pani niech zrobi autopsję któregoś z tych ciał, które przesłano do laboratorium. Może czegoś się dowiemy.



- Panicko, jo wos szukom i szukom - Jasiek wparował na mostek z fretką na ramieniu, wyraźnie zagubiony i nieszczęśliwy.

- Łociec suka, matka suka, a ty, psie, tu. - mruknął rozbawiony Arek. Kapitan Zakrzewska szturchnęła go pod żebro i zwróciła się do swego ordynansa takim tonem, jakby przemawiała do dziecka:

- Co się stało, że mnie szukasz?

- Jo nie moga wniść do swyj izby, dźwirze sie zacieny - odparł Jpokornie - Asica nie kce siedzić na mieńscu, ino uciko i ciengiem ganio po cołkim stotku....I jescy...jo nie wim, jak to pedzieć...

- Niańka pieluch nie uprała, kot mleko wypił i farfurka się stłukła. - powiedział cichutko Mścisław Czerep, który poza tym, że był niezłym sternikiem, znany był z tego, że znał na pamięć całą Trylogię oraz wiele innych dzieł literackich.

-... jo przepomnioł, co mom pisanie dlo wos łode generoła.- dokończył rozpaczliwie góral.

Kapitan westchnęła nieznacznie i odparła łagodnie:

- Zreperują drzwi, wejdziesz do swej kwatery, to mi dasz ten list. Nic się pewnie nie stało, nie zaprasza mnie chyba w nim na randkę... w tych warunkach byłoby trudno... A nastepnym razem, jak będziesz mnie szukał, spytaj komputera pokładowego.

Na mostku rozległ się świstek komunikacji wewnętrznej. Na wszystkich statkach Gwiezdnej Floty był to dźwięk bosmańskiego gwizdka, ten tutaj przypominał jednak gwizdek sędziego piłkarskiego.

- Pani kapitan, czy mogłaby pani przyjść do ambulatorium? - odezwał się z głośnika głos T'Shan - Mamy ciekawe spostrzeżenia, ale to nie jest rozmowa na odległość.

- Jejku, co oni tam wykryli, wolkańską świńską grypę? - zachichotała Malwinka Kręcik, która na mostku czuła się równie swobodnie, co w hotelu i ani myślała zmieniać swego zachowania.

- O ile mi wiadomo, Frau Kręcik, to na Vulcanie nie ma świń. - zwrócił jej uwagę Jurgen.

- No to taką od innego stworzenia... Jakieś zwierzaki tam przecież żyją. - nie dawała za wygraną Malwinka.

- Niech pani lepiej wraca na nasłuch - poleciła kapitan sucho - Arek, mostek. Ja idę do ambulatorium. Aha, chorąży Podgumowany, proszę ściągnąć kogoś z maszynowni, niech sprawdzi drzwi kwatery Jaśka, a przy okazji drzwi głównego nawigatora. Też się zacinają.

Wzięła Gizię z ramienia swego ordynansa i wyszła. Winda tym razem zjechała, gdzie trzeba, bez przygód. W ambulatorium siedziała doktor T'Shan, wyraźnie blada, choć starała się opanować.

- Dobrze, że pani jest - powiedziała na widok dowódcy - Ta sprawa robi się coraz bardziej tajemnicza. To, co sekcjonowałam... to tylko wyglądało jak człowiek. Jego mózg był na poziomie rozwoju, bo ja wiem...? Jaszczurki? Wygląda na to, że te humanoidy to były tylko zwierzęta, być może zwierzęta hodowlane. No i, mają budowę zbliżoną do Wolkan; krew na bazie miedzi i tak dalej.

Oparła głowę na ręce.

- Pan R'Cer bada wspomnienia Siboka za pomocą zlania jaźni- dodała ze znużeniem - Zaraz tu przyjdzie.

- Siboka? Wiecie już, jak się ten chłopak nazywa?

- Znam go z Vulcana. To Sibok, syn moich sąsiadów. Nie wiem, jak trafił na asteroidę, ale pan R'Cer właśnie próbuje się tego dowiedzieć.

Z działu szpitalnego wyszedł doktor Żmijewski z dwoma paddami.

- Czołem, Lila - powiedział niezbyt przytomnie - Jeśli ciekawi cię stan szefa ochrony i kapelana, to oboje jutro wrócą na służbę.

- O, znalazła się zguba. Porucznik Gwizdak jednak dotarła na pokład.

- Tak, ale miała silny atak choroby kosmicznej... ojciec Maślak też, oboje czują się już lepiej.

- Ojciec Maślak? Tadeusz Maślak, redemptorysta? To aż nam go wkleili, żeby pozbyć się z Ziemi? Kurcze, wiedziałam, że dadzą nam kapelana, ale nie myślałam, że akurat jego! No, to będziemy tu mieli chiński taniec, niech nas wszyscy święci mają w opiece.

- A ateistów?

- Ateistów też. Jak on się za nich weźmie, to dla świętego spokoju uwierzą nawet w bożka Wicli-Pucli. Zresztą mniejsza teraz o niego...

Kapitan usiadła obok T'Shan. Gizia zeszła z jej ramienia i wspięła się na biurko, gdzie stanęła słupka i zaczęła węszyć w powietrzu niczym surykatka. Zapach medykamentów i środków dezynfekcyjnych wyraźnie ją zafascynował. Tak zobaczył ją R'cer, gdy wszedł do pomieszczenia i z trudem powstrzymał się przed powiedzeniem czegoś nieprzyjemnego. Nie dość, ze kapitan tego statku paraduje z tym stworzeniem na ramieniu, to jeszcze wnosi je do sekcji szpitalnej! Mina Wolkanina była jednak łatwa do rozszyfrowania.

- Niech się pan tak nie nabzdycza, fretka stworzenie boże i czyściejsza od niejednego człowieka - powiedziała Lilianna - Co pan wykrył tą swoją wolkańską metodą?

R'Cer opanował się i z godnością podszedł do biurka.

- Już wszystko wiem - odpowiedział - A w każdym razie, dostatecznie dużo.



- Sibok odbywał obowiązkowy staż na statku średnego zasięgu, który natknął się na tę asteroidę. Wszedł w skład away-teamu. Gdy byli na asteroidzie, natknęli się na kilku Klingonów, którzy próbowali ich zabić lub schwytać. Sibok został porażony fazerem, reszta zdołała uciec. Pozostawili go w myśl zasady, że życie kilku jest ważniejsze niż życie jednego. Niestety nie uciekli daleko - Klingoni zniszczyli ich statek torpedą fotonową. Co było potem, nie jest całkiem jasne. Wygląda na to, że te istoty, które widzieliśmy, pozbyły się Klingonów, natomiast Siboka zatrzymały jako rezerwę żywnościową. Żywiły się jego krwią, gdy wykończyły juz wszystkie humanoidy, będące na statku. Zanim zacznie pani ciskać gromy na ich okrucieństwo, powiem jeszcze, że udało się im nawiązać połączenie telepatyczne z tym chłopcem i wg jego wspomnień były bardzo zdziwione, odkrywszy, iż nie jest on zwierzęciem, a kimś inteligentnym. Dokładały starań, by utrzymać go przy życiu i na swój sposób traktowały dobrze.

- Kurcze, też mi traktowanie - mruknęła kapitan i zastanowiła się głęboko. Wreszcie wstała, dla podkreślenia ważności swych słów.

- Zwołujemy zebranie wyższych oficerów. Musimy ustalić dalszą linię działania.

Zgarnęła Gizię z biurka i wyszła zamaszystym krokiem.

- Komputer, gdzie jest sala konferencyjna? - spytała na korytarzu, przypomniawszy sobie, że tego pomieszczenia nie zdołała jeszcze zlokalizować. Głośnik zachrypiał, potem zazgrzytał, wreszcie zapiał niczym konający kapłon.

- Pokład drugi, sekcja F. - odparł na koniec przepitymbasem.

- Dziękuję - kapitan Zakrzewskiej nic już nie było w stanie zaskoczyć - Przełącz kanał na ogólny. Uwaga, mówi kapitan! Panowie Żydek, Majcher, Karpiel, R'Cer, Michałow i von Braun, oraz pani T'Shan proszeni do sali konferencyjnej! Biegusiem, moi państwo!

Na mostku zapanowało ożywienie - z szybkością karabinu maszynowego padały domysły, co się dzieje, oscylujące od ataku Romulan po przeciążenie rdzenia mocy. Wreszcie Arek zdał dowodzenie mostkiem na Jurgena i pospieszył do konferencyjnej.

- Jeden ruch i mamy podsłuch. - zasugerowała Malwinka, spoglądając z nadzieją na Jurgena. Ten wszakże potrząsnął głową odmownie i ruchem pełnym godności usiadł na fotelu dowodzenia. Źle dokręcone śruby puściły i drugi oficer znalazł się na podłodze, prowokując gremialny wybuch śmiechu na mostku.

- Polonische Durcheinander. - powiedział wściekle Jurgen, zbierając się z podlogi.

- Niemiecka bezczelność - zrewanżował mu się technik Podgumowany od swej konsoli - Jest pan na polskim statku, Herr Offizier i radzę panu nie używać takich określeń, jeśli chce pan dożyć powrotu z tej misji.Po co pan się wogóle zaokrętował na Hermasza?

Reszta też wyglądała na obrażonych.

- Mam polskie obywatelstwo, więc dostałem ten przydział - odparł Jurgen oschle - Czy waszym zdaniem taka naprawa to dobra robota?

To pytanie pozostało bez odpowiedzi, gdyż porucznik Kręcik wyłapała znienacka jakiś daleki, słaby sygnał, którego częstotliwość wydała się jej znajoma.

- Cichojta! - zawołała, wzmacniając sygnał w słuchawkach. Nasłuchiwała kilka minut, potem spojrzała na Jurgena i resztę.

- To chyba Klingoni - powiedziała cicho - Są daleko, ale nie dostatecznie daleko, żebyśmy byli bezpieczni.

Jurgen wdusił przycisk komunikatora.

- Dział naukowy, co z odczytami tego drugiego komputera? - spytał.

W głośniku zaszumiało, potem odezwał się głos doktor Lemowej, szefowej działu przetwarzania danych:

- Dane są w języku klingońskim, a raczej w jednym z ich dialektów. Przelożenie trochę potrwa.

- Tak przypuszczałem. Te galaretki mają coś wspólnego z Klingonami. Trzeba dać znać kapitan, ale jeszcze nie teraz. Frau Kręcik, proszę spróbować namierzyć wrogi statek i określić jego przypuszczalny kurs.

- Już, już.

Malwinka zabrała się raźno do roboty, podśpiewując przy tym "Majteczki w kropeczki". zmarszczył czoło z niezadowoleniem, ale wolał już nic nie mówić.



- Stworzenia, które odkryliśmy na asteroidzie, to wysoko rozwinięta, pokojowa rasa - mówił R'Cer, siedząc przy owalnym stole w konferencyjnej (podobno nie byl okrągły wskutek społecznych protestów, w związku z niemiłymi skojarzeniami natury historycznej) - Początkowo myślały, że Sibok jest zwierzęciem, jak te humanoidy z ich rodzinnej planety. Zorientowawszy się, że jest on istotą inteligentną, starały się nie zaszkodzić mu bardziej, niż było to konieczne. Niestety, nie bardzo mialy wybór, bo stworzenia, mające służyć im za dostawców pokarmu, zginęły wskutek jakiejś choroby... Asteroida kieruje się do leżącej niedaleko stad planety, na której organizmy żywe mają strukturę kompatybilną z tymi istotami. Reasumując, nie stanowią one dla nas zagrożenia.

- A co mają z nimi wspólnego Klingoni? - spytał Arek.

R'Cer zacisnął lekko usta.

- Tego dokladnie nie wiem - odpowiedział - Język tych stworzeń jest niekompatybilny z jakimkolwiek dialektem humanoidów. Niemożliwe jest porozumienie z nimi, gdyż nie ma narzędzi porozumienia. Obawiam się, że brakuje nam nawet wspólnych pojęć. Jedno wszakże wydaje się jasne. Ta grupa, którą spotkaliśmy, przed czymś ucieka, zaryzykuję stwierdzenie, że przed Klingonami.

Jędrzej Karpiel poskrobał się frasobliwie w przedziałek.

- Ten drugi komputer z asteroidy jest niewątpliwie klingoński - rzekł - Ale to niczego jeszcze nie dowodzi.

- Dowodzi w połączeniu z tym, że zwiad, do którego należał Sibok, natknął się na Klingonów.

Kapitan spojrzała na Krzysztofa Majchra, który poza tym, że był głównym nawigatorem, pełnił też funkcję zastępcy pokładowego zbrojmistrza. Sam zbrojmistrz, Rosjanin z Syberii, Osip Anegdotycz Zajczik, przebywał obecnie w ambulatorium, choć nie z powodu choroby kosmicznej, a zwykłej szkarlatyny. Jak i gdzie się nią zaraził w epoce powszechnych szczepień, pozostawało tajemnicą.

- Damy radę obronić się przed Klingonami? - spytała.

- Z tym, co mamy? Wolne żarty - odparł Majcher - Uzbrojenie to nasza pięta achillesowa, widać ktoś z Gwiezdnej Floty przestudiował historię Polski i doszedł do wniosku, że wystarczy nam szabelka, by szarżować na czołgi.

- I jeszcze biały rumak lub kasztanka.- dorzucił Arek.

- Nawet tego tu nie mamy. Po naradzie sprawdzę wyrzutnie torped i działka, co prawda wg paszportów technicznych wszystko działa bez zarzutu, ale lepiej na tym nie polegać zbyt bezkrytycznie.

- Deflektory? - kapitan spojrzała na inżyniera Michałowa, który siedział na swoim miejscu z taką miną, jakby połykał żabę.

- Są dość dobre - odpowiedział - Takie, średniej klasy. Trochę powinny wytrzymać, jeśli tylko silniki nie wysiądą w najmniej dogodnym momencie.

- Jaki jest dogodny moment na to, by zepsuł się silnik statku międzygwiezdnego? - chciał wiedzieć Matias von Braun, ale kapitan nie pozwoliła mu na drążenie tego tematu.

- Panie von Braun, jest pan specjalistą od prawa międzyrasowego i innych takich tam głupot, proszę powiedzieć, czy obowiązują nas jakieś zasady, gdy spotykamy rasę skonfliktowaną z Klingonami? - spytała.

- Takie zasady, żeby brać ogon pod siebie i wiać, gdzie pieprz z wanilią rośnie - odparł obrazowo Matias - Można dostać po pysku od jednej i od drugiej strony.

Rozległ się zbiorowy chichot, w którym udziału nie wziął jedynie R'Cer.

- Spokój, nie ma w tym nic śmiesznego! - kapitan huknęła pięścią w stół - Jak nas ostrzelają Klingoni, to wszyscy będziemy się śmiać baranim głosem!

- Czemu mieliby nas ostrzelać i skąd by się tu wzięli? - chciał wiedzieć Arek, ale jak na zamówienie odezwał się brzęczyk inter.

- Kapitanko, zbliża się do nas klingońska jednostka - zaraportowała Malwinka Kręcik - Idzie kursem przechwytującym na asteroidę. Pan Jurgen poleciał do działu naukowego sprawdzić, co z tym ich komputerem.

- Ktoś chciał wiedzieć, skąd tu Klingoni? - kapitan spojrzała na swego pierwszego oficera z rodzajem zmęczonego sarkazmu - Porucznik Kręcik, proszę trzymać namiar śledzący na tych Klingonów, blokować nasze własne sygnały i sprawdzić, dokąd konkretnie leci asteroida.

- A nie mam czasem wsadzić sobie w tyłek miotły i jeszcze po drodze pozamiatać? - spytała rzeczowo Malwinka - Albo jedno, albo drugie, nie dam rady z tym sprzętem tak się rozdwoić. Ta konsola to jakiś rosyjski szmelc.

- Ja zrobię pomiary asteroidy. - odezwał się w tle głos Weroniki Bąk.

- O właśnie - przytaknęła kapitan - Niech chorąży Weronika zajmie się asteroidą, a pani Klingonami. Jak się myśli, to się zawsze coś wymyśli. I kiedy Jurgen wróci, proszę mnie natychmiast zawiadomić. Państwo są na razie wolni, zebranie wznawiamy, gdy będzie już coś wiadomo.



Jurgen popędził naukową ekipę i sam wziął się do roboty, tak że wkrótce zapis z klingońskiej bazy danych można było odczytać - no, może nie cały, ale poza pojedynczymi słowami, których znaczenie nie było jasne, reszta została odkodowana w sposób zadowalający.

- Gramatyka niestety fatalna, bo to jakiś dialekt przygraniczny, nie uczciwy klingoński, więc translatory nie wyrobiły, ale meritum jest jasne - powiedział, gdy na żądanie swojej kapitan zjawił się w sali konferencyjnej - Te istoty pochodzą z samego jądra galaktyki, z planety, która została odkryta i opanowana przez Klingonów. Ponieważ te istoty broniły się, zostały niemal doszczętnie wytępione, część z nich jednak zostawiono przy życiu, okazało się bowiem, że mogłyby służyć jako swoista broń biologiczna w walce z Wolkanami i Romulanami. Żywią się krwią bogatą w miedź, lub uzyskiwanym z roślin substytutem. Na ich planecie nie było z tym problemu, ponieważ żyło na niej mnóstwo nieinteligrentnych form życia, opartych na miedzi, a i roślin w nią bogatych było pod dostatkiem. Nigdy wcześniej nie zetknęły się z inteligentnymi humanoidami i są rasą pokojowo usposobioną. Mimo to na Romulusie lub Vulcanie stanowiłyby zagrożenie publiczne, zwłaszcza, że są bardzo trudne do zniszczenia. Klingonom udało się to, ponieważ po prostu zniszczyli całą planetę, co prawda przypadkiem.

- Jak można przypadkiem zniszczyć planetę? - spytała sceptycznie doktor T'Shan.

- Można, jeśli się nie zna dokładnego składu jej powłoki i odpali się urządzenie, którego nie powinno się włączać - wyjaśnił Jurgen - Klingoni zainicjowali reakcję łańcuchową, tak że z całej populacji tych bezimiennych istot ocalała jedynie ta grupa z asteroidy, zabrana wcześniej celem przewiezienia do Qo'no's. po drodze te istoty, o ile zdołaliśmy się zorientować, opanowały statek, pozbyły się Klingonów i zmieniły jego kurs. Teraz lecą gładkim ślizgiem, jak twierdzi chorąży Bąk, ku planecie klasy M3, położonej już tylko kilka lat świetlnych stąd. Będą tam szybciej niż skoczek narciarski na mecie.

- O Małysz twoja mać. - mruknął inżynier Michałow.

- Znamy parametry tej planety? - spytała kapitan.

- Znamy. Jest nieprzyjazna dla humanoidów, ale dla nich może być zdatna. Dużo soli miedzi w spektrum.

Kapitan wstała i zaczęła krążyć po sali konferencyjnej. Widać było, że usilnie myśli nad tym, co usłyszała i nad tym, co już wcześniej wiedziała.

- Cholera. Musimy pokojarzyć asteroidę, planetę i tych Klingonów, co zaczynają następować nam na pióra w ogonie - rzekła po chwili - Ci Klingoni nie znaleźli się tu przypadkowo, no, cudów nie ma!

- Bluźnisz, moja córko. - odezwał się od progu głos ojca Tadeusza Maślaka. Jego charyzmatyczna postać zjawiła się w sali konferencyjnej niczym diabeł z pudełka.

- Pochwalony - powiedziała kapitan machinalnie To tylko figura retoryczna, ojcze.

Ksiądz chrząknął na znak, że owszem, może uwierzyć, ale nie musi, i zmienił temat.

- Gdzie jest kaplica?

- Pojęcia nie mam - odpowiedziała szczerze Lilianna - Trzebaby spytać kwatermistrza.

- Kaplica jest tu niedaleko, sekcja C - wtrącił się pospiesznie pierwszy oficer - Tuż obok jest ojca kwatera, a po drugiej stronie kwatera siostry Ofelii.

Ksiądz przez chwilę milczał, wyraźnie zaskoczony.

- Dobrze zrozumiałem? Jest tu siostra Ofelia od Aniołów? - spytał wreszcie.

Oficerowie wymienili spojrzenia.

- Ja widziałem tu jakiegoś pingwina, ale nie wiem, jak się nazywa. - powiedział Michałow - Prawdę mówiąc, myślałem, że mi się przywidziało.

- Nie, nie przywidziało się panu. Siostra Ofelia dostała przydział, gdyż zgodnie z nową encykliką zakonnice mają prawo spowiadania kobiet, a u nas bab od groma.- wyjaśnił Arek.

- Te nowomodne wymysły tylko szkodzą religii - mruknął ksiądz kwaśno - No dobra, idę na inspekcję kaplicy, moje dzieci, nie przeszkadzam w tej świeckiej naradzie.

I wyszedł majestatycznie, zamykając za sobą drzwi.

- Ma coś do tej Ofelii? - zdziwił się Majcher. Arek zachichotał.

- Nie, mój drogi - odparł - Po prostu to nie tylko siostra zakonna, ale i jego rodzona siostra... której boi się jak ognia.


Kapitan Zakrzewska siedziała w naprawionym fotelu, przeżuwając niewesołe myśli. Tajemnicza asteroida dotarla już do ustronnej planety i obraz na ekranie ukazywal meduzowate stworzenia, najwyraźniej budujące na powierzchni rodzaj domu. Klingoni krążyli gdzieś w pobliżu, ale chyba mieli kłopoty z namiarem, bo szukali na ślepo. Skan zrobiony przez Weronikę potwierdzał, że pozostająca na orbicie planety sztuczna asteroida jest pusta. Klingoni jeszcze nie namierzyli Hermasza, mogli to jednak zrobić lada chwila. Przez chwilę obserwowała, jak jedno z dziwnych stworzeń zbiera przy pomocy grzbietowej wypustki jakieś rośliny, podczas gdy reszta wznosiła prowizoryczne schronienie. Wyglądały na dobrze zorganizowane.

- Jak pan myśli, dadzą sobie tu radę? - spytała R'Cera. Wolkanin skinął lekko głową.

- Są inteligentne, a ich wygląd sugeruje możliwość przystosowania się do niemal każdych warunków - odpowiedział - Ten koncentrat, który kazała pani przygotować, będzie jednak stanowić dla nich cenny zapas.

Zaraz po naradzie kapitan nakazała działowi naukowemu przygotować jak największą ilość skoncentrowanych soli miedzi w konfiguracji, występującej we krwi Wolkan. Razem z nimi na planetę odesłano dziwaczny biokomputer, a obecnie Hermasz szykował się do ściągnięcia sztucznej asteroidy z orbity planety. Pozostając na miejscu byłaby znakomitym drogowskazem dla Klingonów. Inżynier Michałow kończył teraz stabilizację emiterów wiązki trakcyjnej, zaś Krzysztof Majcher udał się do zbrojowni i robił tam przegląd posiadanego sprzętu. Skończywszy udał się do maszynowni.

- Panie Michałow, pomoże mi pan przy sprawdzaniu fazerów i wyrzutni? - spytał.

- Chętnie - odparł inżynier - Pod warunkiem, że przestanie pan opowiadać idiotyzmy o szarżach z szablą na czołgi. Powinien pan wiedzieć, że to zwykły paszkwil.

- Ja to wiem, ale w dowództwie GF tego nie wiedzą i zresztą wszystko im jedno.

- To też prawda. Pewnie są przekonani, że u nas po ulicach przechadzają się białe niedźwiedzie. Grzesiek, dokończ robotę!

Michałow wytarł dłonie ze smaru i poszedł za Majchrem na stanowiska snajperskie, podczas gdy jego zastępca zajął się emiterami. Było przy nich co robić, bo zmontowano je na chybcika, i gdyby użyć ich "z marszu" nie tylko same by się rozpadły, ale prawdopodobnie wygenerowany impuls zwrotny rozwaliłby reaktor warp.

- Nie ma co, dobra robota. - mruknął Grzesiek, dłubiąc przy ogniwach ciągu.

- Czego spodziewać się po ludziach, a jeszcze takich ludziach. - zaśmiał się złośliwie Sytar i dodał - Uważaj na lewo. Lepiej weź próbnik magnetyczny, nie zacisk, bo zrobisz zwarcie.

- Gdybyś mnie nie rozpraszał, sam bym wiedział. - burknął inżynier, zmieniając pospiesznie narzędzie. Przeklęta katra w jego głowie potrafiła być pomocna, ale Grzesiek chętnie zrezygnowałby z takiej pomocy. Świadomość, że dwadzieścia cztery godziny na dobę nie jest sam ani na chwilę, bardzo mu czasem przeszkadzała, a w jego życiu prywatnym stanowiła zawalidrogę nie do ominięcia. Najchętniej pozbyłby się natręta, ale nie miał pojęcia, jak to zrobić i czy jest to wogóle wykonalne.

Dwaj panowie "M" zabrali się za sprawdzanie dział fazerowych i wyrzutni torped. Obaj byli w swoim żywiole i wszystko dookoła przestało dla nich chwilowo istnieć, do tego stopnia, że nawet pozbyli się obsługi, którą wysłali na odpoczynek. Sprawa asteroidy i dziwnych stworzeń obchodziła ich dużo mniej niż stan uzbrojenia, trzeba przyznać, rzeczywiście nienajlepszy.

Tymczasem kapitan z chmurną miną skończyła raport dla dowództwa GF i udała się do ambulatorium, gdzie spodziewała się uzyskać załącznik do raportu. Miała go przygotować doktor T'Shan, tymczasem niespodziewanie Lilianna zastała Wolkankę, roniącą łzy nad biurkiem jak pierwsza lepsza Ziemianka. Był to widok tak nieoczekiwany i tak pozbawiony logiki, że kapitan bez wahania wezwała R'Cera przez osobisty komunikator. Potem próbowała dowiedzieć się, co dolega T'Shan, jednak nie potrafiła skłonić jej do jakichś sensownych odpowiedzi na zadawane pytania.

- To jakiś atak nerwowy - powiedziała, gdy R'Cer zjawił się w ambulatorium - Z tego, co wiem, Wolkanie nie płaczą.

- Wychowanie na Ziemi szkodzi, nie tylko Wolkanom - odparł R'Cer sarkastycznie - Zajmę się nią, pani kapitan, a pani powinna wrócić na mostek. Maszynownia meldowała przed chwilą, że emiter wiązki trakcyjnej jest gotowy do użytku.

- Mam nadzieję, że doprowadzi pan tę dzidzię do stanu używalności. Nie chcę tu głównego lekarza na żółtych papierach. - mruknęła Lilianna z niezadowoleniem i opuściła ambulatorium. Nadeszła pora wprowadzenia jej planu w życie i nie mogło jej w tym przeszkodzić mazgajenie się T'Shan nad, jak się domyślała, ocalonym z asteroidy chłopakiem.



D.


R'Cer został w ambulatorium z zapłakaną T'Shan. Przez chwilę zastanawiał się co zrobić by przestała płakać. Przecież to nie przystoi Wolkance. W końcu podszedł do nij blisko i ukucnął by popatrzyć na jej zapłakaną twarz.
- Płacz jest wysoce nielogicznym marnotrawstwem wody z organizmu, zwłaszcza na Wulkanie. - zaczął by zwrócić na siebie uwagę, ale uzyskał jedynie to, że rozpłakała się jeszcze bardziej.
Westchnął i spróbował z innej strony.
- Proszę mi powiedzieć co się stało. Czemu pani płacze?
-
On jest taki młody. - wyjąkała przez łzy.
-
Mówi pani o Siboku? - spytał łagodnie a ona skinęła głową.
-
Nie wiem czy on przeżyje. Nie potrafię mu pomóc. A pamietam, gdy był małym dzieckiem...
-
Mamy silne organizmy i łatwo się nie poddajemy. Myślę, że na razie wystarczy go dobrze karmić a resztę załatwi sam.
- Ale znalazłam coś dziwnego w jego organiźmie
. - zaczęła sie uspokajać gdy tylko rozmowa zeszła na sprawy medyczne.
- I?
- Nie potrafię tego zidentyfikować. To jakaś dziwna substancja a on wogóle nie ma leukocytów.
- Jeśli pani chce to pomogę to zidentyfikować. W końcu jestem oficerem naukowym
. - Uśmiechnął się a dziewczyna popatrzyła ze zdziwieniem. Przestała płakać. Gdyby R'Cer wiedział, że zwykły uśmiech jej pomoże to od razu by to zrobił. Dla T'Shan jakby zaświeciło słońce. Nie przypuszczała, że Wolkanin potrafi się uśmiechać. W końcu to wynik emocji, a one są nielogiczne. Uśmiech R'Cera był wyjątkowy. Lekarka patrzyła na ten uśmiech i mimowolnie otworzyła usta. Gdy spoważniał, słońce zgasło a T'Shan otrzeźwiała.
- Dziękuję. Pomoc bardzo mi się przyda.
- Więc proszę o próbkę krwi Siboka do badań.

Dziewczyna wstała i wyszła na chwilę z gabinetu. Gdy wróciła w ręku trzymała zamkniętą probówkę z zieloną krwią młodego Wolkanina. R'Cer wziął podany przedmiot.
- No to idę popracować nad tym materiałem. Jak czegoś się dowiem to od razu panią powiadomię. - Znów się delikatnie uśmiechnął do T'Shan, obrócił na pięcie i wyszedł. Lekarka została sama.

Przez chwilę siedziała, ocierając oczy, co zajęło jej trochę czasu, ponieważ, jak wszyscy Wolkanie, mieszkańcy półpustynnej planety, miała bardzo długie i gęste rzęsy. Dziwiła ją jej własna reakcja na R'Cera - zwykle nie lubiła mężczyzn i nie ufała im. Miała z nimi złe doświadczenia, tak w Wolkanami jak i z ludźmi, a tu ten oficer... Potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

Na mostku kapitan Zakrzewska kierowała akcją ściągania asteroidy w otwartą przestrzeń. Wiązka holownicza okazała się wystarczająco stabilna na to, by pokonać siłę grawitacyjną orbity, choć konieczne okazało się szarpnięcie, które wstrząsnęło całym Hermaszem. Po wstrząsie na mostku rozdzwonił się interkom, przez który załoganci bez cienia szacunku krzyczeli, co myślą o takich sternikach i gdzie mają podobną jazdę. Po chwili wszystko się uspokoiło, gdyż nikomu nic poważnego się nie stało; jedynie profesor Trekowski skaleczył się stłuczoną probówką, na szczęście czystą. Zrobił jednak wokół tego tyle szumu, jakby conajmniej został pocięty bat'lethem.

- Ja tu nie mogę pracować! - wrzeszczał, tupiąc w podłogę z taką energią, jakby przygotowywał się do wzięcia udziału w programie "Mam talent", konkurencja stepowanie - Co za cholerny idiota tak trzęsie statkiem?!

Laboranci tłumaczyli mu, że to emiter wiązki trakcyjnej, co jeszcze bardziej go rozpiekliło. Wreszcie uspokoił się i, skorzystawszy z podręcznego regeneratora skóry, wrócił do swej roboty. Całe to zamieszanie, oczywiście, nie przeszkadzało R'Cerowi, który potrafił wyłączać się z otoczenia, gdy miał jakąś wymagającą napiętej uwagi pracę do wykonania. Zaczynał dochodzic do bardzo ciekawych wniosków, ale by sie upownić, musiał jeszcze zbadac próbkę chromatografem najnowszej generacji - a że wcześniej nikt go tu nie używał, musiał go najpierw wyskalować.

Po złapaniu sztucznej asteroidy na hol i ściągnięciu jej z orbity Hermasz ruszył pełnym dopuszczalnym ciągiem jak najdalej od Planety Haribo, jak ją roboczo nazwano ze względu na skojarzenie dziwnych istot z żelkami. Statek leciał tak całą noc, by maksymalnie oddalić się od planety, a to celem odciągnięcia od niej klingońskiego pościgu. Zgodnie z planem, napotkawszy szczątki sztucznej asteroidy, Klingoni mieli nabrać pewności, że uciekinierzy zginęli w wybuchu, co gwarantowało przetrwanie resztce dziwnej rasy. Znalazłszy się w odpowiedniej, jak uznała, odległości, kapitan zarządziła uwolnienie obiektu i zniszczenie go ogniem dział fazerowych. Zajął się tym Krzysztof Majcher, bardzo zadowolony, że ma wreszcie do czego postrzelać i może wypróbować pokładowy arsenał. Wypruł do asteroidy najpierw z dział lewoburtowych, potem z prawoburtowych, poprawił dziobowymi i najchętniej dołożyłby jeszcze torpedą, ale po pierwsze, nie miał już w co, a po drugie, lepiej było nie marnować amunicji jednorazowego użytku.

- Jak tam? - spytała nerwowo kapitan przez interkom, jako że fala energetyczna zagłuszyła na dłuższą chwilę sensory mostka.

- Paszła w cholerę! - zameldował główny nawigator.

- Co takiego?!

- Nie pani, tylko ta asteroida - uściślił Majcher - Został z niej popiół i diament.To co, ja mogę już iść na obiad? Maciek obiecał, że specjalnie dla mnie zrobi dziś paprykarz.

- No to smacznego.

Kapitan Zakrzewska rozsiadła się wygodnie w fotelu dowodzenia i podpisała podsunięty przez Jaśka raport.

- Wracamy na kurs, cała naprzód. - zarządziła.



- I jak nastroje na statku? - spytała kapitan Zakrzewska, gdy po zdaniu mostka Arkowi zeszła do swej kwatery na zasłużony odpoczynek.

- Na korytorzu ósmem beła sarpacka, pani Tekla naloła swego chopa po pysku - zameldował ochoczo Jasiek - Tyn Rusek, co to je nos majster łode broni, wyszoł ze śpitola. Ksiundz probosc prawi, co bydzie wiesoł wszendy swinte łobrazecki, bo inacy, to nos tu złe wydusi, i zapowidzioł rykolekcyje, bo to, co łun widzi tutok, to banda poganów je, ni prowdziwe Poloki. Kuchorz pedzioł, co zrobi pirogi z syrem na piuntek, kiej ksiundz kce mieć post, ale nikogój wisoć nie bydzie, bo na kata sie ni najmowoł. Pon inzynier jezd niewirzuncy, to ón tyz nie kcioł, a ksiundz na to, że on nos, zydowskich pachołków, pozawraco na ludzi...

- Ponawraca - poprawiła go kapitan i westchnęła - Właśnie tego tu potrzebowałam, oszołoma w sutannie. A co na to wszystko siostra Ofelia?

Jasiek roześmiał się nieregulaminowo, za to wesoło.

- Ponienka zakonno pedzioła, co dyplomancji nie do sie wymagoć łode menzcyznów - odparł z uciechą - I ze ksiundz obloł kursa tolyrancyji lo inacy myśluncych. I coby lepi poszoł sie modlić, bo drzymie do połednia, a powinien o blady jutrzence klencyć z brewiorzem....A ksiundz na to, coby łona go nie poucała, bo świnty Jałgustyn pisoł, co baba głupia je i skora do grzychu... a ponienka na to, co kieby nie chłopy, to by nie było z kiem grzesyć a i powodu do grzychu by nie było, bo to uni nagabujom kobity. I ze świnty Jałgustyn przódzi sam grzesył, kielo wlozło, a późni, kiej sie postarzoł, to padoł, co to wina babów, że był łajdus... a potem oba mnie zauwazyli i wyciepli na zbita gięba z kaplicki.

Lilianna zakrztusiła się śmiechem, ale zaraz spoważniała. Zakon sióstr sufrażystek znany był ze swej roszczeniowej postawy wobec Watykanu i już przeszło sto lat temu wywalczył rozszerzenie uprawnień dla zakonnic, jednak było im mało. Jak twierdziły, wieki poniżania i deprecjonowania kobiet nie dadzą się tak łatwo zapomnieć ani wynagrodzić. Ze zrozumiałych powodów większość księży była w opozycji do programowo zbuntowanych siostrzyczek, niewiele jednak mogli zrobić - minęły już czasy, gdy ekskomunikę rzucano równie łatwo jak piłkę do kosza, obecnie zaowocowałaby ona najwyżej ośmieszeniem władz kościelnych, a tego nikt nie chciał ryzykować. Jednak posiadanie na pokładzie jednego NX - co prawda dużo większego niż standardowa jednostka tej klasy - konserwatywnego księdza i postępowej zakonnicy musiało zaowocować kłopotami.

- A poza tym spokój? - spytała.

- O tylo, o ilo. - odparł Jasiek. Jak na zamówienie statkiem rzuciło, a kapitan wpadło z impetem na swego ordynansa.

- Kapitan proszony na mostek! - odezwał się interkom drżącym z emocji dyszkantem Arka - Klingoni właśnie nawiązali z nami kontakt bezpośredni!

- Laboga! - stęknął Jasiek z nabożeństwem.

- Dbaj o Gizię - przykazała mu kapitan - Ja lecę na mostek.

- Łostaliźwa same. - westchnął góral, podsuwając swe potężne ramię siedzącej na samym wierzchu regału fretce.

Na mostku powitała Liliannę Malwinka, wykrzykująca coś po klingońsku do aparatury łączności.

- Nie chcą mnie słuchać. - poskarżyła się, wyjmując słuchawkę z ucha.

- Wezwijcie von Brauna, on jest specjalistą od takich kontaktów. - poleciła kapitan.

- Już próbowałem. Nie chce przyjść, mówi, że mu się śmietana w zrazach po nelsońsku przypali. - powiedział Jurgen.

- Coś podobnego, dwóch Niemców na pokładzie i nie potrafią się dogadać. - mruknął od swej konsoli technik Podgumowany. Obwiedzione na fioletowo lewe oko wyraźnie wskazywało na to, że Jasiek nie przesadzał, opisując jego zajście z żoną.

- Matias von Braun jest akurat takim Niemcem jak owczarek niemiecki - rzekła surowo kapitan - Nazywa się, jak się nazywa, bo ojczym go adoptował po ożenku z jego matką...

-... Gdzie dziś ta Wanda, co nie chciała Niemca... - westchnął Podgum.

- Wezwijcie go ponownie.

Jurgen posłusznie włączył komunikator i nadał wezwanie, ale nie do Matiasa, a do sekcji ochrony, polecając sprowadzenie dyplomaty na mostek bez względu na jego zdanie. Komunikator zabulgotał, zawarczał i po chwili Matias, naburmuszony i zły, zjawił sie na mostku.

- Jeśli przez was obiad będzie nie do jedzenia, miejcie pretensję do siebie. - powiedział wściekle.

- Będziemy mieć pretensję do siebie - zapewniła go kapitan - Niechże pan pobałaka trochę z tymi Klingonami i dowie się, czemu do nas strzelają.

- Może im coś powiedzieliśmy, albo im czegoś nie powiedzieliśmy? - dodał Arek.

Matias wziął podaną mu przez Malwinkę słuchawkę i przez chwilę usiłował spełniać żądanie pani kapitan najlepiej, jak potrafił.

- Nic z tego - rzekł pchwili - O ile zrozumiałem, oskarżają nas o zniszczenie własności Imperium i zabicie załogi okrętu. Pragną zemsty, nie rozmów. Chodzi chyba o tę podrabianą asteroidę. Mogę już wracać do kuchni?

- Owszem, póki na amen nie dali nam w kuchnię, może pan wracać.

- Na razie nie dali, a obiad musi być na czas.

Po wygłoszeniu tej filozoficznej uwagi Matias opuścił mostek, zaś kapitan zabrała Malwince słuchawkę, wrzasnęła do niej, co myśli o napastnikach i zarządziła:

- Czerwony alarm! Podnieść osłony, odpowiedzieć ogniem na mój znak.



- Pani kapitan, wywołują nas - zameldowała Malwinka po tym, jak oba statki wymieniły parę salw.

- Na ekran - zarządziła Lilianna ze swego fotela.

Na ekranie głównym ukazał się ogromny Klingon, potrząsający gniewnie skudłaconą czupryną.

- Kto tu dowodzi? - zasięgnął informacji.

- Ja - odparła Lilianna spokojnie - O co chodzi?

- Nie będę rozmawiał z kobietą o sprawach wojskowych. - obraził się Klingon.

- To pogadaj sam ze sobą, sałaciarzu. - zaproponowała kapitan, czyniąc przejrzystą aluzję do kształtu klingońskiego czoła.

- Opuście osłony i poddajcie się. W przeciwnym razie zostaniecie natychmiast zniszczeni.

- Poddać się? Nie znam tego słowa. Odwalcie się od nas, my was nie zaczepiamy.

- Zniszczyliście statek imperium i zabiliście jegfo załogę.

- Po pierwsze, to załogi dawno nie było na pokładzie i nie wiemy, co się z nią stało. Po drugie zaś, może porozmawiamy trochę o tym, jakie było przeznaczenie tego statku i jego "ładunek"? Bo to też wiemy.

Klingon milczał przez chwilę.

- Przygotujcie się na unicestwienie. - rzekł wreszcie złowieszczo i ekran zgasł.

- I co, mamy się przygotować? - spytał Arek z powątpiewaniem.

- Ale kaj tam, za żadne pierony - odparła kapitan ostro (czasem, w chwilach wielkiego wzburzenia, mówiła śląską gwarą) i włączyła komunikator - Maszynownia, wyłączyć wszystkie systemy poza podtrzymaniem życia i uzbrojeniem. Wzmocnić osłony do maksimum i ładować baterie fazerów na bieżąco. Uwaga cała załoga! Przygotować się na silny ostrzał!

- Ukrył się za wychodkiem, a i tak był pod oszczałem... - zaśpiewała wesołym falsetem Malwinka

- Panno Bąk, manewry uchyleniowe. - poleciła kapitan, nie zwracając na nią uwagi - Panie Majcher, niech pan dołączy do snajperów. Chorąży Podgumowany, do zapasowych sterów.

- Fajnie. - ucieszył się Józek Podgumowany, który od początku miał ochotę sobie posterować, a był zmuszony nudzić się przy konsoli maszynowni. Krzysztof Majcher oddał mu stery i wyszedł, mruknąwszy dla porządku:

- Aye, Ma'am.

Wolał stanowisko snajperskie. Na USS Gojira zasłynął jako znakomity artylerzysta, nie tracący zimnej krwi i celnego oka w nawet najtrudniejszej sytuacji, a obecna również nie należała do najłatwiejszych. Jak zdążył się zorientować, klingoński krążownik nie był wprawdzie lepiej wyposażony niż Hermasz, ale to nie znaczyło, że nie był groźny. Był, i to jak.

Na stanowisku snajperskim zastał T'engę, młodą Andoriankę z działu łączności i podporucznika Zajczika, klnącego po rosyjsku, na czym świat stoi i snującego przy tym niezwykle krzywdzące domniemania w kwestii prowadzenia się mamuś atakujących Klingonów.

- Co jest, Ośka? - spytał przyjaźnie.

- Wsie strełki ostalis na Ziemlie! - krzyknął ze wzburzeniem Zajczik - Eta gałubaja ptica gawarit...

- Przejdź na polski, Ośka, nie męcz ludzi. - przerwał mu Majcher.

- ... mówi, co ona strielat potrafi... Możet być, co potrafi... no ona od łączności jest, nie od karabina...

- Wyboru i tak nie mamy. Ja biorę fazery dziobowe, ty siadaj do prawoburtowych, kadet T'enga do lewoburtowych. Otwieram kanał łączności, działamy na bezpośredni rozkaz kapitana.

Sapiąc ze zdenerwowania Osip Anegdotycz siadł przy konsoli dział prawoburtowych, a Majcher zajął miejsce przy dziobowych. Na ekranie widział klingońską jednostkę na wprost, szykującą się do ataku. Włączył skan naprowadzający i śledził jednym okiem jego wyliczenia, gotów w każdej chwili do otworzenia ognia.

Klingoni nie zasypiali gruszek w popiele. Dwukrotnie trafili w deflektory dziobowe Hermasza, nim Majcher skończył namiar, jednak zwłoka opłaciła się - wykrył osłabione miejsce w osłonie trzeciej Bird-of-Prey i władował tam najsilniejszy dostępny mu ładunek z działka. Klingońską jednostką rzuciło w widoczny sposób, a wybuch rozerwał poszycie kadłuba.

- Otlicz'no. - stwierdził Zajczik.

- Nieźle, Krzychu - pochwaliła kapitan przez inte- Padła im osłona. Celujcie w to miejsce i przygotujcie torpedę.

- Chce pani ich storpedować? - spytał Jurgen niepewnie.

- Tylko w ostateczności - zapewniła go kapitan. Konsola łączności zabrzęczała i Malwinka Kręcik z wdziękiem ujęła słuchawkę. Chwilę nasłuchiwała, a potem zwróciła się do swego dowódcy:

- Psze pani kapitan, Klingoni mówią, że złożyli na nas skargę dowództwu Gwiezdnej Floty.

- Poradź im, kochana, żeby poskarżyli się jeszcze swojej mamusi. - powiedziała kapitan.

- No nie, oni są bezczelni! - zawołał technik Podgumowany - Nie dość, że nas atakują, to jeszcze skargi piszą, że się bronimy!

Malwinka posłusznie powtórzyła klingońskiemu łącznościowcowi to, co powiedziała kapitan Zakrzewska i z własnej inicjatywy dodała to, co powiedział Podgumowany.

- Im chyba nie chodzi o to, że teraz się bronimy, tylko o tamtą zniszczoną asteroidę - rzekł w zamyśleniu Jurgen - Frau Hauptmann, ja nie chcę być złym prorokiem, ale oni mogą przedstawić sprawę tak, że dowództwo nie będzie chciało nawet słuchać naszych wyjaśnień. Doradzałbym przygotowanie zawczasu dobrej linii obrony, bo obawiam się, że czeka panią sąd polowy.



Wbrew oczekiwaniom kapitan Zakrzewskiej Klingoni nie dali się zbić z pantałyku i dalej prowadzili ostrzał, przezornie zmieniwszy kąt ustawienia względem Hermasza. Osłony, które okazały się nad podziw wytrzymałe, na razie trzymały, ale, jak zauważył Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, był to "stan przejściowy". W każdej chwili mogło nastąpić uszkodzenie, z którym polski statek stałby się bezradny wobec klingońskiego Bird-of-Prey. Mimo to część załogi udała się spokojnie na kolację, wychodząc ze skądinąd słusznego założenia, że nawet w najgorszej sytuacji to, co zjedzą, to na pewno ich. Okazjonalne wstrząsy od trafień przyjmowali z wolkańskim spokojem, jakby były po prostu ciekawym urozmaiceniem nudnej podróży.

- Ciekawe, rozwalą nas czy sami wylecimy w powietrze, z powodu przegrzania reaktora? - zastanowił się głośno inżynier Michałow, dokładając sobie rewelacyjnych zrazów, przyrządzonych przez Matiasa mimo obiektywnych trudności. Kilku chłopców z ochrony, jedzących przy sąsiednim stole, z lekka pozieleniało.

- Proponuję wspólną modlitwę w intencji ocalenia statku. - wypowiedział się o. Maślak od swego stolika.

- Ojciec wybaczy, ale ja jestem ateistą- uśmiechnął się Michałow - Podobnie jak zresztą wielu załogantów. Nie mam zamiaru oddawać się magicznym praktykom

- Ja magu malit'sja, ja prawosławnyj. - odezwał się z kąta sali Osip Anegdotycz Zajczik, zajęty oprawianiem pieczonej flądry, a w każdym razie czegoś, co ją przypominało.

- Ja wyznaję islam w wersji zreformowanej.

- A ja religię mojżeszową.

- Ja jestem ewangeliczką.

- Ja adwentystą dnia siódmego.- posypały się zewsząd deklaracje przynależnościowe.

- Jak sobie wszyscy chcecie, tylko niech mi potem nie będzie zdziwka na Sądzie Bożym, bo ja was bronić nie będę. - obraził się ksiądz i zajął się swoim obiadem z zaangażowaniem odrobinę niewłaściwym jak na osobę duchowną.

- No to trzask pod nasze potępienie! Maciek, daj pół litra! - zawołał do kuchni Michałow.

- Już, żeby mnie kapitanka zadziobała. Nie ma chlania w stanie pełnej gotowości. - odpowiedział zdecydowanie Matias von Braun, poprawiając czapkę kucharską, włożoną z fantazją na lewe ucho.

- Do licha, to tylko bitwa z Klingonami, nie koniec świata! Daj choć piwka...

- Ani kropelki. Napijemy się wszyscy, ale po całej sprawie.

- Lizus.

- Coś ty powiedział? - Matias ujął wymownie rączkę ciężkiego rondla. Jego spojrzenie nie pozostawało cienia wątpliwości co do tego, że zamierza go użyć. Kolegom z trudem udało się załagodzić spór i wszyscy zgodnie przystąpili do konsumpcji deseru.

Tymczasem w ambulatorium doktor T'Shan czuwała nad wciąż nieprzytomnym Sibokiem. Statek wyprawiał jakieś dziwne rzeczy, R'Cer nie wracał - ogólnie czuła się z tym wszystkim okropnie. Jej sytuacja była o tyle zła, że nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo niemądrze postępuje, wyrzekając się wolkańskich praktyk - właśnie zaniechanie ich powodowało u niej to rozchwianie emocjonalne. W normalnych warunkach miało to mniejsze znaczenie, ale w warunkach podróży kosmicznej stawało się coraz wyraźniejsze. Narastała w niej złość wobec "tej kretynki, która uważa się za kapitana". Żeby zaryzykować konflikt z Klingonami! Trzeba kogoś naprawdę mądrego, by wyprowadził ich z tego impasu. Kogoś takiego na przykład, jak ten miły pan R'Cer. W umyśle T'Shan powoli krystalizowały się plany, jak doprodzić do tego, by R'Cer mógł objąć dowodzenie. Gdy Kuba Żmijewski, poziewując jeszcze po drzemce, wszedł do ambulatorium, plan był już gotowy.

- Proszę przejąć pacjenta - powiedziała wstając - Ja muszę coś załatwić.

- Dobra, czemu nie? - odparł smętnie Kuba, który wciąż marzył o tym, by wrócić do łóżka, bo nade wszystko lubił spać.

T'Shan weszła do najbliższej turbowindy.

- Mostek. - powiedziała. Winda zgrzytnęła, szarpnęła i posłusznie ruszyła.

Na mostku nikt nie zwrócił uwagi na nowoprzybyłą. Uwaga całej obsady skupiona była na klingońskim krążowniku, który wyraźnie szukał jakichś luk w osłonie ziemskiego statku. Obie jednostki manewrowały wokół siebie niczym okrążające się wilki, i żadna nie wykazywała chęci do odwrotu.

- Pani kapitan, proszę opuścić mostek - powiedziała głośno T'Shan - Pani zachowanie wskazuje na zaburzenia równowagi umysłowej. Jako naczelny lekarz statku zwalniam panią ze służby.

- Co ona pieprzy? ocipiała czy co? - zdumiał się Arek.

- Najwyraźniej - kapitan Zakrzewska spojrzała na T'Shan z umiarkowanym zaciekawieniem - Albo się pani wytłumaczy, albo zostanie pani aresztowana, względnie dana po mordzie.

- Nie jest pani zdolna do pełnienia służby. Pani decyzje naraziły okręt i załogę. Dowództwo przejmie najbardziej doświadczony oficer.

- A świnie zaczną fruwać. - kapitan włączyła interkom - Porucznik Gwizdak, proszę przysłać drużynę ochrony na mostek.

- Pani oszalała. Jestem tu naczelnym lekarzem i jedynym chirurgiem. Pani postępowanie dowodzi słuszności mej diagnozy: naraża pani zdrowie i życie załogi, pozbawiając ją właściwej opieki medycznej!

- O to niech panią głowa nie boli - kapitan zwróciła się do trzech osiłków w czerwonych mundurach, którzy właśnie weszli na mostek - Odprowadzić doktor T'Shan do jej kwatery i postawić wartę.

Gdy żołnierze zabrali wzburzoną lekarkę z mostka, Jurgen zwrócił się do Lilianny:

- A jednak Frau Doktor miała rację, że nie możemy trzymać jej w areszcie. Potrzebny nam doświadczony lekarz.

- Wiem. I od początku byłam przygotowana na taką akcję. Uprzedzono mnie, że Wolkanie mogą spróbować przejęcia statku - kapitan ponownie włączyła interkom - Dział naukowy? Komandor R'Cer oraz pan M'Benga zgłoszą się na mostek.



Czarnoskóry załogant wszedł na mostek, gdzie powitały go zaciekawione spojrzenia, i stanął w postawie zasadniczej.

- Spocznij - powiedziała kapitan Zakrzewska - Koniec maskarady, doktorze M'Benga. Proszę udać się do ambulatorium i objąć tymczasowo obowiązki głównego lekarza. Doktor T'Shan załamała się nieco pod ciężarem odpowiedzialności, jak mi się zdaje...

- Rozumiem, pani kapitan.

M'Benga wykonał przepisowy "w tył zwrot" i odmaszerował, odprowadzany teraz już zdumionymi spojrzeniami.

- Czy to znaczy, że pani od początku brała pod uwagę...? - spytała Malwinka w oszołomieniu.

- Ja nie, ale generał Jaruzelski tak - odparła kapitan - Doktor M'Benga miał nam towarzyszyć, nie ujawniając się, przynajmniej dopóki nie dolecimy do kolonii na Denevie. Generał sądził, nie bez racji, jak widać, że Wolkanie będą usiłowali przejąć kontrolę nad statkiem... choć nie wiem, czy wyskok T'Shan potraktować jak uczciwy bunt, czy raczej jako rzeczywiste załamanie. Zobaczymy, co powie R'Cer. Niech pani dalej prowadzi nasłuch i nie spuszcza Klingonów z oka.

Na mostek wszedł R'Cer i druga drużyna ochrony, przysłana przez Maurę Gwizdak. Wolkanin wydawał się być zupełnie spokojny i chyba nie orientował się w tym, co zaszło.

- Słucham, pani kapitan. - powiedział, stając przed fotelem dowodzenia. Kapitan Zakrzewska przyjrzała się mu uważnie i doszła do wniosku, że nie ma on chyba nic wspólnego z wybrykiem T'Shan. Jego urodziwa jak na ziemskie standardy twarz tchnęła uczciwością i powagą, wykluczającą takie nieodpowiedzialne zac.

- Komandorze, pańska rodaczka przed chwilą usiłowała pozbawić mnie dowodzenia na, jak mi się zdaje, pana korzyść - powiedziała - Zdaje pan sobie sprawę z tego, że mogę was oboje oskarżyć o bunt w chwili zagrożenia?

R;'Cer milczał, rozważając w myślach to, co właśnie usłyszał. Nie spodziewał się, że T'Shan zrobi coś tak nierozsądnego, nawet jeśli jej równowaga umysłowa rzeczywiście była dyskusyjna.

- Pani kapitan, przypominam, że Gwiezdna Flota zakazuje skazywania ludzi na śmierć. - wtrącił się drżącym dyszkantem Arek, któremu nie wiedzieć co się w tym momencie uwidziało.

- Nikt nikogo nie skazuje, przecież śmierć i tak żadnego z nas nie minie... ale mogę wyznaczyć mu datę spotkania ze Stwórcą, jak mnie wkurzy, więc lepiej się, kochaneczku, zamknij.- odparła kapitan - Panie R'Cer, co pan ma do powiedzenia w tej sprawie?

- Nie mam nic konkretnego na swą obronę - odpowiedział Wolkanin - Mogę jedynie zapewnić, że nie próbowałem przejąć dowodzenia i nie mam nic wspólnego z czynem doktor T'Shan.

- Czy zaprzeczy pan, że pańskie dowództwo zaleciło panu przejęcie dowodzenia w przypadku mojej niekompetencji? - wystrzeliła kapitan w ciemno. Lilianna Zakrzewska nie była jasnowidzem, ale była dość domyślna i umiała wyciągać wnioski z nawet wątłych przesłanek. Takie polecenie, wydane R'Cerowi, wydało się jej po prostu czymś logicznym, a przecież nawet generał Jaruzelski przyznawał, że Wolkanie są bardzo logiczni.

- Nie zaprzeczę - odparł R'Cer, patrząc swej kapitan prosto w oczy z niewzruszonym, godnym spokojem - Była to jednak raczej sugestia, nie oficjalne polecenie. Nigdy nie było moją intencją wszczynanie buntu na pokładzie Hermasza. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że ma pani prawo mi nie ufać, i gotów jestem dobrowolnie zrezygnować ze służby.

Żołnierze z drużyny ochrony przybrali postawę gotowości i nie spuszczali z niego oka. Cały mostek zamarł w napięciu, czekając na słowa dowódcy.

- Nie, to nie będzie konieczne - rzekła wreszcie kapitan - Może to szalone z mojej strony, ale ufam panu. Proszę jednak zająć się doktor T'Shan, już wy macie swoje sposoby... Chciałabym, żeby zaczęła się zachowywać w miarę normalnie. Doktor M'Benga nie jest związany z nami żadnym kontraktem i w każdej chwili może zażądać wysadzenia go w jakiejś mijanej bazie, a ja nie chcę zostać bez lekarza naczelnego. Zresztą wydaje mi się, że jest ona jedynie chora, nie zbuntowana. Proszę przysłać tu porucznika Karpiela i zająć się tylko T'Shan. Chcę dać jej szansę. - dokończyła nieco ciszej. R'Cer przytaknął ruchem powiek. Jeszcze na Ziemi, przed odlotem, uprzedzano go, że kapitan Hermasza może być wrogo nastawiony do Wolkan, wyglądało jednak na to, że Zakrzewska nie była wroga, jedynie może nieufna, a to było w tych okolicznościach zrozumiałe.

- Dowiem się, co spowodowało zachowanie doktor T'Shan - powiedział - Chciałbym panią zapewnić, że my, Wolkanie, zazwyczaj nie zachowujemy się w tak szalony i nielogiczny sposób. I chociaż doktor jest nieco inna niż typowi przedstawiciele mojego gatunku to jednak dowiem się, jaki jest tego powód i postaram wyeliminować.

Odmeldował się i zszedł z mostka, a za nim poszła zbita nieco z tropu drużyna ochrony.

- Ja bym mu nie wierzył. - mruknął Józek Podgumowany.

- I miałbyś do tego prawo, gdybyś był na moim miejscu, złociutki - kapitan przeciągnęła się, aż kości jej zatrzeszczały, i zwróciła się do Malwinki - Jak tam nasi Klingońcy?

- Załatali poszycie i chyba szykują się znowu do ataku. Było wykończyć ich od razu, a nie cackać się jak z jakimi przyjaciółmi.

Jednak Bird-of-Prey nie atakował, choć rzeczywiście utrzymywał pełną gotowość. W jego milczeniu i przyczajeniu było coś groźnego, a przede wszystkim niezrozumiałego. Klingoni jakby na coś czekali, ale na co? Dopiero powstała nagle dystorsja podprzestrzenna pokazała, że wiedzieli, co robią, chociaż...

Tego naprawdę nikt się nie spodziewał. Gdy stało się jasne, że statek, który wyłonił się właśnie z podprzestrzeni, to słynny Enterprise, wszystkich na moment zatkało. Klingoński krążownik momentalnie rozpoczął manewr wycofywania, natomiast konsola łączności rozdzwoniła się i rozbłysła światłami.

- Wywołują nas, kapitanko. - powiedziała Malwinka Kręcik.

- Widzę, nie? Ślepa nie jestem. Dawaj ich pani na ekran.

Na ekranie ukazał się przystojny, mocno zbudowany mężczyzna.

- Jestem kapitan James T. Kirk - powiedział -Działam z rozkazu dowództwa Gwiezdnej Floty, które otrzymało skargę na pani zachowanie. Proszę opuścić osłony i przygotować się na przyjęcie mnie oraz mego pierwszego oficera, celem dokonania oficjalnego aresztowania.



- Co takiego? - kapitan Zakrzewska ściągnęła brwi.

- Proszę stosować się do moich poleceń, inaczej zmusimy panią do tego. Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, jakie jest pani położenie?

- Chyba tak. Siedzę na fotelu, nogi mam na podłodze, patrzę na ekran, aha, jeszcze słucham jakiegoś idioty, któremu się ubrdało, że może wydawać mi rozkazy.

- Nie będziemy rozmawiać w tym tonie przez łącze. Proszę nas ściągnąć, to przedstawię pani oficjalny nakaz.

- A nie mówiłem? - powiedział cicho Jurgen. Kapitan machnęła na niego ręką.

- Zapraszam zatem na pokład, kapitanie Kirk - rzekła wstając z fotela - Pogadamy, jeśli pan taki skory. Arek, przejmie pan mostek.

Lilianna zjechała turbowindą na korytarz i ruszyła w stronę hali transportu, pogwizdując wesoło. Na zakręcie dołączył do niej Misiek, który nie bardzo lubił siedzieć w kwterze swej pani i włóczył się swobodnie po całym statku, co zresztą nikomu nie przeszkadzało.

- Mowy nie ma. Zostań. - przykazała mu surowo kapitan i weszła do hali, gdzie zblazowany jak zwykle Lalewicz przygotowywał się właśnie do przyjęcia transportu. Wkrótce na platformie ukazały się dwa cylindryczne, wydłużone kształty, złożone z wirujących cząstek, które zbiły się wreszcie w dwie ludzkie postacie. Po chwili kapitan Kirk i towarzyszący mu chudy, wysoki Wolkanin, w którym bez trudu można było poznać pana Spocka, zszedł z platformy.

- Z polecenia dowództwa Gwiezdnej Floty jest pani aresztowana - powiedział do Lilianny - Przez pani niekompetencję może dojść do zerwania rozejmu z Klingonami.

- Zaprzeczam oskarżeniom. - rzekła spokojniLilianna.

- Nie pytam panią o to. Jest pani żywym dowodem na słuszność poglądu, że kobiety nie nadają się na kapitanów. Wyznaczenie pani do tak zaszczytnej funkcji było największą pomyłką Floty w dziejach. - James T. Kirk wyraźnie był wzburzony i z trudem panował nad sobą.

- Zawrzyj pon gięba, bo jak piznę w ten gupi łeb, to óne paski pon pogubis... - warknął groźnie Jasiek Gąsienica, wyrastając przy swej kapitan jak spod ziemi. Kirk nie bardzo mógł zrozumieć, o co mu chodzi, mimo wysiłków translatora - może to i lepiej.

- Spokojnie, Jasiu, nie z takimi dawałam sobie radę. Jak mnie wkurzy, to zostaną z niego kapcie i paszport - zapewniła Lilianna swego adiutanta.

- W imieniu Gwiezdnej Floty aresztuję panią za wywołanie spięcia z Klingonami! - powtórzył kapitan Kirk jeszcze gniewniej niż dotąd.

- Typowo po męsku. Wydaje chłop osąd przed zapoznaniem się z faktami tylko dlatego, że jestem kobietą - parsknęła Lilianna, odrzucając warkocz na plecy - Aresztuj pan swoją babcię, mądralo.

- Kapitanie, może rzeczywiście powinniśmy dokładnie dowiedzieć się, co zaszło - wtrącił się Spock - Jak na razie mamy tylko słowa Klingonów, którzy niekoniecznie powiedzieli wszystko...

-... ale i tak są bardziej godni zaufania niż jakaś baba, tak? - wpadła mu w słowo Lilianna.

- Będzie się pani tłumaczyć w dowództwie!

- To ciekawe, bo ja się nigdzie stąd nie ruszam! Nie przerwę dziewiczego rejsu Hermasza z powodu klingońskich kłamstw.

- Pax, pax vobiscum, najmilsi - przy obu kapitanach pojawił się ojciec Maślak i uniósł dłonie w uspokajającym geście - Co to za niechrześcijańskie zachowanie?

Na widok postaci w sutannie Kirkowi opadła szczęka, a brwi Spocka podjechały pod grzywkę.

- Nasz kapelan, ojciec Tadeusz Maślak. - przedstawiła księdza Lilianna - Ojcze, to kapitan Kirk i jego pierwszy oficer, pan Spock.

- Ka-pe-lan?!

- Nie starajcie się zrozumieć.

Interkom szczęknął i rozdarł się na całą halę transportu głosem Arka:

- Pani kapitan, Klingoni się nawracają!

- Nawracają się na prawdziwą wiarę?! - zawołał z radosną nadzieją ojciec Maś.

- Nie, ojcze, nawracają swoim statkiem na nas!

- Wszyscy na stanowiska! - zarządziła kapitan - Czerwony alarm. Podnieść osłony. Lalunia, blokuj pan transporter. Uprzedzić Enterprise, oni się nie patyczkują!

I ruszyła biegiem do turbowindy, zostawiając gości jak głupich z ziewającym Lalewiczem, który usiadł i, nie zwracając na nich uwagi, ponownie pogrążył się w lekturze.



- Zaraz, ja nie skończyłem! - zawołał kapitan Kirk, biegnąc za Lilianną, a jednocześnie myśląc intensywnie, co się tu, u diabła, dzieje... czemu klingoński krążownik atakuje, choć wie, że Gwiezdna Flota przejęła tę sprawę?

Tuż za drzwiami hali wpadł całym pędem na górę brązowego futra, która szczeknęła basem i przygniotła go łapami do podłogi. W pierwszej chwili Kirk pomyślał, że to niedźwiedź, ale potem przypomniało mu się, że niedźwiedzie nie szczekają.

- Dobry piesek. - stęknął, usiłując zepchnąć z siebie rozbawione zwierzę. Misiek ani myślał jednak rezygnować z niespodziewanej rozrywki, dopiero Jasiek Gąsienica, który zawrócił i huknął:

- A pódzies ty, psisynu! Sio!

zdołał odgonić psa na tyle, by kapitan Kirk mógł wstać i otrzepać się z sierści. Czuł się coraz bardziej ogłupiały - ten statek naprawdę przypominał dom wariatów, a co gorsza, ta bezczelna kapitan, sięgająca mu ledwie do brody, nie wyglądała na taką, która ot tak pozwoli się aresztować. A skoro nie pozwoli, to co robić? Bić się z nimi, znaczy z Polakami? To trochę głupio, w końcu, jakby nie patrzeć, ta sama służba. Popatrzył na niewzruszonego Spocka.

- Jak myślisz, Klingoni mówili prawdę? - spytał.

- Brak danych - odparł Wolkanin - Lepiej chodźmy na mostek.

Sugestia była jak zwykle logiczna, toteż obaj wsiedli do turbowindy i zjawili się na mostku akurat wtedy, gdy Klingoni zbliżyli się na odpowiednią odległość, by oddać strzał.

- Cała wstecz! - zakomenderowała kapitan.

- Co to w ogóle jest? - zawołał Mścisław Czerep, szarpiąc się ze sterami.

- Chyba jakaś torpeda, ale w życiu takiej nie widziałem. - jęknął Arek z podziwem i strachem.

Nadlatujący obiekt przypominał wydłużony kryształ dylitu, skierowany tępym końcem w stronę Hermasza. Na pewno był to jakiś rodzaj broni, ale nie tylko Arek, nikt z obecnych, łącznie z Kirkiem i Spockiem, nie wiedział, co to może być. Wszyscy jednak błyskawicznie doszli do jednobrzmiącego wniosku, że skoro strzelają tym Klingoni, musi to być coś diablo niebezpiecznego. Mimo że Czerep i towarzyszący mu młody chłopak przy zapasowej konsoli robili, co mogli, tajemniczy obiekt kopiował wszystkie ich manewry uchyleniowe, zbliżając się nieuchronnie, jakby dysponował własnym napędem warp. Lilianna chwyciła komunikator.

- Krzysiek, wal to, ile masz mocy! - krzyknęła - To nie może w nas trafić! Do wszystkich: przygotować się na silny wstrząs!

Krzysztof Majcher przywarł do celownika, uchwycił krótki jak mgnienie oka moment, gdy dwa pola namiarowe zeszły sie w jeden punkt, i wypalił całą dostępną mu energią w tajemniczą torpedę.

- Wszystko w osłony! - zdążyła jeszcze krzyknąć kapitan, przełączywszy się na kanał maszynowni, nim wygenerowana przez wybuch fala uderzeniowa dotarła do statku. Nieznana energia uderzyła w Hermasza z taką siłą, że pomknął przez przestrzeń niczym zwariowana piłka, trafiona pałką baseballową. Każdy, kto akurat się czegoś nie trzymał, rąbnął o ścianę, podłogę, lub najbliższy przedmiot, z których to przedmiotów spora część okazała się nieprzyjemnie kanciasta. Energia najwyraźniej uaktywniła jakiś błądzący impuls w systemie warpowym, bo silniki zaczęły same z siebie podnosić moc wyjściową, nie odpowiadając na polecenia komputera maszynowni.

- Wszyscy cali? Meldować, do jasnej cholery, bo wam nogi z dupy powyrywam!!! - ryczała kapitan do interkomu, ocierając krew, płynącą z rany na czole, rozciętym o kant konsoli naukowej. Jędrek Karpiel pomógł jej wstać, choć sam miał zwichniętą rękę. Mścisław Czerep leżał nieprzytomny na poręczy swego fotela, podczas gdy jego młody towarzysz, który nie ucierpiał jakoś, dokładał wszelkich starań, by lecący coraz szybciej Hermasz nie wpadł na coś dużego. James Kirk z trudem pozbierał się z podłogi i stanął chwiejnie, trzymając się fotela dowodzenia, miał bowiem mniej szczęścia niż Spock, który tylko stłukł sobie łokieć - huknął potylicą o ścianę i czuł, jak w olimpijskim tempie rośnie mu na niej imponujący guz. Reszta nie odniosła większych obrażeń.

Po chwili przez interkom zaczęły dochodzić meldunki, a raczej lamenty z całego statku. Uszkodzenia były spore, akcję ratunkową utrudniało to, że Hermasz wciąż przyspieszał - maszynownia robiła, co mogła, w strachu, że statek nie wytrzyma przeciążenia, ale póki co nie dawali rady opanować obcego programu, który zainfekował ich komputer. Wreszcie, w ostatecznej rozpaczy, inżynier Michałow trzasnął w główne łącze butelką bimbru, który Grzesiek i Karpiel do spółki z Jaśkiem Gąsienicą zdążyli już wypędzić, nie wiadomo z czego. Butelka pękła i wysokoprocentowy płyn zalał instalację, powodując natychmiastowe zwarcie. Statek z miejsca zwolnił, i to tak gwałtownie, że wszyscy jeszcze raz polecieli na wszystkie strony.

- No nie, ja się tak nie bawię - stęknęła kapitan Zakrzewska, ponownie zbierając się z podłogi - Maszynownia, co się dzieje?!

- Melduję, że warp trafił szlag. - zameldował zwięźle Karol Michałow - Nadświetlnej nie ma i nie będzie.

- No i w... - zacytowała kapitan słynną kwestię z historycznego filmu "Killerów dwóch" - I śmy dolecieli.

Usiadła bezsilnie na fotelu dowodzenia i spojrzała na kapitana Kirka, któremu Spock właśnie oglądał głowę. Sławny Wolkanin był równie spokojny, jakby siedział w anglikańskim kościele na niedzielnym kazaniu, ale James T. Kirk klął pod nosem jak pijany kowboj. Zbiegiem okoliczności rąbnął się w dokładnie to samo miejsce, co za pierwszym razem.

- Obawiam się, że póki co z aresztowania nici - powiedziała Lilianna, napotkawszy wściekłe spojrzenie Kirka - Chociaż sam pomysł zaczyna mi się podobać. Przytulna celka, spacerki, regularne posiłki i żadnej, ale to żadnej odpowiedzialności. Ech, marzenia...



E.

Cała awantura przeszła dla R'Cera i T'Shan właściwie niezauważenie. Żeby zrozumieć, czemu tak się działo, nalezy cofnąć sie do momentu, gdy R'Cer, zszedłszy z mostka, zapukał do drzwi kwatery młodej lekarki. Nie otrzymawszy odpowiedzi rozsunął po prostu drzwi i wszedł. T'Shan siedziała, skulona na swoim łóżku i zalewała się łzami. R'Cer pokręcił głową z dezaprobatą.

- Już mówiłem pani, że to nielogiczne marnotrawstwo - powiedział karcąco - Całe pani zachowanie wskazuje na rozchwianie emocjonalne. Musimy temu zaradzić, zanim stanie się coś naprawdę złego.

- Proszę zostawić mnie w spokoju.

- Za późno na spokój. Już zdążyła pani namieszać. Co pani przyszło do głowy?

- To pan powinien dowodzić, nie ta siksa, co udaje kapitana!

R'Cer usiadł obok lekarki i delikatnie ujął jej ręce. Nawet taka zapłakana była piękna i podobała mu się coraz bardziej.

- Jestem tu tylko obserwatorem - powiedział z nacisk- Nie pragnę przejmować dowodzenia, szczególnie, że mógłbym spotkać się z buntem. Rozumie pani? Obiecałem kapitan Zakrzewskiej, że nauczę panią, jak panować nad emocjami. Może pani nie zdawać sobie z tego sprawy, ale u Wolkan są one bardzo silne, jeśli się ich nie tłumi. Kiedyś mało brakowało, a z ich powodu zniszczylibyśmy naszą cywilizację.

Lekarka potulnie pokiwała głową. Wyglądała teraz jak skrzywdzone dziecko i R'Cer poczuł nagłą ochotę, by ją przytulić. Było to nielogiczne, ale bardzo przyjemne uczucie, którego nie znał - nigdy nie czuł czegoś takiego w stosunku do swojej żony, T'Jem, która była antytezą tej tutaj; zawsze chłodna i opanowana, traktująca męża jak zło konieczne. Połączyli ich rodzice, a oni nie protestowali, bo byli dziećmi. Potem, gdy dorośli, ich związek wydawał się czymś naturalnym w tym uporządkowanym społeczeństwie, czymś nawet pożadanym, bo mogli stworzyć rodzinę, mieć potomstwo. Dotąd R'Cer uważał się za kogoś, komu powiodło się w życiu. Miał ładną, kulturalną i inteligentną żonę, udanego syna, piękny dom, jednak odkąd przebywał na tym statku, gdzie aż gęsto było od emocji, mimo woli zastanawiał się, czemu w jego życiu czegoś brakuje, czegoś, czego nawet nie umiałby nazwać.

Wyciągnął rękę, chcąc dotknąć palcami skroni T'Shan, ale dziewczyna szarpnęła się nagle w tył.

- Nie chcę. - powiedziała, a jej oczy rozszerzyły się nagłym strachem. To było niepokojące i R'Cer spoważniał.

- Czy ktoś coś pani w ten sposób zrobił? - zapytał.

T'Shan najpierw pokręciła głowę, potem pokiwała.

- Rodzice chcieli mnie wydać za jednego naukowca - powiedziała, zacinając się lekko - Był w wieku mojego ojca, ale twierdzili, że tak będzie najlepiej... Zostawili mnie z nim samego, a on dokonał połączenia, choć prosiłam go, żeby tego nie robił. Mówił, że skoro mamy być małżeństwem, to musimy nawiązać więź... Następnego dnia uciekłam z domu.

- No tak. To rzeczywiście było nieostrożne z jego strony. Zamiast nawązać z nim łącze telepatyczne, nabawiła się pani trwałego urazu. Kiedyś panią przekonam, że to był tylko niefortunny zbieg okoliczności, ale teraz ograniczmy się do spraw bieżących.

Złożył dłonie T'Shan razem, zostawiając wyprostowane dwa palce, wskazujący i środkowy, a resztę zaginając.

- Proszę teraz zamknąć oczy i skoncentrować się - powiedział - Proszę skierować całą negatywną energię do opuszków wyprostowanych palców. W ten sposób uwolni ją pani i rozproszy bez żadnej szkody.

Lekarka posłusznie zamknęła oczy, starając się postępować tak, jak jej polecił. Nigdy dotąd tego nie próbowała, bo choć rodzice uczyli ją różnych technik medytacyjnych, była wobec nich zbyt zbuntowana, aby korzystać z tych nauk. Teraz przekonała się, ze nie były one takie znów głupie... choć trudno byloby jej określić, czy czeczywiście pomogło jej to "rozpraszanie energii", czy dotyk dłoni R'Cera, tak pewny i spokojny. Ze swej strony komandor poczuł, jak dziewczyna uspokaja się powoli, jak poziom stresu opada, a jego miejsce zajmuje właściwa Wolkanom logika rozumowania.

- Już lepiej? - spytał cicho, z życzliwym uśmiechem.

- Lepiej. - odparła T'Shan, otwierając oczy. Popatrzyła na R'Cera z taką wdzięcznością, że ponownie poczuł ochotę, by ją objąć... i tym razem nie powstrzymał się. Posunął się nawet nieco dalej, a właściwie o wiele dalej. Zajęty cudzymi problemami zapomniał na śmierć, że wielkimi krokami zbliża się jego pon farr i nie zadbał o to, by w porę móc rozładować napięcie.

T'Shan nie pozostała mu dłużna. Łatwo zatem pojąć, czemu obudził ich dopiero wstrząs przy gwałtownym hamowaniu.

- Co to? - spytała sennie T'Shan, przytulając się do R'Cera. Ten nasluchiwał przez chwilę, ale kwatera lekarki była dźwiękoszczelna, zatem nie miał możliwości usłyszeć, co rozpętało się na pokładzie.

- Nie wiem - rzekł wreszcie - Muszę to sprawdzić. Już wcześniej wydawało mi się, że statkiem zatrzęsło, ale nie mogłem się obudzić.

- Nic dziwnego. - zachichotała T'Shan bez cienia wstydu.

Do drzwi ktoś gwałtownie załomotał, potem rozsunął je, nie dając czasu na odpowiedź. Do kwatery wpadła dość wysoka, chuda kobieta w habicie i kornecie. Na widok dwojga nagich jak noworodki Wolkan zahamowała gwałtownie piętami.

- Sodoma i Gomora! - zawołała ze zgorszeniem - Okryjcie chociaż czymś, gdy widzicie osobę duchowną, cudzołożnicy!

- Ja mam niby być Sodoma czy Gomora? - spytał R'Cer T'Shan.

Lekarka uciszyウa go lekkim psykni鹹iem i zwriウa si・do zakonnicy:

- Przepraszamy, siostro Ofelio, nie wiedzieliśmy, że siostra planuje wizytę w mojej kwaterze.

- Nie planowałam - fuknęła siostra Ofelia - Też sobie wybraliście moment na łamanie piątego przykazania... Zostaliśmy ostrzelani, jest sporo zniszczeń, a ja razem z innymi szukam tych, którzy ucierpieli. Gdy już raczycie się oboje ubrać, byłoby uprzejmie, gdybyście dołączyli... bo że wam nic nie dolega, to dla mnie nie ulega wątpliwości.

Jeszcze raz obrzuciła ich gniewnym spojrzeniem i wyszła. Wolkanie ubrali się szybko i dołączyli do niej w przeszukiwaniu poszczególnych sekcji.



Z całego statku spływały meldunki o uszkodzeniach poszycia i ruinie poszczególnych sekcji. Najpierw przyspieszenie, wykraczające daleko poza skalę bezpieczeństwa, potem nagłe hamowanie narobiły koszmarnego bałaganu. Statek wytrzymał, jednak wymagał napraw, a na razie nie było nawet wiadomo, ilu załogantów będzie mogło wziąć w nich udział. Ambulatorium odmawiało podania danych, gdyż po prostu nikt nie miał czasu liczyć. Maszynownia nie ucierpiała zanadto, poza reaktorem warp, i cała ekipa inżynieryjna zajęła się naprawami od ręki.

- Akumulatory mamy pełne, a jeśli uda się nam uruchomić rezerwowy reaktor zasilania, przeżyjemy - zaraportował Michałow kapitan Zakrzewskiej - Jeśli nie, za piętnaście godzin zaczniemy się dusić.

- To do roboty, inżynierze majsterklepko. - westchnęła kapitan. Malwinka, Jurgen, Karpiel, Arek, obaj sternicy - wszyscy patrzyli na nią wyczekująco, jak każda załoga wierząc, że kapitan, pierwszy po Bogu, wyciągnie ich z tego szamba, w którym utknęli po szyję. I nie miało tu znaczenia, że kapitan był drobną, młodą kobietką, bez żadnego kosmicznego doświadczenia - kapitan musi sobie poradzić i basta. Lilianna dobrze wiedziała, o czym myślą i miała ochotę zawyć, ale powstrzymała się. Taka manifestacja nic by tu nie dała, a trzeba było jakoś utrzymać załogę w ryzach.

- Chorąży, udzielam panu pochwały - powiedziała, zwracając się do młodego sternika - Doskonale dał pan sobie radę w tych trudnych okolicznościach. Jak się pan nazywa?

Chłopak zerwała sie z fotela.

- Milcz. - wykrztusił. Widząc wokół zdumione spojrzenia dodał pospiesznie:

- Ksawery Milcz. Nazwisko takie.... Myśli pani, że łatwo z nim żyć? Gdziekolwiek wejdę, grzecznie się przedstawiam, a tu wszyscy nabierają wody w usta.

- Rany, to już lepiej byłoby nazywać się po prostu Stulpysk. - mruknęła Malwinka.

- Czy wie pan, gdzie jesteśmy, chorąży? - spytała kapitan, przechodząc gładko do porządku dziennego nad sprawą niecodziennego nazwiska swego sternika. Zbity z tropu chłopak pokręcił głową.

- Komputer, gdzie jesteśmy? - zapytał Jędrek Karpiel, zwracając się do konsoli bibliotecznej.

- Nie wiem. - padła odpowiedź. Kapitana Kirka nieprzyjemnie zaskoczyło to, że komputer pokładowy Hermasza mówił zachrypłym sznapsbarytonem, jakby należącym do starego pijaka, mocno zasłużonego na polu konsumpcji napojów wyskokowych. W niczym nie przypominał delikatnego, kobiecego głosu komputera na Enterprise.

Karpiel wytrzeszczył oczy na swoją konsolę. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

- Jak nie wiesz? Przecież to łącze informacyjne!

- No to właśnie informuję, że nie wiem. - tym razem głos komputera był już wyraźnie obrażony.

- Porucznik Kręcik, co pani widzi? - zapytała kapitan, rezygnująna razie z mechanicznego pomocnika.

- Widzę chmurki, widzę kwiatki, widzę Supermana gatki - odparła Malwinka, opierając policzek na dłoni - A, pani pyta poważnie?Nasłuch milczy. Jeśli chodzi o treść wizualną, to mamy chaos.

- O. Maślak powiedziałby, że to bardzo dobrze, bo na początku był chaos - stwierdziła kapitan - Niech ktoś zabierze nawigatora do ambulatorium...

Urwała, gdyż podszedł do niej Spock i zaczął oglądać ranę na jej czole.

- Pani też powinna pójść do lekarza. - zawyrokował po chwili.

- Jeszcze czego. Po prostu muszę umyć sobie cyferblat i będzie dobrze. Do wesela się zagoi.

- Nie wiem, kiedy ma pani to wesele, ale tę ranę trzeba opatrzyć, bo inaczej będzie sprawiać kłopoty i zostanie pani blizna.

Kapitan machnęła ręką niecierpliwie.

- No dobra. Arek, mostek. Ustalcie nasze położenie, ja zaraz wrócę.

Dotarłszy do ambulatorium kapitan zobaczyła, że prędko się nie dopcha i zrezygnowała. Zawróciła do swej kwatery, a po drodze natknęła się na całkiem ogłupiałego Jaśka, który niósł na ramieniu Gizię, a u jego nóg biegł wystraszony Misiek.

- A dyć strzylali do nos. - powiedział na widok swej kapitan - Asica lecioła korytorzem, ledwo żem jo chycił.

Gizia tuliła się do jego szyi, a jej sierść sterczała na wszystkie strony. Była wyraźnie przerażona tym, co się działo.

- Trzebaby dla niej jakąś klatkę wykombinować, abo co... Pan pogada z Michałowem. A co z Weroniką? - spytała kapitan, głaszcząc uspokajająco popiskującego Miśka.

- Jo nic nie wim. Szukajo dziwcoka, a psina ostoł som, to żem go przihołubił. A i wóm cóś sie stało, panicko, kyrie eleyson...

- Głupstwo, zwykłe draśnięcie. - Lilianna weszła do swej zrujnowanej kwatery, nie bez trudu odnalazła podręczny regenerator i, pomagając sobie lusterkiem z puderniczki, jakotako zamknęła nim ranę na czole. Teraz była gotowa do tego, by opanować powstały na statku bałagan.




Mimo dużych zniszczeń było niewielu naprawdę rannych. Reszta ucierpiała bardziej od przestrachu niż z powodu obrażeń, które przy bliższym badaniu okazały się powierzchowne i niegroźne. Jedna osoba, niestety, zginęła - sterniczka Weronika Bąk, a właściwie nie tyle zginęła, co przepadła bez wieści. Uznano wreszcie, że została wyssana w próżnię, gdy część pokładu uległa dehermetyzacji - nie było, niestety, sposobu, by to potwierdzić, bo większość czujników wysiadła.

Inżynier Michałow i jego ekipa pracowali w maszynowni nad silnikami i uszkodzonym komputerem. Grzesiek siedział przy nim, uzbrojony we wszystkie narzędzia, jakie mogły mu być potrzebne, oraz z butelką czegoś mocniejszego na podorędziu, i zmagał się z procesorami komputera oraz Sytarem, który nie wiedzieć czemu akurat teraz bardzo się uaktywnił i wtrącał swoje trzy grosze do wszystkiego. Praca z takim towarzyszem wewnątrz mózgu nie była łatwa, mimo że Grzesiek już się do niego przywyczaił.

Siostra Ofelia w towarzystwie Wolkan, których zgarnęła jako swoją ekipę, przekopywała usypiska szczątków w swoim sektorze, szukając rannych. Towarzyszyła im Malwinka Kręcik, która zeszła z dyżuru, przekazując konsole łączności Indze Laush. Zakonnica wykazywała się wielką energią i skutecznością w znajdowaniu i odkopywaniu poszkodowanych. Kilku już wyekspediowała do ambulatorium, jednej histeryzującej załogantce wymierzyła silny policzek na otrzeźwienie, a przy tym wszystkim ani na moment nie traciła pozytywnego nastawienia. Dotarłszy do kwatery głównego inżyniera trójka ratowników stwierdziła, że kwatery właściwie już nie ma - jedynie pole siłowe utrzymywało hermetyczność tego pomieszczenia. Mimo to można było wychwycić słaby sygnał życia ze środka.

- Coś małego... Jakieś zwierzę. Żywe. - stwierdził R'Cer.

Miał wielką ochotę wyciągnąć stworzenie, ale był na to zbyt dobrze zbudowany. Jedyne miejsce, którym od biedy można było przedostać się do środka, było dla niego zbyt wąskie. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się martwi. Siostra Ofelia zdjęła kornet i wcisnęła się między szczątki, ignorując sprzeciw R'Cera, który bał się o stabilność pól siłowych. Po chwili wypełzła ze śmiertelnie przerażonym vole'm w rękach.

- Zdaje się, że ten przerośnięty szczur należy do naszego inżyniera - powiedziała, podając go T'Shan - Trzeba mu go oddać.

Lekarka podała zwierzątko Malwince z trudnym do ukrycia obrzydzeniem. Nie przepadała za zwierzętami, a większości z nich po prostu się bała.

- Narażała się siostra dla czegoś takiego? - spytała ze zdziwieniem.

- To też stworzenie boże. - odparła zakonnica surowo, ponownie zapinając na głowie kornet i ruszając energicznie na dalsze poszukiwania. Malwinka szła za nią, przytulając do siebie drżącego Vuvu. Biedny futrzak kłapał zębami i powarkiwał na niewidocznego wroga, udając groźniejszego, niż był kiedykolwiek. Dotarłszy do końca wyznaczonej sobie sekcji ekipa napotkała kapitan Zakrzewską, która biegała po statku, starając się ogarnąć rozmiar zniszczeń.

- O, witam siostrę - powiedziała, zatrzymując się przy nich - A gdzie brat siostry? Znaczy, ojciec Tadeusz? Zwariuję od tych rodzinnych konotacji...

- Tadek się modli w kaplicy. Tylko do tego on zdatny, a i to nie bardzo.

Siostra Ofelia poprawiła nerwowo kornet, a kapitan Zakrzewska mało się nie roześmiała. Ktoś "na górze" musiał mieć spore poczucie humoru, skoro obdarował Hermasza akurat tą dwójką antagonistów jako opieką duchową.

Powoli rozgardiasz na statku uspokajał się, głównie wskutek skoordynowanej działalności ekip ratowniczych, kierowanych przez nie tracącą zimnej krwi porucznik Maurę Gwizdak. Ranni zostali opatrzeni, cieżko ranni zoperowani, a ci, którym nic poważnego nie dolegało, podzieleni na ekipy naprawcze. Nie wolno było zwlekać z rozpoczęciem robót, choć nie było wiadomo, czy naprawy zdadzą się na cokolwiek. Gdyby nie udało się uruchomić rezerwowego reaktora, i tak los Hermasza byłby przesądzony. Mało kto jednak miał tę świadomość - kapitan wolała nie informować załogi o zagrożeniu, żeby nie wywołać groźnej w skutkach paniki. Zapoznawszy się pobieżnie z uszkodzeniami kazała opracować błyskawiczny harmonogram napraw i nie zwlekając brać się do roboty, po czym razem z Malwinką Kręcik zeszła do maszynowni.

- Panie Michałow, jak tam? - zawołała wchodząc.

- Jeszcze nie wiem, cholera ciężka - odkrzyknął inżynier z komory zapasowego reaktora - Chyba da się to uruchomić, ale nie zaryzykuję wstępnego rozruchu bez sprawdzenia wszystkich obwodów. Jak pierdutnie, to będzie po nas. Potrzebuję jeszcze dwóch godzin. Aha, nie wie pani kapitan, co z moją kwaterą?

- Niestety przeminęła z wiatrem. Póki nie załatają poszycia, nie da się tam nawet wejść.

W komorze załomotało, potem wyskoczył stamtąd główny inżynier z obłędem w oczach i staroświeckim kluczem francuskim w garści.

- Co z moim Vuvu?! - wrzasnął z takim przestrachem, jakby właśnie pikowali całym statkiem na gasnącą gwiazdę.

- W porządku, jest tutaj. - Malwinka podała mu vole'a, który, skomląc żałośnie, skoczył w ramiona swego pana. Michałow rzycił klucz na podłogę, omal nie trafiając w kostkę schylonej nad obwodami komputera pomocniczego techniczki, przytulił zwierzaka i zaczął uspokajająco szeptać, głaszcząc go jednocześnie po zjeżonym grzbiecie. Wyglądało na to, że zapomniał o reaktorze, zasilaniu, naprawach i wogóle całym statku.

- Dobra, dobra - kapitan uznała za stosowne przerwać wreszcie tę sielankę - Panna Kręcik zajmie się pana ulubieńcem, a pan niech przywróci nam zasilanie. Potem będziemy martwić się, co dalej. Aha, i jak pan tu skończy, niech pan pogada z głównym komputerem. Może się mylę, ale wygląda na to, że uaktywnił się w nim jakiś osobliwy program. Przed chwilą na moje pytanie, która godzina, odpowiedział :"Słonko, taż już wpół do komina."



Dla kapitana Kirka i Spocka to, co działo się z Hermaszem, było początkowo irytujące, potem przerażające, a potem spowodowało u nich stan bliski skołowania. Mimo pozornego chaosu na pokładzie Polacy zdumiewająco szybko wzięli się w garść i przystąpili do napraw. Uszkodone poszycie naprawiała ekipa pracująca w próżni, reszta zajęła się wnętrzem i doprowadziła je częściowo do jako takiego stanu, jeszcze zanim główny inżynier oświadczył triumfalnie, że rezerwowy reaktor działa bez zarzutu. Siedział przy nim prawie dziesięć godzin, sprawdzając drobiazgowo wszystkie parametry, nim uznał, że ma prawo powiedzieć coś takiego i udać się na spoczynek. Ponieważ jego kwatera wciąż była "w proszku", położył się w bibliotece na podłodze, zostawiając maszynownię na głowie Grześka i Jolki Stern. Koniecznie musiał przespać się choć trochę.

Kapitan Zakrzewska, która już wcześniej złapała kilka godzin snu, ogarnęła się nieco i zwołała naradę starszych oficerów.

- Ale główny inżynier śpi jak zabity - powiedział Krzysztof Majcher, który pomagał w spędzeniu sekcji dowodzenia do sali konferency- Budzić go?

- Nie ma takiej potrzeby - odparła kapitan - Sprowadż Jolkę Stern, ona zawsze wie wszystko o silnikach. Aha, znajdź mi jeszcze Kirka i tego jego przydupasa.

Kapitan Kirk i jego pierwszy oficer, na których nikt nie zwracał uwagi, krążyli po Hermaszu, lustrując wszystko i zastanawiając się, kto i w jakim przystępie obłędu zgodził się wysłać tę radosną twórczość, obsadzoną przez przypadkową zbieraninę pomyleńców, w tak poważną misję. Obaj usiłowali porozmawiać z pokładowym komputerem, ale ten odpowiadał albo ni w pięć, ni w dziewięć, albo wdawał się z nimi w słowne przepychanki, a w końcu oświadczył im, że nie są autoryzowanym personelem i wogóle nie ma obowiązku z nimi rozmawiać. Najwyraźniej dysponował własną osobowością, i to nieprzyjemną. Było to raczej zaskakujące, zwłaszcza, że Wolkanin R'Cer, jeden z oficerów naukowych na Hermaszu, przysięgał, że nie było czegoś takiego w planach konstrukcyjnych. Zaproszenie na naradę przyjęli z radością, była to bowiem szansa na dowiedzenie się czegoś konkretnego, a zwłaszcza tego, czemu u licha nie mogą połączyć się z Enterprise.

W sali konferencyjnej przede wszystkim zobaczyli stół, zastawiony półmiskami i butelkami, niczym szwedzki bufet.

- Panowie wybaczą - powiedziała kapitan Zakrzewska w odpowiedzina ich zdumione spojrzenia - Nasz kucharz twierdzi, że do takiej narady trzeba się pokrzepić i przygotował to wszystko, proszę się więc częstować bez oporów.

Lilianna skończyła zaplatanie jeszcze wilgotnego po myciu warkocza, a następnie owinęła go wokół głowy i przypięła dużymi spinkami. Sprawiała wrażenie osoby, która już przywykła do nowych warunków, jakiekolwiek miałyby być.

- Wszyscy są? - spytała retorycznie, a nastepnie uderzyła dłonią w blat stołu - Zaczynamy odprawę. Proszę pierwszego oficera o naświetlenie sytuacji.

Arek wstał i jednym tchem wypił szklankę wody z jakimś sokiem, podaną mu przez Matiasa.

- Panie, panowie - zaczął - Tajemnicza torpeda Klingonów okazała się być generatorem nieznanego rodzaju energii. Impuls, jaki wytworzyła, rzucił nas w miejsce jeszcze nie skartografowane, miejsce, które może leżeć nawet poza granicami naszej galaktyki. Nawiązanie jakiejkolwiek łączności jest niemożliwe. Na wszystkich kanałach mamy jedynie biały szum. Nasze bazy danych są nieprzydatne jako punkty odniesienia. Krótko: nie wiemy, gdzie jesteśmy, nie wiemy, w jakim kierunku powinniśmy lecieć, a na domiar złego działają jedynie silniki impulsowe. Jedyny kryształ dylitu, jaki nam został, zasila obecnie reaktor rezerwowy, bez którego skazanibyśmy byli na szybką śmierć. Ponieważ jednak reaktor działa, jakiś czas pociągniemy.

- Żeby też los całego statku zależał od jakiejś ozdóbki z reklamy Swarowskiego. - wymruczała porucznik Kręcik z niesmakiem.

Kapitan Zakrzewska spojrzała na gości.

- Panowie - rzekła - Przykro mi, że tak wyszło, ale na razie jesteści obaj skazani na nasze towarzystwo i dla wspólnego dobra radzę się z tym pogodzić. Jeśli macie jakieś pytania, zachowajcie je na koniec odprawy.

W tym momencie do konferencyjnej wpadł Józef Podgumowany, z trudem łapiąc oddech.

- Pani... pani kapitan - wykrztusił - Proszę kazać mnie aresztować!

- Co się stało?

- Rzuciłem... w żonę... ułamaną wajchą.

- Ciężko jest ranna? - spytała doktor T'Shan, unosząc się z krzesła.

- Nie, skąd, nie trafiłem... Ale ona zaraz tu będzie!

Gdyby nie widoczne przerażenie biednego Józka, wszyscy by się roześmiali, ale tak współczucie wzięło górę, choć spojrzenia, jakie między sobą wymieniano, były bardzo rozbawione. Wszyscy znali choleryczny temperament pani Tekli i jej poglądy na to, jak ma wyglądać consensus w małżeństwie.

- Panno Gwizdak, niech pani każe odprowadzić pana Podgumowanego do brygu, póki jego żona nie ochłonie conieco. - powiedziała kapitan z trudem powściągając uśmiech.

- Tak jest. - odpowiedziała Maura Gwizdak. Razrem z dwoma członkami sekcji ochrony uroczyście odprowadziła uszczęśliwionego Józka do brygu, postawiła wartę przed drzwiami jego celi i wria na sal・ gdzie trwaウa odprawa.



- Panie von Braun, jak przedstawiają się nasze zapasy? - zwróciła się kapitan do Matia.

- Nie jest źle - odparł młody dyplomata, a z zamiłowania kucharz - Może nam ich starczyć na bardzo długo, choć nie wiem, czy na dość długo, by udało się nam dokądkolwiek dolecieć. Jeśli działają tylko impulsowe...

- Panno Stern, jaki jest stan silników?

- Silniki są sprawne, pani kapitan - odparła inżynier Jolanta z ustami pełnymi sałatki jarzynowej - Nawet system warp powinien działać, gdybyśmy mieli nowe kryształy. Stare uległy spaleniu.

- Doktor T'Shan, raport?

- Stan rannych jest stabilny - powiedziała wolkańska lekarka - Dwóch załogantów zmarło, nim zdołaliśmy udzielić im pomocy, pięciu innych nieprędko stanie na nogi, ale przeżyją. Reszta wróci do służby w ciągu kilku dni. Doktorzy Żmijewski i M'Benga robią inwentaryzację, ale nawet popierzne przejrzenie zapasów pozwala na ostrożny optymizm. Leków nam nie powinno zabraknąć.

- Dział naukowy, panie Karpiel?

- Niewielkie zniszczenia, żadnych ofiar.

- Dział łączności, panno Kręcik?

- Jak mówił Pierwszy, w słuchawkach mamy jedynie szum. Wszystko sprawne, ale nie można się z nikim połączyć. Łączność wewnętrzna działa bez zarzutu.

- Uzbrojenie?

- Wszystko działa, zbrojownia dobrze zaopatrzona, baterie fazerów pełne w 80%, - zameldował Osip Anegdotycz Zajczik - No Kristof chocze poładować do 100%.

- Dobrze - kapitan skinęła głową - Zatem słuchajcie: naszym priorytetem jest poszukiwanie dylitu. Musimy go znaleźć, obojętnie jak. Skanery mają non stop sprawdzać każdy śmieć na naszej drodze, każdy skalny okruch, nie mówiąc już o meteorach czy asteroidach. Czy są jakieś pytania?

- Ja mam pytanie. - zgłosił się kapitan Kirk, po czy wstał, oparł się rękami o blat stołu i odchrząknął tak, że omal sobie gardła nie zerwał.

- Jeśli dobrze zrozumiałem, póki co ja i mój pierwszy oficer jesteśmy uwięzieni na tym... statku - zmęłł w zębach jakiś niepochlebny epitet i ciągnął dalej - Poniewaz nic na to nie możemy poradzić, chciałbym poradzić coś przynajmniej na luki w naszej wiedzy. O co chodzi z tymi Klingonami, co do was wygarnęli?

- Tera o to pyto, ceper jedyn - parsknął Jędrzej Karpiel, nie mogąc się powstrzymać.

- Cichoj, Jędrek. Lepiej późno jak nigdy, przynajmniej tak stwierdził pewien nekrofil.- powiedziała kapitan i zwróciła się do Kirka - Co konkretnie chce pan wiedzieć? gdzie ich poznaliśmy, o co się przemówiliśmy... czy może lepiej, na czym opierała się ich skarga?

- O, to ostatnie.

- Cóż, całą sprawę najlepiej przedstawi panu pan R'Cer, bo od początku siedzi po czubki uszu w tym wszystkim. Pogadajcie sobie. Komandorze, ma pan moje zezwolenie na pokazanie naszym gościom wszystkich materiałów, dotyczących sztucznej asteroidy i jej załogi. Doktor T'Shan, co z tym chłopcem, którego ściągnęliśmy na pokład?

- Sibok obudził się podczas ostrzału. Jego stan jest stabilny. - odparła lekarka. Spock drgnął, usłyszawszy imię chłopaka i nadstawił uszu.

- Przepraszam, pani doktor, ale jak on się nazywa? - spytał - Co to za chłopak?

- Sibok. Ma niecałe dwadzieścia lat. Jest kadetem trzeciego roku Akademii Gwiezdnej Floty i sądzę, że opowie naszym gościom ciekawe rzeczy o rzekomo pokrzywdzonych przez nas Klingonach.

Spock wyglądał na rozczarowanego, choć trudno byłoby odgadnąć, czemu. W każdym razie umilkł.

- No to koniec odprawy. Proszę wszystkich oficerów, by w tej niełatwej sytuacji dbali o morale załogi. - powiedziała kapitan Za.

- Przepraszam, ale jak mamy dbać o coś, czego nie ma od samego początku? - spytał ozięble Jurgen.

- Panie von Ravensburg, jeśli będzie pan wygadywał takie herezje, zdegraduję pana do szeregowca i poślę czyścić przewody plazmowe! - wrzasnęła kapitan tak, że nawet James T. Kirk skulił się odruchowo - Jak kogo przyłapię na sianiu defetyzmu, to niech go ręka boska przede mną broni, bo Bóg może i czasem przebacza, ale ja nigdy!

- Czy ja muszę tu siedzieć i słuchać tych bluźnierstw? - spytał rzeczowo ojciec Maślak, który, jako kapelan pokładowy, też był obecny na tej naradzie, choć dotąd nie zabierał głosu.

- Nie, nie musi ojciec! A ja nie bluźnię, tylko uprzedzam! Mamy wystarczająco paskudne położenie i nie będę tolerować tu żadnej obstrukcji! Zrozumiano?! Koniec odprawy!

I wyszła, bezskutecznie próbując trzasnąć za sobą drzwiami, co nie miało wielkiego sensu, bo jak na złość działały bez zarzutu. Oficerowie popatrzyli po sobie.

- Na obstrukcję to najlepsze suszone śliwki. - mruknął Arek - Zjesz pełną szklankę i jak ręką odjął.

- Nie mamy suszonych śliwek. - westchnął Matias von Braun, opierając policzek na dłoni.

- Co się stało waszej kapitan? - spytał bezradnie kapitan Kirk.

- Nic, kochany - poinformował go życzliwie Karpiel - Ona taka od urodzenia. Poczęstuj się pan tostami z serem, są pyszne.



Od prawie dwóch tygodni statek gwiezdny Hermasz leciał w niewiadomym kierunku, poszukując kryształów dylitu. Po solidnym załataniu zewnętrznych powłok resztę prac prowadzono już w locie, nie wymagały bowiem wychodzenia w próżnię. Życie w załodze ułożyło się jakoś, choć nie zawsze bardzo pomyślne. Małżeństwo Podgumowanych kłóciło się nadal, dochodziło w nim nawet do rękoczynów, ale pomału wszyscy do tego przywykli. Główny inżynier Michałow zaprzyjaźnił się z Malwinką Kręcik i spędzali razem każdą wolną chwilę, co złościło niepomiernie Grześka Brzęczyszczykiewicza - nie dość, że coraz częściej maszynownia zostawała na jego głowie, to jeszcze czuł zazdrość. Jemu też podobała się ładna pani porucznik, która jednak nie zwracała na niego uwagi.

- Gdybym to ja, psiakrew, miał sześcionogiego świstaka na zanętę... - mruczał wściekle Grzesiek, sprawdzając zawory podczas jednego z rutynowych obchodów, które był zmuszony robić za swego szefa.

Gdzieś w jego głowie odezwał się nieprzyjemny chichot.

- Pozbądź się go. To jedyne logiczne wyjście. - doradził mu Sytar. Grzesiek wzruszył niecierpliwie ramionami. Nie od dziś miał wrażenie, że Wolkanin sam uważal Malwinkę za bardzo atrakcyjną osobę i miał za złe swemu "nosicielowi", że ten nie łazi za nią non stop.

Kapitan Kirk i Mr Spock oswoili się już nieco ze zwariowanym statkiem i jego wybuchowym dowódcą, choć nadal niczego tak nie pragnęli, jak powrotu na swoją jednostkę. To, co się tu działo, było tak odmienne od uporządkowanej atmosfery Enterprise, że czuli się niczym w azylu dla obłąkanych, tym bardziej, że gdy pytali kogokolwiek:

- Czy tu zawsze tak dziwacznie?

ten odpowiadał ze zdumieniem:

- A co ma pan na myśli?

Co ciekawe, reagował tak nawet dobry doktor M'Benga, służący swego czasu na Enterprise, a więc kolega. Ten czarnoskóry lekarz o polskich korzeniach znakomicie zaadaptował się na Hermaszu, zaprzyjażnił się z Kubą Żmijewskim i siostrą przełożoną, Lolitą Niemogę, a wśród załogi zyskał ksywkę "Szaman", na co się zresztą wcale nie gniewał. Jego wesoły i łagodny sposób bycia zjednał mu powszechną sympatię, mimo nienajlepszych początków i, można powiedzieć, ludzie mieli do niego więcej zaufania niż do doktor T'Shan.

Kirka i Spocka najbardziej zdziwiło to, że w każdą kalendarzową niedzielę zaganiano ich razem z pozostałą oficerską starzyzną do kaplicy, gdzie musieli uczestniczyć w nabożeństwie i słuchać najczęściej nudnego i kompletnie oderwanego od życia kazania. Ojciec Maślak przestrzegał tego bardzo rygorystycznie - co ciekawe, wszyscy oficerowie dość łatwo dali się sterroryzować, choć nie wszyscy byli katolikami, a nawet w ogóle wierzącymi. Tego to już ani Kirk, ani Spock nie umieli w ogóle zrozumieć, tak samo jak i tego, że ksiądz osobiście ich odnalazł i przygonił do kaplicy. Było to wyraźne pogwałcenie paragrafu o wolności wyznania

- Nie sprzeciwiajcie się, uwierzcie,  że tak będzie szybciej i spokojniej. - powiedziała im kapitan, postanowili więc pójść jej na rękę. Ostatecznie taki bohaterom jak oni trochę wymuszonej modlitwy zaszkodzić nie mogło.Mogło najwyżej znudzić, choć z drugiej strony słuchanie plecenia o. Maślaka stanowiło nie najgorszą rozrywkę - Spock powiedział nawet którejś niedzieli, że nie miał dotąd pojęcia, jak w jednych dziesięciu minutach można zawrzeć tyle sprzecznych ze sobą poglądów i błędnych informacji. Wyraźnie traktował kazania kapelana jako okazję do studiów nad ludzką naturą i odkrywania nieznanych mu dotąd jej aspektów.

 Autor: Eviva
 Data publikacji: 2011-01-23
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Ho ho, szybka jesteś :)
Niestety muszę się powstrzymać z czytaniem dopóki nie przebrnę przez zeszłoroczne publikacje, przynajmniej te do Nagrody Mythai.

Ale dzięki ;)
Autor: Whitefire Data: 22:16 23.01.11
 Perełka!
Chwilowo skończyłem część pierwszą, ale już muszę pochwalić! Powieść satyro-przygodowa z ciekawym połączeniem załogi polskiego statku ze znanymi postaciami. Wciąga jak ruski odkurzacz! Czyta się lekko i przyjemnie, mimo drobnych literówek i błędów składniowych mogę stanowczo stwierdzić- Perełka!
Autor: Emhyrus Data: 00:18 13.02.11


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 408 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 408 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Malarz to człowiek, który maluje to, co sprzedaje. Artysta to człowiek, który sprzedaje to, co maluje.

  - Pablo Picasso
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.