Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 STAR TREK: W IMIENIU RZECZPOSPOLITEJ, część II

                                A

Pewnego pięknego dnia na drugim pokładzie pojawiły się dwa metrowej długości węże, które wywołały dziką panikę. Jeden z nich postanowił zwiedzić łazienkę, co spowodowało, że przebywający tam właśnie w cichej kontemplacji Mścisław Czerep wyskoczył na korytarz z opuszczonymi do kolan spodniami i rolką papieru toaletowego w ręku, i wpadł niechcący na przechodzącą siostrę Ofelię. Z rozpędu wrzasnął:

- Patrz jak leziesz, ofiaro!

Było to całkowicie nielogicznie, ponieważ to on spowodował kolizję. Zakonnica, zaskoczona i wyraźnie zszokowana, odepchnęła go aż na ścianę, krzyknąwszy:

- Zboczeniec!

- Gdzie zboczeniec? - zainteresował się przechodzący patrol ochrony, składający się z trzech młodych dziewcząt.

- A wam to tylko jedno w głowie. - odparła niezbyt do rzeczy siostra Ofelia, podczas gdy Czerep pospiesznie podciągał spodnie. Do łazienki nie miał zamiaru wracać, bo całkiem mu się z emocji odechciało, za to zajrzały tam dziewczyny i narobiły takiego pisku, że zewsząd zaczęli się zbiegać zaalarmowani załoganci. Jako pierwszy przybiegł ojciec Maślak i na widok pełznącego spokojnie gada wrzasnął rozdzierająco, po czym padł jak ścięty na podłogę.

- Wezwać ambulatorium? - zaniepokoił się Czerep, przekładając papier toaletowy z ręki do ręki.

- A po co? Bo to pierwszy raz? Cierpi na herpetofobię. Daj mu po gębie, to się ocuci. Coś podobnego, ten statek to nie statek, to arka Noego. - odparła siostra Ofelia, która doszła już do siebie, po czym złapała węża fachowo tuż za łbem. Został jednak jeszcze drugi. Zanim się wyjaśniło, że oba węże należą do profesora Trekowskiego i są całkowicie nieszkodliwe, powstał rwetest, który musiała w końcu uspokoić ochrona pod osobistym dowództwem Maury Gwizdak. Kapitan wpadła w furię i kazała zrobić ścisłą inwentaryzację wszystkich "ulubieńców", znajdujących się na pokładzie Hermasza. Gdy dostarczono jej szczegółowy wykaz, z wrażenia usiadła. Okazało się, że Gizia, Vuvu i Misiek to zupełnie niewinne pieszczochy. Na statku znajdowały się oprócz nich, z wielkim talentem przemycone w neseserach, pod kurtką czy w kieszeni, takie okazy jak: cztery ptaszniki brazylijskie, jeden australijski, wspomniane pytony Dinosława Trekowskiego, młody ryś iberyjski, agama kołnierzasta, dwie lotopałanki, burunduk, szop pracz, dorosły kalong, kapibara o imieniu Szept, prosiak wietnamskiej świni domowej, marmozeta białoczuba, parka morskich świnek i piętnaście kameleonów różnych odmian. Kapitan zamknęła się w swojej kwaterze i słyszano, jak klnie tam z najwyższą pasją. Mimo to nikomu się nie oberwało - Lilianna miała wystarczająco rozwinięte poczucie sprawiedliwości, by uznać, że skoro sama przemyciła na pokład Gizię, nie może nikomu robić wyrzutów. Zastanawiała się tylko, czemu, skoro na pokładzie przebywa tak różnorodny zwierzyniec, niewinne pytony wywołały takie zamieszanie, ale nie drążyła tego tematu. Zaleciła jedynie skrupulatne pilnowanie tego, co tam kto miał, a dotyczyło to głównie pająków, które, jako stworzenia niewielkie, mogły wleźć wszędzie i nawet doprowadzić kogoś, kto by się na nie natknął, do ataku serca. Wyjaśniła się też sprawa uporczywej wysypki, która gnębiła wielu załogantów - ryś miał pchły, które, jak to pchły, nie uszanowały przepisów Floty i skakały z jednego na drugiego.

- Niech dział naukowy wyprodukuje jakiś pchłozol abo co...- powiedziała kapitan, gdy doniesiono jej o niechcianych pasażerach na gapę.

- A pająki się nie potrują? - spytała z troską Malwinka.

- Pająki nie są owadami. A zresztą zamknie się je w czymś szczelnym na czas oprysku. - odpowiedział jej radośnie Karpiel. Od początku lotu czekał na jakieś zadanie, z którym mógłby sobie poradzić tylko jego dział, bo jak dotąd jego personel zajmował się głównie grą w karty i towarzyskim flirtem. Jedynie profesor Trekowski pracował, ale nikomu nie mówił nad czym. No i R'Cer, ale ten był kimś niezależnym i nie podlegał rozkazom Karpiela, a Jędrek zbyt go szanował, by wypytywać o przedmiot jego badań

Trutka na pchły została wkrótce wyprodukowana i zastosowana. Pchły co prawda wyginęły co do jednej, za to teraz połowa załogi dostała wysypki alergicznej, a kapibara i świnki morskie zapalenia spojówek takiego, że nie mogły patrzeć na oczy.

- Do diabła, jestem lekarzem, nie zootechnikiem. - złościł się Kuba Żmijewski, gdy wzywano go na wizyty domowe do cierpiących gryzoni i, co miało w tej sytuacji sens, leczył zwierzaki tak, jakby były ludźmi.

- Póki nie zacznie leczyć ludzi tak, jakby byli końmi, to wszystko w porządku. - stwierdziła kapitan Zakrzewska, gdy siostra Lolita Niemogę opowiedziała jej o kłopotach sympatycznego doktorka. Lolita, dziewczyna wesoła, towarzyska i niezbyt inteligentna, nade wszystko kochała plotki, dlatego wszelkie wydarzenia w ambulatorium były zawsze tajemnicą poliszynela. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że jako pierwsza poznawała najnowsze plotki pani kapitan - Lolita przestrzegała ściśle hierarchii służbowej.



Doktor T'Shan była lepiej niż inni zorientowana w zagrożeniu dla załogi, pomagała bowiem R'Cerowi w naukowych analizach. Oboje wykryli, że na statek działa pole nieznanej energii, prawdopodobnie związane z sektorem, w którym się znaleźli. Zorientowanie się, na czym to oddziaływanie polega, było na razie niemożliwe, ale R'Cer, Wolkanin, czuł, że ono istnieje. Wiedział, jak działa na niego, podejrzewał więc, że musi wywierać też jakiś bliżej niesprecyzowany wpływ na ludzi.

- Czy to może być groźne? - spytała T'Shan, podnosząc na niego swe wielkie, łagodne oczy.

- Trudno powiedzieć. U mnie powoduje degenerację blokady emocjonalnej, u ludzi może powodować zachowania irracjonalne - odpowiedział jej komandor - To znaczy, bardziej irracjonalne niż zwykle.

Popatrzyli sobie w oczy. R'Cer sam nie potrafił zanadto pojąć, czemu po zaspokojeniu pon-farr nadal pożądał tej dziewczyny. Może rzeczywiście winna była swoista emanacja tego miejsca, przestrzeni, w którą zagnała ich odpalona przez Klingonów torpeda. A właśnie, torpeda...

- Pani kapitan, rozpracowałem już sprawę pocisku, który posłano nam z klingońskiego statku - powiedział, znalazłszy kapitan Zakrzewską w siłowni - To był minigenerator energii pokrewnej strumieniowi tachionowemu, ale o wiele silniejszej. Gdyby w nas trafił, rozpyliłby nasze atomy po całej okolicy, a tak wyzwolił jedynie falę uderzeniową. Jest dla mnie tajemnicą, skąd Klingoni go mieli. Żadna znana mi rasa nie dysponuje czymś takim.

Kapitan spojrzała na niego zezem, a potem odstawiła sztangi na podstawkę i wstała. W kostiumie gimnastycznym wyglądała wcale kusząco, szczególnie widać było to, że ma ładne nogi.

- Cóż, ciekawe osiągnięcie akademickie - powiedziała - W tej chwili jednak ta wiadomość niewiele nam da. Możemy ją spożytkować tylko wtedy, gdy uda się nam wrócić.

Nie zważając na wciąż stojącego w postawie zasadniczej oficera powiesiła się do góry nogami na drabinkach i zaczęła ćwiczyć skłony. Jednocześnie nie przestawała mówić:

- Obecnie statek jest już połatany, ludzie wyzdrowieli, bezpośrednie zagrożenie nad nami nie wisi, zatem możemy pracować normalnie. Bardzo ważne jest morale załogi, sam pan chyba rozumie. Każdy musi o nie dbać, jak potrafi. Siostra Ofelia zaofiarowała się zorganizować kółko teatralne, ojciec Tadeusz pilnuje nabożeństw... tak, wiem, że pan to uważa za co najmniej grube dziwactwo, ale zapewniam, że regularne nabożeństwa mają działanie terapeutyczne. W każdym razie na pewno w takiej sytuacji jak nasza. Uniwersalny obrządek, przyjęty na walnym zgromadzeniu przedstawicieli ziemskich religii osiemdziesiąt lat temu, nikomu nie uwłacza, i wszyscy ludzie religijni mogą w nim uczestniczyć. Pan na dobrą sprawę też...

- My, Wolkanie, mamy własne wierzenia. Ale jeśli pani chce, będę brał udział w nabożeństwach.

- Mnie to wisi i piórkiem powiewa, panie R'Cer. Pana broszka, pana cyrk. Ale ojciec Maślak będzie się pewnie pieklił, więc niech pan sam zdecyduje, czy chce pan być z nim skonfliktowany...

Tu kapitan urwała, bo do siłowni wpadł kapitan Kirk, rozzłoszczony i czerwony na twarzy niczym rozgnieciony pomidor.

- Czy pani wie, że taki zwierzyniec na statku Gwiezdnej Floty jest wbrew przepisom?! - spytał gwałtownie. R'Cer spojrzał na niego z chłodnym zainteresowaniem, nie rozumiejąc, czemu wyrwał się z tym akurat teraz, kiedy podobne stwierdzenia były już musztardą po obiedzie.

- Kochany, w nosie mam przepisy - odparła nonszalancko kapitan Zakrzewska, nie przerywając ćwiczeń - Pan się za bardzo irytuje, jak widzę, w końcu skona mi pan tu na zawał i jak ja się z tego w dowództwie wytłumaczę?

Teraz wszedł naburmuszony Jasiek Gąsienica, niosąc na ramieniu Gizię. Przy jego nodze stąpał ociężale nieodłączny Misiek.

- Panicko, przisam Bogu, to nie wina gadziny - powiedział - Ón tyn ceper prziseł do mesy i usiod na krzesło nie patrzęcy, kaj siado...

- Ugryzła mnie w prawy pół... pośladek! - wrzasnął Kirk, zapominając o swej kapitańskie godności.

- A cegój sie pon spodziewoł, kie pon na nij usiod? - odparował Jasiek - Kieby jo pon przetruncił, kapitanka łeb by wom urwała, przed tym jesco co inszego....

- Nic jej nie jest? - upewniła się z troską Lilianna.

- Niii...Zdrowa i hyrna kiej zowse.

- A nie spyta pani, czy ja jestem cały? - syknął Kirk ze złością, pocierając poszkodowaną część ciała.

- Nie muszę. Ja to widzę i słyszę. Niech się pan uda do ambulatorium, doktorzy co prawda są o tej porze na obiedzie, ale siostra Lolita chętnie się panem zajmie, i vice versa, jak sądzę.

W tym momencie zapiszczał cicho biper przy komunikatorze R'Cera. Wolkanin przeprosił obecnych i wyjął urządzenie, które sam ulepszył jakiś tydzień temu, wyposażając je w ekranik i odbiornik, sprzężony z czujnikami dalekiego zasięgu. Teraz włączył ekran i przez chwilę śledził jarzące się na nim pasy analizy spektralnej, nim znowu spojrzał na kapitan Zakrzewską. Jego oczy pozostawały chłodne i spokojne, twarz niewzruszona.

- Pani kapitan - powiedział - Melduję, że mamy dylit.



Wykryte skupisko cennych kryształów mieściło się na niewielkiej planetoidzie, praktycznie pozbawionej powietrza. Jej powierzchnia pokryta była miejscami resztkami jakichś budowli, co wyraźnie wskazywało, że jest to szczątek zamieszkałej ongiś planety, która uległa niewiadomej katastrofie. Według skanów dylit znajdował się na głębokości kilkudziesięciu metrów pod powierzchnią i po ustaleniu dokładnego miejsca dział naukowy i inżynieryjny sformowały doraźną ekipę górniczą, która, pobłogosławiona przez ojca Tadeusza, raźno i z pieśnią na ustach ruszyła do roboty. Wróciła raptem po dwóch godzinach z ładunkiem kryształów, mogącym starczyć dla kilku statków. Złoże było łatwo dostępne, a choć okazało sie mniejsze, niż sądzono, jak na potrzeby Hermasza było aż nadto bogate.

- Kryształy są nieregularne, ich użycie grozi więc niekontrolowanymi fluktuacjami energii, ale dajcie mi kilka godzin, a oszlifuję je w pożądany kształt - zawyrokowała Jolka Stern, obejrzawszy zdobycz - Jeśli chodzi o czystość, to są w dobrym stanie. Wrostów jest niewiele i nie mają praktycznego znaczenia.

Skoro Jolka to mówiła, musiało tak być. Karol Michałow zawsze twierdził, że jest ona znakomitym fachowcem od silników warp, i darzył ją znacznie większym szacunkiem niż resztę swego zespołu. Nie bez znaczenia był pewnie fakt, że panna Jola każdego potrafiła obsztorcować jak święty Michał diabła, a "Słownik wyrazów zelżywych" miała w małym palcu, gdyż główny inżynier nie lubił potulnych kobietek.

Zdobycie kryształów załoga uczciła po swojemu. Gdy kapitan Kirk i Mr Spock przechodzili obokk świetlicy, usłyszeli chóralny śpiew:

- Pili-m!

To prawda, że my pili-m!

Pawia wypuścili-m, o

Haftem zadziwili-m

świat!

Pili-m!

Ooooo, jak my pili-m...!

Zajrzawszy do świetlicy obaj goście przekonali się, że znajdujący się w niej załoganci zdążyli się już skrupulatnie upić i wyraźnie dążą do tego, żeby pobić rekord świata w tej dziedzinie. Zniesmaczeni, odszukali kapitan Zakrzewską.

- Pani załoga się upija.- powiedział Kirk tonem nagany, siadając na jej roztargnione zaproszenie.

- Żal panu, to i pan się upij. - odparła Lilianna, nie podnosząc głowy znad jakichś wyliczeń - Bez obaw, to ci, co zeszli ze służby. Wachta i obie nadwachty są trzeźwe.

- Pani to nie przeszkadza? - spytał Mr Spock bez szczególnego zdziwienia w głosie.

- Co ma mi przeszkadzać? Że nadwachty są trzeźwe? - spytała z kolei kapitan Zakrzewska, tym razem unosząc głowę i przerzucając warkocz na plecy.

- Nie, że reszta jest pijana.

- Po służbie każdy może sobie chlapnąć. Poza tym muszą jakoś uczcić zdobycie dylitu. A w ogóle kto panów nauczył takiego kablowania na innych?

- A jak ktoś na nas teraz napadnie? - spytał Spock, gładko omijając drażliwy temat "kablowania".

- No to niech ta. Czego się tak o niego troszczycie? Sam napadł, niech się sam broni. Nigdy nie słyszeliście, że Polak jest najlepszym żołnierzem wtedy, gdy się zdrowo naoliwi? Poczytajcie o szarży Kozietulskiego pod Samosierrą.

- Ja pani zupełnie nie rozumiem. - westchnął kapitan Kirk z wyczuwalną rezygnacją.

- Ależ wcale pan nie musi - pocieszyła go Lilianna - Niech się pan tym wszystkim po prostu nie przejmuje i będzie cacy. Kiedy uruchomimy napęd warp, odszukamy Enterprise i będzie pan mógł wrócić do swoich... chyba nie chce mnie pan już aresztować, prawda?

Kirk wzruszył lekko ramionami.

- Nie - przyznał z ociąganiem - Zbadaliśmy zebrane przez was materiały i wynika z nich jasno, że to nie wy byliście agresorami. Więcej nawet, wygląda na to, że zapobiegliście doszczętnemu wyniszczeniu nieznanej dotąd, pokojowo nastawionej rasy rozumnej.

Lilianna pogłaskała mimochodem zwiniętą w kłębek na stole, śpiącą Gizię.

- Mieli szczęście, że natknęli się na nas - rzekła po chwili - Klingoni chcieli ich wykorzystać, prawdopodobnie do ataku na Vulcan. Ponieważ te istoty rozmnażają się przez podział, wystarczy kilka osobników, by odbudować ich populację, co oby się im udało.

- A jeśli to nie Vulcan miał zostać zaatakowany ? - spytał nagle Spock, zakładając swoim obyczajem ręce za plecy - Klingoni nie ryzykowaliby ataku na jedną z planet Federacji, i to tak ważną. Według mnie ich celem był raczej Romulus. Kiedy wrócimy, trzeba będzie o tym zameldować.

Cała trójka zamilkła. Z korytarza dolatywało poszczekiwanie Miśka, który bawił się z Jaśkiem Gąsienicą, gdzieś grał odtwarzacz MP20. Atmosfera była luźna i naładowana jakąś nielogiczną w tej sytuacji beztroską.

- Wrócimy? - spytał cicho Kirk.

- Na pewno, James. - zapewniła go familiarnie Lilianna - Jeszcze się taki nie narodził, co by Polakom zaszkodził.



Karol Michałow z przyjemnością oglądał kryształy dylitu, obrobione przez Jolkę z mistrzowską precyzją. Obecnie miały regularny kształt z przepisowo wydłużonym "pawilonem" i równymi co do ułamka milimetra fasetkami.

- Pasuje jak raz na maczugę - powiedział - Można montować.

Grzesiek i Józek Stelmach zabrali się do roboty, raźno pogwizdując, a Michał pomagał im, kontrolując proces instalacji przy konsoli głównego komputera maszynowni. Vuvu siedział, przytulony do jego nogi i pochrząkiwał cichutko, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. Mały vole miał gdzieś to, gdzie znajduje się statek i dokąd zaleci, istotne dla niego było tylko to, by być ze swym panem. Nikt nie zwrócił uwagi na niewielką, ledwie widoczną chmurkę energii, która przeniknęła do maszynowni, chwilę pokręciła się pod sufitem i wypłynęła przez ścianę.

Tymczasem kapitan Zakrzewska siedziała na mostku i usiłowała wyznaczyć jakąś w miarę sensowną trasę powrotu w cywilizowane rejony. Mimo ponawianych prób nawigatorzy gubili się beznadziejnie, brakowało bowiem najważniejszej rzeczy, punktu odniesienia. Nawet Krzysztof Majcher nie mógł tu nic poradzić.

- Gdyby chodziło o przebicie się przez wrogą armię, służyłbym radą i pomocą - powiedział - ale nie wiem, jak mamy wrócić w nasze rejony, skoro nie mogę ustalić, gdzie jesteśmy.

Kapitan wprowadziła do komputera wszystkie dane, jakimi dysponowali w tej chwili i odczekawszy chwilę zapytała:

- Komputer, jak mamy wrócić w rejon układu Sol?

- Skąd mam wiedzieć? - odburknął komputer.

- Z danych.

- Z jakich danych? to, co otrzymałem, to nędzne skrawki.

- Komputer, nie bądź taki. Postaraj się trochę dla wspólnego dobra.

- Jestem komputerem, nie jasnowidzem.

Kapitan Zakrzewska oparła się bezsilnie o konsolę naukową. Zaczynała tracić nadzieję, że zdoła zrobić cokolwiek, by jej załoga wróciła do domu i nagle poczuła się rozpaczliwie osamotniona.

- Komputerku, pomóż mi, przecież ja muszę mieć na kogo liczyć. - jęknęła płaczliwie.

- Kapitanie, królowo moja, co ja poradzę, aniołku, że nie mogę znaleźć drogi? - zaszlochał wzruszony komputer. Kapitan Kirk i Mr Spock wymienili spojrzenia, po czym Spock powiedział do Lilianny:

- Pani kapitan, czy nie sądzi pani, że ten komputer nie jest w pełni sprawny? Mógłbym go przejrzeć. Mam klasę specjalisty A7, może coś znajdę... niewykluczone, że to drobna usterka i jak ją usuniemy, komputer będzie działał prawidłowo.

- A co ci się we mnie nie podoba, przybłędo? - warknął głośnik, lecz Lilianna wyłączyła go szybko, by nie zdążył zaprotestować.

- Dostać się do programu może pan tylko z panelu przy holodeku - powiedziała - Mój główny inżynier próbował w innych miejscach, ale dostał tylko kopniaka.

- Co takiego?

- No, prąd go kopnął. A że pan Michałow też nie jest od macochy, to mu oddał i zaszła potrzeba skorzystania z pomocy ambulatorium. Ten komputer umie się bronić.

Spock skrzywił się lekko, popatrzył na Kirka, potem znów na Liliannę.

- Może chodźmy do tego łącza przy holodeku, zobaczę, co da się zrobić. - zaproponował. Lilianna skinęła głową, włączyła ponownie komunikację z komputerem i wyszła razem z Wolkaninem i sunącym za nimi jak cień Jaśkiem Gąsienicą. Na korytarzu natknęli się na niecodzienny widok - samym środkiem szedł usmarowany od stóp do głów Józef Stelmach, wyraźnie wściekły i chyba niezbyt trzeźwy.

- E, laska, silniki gotowe.- burknął, zobaczywszy panią kapitan.

- Nie jesteśmy z sobą na "laska"! - krzyknęła Lilianna - Proszę wyrażać się regulaminowo i myć się przed wyjściem na korytarz!

- Będę mówił, jak mi się podoba! Patrzcie ją, daj kurze grzędę...

Więcej powiedzieć nie zdążył, bo Jasiek złapał go za kark i spytał rzeczowo:

- Zahareśtować tego ciula cy go łode razu zeproć?

- A każ ochronie go zamknąć na 48, niech ochłonie, tylko niech go przedtem umyją. - odparła kapitan. Wezwana ochrona zabrała drącego się wniebogłosy Stelmacha, który wszystkim wokoło wygrażał jakimiś bliżej niesprecyzowanymi konsekwencjami, ze szczególnym uwzględnieniem wrednej kapitan. Spock obserwował tę scenę ze zdziwieniem tym większym, że sama Lilianna, zdaje się, nie widziałą w niej nic niezwykłego.

- Idziemy? - spytała wesoło, jakby nic się nie stało, gdy tylko krzyki Stelmacha ucichły w oddali.

- Dobrze, możemy - odparł Spock z wahaniem. Niczego już nie był pewny, ale w jego umyśle zaczęło kształtować sie jakieś mgliste podejrzenie.



Holodek na Hermaszu byl nieczynny od nowości. Nikomu nie chciało się sprawdzać, co szwankuje w jego obwodach, bo wszyscy mieli inne rzeczy na głowie, a poza tym sprawy na Hermaszu toczyły się tak osobliwie, że nikt nie odczuwał potrzeby sztucznych podniet. Mr Spock zdjął pokrywę panelu kontrolnego i zaczął sprawdzać obwody. Po chwili chwycił się za głowę i wysłał Jaśka Gąsienicę do maszynowni z listą części i narzędzi, jakie będą mu potrzebne.

- A kto mu dał prawo mieszać się do mojej roboty?! - krzyknął groźnie Michałow, rzuciwszy okiem na listę.

- Jo nic nie wim! Jo mioł ino piknie zapytoć o te dynksy, co to jeich pon Wolkaniec kce.

- Już ja mu dam. - warknął Michałow i ruszył do holodeku. Był prawdziwie wściekły, a gdy zobaczył Spocka przy otwartym panelu, jego złość doszła do punktu wrzenia.

- Puść pan to! - wrzasnął - Prędzej pozwoliłbym panu trzymać swoją narzeczoną za popiersie, niż dotyczyć się komputera pod moją opieką!

Spock popatrzył na niego kątem oka i odpowiedział spokojnie, bez cienia urazy:

- Jakoś się pan nim nie zajmuje. To nie są skomplikowane uszkodzenia i można je było naprawić w każdej chwili... choć z drugiej strony, nie widziałem jeszcze nigdy, by ktoś posklejał obwody logiczne taśmą do papieru.

- Kochany, niechże sie pan tak nie indyczy, bo to niezdrowo - wtrąciła się kapitan - Trzeba poprawić ten szmelc i koniec, a pan ma poważniejsze rzeczy na głowie. Jak silniki warp? Kiedy będzie można odpalać?

- Mamy trochę nieprzewidzianych trudności, ale powinniśmy skończyć do nocnej wachty - odparł inżynier - Dział naukowy obiecał nam pomoc. Potrzebujemy jeszcze rubidu, cezu i pączków z wiśniową marmoladą.

Spock upuścił próbnik magnetyczny i spojrzał na Michałowa z niebotycznym zdumieniem.

- Czy ja się przesłyszałem? - spytał.

- Nie przesłyszał się pan. Mamy Tłusty Czwartek. Matias mozoli się od rana, by z tego, co mamy, zrobić pączki dla całej załogi, ale polskie, uczciwe, nie jakieś oszukańcze kółeczka.

Po ascetycznej twarzy Spocka widać było, że usiłuje pokojarzyć jakoś fakt istnienia czwartku z tym, ma że ma być on "tłusty" oraz z koniecznością zrobienia przez kucharza "pączków", czyli czegoś, o czym nigdy nie słyszał - bo chyba nie chodziło o pączki kwiatowe czy o pączkujące ameby.

- Co to pączki? - spytał wreszcie.

- Rodzaj ciastek smażonych na wieprzowym smalcu, nadziewanych konfiturami i lukrowanych po wierzchu - poinformowała go kapitan - Sama rano podpisywałam zamówienie na dostarczenie spirytusu z działu naukowego do kuchni... wie pan, jak się użyje spirytusu, to smalec nie wsiąka tak w ciasto i jest smaczniejsze. W Tłusty Czwartek trzeba koniecznie zjeść choć jeden pączuś, inaczej będzie się miało pecha przez cały rok.

- Pani w to wierzy?

- Skądże, ale to bardzo smaczny zabobon.

- Dobre i to... Więc to takie polskie święto zwyczajowe?

- Tak jakby. W przyszłym tygodniu mamy Popielec i zaczyna się wielki Post, więc już dziś zaczynamy organizować zabawę karnawałową. Pan i kapitan Kirk też jesteście, oczywiście, zaproszeni.

- W tej sytuacji chce się wam bawić?

- Jasne, a co to szkodzi? Panie Michałow, jak pączki będą gotowe, osobiście dopilnuję, by maszynownia dostała cały półmisek.

Inżynier uśmiechnął się, złość już mu przeszła. Podniósł z podłogi Vuvu, posadził go sobie na ramieniu i odmaszerował, wesoło pogwizdując. Spock pokręcił głową, podniósł próbnik i wrócił do przerwanej pracy. W zapadłej ciszy wyraźnie słychać było rumor i straszliwe klątwy Józka Stelmacha, awanturującego się w brygu - cele znajdowały się tuż obok. Spock słuchał tego niekończącego się monologu czas jakiś, wreszcie nie wytrzymał i spytał:

- Czy ten młody czlowiek cierpi na zespół Turreta?

- Ależ skąd, to po prostu zwykłe chamidło - odparła beztrosko Lilianna - Pan się nim nie przejmuje, ochłonie, to i ucichnie. Niech mi pan lepiej powie, da się coś z tym zrobić?

- O, tak, ale niestety wygląda na to, że dziwne zachowanie głównego komputera jest nie do zniwelowania. Do jego konstrukcji użyto eksperymentalnych matryc, opartych na engramach ludzkiego mózgu. Doszło do animizacji głównego rdzenia pamięci i obecnie pani statek jest w pewnym sensie istotą żywą. Posiada mózg, który myśli samodzielnie, co na pewno jest bardzo ciekawe, ale też może być niebezpieczne.

- Hmm... a czy może pan zmienić jego uprawnienia tak, by nie mógł samodzielnie przejąć sterów, odłączyć systemów itd?

- Oczywiście. Stąd mogę wszystko. Zaraz się tym zajmę.

Spock pracował jeszcze jakiś czas w milczeniu, aż wreszcie uznał, że wszystko jest w porządku i zwrócił się do Lilianny:

- Zechce pani kapitan wybrać teraz jakiś program.

- Morze, plaża, tropiki. - zażądała Lilianna po krótkim namyśle. W holodeku pojawiła się plaza, palmy, szumiący ocean i zachodzące nad laguną słońce. W powietrzu zapachniało morską solą, mokrym piaskiem i trawą, cała przestrzeń wypełniła się krzykiem mew. W ożywczą bryzę wplótł sie harmonijnie słodki, gorący zapach smażonego ciasta, gdyż przy holodeku zjawiła się właśnie siostra Niemogę z wielkim półmiskiem apetycznych, brązowych, biało polukrowanych pączków.

- Pani kapitan się poczęstują - powiedziała swym śpiewnym, cieniutkim głosikiem - I pan komandor też, bardzo proszę. Wyszły wspaniale, choć konfiturzek z wiśni nie było i brali my z truskawek.

Kapitan chwyciła gorącego pączka i z zadowoleniem wbiła w niego zęby. Spock poszedł za jej przykładem, choć z pewnym ociąganiem i tylko na proszące spojrzenie Lolity, która miała, według opisu pierwszego oficera, oczy disneyowskiego spaniela i wszystko potrafiła osiągnąć za ich pomocą.

- Rzeczywiście świetne - przyznała po chwili kapitan, oblizując się smakowicie i sięgnęła po swój komunikator - =/= Jasiu, wiem że jesteś w mesie i własnie się obżerasz. Weź od kucharza talerz pączków i zanieś do maszynowni. Nałóż im tyle, by się zatkali aż do wieczora.

=/= Jo, panicko, zarozki tamuj byda. - odezwał się z głośnika nieco bełkotliwy bas Jaśka, w samej rzeczy mającego buźkę pełną gorącego ciasta.

- Przyznaję, że ten wypiek mile oddziałowyje na zmysł smaku - powiedział Spock, starając się jeść z godnością, co nigdy nie jest łatwe, gdy ma się usta oblepione lukrem - Jednak mam wątpliwości co do tego, czy jest zdrowy.

- Bo też nie jest, jak wszystko, co słodkie - odparła Lilianna z całym spokojem i tak osobliwą intonacją, ze Wolkanin omal się nie zakrztusił konfiturami - Więc jak, sprawdzamy holodek?



Co pani kapitan i Spock robili w holodeku, nie było wiadomo, ale wyszli stamtąd dopiero po godzinie, w stanie ożywienia przekraczającym chyba podniecenie, wywołane zwykłym programem holograficznym. Tak przynajmniej orzekli czołowi plotkarze Hermasza, głównie na podstawie potarganej fryzury pani kapitan i bardzo podejrzanie błyszczących, zazwyczaj przecież smętnych oczu Spocka.

- No i bardzo dobrze, odmawianie im odrobiny sam na sam to byłoby nie po chrześcijańsku. - powiedziała do Michałowa Malwinka Kręcik, szykująca się właśnie do rozmowy z ojcem Maślakiem i bardzo tym naszpuntowana. Takie rozmowy kapelan prowadził z każdym członkiem załogi indywidualnie. Ocena tych prywatnych "rekolekcji" była różna, wahała się od "nudził mnie jak kożuch z mleka", poprzez "plótł trzy po trzy para piętnaście" do "diabeł w ornat się ubrał i ogonem na mszę dzwoni", jak wyraził się z niezadowoleniem Mścisław Czerep, zagorzały luteranin. Jednak gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że część załogantów była zadowolona z tych rozmów, choć wśród tych zarysowały się też dwie frakcje - jedna twierdziła, ze to po prostu świetny sposób na urozmaicenie podróży, za to druga uważała, że ksiądz Tadeusz jest znakomitym kapelanem i potrafi podnieść człowieka na duchu. Pewną osobliwością było to, że do tej drugiej grupy należała Andorianka T'enga oraz... Sibok, młodziutki Wolkanin, ocalony z łap (czy też raczej nibynóżek) dziwacznych galaretek o krwiopijczych skłonnościach.

Sibok doszedł do siebie, choć według reguł medycznych powinien dawno nie żyć. Do tego, czego dowiedział się R'Cer, niewiele mógł już dodać, odbył jednak długą, poufną rozmowę z kapitanem Kirkiem i Spockiem. Jasiek, który w prostocie ducha uważał, że do jego obowiązków należy nie tylko usługiwanie pani kapitan, ale też bycie jej oczami i uszami, gwizdnął z ambulatorium pokazowy stetoskop (trzymany przez doktora Żmijewskiego jako okaz muzealny) i za jego pomocą podsłuchał całą rozmowę.

- Tyn juhasik pedzioł, co Klingony go chyciły i zamkły z ónymi - relacjonował potem Liliannie - A óne potym cosik zrobieły i Klingony musiały ucikoć. On sie ostoł, bo go nie kcieli puścić, ba godo, co óne przijazne som.

- Bo są, tylko nie idzie z nimi pogadać - westchnęła kapitan - Jasiu, wezwij starszych oficerów do sali koferencyjnej, interkom znowu nawalił... Mają tam być za pół godziny.

- Jo, jużci leca! - zawołał Jasiek i pobiegł, a Lilianna przeszła wolnym krokiem do sali konferencyjnej. Odzyskanie napędu warp poprawiło co prawda sytuację Hermasza, ale nie do końca, a jeśli nie uda się ustalić, skąd przylecieli, może się nawet okazać, że nic im to nie pomoże.

- Komputer, przygotuj wykresy. - zarządziła, siadając na swoim miejscu

Komputer przez chwilę chrząkał zapamiętale, a potem odezwał się z wyrzutem:

- Nie ufasz mi, aniołku?

- Czemu?

- Odebrałaś mi możliwość samodzielnego sprawowania kontroli nad systemami. Sądzisz, że sabotowałbym własną załogę?

Nie no, ten sprzęt zaczynał wykazywać stanowczo za dużą swobodę w formułowaniu myśli.

- Nie sądzę tak - odparła Lilianna - Myślisz samodzielnie, jednak jesteś, nie gniewaj się, komputerem... jeśli ktoś zarazi cię jakimś wirusem, jakimś obcym programem, możesz nas pozabijać, choćbyś sam tego nie chciał. Przecież chyba tego nie pragniesz?

- Nie, oczywiście, że nie - odparł komputer po namyśle - Może masz rację, królewno. I wiesz co? Może mów do mnie "Hermasz" nie "komputer". Komputerów jest na świecie multum, a Hermasz tylko jeden, zaś ja jestem jego mózgiem.

- Oczywiście, skoro sobie tego życzysz. Zatem: Hermasz, przygotuj wszystkie wykresy. Niech każdy uczestnik zebrania ma je na ekranie.

- Rozkaz, pani kapitan.

Niedługo zjawił się Jasiek, przynosząc kawę i ciastka dla uczestników zebrania, a zaraz potem zaczęli ściągać oficerowie. Gdy ucichło szuranie i wymieniane półgłosem złośliwości, każdy zajął swoje miejsce, a kapitan odezwała się w te słowa:

- Szanowni zebrani, każde z was ma na ekranie przed sobą wykres, obrazujący trasy, którymi się ostatnio poruszaliśmy. Niestety, brak wśród nich najważniejszej, inaczej mówiąc, żywa ani mechaniczna dusza nie wie, jak się tu dostaliśmy i gdzie to "tu" jest położone. Nie mając tych danych możemy wybrać trasę na oślep, ale ryzykujemy, że zalecimy diabli wiedzą dokąd. Czy zatem ktoś z szanownych zebranych ma propozycję, jak wyliczyć kurs w nasze rejony?

- Za pozwoleniem - odezwał się komandor R'Cer - Mr Spock w rozmowie ze mną zwrócił uwagę na pewien fakt. Mianowicie urządzenia pokładowe zarejestrowały pewien ślad jonowy, który może być wskazówką. Prawie na pewno pochodzi on od torpedy, która nas tu wysłała.

- To "prawie" może nas drogo kosztować. - mruknął Jurgen.

- Ma pan rację, ale czy mamy jakiś wybór? - spytał sarkastycznie Krzysztof Majcher - A może woli pan zawołać Cygankę, żeby domowym sposobem wywróżyła nam dalszą trasę z kart?

- Mamy na pokładzie jakąś Cygankę? - zainteresował się pierwszy oficer.

- Mamy. Azalia Kwiek i jej mąż to Cyganie.

- I niby gdzie u nas są? - spytała kapitan poniekąd spokojnie.

- W sekcji zaopatrzenia oczywiście. Azalia świetnie wróży z kart, ma też szklaną kulę.

- W ostateczności pewnie skorzystam i z tego - powiedziała Lilianna, ignorując przerażone spojrzenia obecnych na naradzie Wolkan - Na razie jednak spróbujmy odnaleźć drogę bardziej, hm, sprawdzalnymi metodami.

- Jeśli nam się to nie uda, to będziemy zmuszeni znaleźć sobie jakąś spokojną planetkę i założyć kolonię. - westchnął Jędrek Karpiel, fiksując łakomym wzrokiem Malwinkę Kręcik.

- Nawet o tym nie myśl, na pewno nie będę rodzić ci dzieci. - ofuknęła go dziewczyna, przybierając nadąsaną minę.

- To nie dla mnie, to dla sprawy.

- Nawet tak też nie.

Obiecującą kłótnię przerwało nad wyraz dziwne zjawisko. Nad głowami zgromadzonych ukazała się nagle jakby chmura światła, która zaczęła szperać po kątach, potem zakręciła się, zmalała, zgęstniała, wreszcie przybrała postać, przypominającą do złudzenia dużego tribble'a, klapnęła ciężko na stół i zaczęła wydawać dźwięki, nieodparcie przywodzące na myśl płacz małego dziecka.



- Masz diable kaftan. - westchnęła kapitan, wytrzeszczając oczy na dziwne stworzenie - Co to może być? Jędrek, pan tu jest szefem działu naukowego. Panie R'Cer, pan ma największą wiedzę, co to jest?

Jędrzej Karpiel wstał, sięgnął przez stół i wziął stworzenie w ręce. Zapiszczało głośniej, pogłaskał je więc, a wtedy zaczęło pomrukiwać ufnie.

- To zabrzmi kretyńsko - powiedział - Ale to dziecko. To znaczy w sensie... - urwał, nie wiedząc, jak sformułowac myśl.

- W sensie osobnik niedojrzały biologicznie - pomógł mu R'Cer - Rzeczywiście na to wygląda. Sądząc po tym, że najpierw to coś było tworem energetycznym, jest to pewnie istota, zdolna do przechodzenia z formy energetycznej w materialną. Nie jest to takie niezwykłe, gdy weźmie się pod uwagę, że materia jest w istocie formą energii...

- Panie, nie truj pan - przerwał mu główny inżynier - To bydlę uszkodziło replikatory na piątym pokładzie i obwód odzysku w maszynowni. Teraz wiem, skąd te nagłe awarie. Skąd to się wzięło?

- Wszystko wskazuje na to, że wlazło przez ścianę. Co to dla niego przeniknąć osłony - Arek odebrał Karpielowi stworzenie i zaczął je głaskać - Lepiej znajdźmy jego mamusię, bo przecież nie będziemy go tu trzymać. Jak się czegoś przestraszy, rozwali nam chałupę.

- A skąd pan wie, że ono ma mamusię? - spytał sarkastycznie kapitan Kirk.

- To proste. Bo zachowuje się jak każde zagubione młode. Z tego wniosek, że dotąd ktoś się nim zajmował.

Kapitan uderzyła otwartą dlonią w stół.

- Panowie R'Cer i Karpiel do skanerów. Wprowadźcie parametry tego czegoś i szukajcie podobnego tworu. Arek ma rację, lepiej znajdźmy jego mamę i oddajmy jej młode, bo jak to ona nas znajdzie, możemy mieć grube nieprzyjemności.

- Hihi, jakie to słodkie - zachichotała Malwinka, biorąc puchate stworzenie z rąk Arka. Przytuliło się do niej z pełnym zaufaniem i zaczęło mruczeć.

- A co z naradą, pani kapitan? - chciał wiedzieć Jurgen.

- A do cholery z naradą. Możemy ją wznowić, gdy znajdziemy coś, co będzie można jakoś wykorzystać. Na razie drepczemy w miejscu.

Wieść o znalezieniu dziwacznej istoty rozeszła się po Hermaszu lotem błyskawicy. W niektórych sekcjach przybrała formę plotki typu "Marsjanie atakują", w innych znowu zainspirowała ludzi do marzeń o wszechświatowej sławie odkrywców nowych form życia. Dział naukowy chciał natychmiast zbadać dziwną istotę, ale Malwinka i Arek sprzeciwili się temu energicznie, dobrowolnie przyjąwszy na siebie rolę "rodziców chrzestnych" czy też raczej "prawnych opiekunów" futrzanej kulki. Kulka zresztą wciąż zmieniała wymiary, kształt, a nawet barwę, chwilami kopała niechcący prądem, choć widać było, że stara się zachowywać poprawnie. Bez wątpienia była stworzeniem nastawionym przyjacielsko i raczej łagodnym.

- Oby jego mama też taka była. - westchnął Karpiel, analizując skany okolicy.

- Równie dobrze może to być ojciec albo po prostu protoplasta - pouczył go R'Cer - Nie wszystkie stworzenia są podzielone na płcie. Pani kapitan, mam coś.

Na jednym ze skanerów ukazały się parametry, niemal identyczne z parametrami ich podopiecznego. Kapitan przypadła do ekranu, sprawdzając wszystko sama i rozjaśniła się widząc, że w stosunkowo niewielkiej odległości rzeczywiście znajduje się twór, mogący być dorosłym osobnikiem tego gatunku, co ich gość.

- Mam sugestię , pani kapitan - odezwał się R'Cer - Chciałbym spróbować nawiązać telepatyczny kontakt z tą istotą. Może nas wziąć za porywaczy jej dziecka, a wystarczy spojrzeć na skan, by zorientować się, że jest bardzo silna. Różnica potencjałów na końcach tej chmury jest rzędu 6 milionów woltów.

- Niech pan próbuje. - przyzwoliła kapitan. Wolkanin usiadł w fotelu przed konsolą łączności i skoncentrował się maksymalnie, kładąc dłonie na przyrządach. Przez chwilę nie było widać efektu. Pulsująca bladym światłem chmura miotała się po okolicy, w samej rzeczy przypominając zaniepokojoną samicę, poszukującą swego potomstwa. W pewnym momencie zatrzymała się, okręciła wkoło i ruszyła w stronę Hermasza. Zahamowała ledwie kilka kilometrów od dzioba statku. R'Cer, blady jak śmierć, nie poruszył sie nawet, ale na jego skroniach wystąpiły zielonkawe żyłki, a usta zbielały. Po chwili stworzenie na rękach Malwinki zaczęło wiercić się i popiskiwać, a potem wyrwało się dziewczynie, podskoczyło i rozprzestrzeniło w chmurę - mniejszą kopię tej na ekranie. Następnie ruszyło w stronę najbliższej ściany i przeniknęło przez nią. Wkrótce zgromadzeni na mostku ludzie zobaczyli, jak podpływa do większej chmury, zmieniając przy tym kolor i intensywność świetlnej pulsacji, podobnie jak ona. Oba twory splotły się ze sobą, tworząc niezwykłe widowisko, jakie trudno nie tylko zobaczyć, ale i opisać. To było niewypowiedzianie piękne.

- Pani kapitan, ona mówi, że chce nam pomóc - odezwał sie po dłuższej chwili R'Cer, głosem jakby z wielkiej oddali - Jest nam wdzięczna, że oddaliśmy jej dziecko. Pokaże nam drogę do miejsca, z którego tu przybyliśmy.

- Ale to znaczy, że pan będzie musiał pozostawać z nią w kontakcie jeszcze czas jakiś. To może pana śmiertelnie przeciążyć. - ostrzegł go Spock.

- To logiczny wybór - odpowiedział mu R'Cer tym samym, odległym głosem - Pani kapitan, proszę dać rozkaz uruchomienia napędu warp z największą prędkością, jaka da się z niego wycisnąć. Ta istota nas poprowadzi.

- Panie Michałow, make it so. - poleciła kapitan. Główny inżynier kiwnął głową. i ruszył z kopyta do maszynowni, podczas gdy Lilianna, z trudem hamując podniecenie, zawołała swego ordynansa - Jasiu, przeleć się po statku i zapowiedz wszystkim, by przygotowali się do lotu zwiększonym ciągiem. Wracamy do domu.

- Łomatkoboskoludźmirsko... - jęknął z radością Jasiek i zniknął za drzwiami. Kapitan usiadła w swym fotelu i powiedziała:

- Panie Czerep, panie Majcher, trzymajcie kurs na tę istotę. Najwyższa dopuszczalna prędrość. Engage.



Nikt nie podejrzewał, że po tym, co Hermasz przeszedł, uda się utrzymywać stałą prędkość warp 5, nawet trochę więcej, przez cztery dni bez przerwy, ale okazało się, że statek przeszedł gładko przez tę próbę. Czwartego dnia Krzysztof Majcher i chorąży Milcz wspólnie wydali okrzyk radości, gdyż nagle na ekranie zobaczyli znaną konfigurację - Hermasz wrócił w skartografowane rejony, co bez pomocy tajemniczej istoty nigdy by się pewnie nie udało.

- Ona mówi, że tu się z nami pożegna - powiedział R'Cer martwym głosem - Musi wracać do swego domostwa.

- Niech pan przekaże, że jesteśmy wdzięczni! - zawołała kapitan Zakrzewska, podskakując z uciechy na swym fotelu.

- Tak, oczywiście...

- Czy pan się dobrze czuje? - spytał z troską Spock, pomagając R'Cerowi wstać ze stanowiska łączności, przy którym spędził cztery doby. Wolkanin nie odpowiedział. Wstał, zaciskając palce na pomocnym ramieniu Spocka, przeszedł chwiejnie kilka kroków, po czym osunął się na podłogę. Był śmiertelnie wyczerpany.

=/= Ekipa medyczna na mostek! - wrzasnęła kapitan do interkomu, który w ciągu tego czasu naprawiono i na razie działał.

Sanitariusze zjawili się błyskawicznie. Zabierając nieprzytomnego R'Cera dowiedzieli się, że Hermasz "wrócił do domu" i, co było do przewidzenia, w tempie nieomal magicznym dowiedział się o tym cały statek. Skutkiem tego, gdy kapitan Kirk i Spock opuścili mostek, na korytarzu powitała ich dobiegające zewsząd radosne toasty i chóralna pieśń:

Powrócimy wierni!

My, Czterej Pancerni!

Rudy i nasz pies...

- Czy pan coś z tego rozumie? - spytał Spock swego kapitana.

- Ani w ząb - odpowiedział mu Kirk - Ale widocznie tak ma być.



B.

Tymczasem na mostku nawigatorzy pracowali jak szaleni, wyliczając trasę, zaś Malwinka Kręcik siadła do konsoli łączności i poprawiała parametry, całkowicie rozstrojone przez łączność z energetyczną istotą.

- Kapitanko, w porządku - zameldowała wreszcie - Możemy się łączyć.

- Spróbuj wywołać Enterprise, złotko - poleciła jej Lilianna - Pewnie odchodzą tam od zmysłów, opłakując swego dowódcę i Pierwszego.

Malwinka skinęła nieregulaminowo głową i zajęła się wywoływaniem. Najpierw zgłosił się jakiś transportowiec, potem stacja promów, aż wreszcie, ku uldze wszystkich na mostku, dziewczyna wychwyciła daleki sygnał Enterprise. Słychać było słabo, obrazu wogóle nie dało się uzyskać, ale łączność została nawiązana, co by nie mówić. Co prawda trzaski utrudniały nieco porozumienie, ale po krótkiej wymianie zdań Malwince udało się przekonać porucznik Uhurę, że to nie głupie kawały, a naprawdę rozmawia z łącznościowcem Hermasza.

- Enterprise mówi, żebyśmy lecieli kursem 3.12 na 4.59 - powiedziała, zwracając sie do Lilianny - Spotkamy ich za jakiś tydzień, jeśli będziemy utrzymywać stałą warp 3.

- No to będziemy utrzymywać - zdecydowała kapitan - Co jeszcze?

- Pytają, co z ich kapitanem.

- Przekaż im, że obaj nasi goście mają się świetnie, nic brakuje im żadnej części ciała. Oddamy im ich za pokwitowaniem, jak się tylko spotkamy.

Powiedziawszy to Lilianna nagle spoważniała i połączyła się z ambulatorium.

=/= Doktorze M'Benga, co z panem R'Cerem?

=/= Pani kapitan... - doktor M'Benga wyraźnie się zawahał - Nie wiem, czy on wyjdzie z tego z życiem. Doprawdy za nic nie mogę ręczyć

Oczy Lilianny mimo woli napełniły się łzami. Polubiła R'Cera i to bardziej, niż skłonna była się do tego przyznać.

=/= Boże, niech pan tego nie mówi... - szepnęła przez ściśnięte gardło..

=/= Przykro mi, pani kapitan.

=/= Aż tak wyczerpał go kotakt z tą istotą?

=/= Nie, pani kapitan, tamto to głupstwo... ale doktor T'Shan właśnie zrobiła sobie test ciążowy... i wolę nie powtarzać tego, co powiedziała.


Ledwie Hermasz opuścił strefę, do której wyekspediowała go klingońska torpeda, doktor T'Shan jakby obudziła sie z długiego snu. Był to sen bardzo przyjemny, pełen nieskrępowanych uczuć, ale jednak tylko sen. Obecnie czuła jedynie niejakie zawstydzenie tym, że dała się tak ponieść zmysłom i zdziwienie, że również R'Cer pozwolił się im aż tak opanować. To było takie... niewolkańskie. Widocznie komandor miał rację, gdy mówił, że miejsce, do którego ich rzuciło, wywiera na nich destrukcyjny wpływ. Wpływ minął, gdy przekroczyli granicę znanego im świata, prowadzeni przez energetytczną istotę, jednak skutku wylewu uczuć nie można było już cofnąć.

- No świetnie, cudownie, jeszcze tylko dziecka nam tu potrzeba - westchnęła kapitan Zakrzewska, gdy przetrawiła jakoś otrzymaną od M'Bengi informację - Jak on się będzie darł po calych nocach, to my tu powariujemy. Niby to polski statek, a na pokładzie Niemcy, Rosjanie, Cyganie, Wolkanie, Andorianie i diabli wiedzą, kto tam jeszcze. Niby jednostka wojskowa, a tylko patrzeć, jak żłobek trzeba tu będzie otworzyć. Wstyd, lekarka, a nie wie, jak zapobiec takim wpadkom.

- Teraz za późno, by się tym martwić - zauważył wcale rozsądnie Jurgen - Jeśli panna T'Shan zdecyduje się urodzić, my będziemy musieli ją wspierać.

- Jakoś nie potrzebowała naszego wsparcia, by zajść.

- Frau Hauptmann, Ich sagen...

- Aber w morden schlagen - przerwała mu kapitan - Wiem doskonale, co pan powiedział i co ma pan na myśli. No przecież nie każę jej udusić szczędłaka poduszką! Urodzi, to urodzi, trudno. Wszyscy będziemy rodzicami chrzestnymi tego spiczastouchego bachora i kto go nazwie bękartem, będzie miał doczynienia z nami wszystkimi. Ze mną pierwszą.

- A jeśli T'Shan zdecyduje się usunąć ciążę? - spytał Arek.

- To też będzie jej wybór i to też uszanujemy.

- Za pozwoleniem, ale już widzę, jak ojciec Maślak to szanuje. Nie mówiąc o tym, co powie, gdy dojdzie do niego wieść o pozamałżeńskim dziecku, sztuczne poronienie na pewno nie wchodzi u niego w grę. Gotów ekskomunikować biedną T'Shan. - powiedziała Malwinka od swej konsoli.

- Myślisz, że to jej zrobi jakąś różnicę? Przecież ona nie wyznaje żadnej z ziemskich religii. - zauważył Arek.

- No nie wyznaje, ale zawsze to nic przyjemnego...

- Ciekawe, co na to powie R'Cer... Co z nim? - spytała głośno kapitan, widząc swego ordynansa, który własnie wszedł na mostek.

- A lezi, bidocek, padom wóm, biały kiej chustka do nosa - odparł Jasiek - Cy to prowda, co ón dziecioka zmaństrowoł?

- Prowda, prowda. - westchnęła kapitan - Teraz to tu dopiero będzie chiński taniec.

Podczas gdy na mostku trwała ta chyba niezbyt normalna debata, profesor Tekowski klął nad sprawą klingońskiej torpedy a Jędrek Karpiel i Karol Michałow, rozpromienieni, dorzucali w maszynowni świeżego zacieru do bimbrowni (czymś trzeba było uczcić powrót), T'Shan siedziała przy łóżku R'Cera. Komandor był nieprzytomny, gdyż trwające cztery doby mind meld spowodowało poważne szkody w jego systemie nerwowym i czysto fizyczne wyczerpanie. Mimo że obecnie lekarce nie zależało już na R'Cerze, martwiła się o niego tak samo, jak o każdego pacjenta. Poza tym...

- Musi przeżyć, choćby tylko po to, żeby usłyszeć, co mam mu do powiedzenia. - wyjaśniła Kubie Żmijewskiemu.

- Słusznie. Zeklnij dziecioroba, niech sobie nie myśli. - zgodził się z nią kolega.

Na razie jednak miłą chwilę "sklęcia" trzeba było odłożyć, bo R'Cer spoczywał na biołóżku, blady jak ściana, a wskaźniki na tablicy wyników pulsowały leniwie na najniższym dopuszczalnym poziomie. Mimo całej złości T'Shan martwiła się tym ogromnie, póki do ambulatorium nie zajrzał Mr Spock i nie wyjaśnił jej, że Wolkanin wprowadził się po prostu w samoleczący trans.

- To dobrze - powiedziała z ulgą - Musi przeżyć, żebym mogła go zabić.

Tymczasem Hermasz leciał na spotkanie Enterprise, a kapitan Kirk i Mr Spock kończyli uzupełnianie swego raportu dla dowództwa Gwiezdnej Floty. Wynikało z niego, że co prawda kapitan Zakrzewska jest kompletnie nieodpowiedzialna, statek poskładany byle jak, a załoga spod ciemnej gwiazdy, ale razem stanowią nierozerwalną całość i mogą skutecznie działać. Jednocześnie ustosunkowali się do klingońskich oskarżeń, rozprawiając się z nimi doszczętnie i miażdżąco.

- Chociaż - jak powiedział kapitan Kirk - Nad wyraz chętnie zobaczybym tę kapitan przed sądem wojskowym, a jej załogę na Rura Penthe.

- To nielogiczne. - stwierdził Spock chłodno - I niegodne do tego.

- Tak - westchnął Kirk, opierając policzek na dłoni - Ale tak bardzo ludzkie.

- Zdaje się, że to własnie powiedziałem, kapitanie...



Spotkanie z USS Enterprise nastąpiło nieomal dokładnie w wyznaczonym przez tymczasowego dowódcę jednostki, Mongomery'ego Scotta, miejscu. Drobne odchylenie wynikło z tego, że, jak oświadczył komputer Hermasza "coś mu się pokićkało". Na szczęście tego czegoś nie było za wiele i statkom udało się skoordynować współrzędne bez szczególnego kłopotu. Otrzymawszy tę wiadomość kapitan Kirk i Mr Spock z gigantyczną ulgą pospieszyli do hali transportu, gdzie ziewający jak zwykle Lalewicz ustawiał sennie koordynaty transportu.

- O, panowie już są - powitała ich wesoło kapitan Zakrzewska - To i fajnie. Lalunia zaraz was prześle z powrotem na waszą sławną jednostkę, a my poszorujemy sobie dalej, bo mamy już spore opóźnienie w harmonogramie i powinniśmy nadrobić stracony czas.

- Chwalebna solidność. - bąknął kapitan K.

- Diabła tam solidność. Po prostu nie mamy innego wyjścia, jak trzymać się wcześniejszych ustaleń. Co jeszcze moglibyśmy zrobić, zdezerterować?

- Odradzałbym takie rozwiązanie. - powiedział Mr Spock z powagą.

- Dziwiłabym się, gdybyś je doradzał. No to już, grzecznie na platforemkę i jazda, panie gwiazda, wiśta wio. Hasta la vista i co złego, to nie my,

Kapitan Kirk skrzywił się boleśnie i wytrząsnął z tękawa wielkiego ptasznika.

- Wiedziałem, że coś mnie łaskocze - powiedział - Czyje to?

- O ile mnie oko nie myli, to Czikita Kazika Piskorza - stwierdził Lalewicz, podnosząc z podłogi ośmionogiego potworka i grożąc mu palcem - Oddam po służbie. Inne pająki siedzą spokojnie w terrariach, a z tej panny taki Jasio Wędrowniczek...

Posadził sobie Czikitę na ramieniu, gdzie przywarła, bardzo zadowolona z ciepłego i bezpiecznego miejsca przy ludzkiej - co prawda niezbyt czystej - szyi.

Do przesyłowni wpadł zziajany ojciec Maślak, cofnął się gwałtownie na widok Czikity i rąbnął plecami w drzwi.

- Wielebny się nie boi, ona jest łagodna. - powiedział życzliwie Lalewicz. Ksiądz skrzywił się i obszedł go szerokim łukiem.

- Nie boję się. - powiedział.

- To czemu wielebny ma taką kwaśniewską minę?

- Nie podaję twych słów w wątpliwość, synu, ale wolę nie sprawdzać. Jasne? Nie ufam czemuś, co ma tyle łap .

- Pająk mógłby powiedzieć, że trudno zaufać kalece, któremu brakuje sześciu nóg, ale zostawmy to - powiedziała kapitan Zakrzewska - Czy coś się stało, że ojciec tak tu leciał?

- Nie, chciałem tylko pobłogosławić naszych gości na drogę.

- Co takiego? Po co? - zdziwił się Spock.

- Żeby was złe nie pomieszało podczas przesyłu. - mruknął Lalewicz z rozbawieniem.

- Lalunia, sprawdź pan lepiej koordynaty. Ksiądz niech robi swoje, a pan swoje.

Spock popatrzył na Liliannę, a potem zdecydował się podejść. Był wyraźnie zakłopotany i niepewny siebie.

- Chciałem powiedzieć, że... - zaczął.

- Nigdy cię nie zapomnę, to wiele dla mnie znaczyło, będę o tobie myślał i tym podobne dyrdymały - przerwała mu wesoło kapitan - Nawet nie zliczyłbyś, ile razy w życiu słyszałam ten tekst. Nie, nie, mój piękny spiczastouszku, po prostu pożegnajmy się jak przyjaciele.

Wspięła się na palce i pocałowała Spocka w policzek. Kirk patrzył na to z dyskretnym rozbawieniem, ksiądz Tadeusz z jawnym zgorszeniem, a sam pierwszy oficer Enterprise miał w tym momencie taką minę, jakby połykał żabę.

- Koniec części oficjalnej. Prosimy do transportu! - zawołał wesoło Lalewicz.

Goście weszli na platformę.

- Czy wy dwoje...? - spytał kapitan Kirk, nie mogąc się powstrzymać.

- Bez komentarza. - uciął sucho Spock, zakładając swoim obyczajem rtęce za plecy. Po chwili promień dematerializacyjny zmienił ich obu w dwie chmury wirujących molekuł.

- Zastanawiam się czasem, czy taki sposób podróżowania nie jest w jakiś sposób sprzeczny z Biblią. - rzekł w zadumie ojciec Maślak.

- Gdzie napisano: nie korzystaj z transportera molekularnego? - zdziwił się Lalewicz.

- Nie napisano też : nie wkładaj ręki do maszynki do mielenia, a jednak nie należy tego robić - odbił piłeczkę ksiądz.

Ponieważ tego typu dysputa religijna mogłaby potrwać, kapitan Zakrzewska uznała za stosowne zrejterować i wrócić na mostek, gdzie Malwinka Kręcik wesoło rozmawiała z Uhurą, chorąży Milcz przekomarzał się z Sulu, a pierwszy i drugi oficer grali w karty na konsoli naukowej. Na widok swej kapitan speszyli się tak, że zrzucili całą talię na podłogę, a kilka kart poleciało az pod nogi Lilianny. Kapitan schyliła się, podniosła jedną z nich i obejrzała.

- As kier - powiedziała, sadowiąc się w foteludowodzenia - Ani chybi spotkam chłopaka od serca. No dobra, moi państwo, kończymy plotki i wracamy na kurs.

Wszyscy rzucili się do swych stanowisk. Przedni ekran zamigotał i po chwili wyświetlił się na nim napis "Wysokiej próżni". Potem napis zgasł, a zamiast niego pojawił się obraz odlatującego Enterprise.

- Krzyżyk na drogę - mruknął Krzysztof Czerep.

- Do widzenia, ślepa Gienia, kup se trąbkę do... - dorzucił chorąży Milcz.

- Dobra, dobra,dobra- powstrzyma la go kapitan - No to naprzód, moi drodzy. Warp 3.


- I mówi pan, że jakoś tam wszystko idzie? - spytał wyraźnie zawiedziony admirał Cormack.

- Dają sobie radę. Myślę, że mimo wszystkich obiekcji można zaufać tej załodze, choć śledztwo w sprawie tej tajemniczej broni Klingonów, która wyekspediowała ich statek gdzieś do diabła, chyba ich przerośnie. - odpowiedział kapitan Kirk, nie wdając się przy tym we własne wątpliwości. Następnie przedłożył nagranie swej rozmowy z R'Cerem, z Sibokiem i kilkoma załogantami, oraz szczegółowe sprawozdanie z tygodni, spędzonych na Hermaszu, które jemu samemu wydawały się teraz snem wariata.

Pomyślny raport powinien cieszyć admirała, ale wcale tak nie było. Brak podstaw do odwołania załogi Hermasza z misji był mu bardzo nie na rękę, jednak nie mógł na razie nic z tym zrobić. Po tym raporcie Hermasz oficjalnie stał się częścią Gwiezdnej Floty, a on będzie musiał męczyć się z jego niezdyscyplinowaną załogą i wariatką, odgrywającą rolę kapitana.

Tymczasem Hermasz leciał w stronę fenomenu, określanego jako Murasaki 400. Według rozkazu miał zbadać, co to w ogóle jest, ale póki co załoga kończyła remont statku i bieżące naprawy uszkodzonego sprzętu. Zdziwienie admirała, że dają sobie jakoś z tym radę, nie było im wiadome i na pewno by ich uraziło. Nie od dziś wiadomo, że Polak zawsze da sobie radę, żeby tam nawet nie wiem co.

Życie na pokładzie toczyło się własnym trybem, jak to kółko graniaste, według określenia pierwszego oficera Arka. Małżeństwo Podgumowanych regularnie co parę dni budziło wszystkich sąsiadów małżeńską sprzeczką, przechodzącą w rękoczyny, doktor T'Shan nie odzywała się do R'Cera i dostawała ataku histerii, gdy zwróciło się jej uwagę w jakiejkolwiek sprawie (bardzo źle znosiła początek ciąży). Doktor Żmijewski zakochał się w laborantce z działu hydroponiki i kompletnie stracił głowę. Profesor Dinosław Trekowski rozpoczął nowy projekt badawczy, nikomu nie powiedział, co to jest, ale wielkim głosem domagał się przydzielenia mu dwóch asystentów. Kółko teatralne, założone przez siostrę Ofelię, robiło próby w wolnych chwilach i obiecywało wystawienie jakiejś sztuki "wkrótce". Ksiądz Tadeusz kręcił nosem na ten pomysł, sam wolałby raczej chór kościelny, ale bał się sprzeciwiać siostrze, która coraz bardziej dominowała w "rządzie dusz" na statku. Inżynier Michałow i Malwinka Kręcik próbowali się jakoś dogadać, co nie było łatwo, bo ilekroć umówili się na randkę, działo się coś, co albo przeszkadzało im się spotkać, albo psuło randkę na amen. Podejrzewali, że ktoś celowo im przeszkadza, ale jak na razie nie mogli wyśledzić, kto.

Jeśli zaś chodzi o kapitan Zakrzewską, to jak zawsze starała się utrzymać swą pozycję "dominującej samicy na pokładzie", w czym bardzo jej pomagała stała obecność Jaśka Gąsienicy za plecami. Młody góral bardzo poważnie podchodził do swych obowiązków ordynansa, czyli pomagiera i goryla w jednym, czyli że na ogół moąna było zaobserwować swoisty orszak: przodem szła kapitan Zakrzewska, za nią Jasiek z fretką na ramieniu, a na końcu człapał Misiek, który już na dobre uznał Jaśka za swego zastępczego pana. Żeby nie było problemu podczas ewentualnej inspekcji, Lilianna wpisała Miśka na listę załogantów jako "młodszego jungę" Michaiła Kudłaczowa, z przydziałem do ochrony, jako śledczy. Mimo to Misiek nie przesiadywał w pomieszczeniach ochrony, a z własnej woli służył Jaśkowi jako dodatkowe wsparcie. Wśród załogi utrwaliło się powiedzenie :

- O, idzie kapitan i jej majtki.

Po raz pierwszy zostało ono użyte przez inżyniera Michałowa i zdobyło sobie błyskawiczną popularność w całej załodze. Oprócz wymyślania zabawnych powiedzonek Michał starał sie sporządzić przynajmniej ogólny, orientacyjny szkic techniczny dziwnej torpedy, ale na razie godziny, spędzane w pracowni Trekowskiego, dawały okrągłe zero. Nie było wiadomo ani czego właściwie Klingoni użyli, ani skąd to mieli.

Utrzymanie porządku w takiej załodze jak ta nie było łatwe, ale Lilianna dawała sobie jakoś radę. Ponieważ profesor Trekowski nie dawał jej spokoju, przydzieliła mu Siboka i Józka Stelmacha z maszynowni, tego ostatniego za karę. Ponieważ Podgumowani dali się już we znaki całemu pokładowi, przydzieliła im kwaterę w jednej z ładowni, z dala od reszty załogi. A że ojciec Maślak bez przerwy narzekał na brak moralności wśród załogantów, wydała oficjalny okólnik, zobowiązujący wszystkich do wykonywania czynów nagannych moralnie jedynie w godzinach ciszy nocnej, kiedy to, jak wiedziała, ksiądz Tadeusz śpi snem sprawiedliwego wśród narodów świata. W ten sposób, jak stwierdziła, "wilk będzie syty i dziewica ocalona".




W natłoku różnych spraw nikt nie zauważył, że zastępca głównego inżyniera często mówi do siebie, a może raczej nikogo to nie obchodziło. Mówi do siebie? To niech mówi, na zdrowie. Widocznie lubi pogadać z kimś inteligentnym. Tymczasem Grzesiek przeżywał niemiłą sielankę ze swym "lokatorem", który coraz bardziej się usamodzielniał i do wszystkiego lubił wtrącić swoje trzy grosze. Najgorsze było to, że rzeczywiście zakochał sie w Malwince Kręcik i nieraz bywało tak, że Grzesiek szedł gdzieś, zamyślił się na chwilę i nagle okazywało się, ze bezwiednie kieruje swe kroki w stronę mostka lub kwatery Malwinki.

- Co ty sobie wyobrażasz, Sytar? - złościł się - Nie możesz przejmować kontroli nad moim ciałem, kiedy ci się żywnie podoba!

- To umówmy się, kiedy mogę. - proponował Sytar, z góry zresztą wiedząc, że Grzesiek na coś takiego nie pójdzie.

Wolkanin też nie czuł się komfortowo jako "dziki lokator" w umyśle człowieka, i to człowieka, uprzedzonego do Wolkan. Jednak obydwoje nie mieli wyboru, musieli dzielić jedno ciało i jakoś się znosić. Tymczasem na przeszkodzie ich wątłemu porozumieniu stanęła Malwinka Kręcik - zresztą bezwiednie. Pięknej porucznik nawet do głowy nie przyszło, że nie tylko główny inżynier wypatruje za nią oczy, poza tym nawet o Michałowie nie myślała inaczej jak w kategoriach kumplostwa. Jako jeden z filarów amatorskiego zespołu teatralnego, założonego przez siostrę Ofelię, każdą wolną od służby chwilę spędzała na próbach do sztuki, którą kółko miało wystawić po Wielkanocy. A ta była tuż tuż.

- Czy naprawdę tak wielkiego święta nie można uczcić inaczej, jak jakimiś pogańskimi tekstami? - oburzył się ojciec Maslak, gdy pewnego dnia zaplątał sie na próbę i usłyszał Malwinkę recytującą z przejęciem:

- Lisie kochany, lisku, liseczku

Gdzie jest Ciemnogród? Gdzie to miasteczko?

"Panie - lis powie - w tym jest coś z szykan!

Może pan myśli, że to Watykan?"

Przebrany za lisa Arek wytrzeszczył na księdza oczy.

- To przecież klasyka, Gałczyński. - powiedział.

- To juz nie można było wybrać czegoś lepszego?

- Mieliśmy do wyboru jeszcze "Balladę o trzech wesołych aniołach" albo sztukę "Gdyby Adam był Polakiem" - wtrącił się Matias von Braun, który dobrowolnie przyjął na siebie rolę inspicjenta -Niech mi ojciec wierzy, nie byłoby lepiej.

- Masz jakąś sprawę, Tadek, czy przyszedłeś poprzeszkadzać? - spytała surowo siostra Ofelia.

Ojciec Maślak najeżył się.

- Chciałem ci tylko przypomnieć, Ofe, że Wielkanoc za pasem, a ty jeszcze nie zrobiłaś harmonogramu spowiedzi. - rzekł z godnością. Źle jednak trafił, bo siostra sufrażystka tylko wzruszyła ramionami.

- Ty z twoją biurokracją... Kto będzie chciał spowiedzi, to sam przyjdzie.

- Tak nie można! Jesteśmy odpowiedzialni za ich dusze!

- W kajdanach nam ich nie sprowadzą. Wywiesiłam na drzwiach swej kwatery godziny przyjęć, kto chce, ten i przyjdzie. Ja szanuję wolność wyboru. Tobie radzę to samo, bo jak na razie, to tylko chodzisz i marudzisz, a każdy ucieka od ciebie jak od zarazy.

- Nieprawda!

- Prawda! Jesteś nadęty, ograniczony, zacofany, pompatyczny i głupi.

- Nieprawda! - zapiał z oburzeniem ojciec Tadeusz - Powierzono mi przecież ten statek w dowód zaufania!

- W jaki dowód zaufania? Skorzystano z okazji, by pozbyć się ciebie z kraju, bo tak mąciłeś, że nie szło wytrzymać - odparowała zakonnica, poprawiając nerwowym ruchem ręki kornet, skutkiem czego przekrzywił się on "na bakier" - Do wszystkiego się wtrącałeś, wszędzie chciałeś mieć ostatnie słowo, o byle co robiłeś piekło w środkach masowego ogłupiania... to jak pojawiła się możliwość, wysłano cię, byle dalej. Mnie oczu nie zamydlisz.

- To brak szacunku! Podważasz mój autorytet w oczach załogi! Ja złożę raport!

- A poskarż się nawet mamusi, tylko nie przeszkadzaj mi w mojej robocie, bo nie ręczę za siebie. Patrzcie go, jaki cwany... wg reguły powinieneś odmawiać modlitwy o północy i wstawać na jutrznię, a ile razy to zrobiłeś od początku rejsu? Policzyłam, dwa razy. Jak się chce szacunku, to trzeba na niego zasłużyć.

- Jesteś bezczelna! Dać kurze grzędę, to wyrwie ci całą rękę, tak?!

Podniesione głosy obojga duszpasterzy zwabiły wreszcie do biblioteki, gdzie odbywały się próby, R'Cera i Jurgena. Obaj bezskutecznie usiłowali uspokoić kłótników, ale zyskali tylko tyle, że zagrożono im natychmiastową ekskomuniką. Szczególnie R'Cera mało to zmartwiło, zwłaszcza, że nie miał pojęcia, co to słowo oznacza w praktyce.... zrozumiał jednak, ze awantura osiągnęła punkt, w którym należało ją przerwać i wezwał ochronę. Tu jednak czekała go niespodzianka, gdyż ochrona odmówiła interwencji, tłumacząc, że nie będzie się narażać Watykanowi, prześladując duchowieństwo. Kompletnie tym wszystkim załamany udał się do kapitan Zakrzewskiej po dalsze instrukcje.

 

Lilianna jadła akurat obiad. Misiek trzymał ogromny łeb na jej kolanach, żebrząc ciepłym spojrzeniem o kulinarne dowody sympatii. Przy stoliku obok trzech laborantów z działu naukowego omawiało jakiś eksperyment, używając pulpetów z makaronem jako symbolicznych obiektów demonstracji, a Malwinka Kręcik i Inga Lausch usiłowały w kącie zaprogramować replikator deserów na sernik z wiórkami kokosowymi. To, co na razie im wychodziło, przypominało raczej owsiankę w sosie waniliowym.

- Czy mogę zabrać pani trochę czasu? - spytał R'Cer, podchodząc do stolika pani kapitan.

- Siadaj pan - Lilianna wskazała mu miejsce naprzeciwko siebie, nie przerywając sobie pracowitego żucia - Zje pan coś? Matias zajęty, ale zostawił w automatach całkiem niezły zestaw.

- Dziękuję, już jadłem. Pani kapitan, chciałbym spytać, czy jest rzeczą normalną, by ochrona odmówiła interwencji, gdy dwoje członków załogi skacze sobie do oczu?

- A co? Podgumowani znowu się pokłócili? Bądź pan wyrozumiały, są małżeństwem, toć raz na tydzień muszą się chyba trochę pobić.

R'Cer wstrząsnął się nieznacznie, usłyszawszy taką herezję, ale postanowił nie zgłębiać tematu i przeszedł do rzeczy:

- Chodzi o to, ze wasi kapłani wdali się w bardzo głośny spór, a ochrona odmówiła interwencji.

- Ach, takie buty - kapitan odłożyła widelec i uśmiechnęła się pobłażliwie - Panie komandorze, nie może pan wymagać za wiele. Duchowieństwo jest niejako poza nasza jurysdykcją, podlega wyłącznie Watykanowi.

- Przecież to idiotyczne!

- Oczywiście, że tak, ale co z tego? Zresztą oni na pewno się nie pobiją, więc jeśli będą się kłócić, to niech się kłócą na zdrowie.

- Tak, ale jak to wpływa na morale załogi?

- A nijak. Załoga traktuje to pewnie jak kabaret za darmo. Niech się pan zajmie własnymi sprawami i nie przejmuje rolą, i tak pana...

Oczy R'Cera zaokrągliły się nieco, bo choć przywykł do swobodnego sposobu wyrażania się pani kapitan, wciąż zaskakiwały go jej powiedzonka. Nie znajdując słów repliki odmeldował się pospiesznie i wyszedł z mesy. Ostatnio miał wrażenie, że przydział na ten statek to najgorsza rzecz, jaka spotkała go w życiu. Po drodze zajrzał do ambulatorium, sam nie wiedział, czemu przyszło mu do głowy, by skręcić w tę stronę. Doktor T'Shan siedziała przy biurku, blada jak ściana. Widać było, że miała mdłości i czuła się bardzo źle.

- Czy mógłbym coś dla pani zrobić?- spytał niepewnie. T'Shan tylko mruknęła coś niezrozumiale, podszedł więc i pochylił się nad nią z niepokojem.

- Jestem okropnie nieszczęśliwa. - jęknęła lekarka i rozpłakała się. R'Cer objął ją niezgrabnie, nieprzyzwyczajony do pocieszania kobiet w ciąży - jego żona miała zupełnie inne usposobienie i zawsze zachowywała się jak góra lodowa, nawet będąc w odmiennym stanie. Może dlatego czuł taki pociąg do T'Shan - była tak bardzo odmienna, choć przecież także Wolkanka.

- Nie martw się - szepnął - Wszystko będzie dobrze. Zadbamy o nasze dziecko wspólnie. Nie zostaniesz sama.

- Sraty taty - odezwał się z kąta za parawanem głos Lolity Niemogę - Każdy facet tak mówi, a jak przyjdzie co do czego, to dudy w miech i tyle go widać. Chłopa nie wolno serio brać. Podstępem najpierw skusi, a potem od mamusi na koniec świata zdąży zwiać.

R'Cer drgnął, spłoszony. Nie miał pojęcia, że w ambulatorium jest ktoś jeszcze poza nim i T'Shan, a jeszcze w dodatku czołowa plotkara Hermasza, dla której nie było nic świętego.

- Pani doktor źle się poczuła, chciałem ją tylko uspokoić. - zaczął się usprawiedliwiać. Lolita wyszła zza parawanu z hiposprayem, pełnym specyfiku łagodzącego dolegliwości ciążowe. Wyglądała, jakby trafiła na pokład prosto z żurnala kosmicznej mody, a na jej wygląd złożyła się wspólna praca projektanta odzieży, kosmetyczki, wizażysty i fryzjera. Nikt nie wiedział, jak ona to robi, ale zawsze tak wyglądała.

- Chce ją pan pocieszyć w jedyny znany panu sposób, prawda? - spytała ironicznie - Wy, Wolkanie, jesteście takie hipokryty. Czemu pan raz do licha nie przyznają, że kocha pan naszą doktor?






C.

R'Cer zesztywniał, uniósł brwi i przybrał godną, oziębłą minę.

- To byłoby wysoce nielogiczne - powiedział - Jestem Wolkaninem i takie uczucia są mi obce.

- To pam tak mówią - mruknęła Lolita ironicznie i przycisnęła hipospray do ramienia lekarki.

Wolkański komandor zesztywniał jeszcze bardziej.

- Chce pani powiedzieć, że kłamię?

- Raczej, że łże pan jak pies. Gdybym była ślepa na oba oczy, a do tego głupia jak stołowe nogi, to może bym uwierzyła, choć i to nie na pewno.

- To nielogiczne! Po pierwsze, zwierzęta są organicznie niezdolne do kłamstwa, a po drugie... - tu R'Cer zamilkł, bo uświadomił sobie właśnie, że nie wie, co po drugie. Lolita prychnęła wzgardliwie, schowała hipospray i poszła do składziku liczyć zapasy (robiła to od dawna i nijak nie mogła się ich doliczyć, bo doktor Żmijewski nader lekko traktował obowiązek dokładnego wpisywania rozchodu do rejestru).

Gdy zostali sami, R'Cer spojrzał na T'Shan wzrokiem pełnym poczucia winy. Nie chciał, by ona uwierzyła w to, co powiedział, co musiał powiedzieć, bo przecież jedną z naczelnych zasad w kontaktach Wolkan z innymi rasami jest nieujawnianie pewnych spraw.

- To niezupełnie tak - powiedział cicho - Naprawdę bardzo mi na tobie zależy, znacznie bardziej, niż kiedykolwiek sądziłem... niż przypuszczałem, że może mi na kimś zależeć. Cały czas o tobie myślę.

T'Shan podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się przez łzy. Powoli uniosła rękę. R'Cer podniósł swoją i ich palce splotły się w wolkańskim geście miłosnym.

Zostawmy zatem naszych kochanków i zobaczmy, co działo się w innej części statku. A działo się tam coś bardzo ciekawego i niezupełnie zrozumiałego.

Grzesiek Brzęczyszczykiewicz zszedł po służbie z maszynowni i udał się na wypoczynek. Zmęczony był nieludzko. Ostatnio prawie wcale się nie wysypiał, choć miał wrażenie, że śpi jak zabity. Nie miał ochoty ani jeść, ani nawet odzywać się do kogokolwiek. Nikt nie zwracał na to uwagi, bo inżynier nadal wypełniał swe obowiązki i był tak samo nietowarzyski, jak zawsze, a szkoda. Coś się zdecydowanie działo. Grzesiek zszedł zatem ze służby i nawet nie zdejmując butów runął do łóżka. Zdawać by sie mogło, że zasnął jak kamień, jednak po upływie niecałej godziny wstał, opuścił kwaterę i poszedł do zapasowej sterowni. Po niedawnych wydarzeniach nie wszystko doprowadzono tam jeszcze do porządku, toteż obecność Grześka mogłaby nikogo nie zdziwić, gdyby nie to, że inżynier Michałow surowo nakazał, by nikt poza nim nie zajmował się sterownią. Nikt jednak nie zadawał niepotrzebnych pytań, bo też i nikogo tam nie było. Grzesiek stanął przy jednej z konsol, otworzył panel i zaczął manipulować czymś w środku. Po jakimś czasie, zamknął pokrywę, wyszedł i niezauważony przez nikogo wrócił do swej kwatery, gdzie ponownie położył się do łóżka, jakby nigdy nic. Po następnej półgodzinie wstał, ogolił się przed lustrem i poszedł do oranżerii, gdzie zwykle o tej porze Malwinka Kręcik robiła sobie mały relaks pod sztucznym słońcem.

Malwinka zauważyła, bo nie mogła nie zauważyć, ze zastępca głównego inżyniera "kręci się" wokół niej, że bardzo często odwiedza ją podczas tych chwil odpoczynku, ale nie miała nic przeciwko temu. Uznała, że Grzesiek jest miły i dość przystojny, a choć jednocześnie wyczuwała w nim coś tajemniczego, niezrozumiałego, nie przeszkadzało jej to. Gdyby zechciał ją emablować komandor R'Cer, czułaby się pewnie dużo bardziej skrępowana, bo ten Wolkanin budził w niej nie tylko szacunek, ale i nieokreślony lęk, jakby był jakimś nadczłowiekiem, zesłanym nie wiedzieć po co na ten rupieć udający statek...

- A czego tu się bać? - zdziwiła się prostodusznie Inga Lausch, gdy się jej kiedyś zwierzyła - Taki sam facet jak inni. Żre, pije, do latryny uczęszczać musi, a jak złapie katar, to z nosa mu się leje i bez chusteczki ani rusz.

W Indze, skądinąd miłej dziewczynie, nie było ani krzty poezji. Jak mawiano o niej "to chodząca proza życiowa". Nic zatem dziwnego, że nie działał na nią ani autorytet, ani urok osobisty R'Cera, w którym podkochiwało się już coraz więcej załogantek.

- Nie mają po prostu co robić. - stwierdziła lekceważąco Inga, gdy Malwinka jej to przypomniała - A zresztą on i tak łazi za naszą doktor jak nie przymierzając kocur na wiosnę.

Fakt, tak więc komandor, choć bardzo się Malwince podobał, nie wchodził w grę jako ewentualny obiekt podrywu. Co innego Michałow i Grzesiek. Obaj byli przystojni i każdy na swój sposób interesujący. Sama jeszcze nie wiedziała, który podoba sie jej bardziej. Dziwiło ją tylko trochę, czemu Grzesiek sam na sam z nią jest taki miły, a nawet rozmowny, a w innych sytuacjach trudno wydusić z niego choć słówko i ma się wrażenie, że to inny człowiek. Jednak nie suszyła tym sobie głowy.


Na prośbę pani kapitan Krzysztof Majcher zorganizował ćwiczenia dla całej załogi. Osobiście wybrał się do holodeku, dostroił komputerowe symulacje i przygotował odpowiednią broń. Manewry, jak napisał w ogłoszeniu, będą również obejmowały walkę wręcz i rzucanie nożem typu kligat. To ostatnie bardzo załogantów zainteresowało, bo wszyscy w czambuł mieli luki w wykształceniu i nikt nie wiedział, co to takiego "kligat".

- Rodzaj broni ręcznie miotanej,używanej przez mieszkańców planety Capella - wyjaśnił R'Cer zgromadzonym przed wywieszką ludziom - Tak, merytorycznie rzecz biorąc można uznać, że jest to nóż. Na odległość do stu metrów jest to broń równie zabójcza, co fazer, jeśli tylko znajduje się we wprawnych rękach.

- Na litość boską, nie! - wrzasnął Józek Podgumowany - Jeśli nauczy pan Teklę, jak się tym rzuca, to od razu możecie szykować dla mnie pochówek pierwszej klasy! Ośmiu żałobników, srebrne latarnie, flaga...

- Czego to się zachciewa - obruszyła się Maura Gwizdak, szef ochrony - Druga klasa ci nie starczy? Czterech ludzi mogę oddelegować, reszta będzie mi potrzebna.

- Albo klasa trzecia, to źle? - poparł ją Michałow - Dwóch żałobników cię udźwignie bez problemu, boś mikry, a dla nieboszczyka skrzynia z dykty równie dobra, co mahoniowa trumna.

- Bez łaski, mogę iść piechotą. - naburmuszył się technik.

- Wiesz, Józek, najmniej kłopotu by było, jakby cię co zeżarło. - stwierdził Mścisław Czerep bo głębokim namyśle. Podgumowany obraził się okropnie i trzepnął go w ucho, jako że wcale nie ustępował temperamentem swej połowicy. Na korytarzu zakotłowało się, niczym podczas walki kogutów, bo i strzępy mundurów poleciały na wszystkie strony jak wyrywane pióra. Zgromadzeni natychmiast podzielili się na dwa obozy i zaczęli dopingować zapaśników, wykrzykując hasła typu :"Legia pany, Krakowia dziady!" (Czerep był z Krakowa), "Orły do boju!", "Sławuś, zrób mu gołotkę!", "Nie męcz chłopaka, zabij go!" i tak dalej.

- Spokój! - ryknęła kapitan Zakrzewska, która pojawiła się nie wiadomo skąd, jak to miała we zwyczaju - Spokój, bo jak się wkurzę, to się obaj nie pozbieracie!

- Słyszeliśta?! - poparł ją nieodłączny Jasiek Gąsienica - Ciś łobacwaj, bo inacy wos ciupaską przetroncem!

Ponieważ gladiatorzy wykazali się w tym momencie wybiórczą głuchotą, Janek oddał siedzącą mu na ramieniu Gizię Liliannie i zgodnie z zapowiedzią wziął się do rozdzielania zwaśnionych kolegów. Obaj momentalnie połączyli siły przeciw wspólnemu wrogowi, ale nic to nie dało, bo w sukurs Jaśkowi przyszła Maura i kłótnicy powędrowali do aresztu. Kapitan obrzuciła surowym spojrzeniem wyraźnie zawiedzionych tak nagłym przerwaniem dobrej rozrywki załogantów, podeszła do ogłoszenia Majchra, kilkoma stuknięciami klawiszy dodała na dole napis kursywą "Obecność obowiązkowa. Kapitan" i autoryzowała dopisek swym kodem. Następnie spojrzała surowo na R'Cera.

- A pan czemu nie interweniował?- zapytała. Wolkanin uniósł lekko prawą brew.

- Ja już nie wiem, kiedy i co jest tu przyjęte - odparł - Nie chciałem złamać jakiejś nieznanej mi jeszcze polskiej tradycji.

- Jednak jest pan bezczelny. Zapowiadam, ze jeśli jeszcze raz pozwoli pan na bójkę w swojej obecności, wpiszę panu naganę do akt i powieszę na śródpokładziu.

Widząc niewyraźną minę R'Cera Lilianna dorzuciła spiesznie:

- Oczywiście naganę powieszę, nie pana. Nie jesteśmy w brytyjskiej marynarce, choć z drugiej strony to szkoda, bo tamtych dwóch chętnie bym wychłostała jak się patrzy.

- Nie wątpię, że byliby zachwyceni, gdyby zrobiła to pani osobiście. - zamruczał R'Cer, patrząc za oddalającą się kapitan. Dopiero wczoraj Sibok zwrócił mu uwagę na to, że jest ona całkiem powabną kobietą, wcześniej komandor tego nie zauważał, widząc w swej kapitan jedynie dowódcę. Teraz, gdy przyjrzał się Liliannie pod tym kątem, zrozumiał zainteresowanie Siboka, choć jednocześnie trochę się zaniepokoił. Jego młody rodak nie powinien interesować się kapitan Zakrzewską, w ogóle nie powinien zwracać uwagi na ziemskie kobiety. Postanowił, że przy najbliższej okazji szczerze z nim porozmawia.

Tymczasem Krzysiek Majcher skończył dostrajanie parametrów programu szkoleniowego, który ochrzcił tajemniczym kryptonimem "Tata Kazika kontra Gidorah" i razem z Osipem Anegdotyczem, który miał razem z nim prowadzić szkolenie, wypróbował wersję demo. Obaj byli bardzo zadowoleni z wyników testu, choć zaprogramowane przez Majchra istoty trochę Rosjanina dziwiły.

- Ucziastnik ma walczyć po stronie etich galubych czuczilow, nie ludzi? - upewnił się - I szto eto, oni chwosty mają? Czyste behemoty!

-To nie straszydła, a istoty rozumne. Poza tym uczestnik testu musi zrozumieć, że nie zawsze ten, kto pochodzi z jego własnej rasy, ma rację w sporze z przedstawicielem Obcych. - wytłumaczył mu przystępnie Majcher.

- A eta bolszaja jaszczurka to szto, koszka?

- A to już sprawdzian, czy nasz dzielny żołnierz umie wyjść poza schemat antropomorficznego myślenia. - odparł Krzysztof, popatrzył z miłością na zanurzającego się w holograficznym morzu olbrzymiego gada i zawołał pierwszych pięcioro z listy załogantów. Schemat ćwiczeń był dość prosty - nikt nie miał wiedzieć, zdał test czy oblał, aż do ogłoszenia oficjalnych wyników, oczywiście też nikt nie miał wiedzieć, co zdecyduje o zaliczeniu bądź oblaniu. Holograficzny sensei miał uczyć miotania kligatem i strzelania z prymitywnej broni, walkę wręcz każdy już musiał doskonalić na własną rękę. Podstawy wszyscy wynieśli ze szkolenia podstawowego, teraz mieli nauczyć się, jak wykorzystać je praktycznie.


Manewry trwały w najlepsze. Codziennie dwie pięcioosobowe grupy kończyły test i, kompletnie wykończone, szły do mesy, by tam uzupełnić kalorie, napić się i ponarzekać na "tego kretyna, który to cholerstwo ustawiał". Program ćwiczeń był trudny i zawierał takie mnóstwo opcji, że żadna sytuacja nie powtarzała się tak samo, zatem nawet poinformowanie innych o tym, czego mają się spodziewać, nic by im nie pomogło. Zaprogramowane przez Majchra niebieskie humanoidy, uzbrojone w noże i łuki, zachowywały się tak nieprzewidywalnie, że załoganci klęli w żywy kamień pomysłowość głównego nawigatora, jego samego nazywając słowami, absolutnie nie nadającymi się do druku.

Kapitan Zakrzewska nie przejmowała się manewrami ani tym, że, wg Krzyśka Majchra, poziom załogi był przerażający, miała bowiem własne problemy i to dość nieoczekiwane. Oto Sibok, zajmujący na statku pozycję pośrednią między starszym pasażerem a młodszym praktykantem, zaczął wykazywać dziwne zainteresowanie jej osobą. Nie można powiedzieć, by chłopak się jej nie podobał - przeciwnie, był bardzo przystojny, jak większość Wolkan i miał wyjątkowo miłe obejście - ale nie było to rzeczą właściwą. Jednak nie mogła nie dostrzegać walorów fizycznych i duchowych tego młodzieńca. Sibok był nie tylko inteligentny i logiczny, jak wszyscy Wolkanie, miał w sobie męską siłę i urok, ale również dziwnie kobiecą wrażliwość i delikatność. Dotąd taki melanż znała jedynie w swym bliskim przyjacielu z Ziemi, który był mężczyzną "z odzysku" - urodził się bowiem i wychował jako dziewczynka. Jednak, o ile wiedziała, w przypadku Siboka coś takiego nie miało miejsca. No i to, jak go oceniała, nie powinno mieć znaczenia. Ona, jako kapitan, nie mogła przecież zadawać się z takim smarkaczem.

- Jakim smarkaczem, on ma dziewiętnaście lat! - wykrzyknął ze zdumieniem Jurgen, któremu zwierzyła się w chwili słabości.

- Jak na Wolkanina to dzieciak. W końcu nasza T'Shan ma na karku trzydziestkę - odparła kapitan - Gdy ją zobaczyłam, myślałam, że ma z 18 lat, no, niechby 20. Wolkanie dłużej żyją, to i wiek liczy się u nich inaczej. Ale nie o to chodzi. Co ja mam zrobić z tym Sibokiem?

- No, Frau Hauptmann, ja myślę, że co pani chce. Oboje jesteście dorośli, nie sądzę, by kwatera główna wtrącała się w wasze relacje. Śmiało może się z nim pani związać.

- Ależ ja nie mogę się z nim wiązać w żaden sposób! To byłoby niebezpieczne dla autorytetu kapitana.

- To niech się pani nie wiąże.

- Ale mi pan poradził!

Jurgen rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć "nic więcej już nie wymyślę". Tymczasem problem był poważny, gdyż Lilianna, mimo że kapitan, nie była lalką z drewna i przedłużająca się samotność nie wpływała na nią zbyt dobrze. Może miałoby to mniejsze znaczenie, gdyby na statku nie było tyle par małżeńskich, zaręczonych i po prostu "spotykających się".

- Możnaby rzec, że to nie statek gwiezdny, a latający dom schadzek. - mawiał bardzo niezadowolony ojciec Maślak, ilekroć nakrył gdzieś jakąś gruchającą parkę.

- Dobry burdel nie jest zły. - stwierdził doktor Żmijewski, gdy dotarło do niego to określenie - Gdyby to była prawda, to przynajmniej wszyscy byliby uśmiechnięci.

Tymczasem nie wszyscy byli. Doktor T'Shan wciąż czuła się źle, inżynier Michałow narzekał na uporczywe bóle głowy, małżeństwo Podgumowanych nadal prowadziło głośną wojnę, a Grzesiek Brzęczyszczykiewicz łaził jak nieprzytomny i zdarzało się, że zasypiał w mesie nad posiłkiem. Mimo to był jednym z niewielu, którzy zyskali uznanie Krzysztofa Majchra podczas manewrów w holodeku. Sposób, w jaki rozwiązał wszystkie postawione przed nim zadania, wzbudził podziw głównego nawigatora i Osipa Zajczika - nie mieli oni pojęcia, że Grzesiek miał podczas testu dobrego doradcę, Sytara, którego refleks i wyczucie bardzo się przydały. Sam Grzesiek przyjął jednak pochwały i dobre noty z zadziwiającą obojętnością. Chciał tylko spać - i tym razem udało mu sie to naprawdę, tak jakby tajemniczy demon, który go prześladował, ulitował się i odpuścił na chwilę.

Siostra Ofielia od Aniołów nie brała oczywiście udziału w manewrach. Jak sama oświadczyła, nikogo nie będzie bić ani do nikogo strzelać, więc jej obecność w holodeku jest zupełnie zbędna. Pracowała za to nad scenografią do świątecznego przedstawienia. Ta niepozorna istota miała nie tylko cięty język, niepasujący do habitu, ale i zmysł artystyczny oraz umiejętność narzucania innym swego autorytetu. Do pracy nad dekoracjami zapędziła nawet ojca Maślaka, który oburzał się co prawda bardzo na jej brak poszanowania dla autorytetów, ale nic nie poradził.

- Co się tak rządzisz? - krzyczał, aż słyszał go cały pokład - Od rządzenia są mężczyźni, tak zawsze było, od początku świata! To ty nie wiesz, że Bóg dał każdemu mężczyźnie wiadro rozumu więcej niż niewieście?!

- Wiem - odparła z całym spokojem siostra Ofelia - Toteż bierz narzędzia i do roboty, bo ja tego za ciebie nie zrobię.

Na takie dictum ojciec Maślak nie znalazł już argumentu i, zgrzytając zębami z bezsilnej wściekłości, potulnie zabrał się do pracy przy dekoracjach. Pomagał mu Jasiek Gąsienica, jego nieoficjalny ulubieniec wśród załogi, czczący bezkrytycznie całe duchowieństwo i na ochotnika służący jako ministrant przy wszelkich obrzędach religijnych. Dzięki temu zawierały one niezamierzoną nutkę komizmu: nieduży, zażywny ksiądz i strzelista góra mięśni ze strzechą konopnych włosów, ubrana w przyciasną komżę i grzmiąca pobożnie a z góralska :

- Jament!

Jak powiadał Arek, dla samego tego warto było uczestniczyć w niedzielnych nabożeństwach.


Po kilku dniach ćwiczeń było już wiadomo, że nie uda się dokończyć testów w holodeku przed świętami. W między czasie trzeba było przeprowadzić badania nowoodkrytego kwazaru, a nie tylko to opóźniało sprawę. Załogantów było zbyt wielu, a sam program trzeba było kilkakrotnie naprawiać, tak że część załogi miała zapowiedzianą tę przyjemność na po świętach. Powstały więc nowe kwasy - ci, co mieli przejść testy przed świętami, zazdrościli drugiej grupie tego, że ma ona jeszcze czas na przygotowania. Ci, co mieli zdawać po świętach, zazdrościli z kolei pierwszej grupie, która już wkrótce będzie to miała "z bańki".

Ogromnej uciech dostarczył załogantom fakt, że komandor R'Cer, przeszedłszy pomyślnie pierwszą część testu, sromotnie oblał drugą, niespodziewanie powiem spanikował na widok olbrzymiego gada, który wysadził głowę z holograficznego morza i zaryczał wprost na niego. Skutkiem tego R'Cer szarpnął się w tył, wywracając wątłą łódeczkę, którą miał dotrzeć do łodzi podwodnej i na jaw wyszło, że... nie umie pływać. Niewielu Wolkan posiada tę umiejętność (Vulcan nie jest planetą wody), wszyscy jednak założyli, że R'Cer, podobnie jak Mr Spock, umie pływać. Niestety rzeczywistość przerosła ich oczekiwania.

- Nie rozumiem, co ich tak wszystkich bawi. - powiedział komandor obrażonym głosem, gdy zjawił się po tym niefortunnym wypadku na mostku.

- Niech pan nawet nie próbuje zrozumieć - poradziła mu życzliwie kapitan - Ludzkie poczucie humoru to coś nie do pojęcia dla Wolkan. Niech mi pan lepiej powie, co pan myśli o tym wszystkim... Dziwne sygnały.

R'Cer pochylił się nad skanerem i przez chwilę milczał, wpatrując się w odczyty.

- Coś niezwykłego - rzekł wreszcie, prostując się - Wygląda na to, że mamy do czynienia ze zjawiskiem jeszcze niesklasyfikowanym: z planetą, krążącą wokół miniaturowego kwazara. To nie jest planetoida ani asteroida, to planeta, i to planeta z własną atmosferą.

- Jaka to atmosfera?

- Mieszanina gazowa. Dominuje tlen i hel, sporo też jest pary wodnej i dwutlenku węgla. Za to azot występuje w ilościach śladowych.

- No to wesoło by było, gdybyśmy tak wylądowali. Wszyscy gadalibyśmy taaakimi cienkimi głosikami... - zaśmiał się Jędrek Karpiel

- Lepiej może nie lądować. Temperatura przy powierzchni to 70 stopni Celsjusza, temperatura wody w jeziorach i oceanach dochodzi do 80.

- Życie?

- To osobliwe, ale... rośliny i zwierzęta.

R'Cer urwał i znowu wpatrzył się w to, co widział przez skaner. Padająca na jego twarz niebieska poświata nieznacznie pulsowała pod ciągiem zmieniających się widm i szeregów cyfr.

- Wytwory rozwiniętej techniki. - powiedział wreszcie niepewnym głosem.

- A to ciekawe. Jakieś nieznane zwierzaczki rozumne? - spytała kapitan poniekąd spokojnie.

- Na pewno nie jest to żadna z dotychczas poznanych ras, jeśli o to pani chodzi. Możemy śmiało założyć, że jest niechętna kontaktom, skoro do tej pory nie dała znać o sobie... Chociaż... To chyba jest cywilizacja prewarpowa.

- No to nie możemy zakłócać ich rozwoju. Pierwsza Dyrektywa się kłania. - powiedział Jurgen stanowczo.

- Ale my się kłaniać nie będziemy - oświadczyła beztrosko kapitan Zakrzewska - Mamy zbadać kwazar, zbadamy i planetę, choć niekoniecznie bardzo gwałtownie. Będziemy ostrożni i nie będziemy lądować. Za gorąco i nie mam ochoty cienko zaśpiewać.

- Więc jak?

- Ależ, komandorze, to ja pana powinnam o to pytać! Widać pana umysł nie doszedł jeszcze do równowagi po przeżyciach w holodeku.

Gdyby R'Cer był człowiekiem, pewnie by się zarumienił ze wstydu, ale że był Wolkaninem, więc tylko lekko pozieleniał. Rzeczywiście pytanie nie było zbyt mądre, a nawet całkiem bezmyślne, skoro sekcja naukowa Hermasza była wyposażona we wszelkiego rodzaju sondy stacjonarne, latające, pełzające oraz leżące, czyli zepsute od nowości, bo prawie połowa z nich nie nadawała się do użytku, mimo że były "nówkami".

- Nic dziwnego - jak zawyrokował Karol Michałow, obejrzawszy kilka z nich - Wyprodukowano w ChDRL. Chiński złom i tyle.

Następnie wygłosił miażdżącą uwagę, dotyczącą legalnego pojawienia się na świecie zarówno producentów sond, jak i tych, którzy je zakupili na potrzeby misji, i zabrał się do ratowania, co się da.

Tymczasem ojcu Maślakowi nie wiedzieć co się uwidziało. Znienacka oznajmił, że jako kapelan jednostki musi być gotowy na wszystko, zatem również przejdzie test w holodeku. Krzysiek Majcher stwierdził, że nie będzie się temu sprzeciwiał, że ojciec Maślak to taki sam załogant jak każdy inny i dołączył księdza do jednej z grup, przewidując niezłą zabawę.

- I mówi pan, że psuje się bez powodu? - Jolka Stern diagnozowała po kolei obwody zapasowej konsoli w kwaterze głównego mechanika, jednocześnie usiłując się dowiedzieć się, co właściwie się stało, że szef potrzebuje jej pomocy, zamiast sam dać sobie radę z takim drobiazgiem.

- Cholera ciężka. Krowa jak nawali, to idzie dalej, a to s... syństwo jak nawali, to wszystko stoi - mamrotał Karol Michałow, drapiąc jednocześnie Vuvu po grzbiecie - I co tam się wiecznie psuje? Jak rozbiorę i złożę, działa jak złoto... a na następny dzień to samo.

- Wszystko wygląda na sprawne, chociaż... - laserowy próbnik wychwycił coś nieoczekiwanego i Jolka zamilkła, zaabsorbowana swym odkryciem.

- Co tam jest?

- Ktoś w tym grzebał i to nie pan. Tym bardziej nie ja.

Jolka wyjęła ze swej torby długą pensetę i manewrując nią ostrożnie wyciągnęła spomiędzy obwodów konsoli pięć długich, cieńszych niż włos, przejrzystych nici. Zapakowała je troskliwie do plastikowej torebki.

- Nigdy nie widziałam czegoś takiego - powiedziała - Dam to do sprawdzenia w dziale naukowym.

- To diabelstwo psuło mi konsolę? - zdumiał się Michałow, oglądając torebkę pod światło. Tajemnicze nici lekko opalizowały, poza tym były praktycznie niewidoczne. Jedynie sokoli wzrok Jolki mógł je dostrzec.

- Na to wygląda, szefie. Innej przyczyny tych ciągłych awarii nie widzę.

Główny mechanik wzruszył ramionami, oddał jej torebkę i rozpaczliwie ziewnął.

- No to oddaj to jajogłowym, Jolu. Ja się trochę położę, bo strasznie chce mi się spać. - mruknął, po czym wyciągnął się na swym łóżku. Vuvu zwinął się w kłębek na jego piersi, posapując ze szczęścia.

Jolka złożyła konsolę, sprawdziła, czy działa, po czym zarzuciła swą torbę na ramię i wyszła. Tajemnicze znalezisko bardzo ją zafrapowało, ale jeszcze bardziej to, że ktoś umieścił te nici w konsoli - w jakim celu? I kto? Miała nadzieję, że badanie ujawni chociaż część odpowiedzi. W dodatku w dziale naukowym pracował Jędrek Karpiel, który wybitnie się jej podobał.

Po drodze pani inżynier natknęła się na dziwny pochód. Czterech żołnierzy ochrony niosło na kocu nieprzytomnego ojca Maślaka, śpiewając ponuro:

- Umarł Polak, umarł, i leży na tacy.

Głoszą przemówienia pijani rodacy!

Aż tu nagle kur zapieje

Polak wstaje i... trzeźwieje!

Gdyby znali takie skutki

to by dali więcej wódki!!!

- To ksiądz nie żyje?! - przeraziła się Jolka.

- Ale gdzie ta, panienko - uspokoił ją śpiewnie Tuniek Afdiejew z Lwowa - Taż on ino zemdlał ze strachu, jak jaki bajbus, gdy one niebieskie z ogunami zobaczył.

- A przecież miał giwerę w garści, jak my wszyscy i kosę u boku - dodał Kaziek Piekut z warszawskiej Pragi - A dostał takiej mojry, że fajtnął jak ta lala. Od początku mówiłem, że wielebny w kij się nie spasuje z żadnym programem treningowym. Już Pingwin byłby lepszy, bo bardziej ma jaja niż ten tu.

Ta wypowiedź dobitnie obrazowała stosunek całej załogi do dwojga duszpasterzy - generalnie siostra Ofelia cieszyła się dużo większym szacunkiem niż jej utytułowany brat, i nie bez powodu.

- Kaziek, nie widziałeś Karpiela? - spytała Jolka, wiedząc, że chorąży Piekut jest jednym z żołnierzy, pilnujących działu naukowego.

- Jest z Trekowskim w jego laborce. Słyszałem na własne uszy, jak cholerowali od ostatnich asystentkę, bo coś tam źle im odmierzyła. Obraziła się, bo wiadomo, każda kobieta jest honorowa, i poszła na skargę do naszej starej. - odparł chorąży i wesołym uśmiechem.

- Aha. No to zanieście księdza do ambulatorium, a jakby kto o mnie pytał, to idę do pana Karpiela.

- Sie wie.

Jolka wsiadła do najbliższej turbowindy i zjechała nią dwa poziomy niżej, do działu naukowego. W sekcji hydroponiki trzej laboranci rżnęli w pokera, podczas gdy ich przełożony chrapał na sofie. Na pytanie pani porucznik laboranci wyjaśnili beztrosko, że "wcale nie grają, tylko wróżą sobie, jaki będzie wynik eksperymentu". Po otrzymaniu tej odpowiedzi Jola wolała już o nic nie pytać i poszła dalej. W sekcji fizyki trwały hucznie obchodzone imieniny, pozostałe były w ogóle zamknięte z powodu awarii podsieci elektrycznej. Jedynie biochemia, do której zmierzała Jola, działała względnie normalnie, ponieważ profesor Trekowski, prawdziwe skaranie boskie dla każdego instytutu naukowego, był zdeklarowanym pracoholikiem i zawsze pracował, niezależnie od nawiedzających jego laboratorium awarii, choćby i przy świecach. W swoim bagażu przemycił staroświecki palnik Bunsena, butlę gazową i antyczny mikroskop, i dzięki temu mógł prowadzić swe eksperymenty nawet wtedy, gdy padło mu zasilanie. Jędrek Karpiel dogadał się z nim od razu i chętnie pracowali razem, nikomu nie mówiąc, nad czym właściwie pracują.

- Witaj, Jędrek - powiedziała Jolka, wchodząc do laboratorium - Mam dla was obu małą robótkę.

Położyła torebkę z nićmi na stole.

- A co to? - zainteresował się Trekowski. Swym nieomylnym okiem od razu rozpoznał ZAGADKĘ i chwyciwszy torebkę zaczął w skupieniu oglądać jej zawartość.

- Nie wiem, co to jest, ale umieszczone w jakimś urządzeniu zakłóca jego pracę i jest praktycznie nie do wykrycia - odparła Jola - Ja zauważyłam tylko nieznaczne załamanie 'halo' wokół wiązki lasera i dzieki temu je znalazłam. Sprawdźcie, co to jest, i skąd mogło się wziąć w zapasowej konsoli maszynowni.

- Jasne, sprawdzimy - Jędrek posłał jej łobuzerski uśmiech - Hej, Jola, jo zamawiom pirsy taniec na świątecnej zabawie. Bydzies pamiętoć?

- Oczywiście. O ile kapitanka cię wcześniej nie zabije. Coście wy dwaj nagadali Martynie?

Trekowski przerwał na chwilę oglądanie nici i prychnął.

- My? Prawie że nic - odparł - A na pewno dużo mniej, niż się należało. To skończona idiotka.

- Ale to pierwsza, która wytrzymała z panem dłużej niż dwa tygodnie - zwróciła mu uwagę Jola - No dobra, to nie moja sprawa, jednak nie zdziwcie się, gdy kapitanka zrobi wam piekło.

I wyszła. Musiała wracać do maszynowni i dopilnować całego interesu, skoro Michałow uciął sobie drzemkę, a Grzesiek od rana był kompletnie księżycowy i nie szło się z nim dogadać.



Jolka miała rację, mówiąc, że Trekowski i Karpiel będą mieli kłopoty. Gdy asystentka Trekowskiego opowiedziała kapitan Zakrzewskiej, co się wydarzyło w pracowni, i zalała się przy tym rzęsistymi łzami, Lilianna uniosła się potężnym, iście sarmackim gniewem.

- Co to ma znaczyć?! - grzmiała, że słyszał ją cały pokład i jeszcze dwa najbliższe - Póki ja tu dowodzę, żaden przełożony oprócz mnie nie będzie obrażał podwładnych!

- A pani wolno? - spytał R'Cer, nim zdążył ugryźć się w język.

- Przywilej rangi.

- Nie widzę w nim sensu, jeśli pani wolno wrzeszczeć na wszystkich i mieszać ich z błotem, a profesorowi i...

- Co wolno wojewodzie, to nie tobie... panie Dupelecki - przerwała mu Lilanna - Pan niech lepiej zajmie się T'Shan, która zaliczyła z panę tę wpadkę... ciekawe, w jaki sposób.

- Jak to, w jaki? W tradycyjny.

- Nie chodzi mi o stronę techniczną! Ale jak do tego doszło, skoro wy, Wolkanie, jestecie tacy opanowani i bezemocjonalni, jak nie przymierzając mikser kuchenny z programowaniem docelowym. Jak mogliście się oboje do tego stopnia zapomnieć?

R'Cer zmieszał się i umknął wzrokiem gdzieś w bok.

- My nie rozmawiamy na te tematy nawet między sobą, co dopiero z przedstawicielami obcych ras i kultur. - wybrnął wreszcie.

- Bardzo wygodna odpowiedź. To znaczy, robić różne rzeczy wolno, ale mówić o problemie jest be, tak?

- Nie, wcale nie tak!

R'Cer poczuł, że traci opanowanie, co nie było dla niego taką znów nowością w kontaktach z panią kapitan. Osobiście był zdania, że sam Surak nie wytrzymałby z tą kobietą dłużej niż godzinę. Była po prostu okropna - nawet z całą swą wolkańską powściągliwością nie mógł znaleźć innego określenia.

- Niech pani przez chwilę pomyśli - rzekł wreszcie, przywołując na pomoc wszystkie techniki kontroli, jakie znał - Wie pani, jaka cecha jest najbardziej charakterystyczna dla Wolkan?

- Wiem. Duma.

- No właśnie. Jak logiczna, dumna istota może bez problemów akceptować stan, w którym zamienia się w zwierzę, rządzone przez najprymitywniejszy z instynktów? Nie zdołaliśmy niestety wyeliminować cykliczności tego zjawiska, ale przynajmniej staramy się je opanować, a jednym z narzędzi temu służących jest omijanie tego tematu w rozmawach, a nawet myślach. Tak trudno to zrozumieć?

- Nie, czemu trudno? - odparła uprzejmie kapitan - U nas na Ziemi też tacy mądrale byli, i to przez całe wieki. Kończyło się to tak, że dostawali regularnego szmergla i albo urządzali krwawe polowania na czarownice, by odegrać się na bezecnej płci, wodzącej na pokuszenie, albo popadali w rozmaite inne dewiacje. Natura nie daje się tak łatwo oszukać, panie R'Cer. Nawet taki oszołom jak ojciec Maślak to rozumie, choć on akurat to chyba nie do końca... To w prostej linii spadkobierca dawnych mnichów-masochistów, ktorzy dręczyli samych siebie i domagali się tego samego dla wszystkich dookoła, bo nikt nie lubi być sam w nieszczęściu.

- Nie rozumie pani Wolkan. My uważamy, że jedynie wyzbywając się wszelkich emocji, a więc i tych związanych z pon farr, można stać się istotą doskonale logiczną, a więc...

-... a więc komputerem w trampkach - wpadła mu w słowo Lilianna - To nie duma, panie R'Cer, przez was przemawia, to pycha. Tak bardzo chcecie być lepsi od innych, że popadacie w paranoję. Szczęście i łaska boska, że nie jesteście zainteresowani narzucaniem waszego modelu szczęścia innym rasom, bo łacno mogłoby się wam przytrafić to, co niejakiemu Euzebiaszowi Tichemu, co to wynalazł przykran.

- Co wynalazł? - spytał zgnębiony R'Cer.

- Przykran. Nieszkodliwą dla zdrowia substancję, która czyniła akt prokreacji nad wyraz nieprzyjemnym. Chodziło mu mniej więcej o to, co i wam, żeby się wyzwolić od żądz cielesnych. I gdyby choć poprzestał na sobie, ale nie, postanowił wszystkich dookoła tym uszczęśliwić i nad wyraz marnie się to dla niego skończyło. Niech pan poczyta sobie Lema. A teraz proszę iść do działu naukowego i udzielić reprymendy Trekowskiemu. Proszę mu przekazać, że jeśli usłyszę na niego jeszcze jedną skargę w tym typie, to przekona się, jak trudno zbierać zęby z podłogi połamanymi rękami. Czy to jasne?

- Myślę... że rozumiem.

R'Cer wyszedł na korytarz, zastanawiając się, jak przekazać słowa kapitan w formie, mogącej być akceptowalną dla regulaminu Gwiezdnej Floty, a jednocześnie oddającej meritum sprawy. Skręcając za róg korytarza nieomal wpadł na Pierwszego, który szedł z rękami w kieszeniach i gwizdał, nie bacząc na to, że już od dziesięciu minut powinien być na mostku.

- O, przepraszam, panie Wolkan - zawołał Arek wesoło - Co pan taki kwaśny? To znaczy, bardziej niż zwykle?

- Pani kapitan zwróciła się do mnie określeniem, którego nie rozumiem - odpowiedział mu komandor - Mój translator nie znalazł go w swej bazie danych, a musi ono przecież coś znaczyć.

- Jakie to określenie?

- Powiedziała do mnie: panie Dupelecki.

- Khem... no tak. To rodzaj polskiego idiomu...- Arek dołożył wszelkich starań, by się nie roześmiać, ale ledwo wytrzymał - Właściwie to trudno go przełożyć, nie jest to jednak komplement.

- Tyle sam się domyśliłem. Jakby mnie pan szukał, będę na razie w dziale naukowym.

- W porządku, może pan iść. Wszędzie panuje spokój.

Arek zasalutował po staroświecku i udał się w dalszą drogę. Przez najbliższe dwanaście godzin miał dowodzić Hermaszem i wcale się do tego nie palił, gdyż główny komputer, obecnie dziwnie usamodzielniony w procesie myślenia, nie bardzo go lubił...


Gdy R'Cer wszedł do laboratorium profesora Trekowskiego, zarówno profesor, jak i Karpiel byli pochłonięci pracą i nawet na niego nie zpojrzeli.

- Moi panowie - rzekł Wolkanin, stając godnie w progu - Pani kapitan poleciła mi przekazać panom swą dezaprobatę w związku ze sprawą chorąży Martyny Szkwał.

Obaj oficerowie jak na komendę przerwali pracę i spojrzeli na niego ze zdumieniem.

- Wyrazić dezaprobatę? to chyba nie nasza kapitan - powiedział Karpiel - Nasza szefowa powiedziałaby dużo więcej i dużo dosadniej.

R'Cer speszył się i zawahał.

- No, wyraziła to dosadniej - przyznał, zacinając się z lekka - Ale sens był mniejwięcej taki. Maja panowie zaprzestać nękania panny Szkwał.

- Jaka z niej panna, to dwukrotna rozwódka. - parsknął Trekowski, nie odrywając oczu od spektrografu. Jędrek Karpiel szturchnął go lekko w bok. R'Cer nie znał się na żartach, poczucie humoru było mu w ogóle obce i nie pojmował żadnej ironii.

- Postaramy się, komandorze - obiecał - Ale może tymczasem spojrzy pan na to, co tu mamy. Bo my nie bardzo wiemy, na co patrzymy.

R'Cer podszedł do aparatury analitycznej i spojrzał na odczyty, raczej z uprzejmości niż jakiegoś innego powodu. Po chwili jednak na jego twarzy odbiło się nikłe zainteresowanie. Pokręcił wskaźnikiem.

- Skąd to macie? - spytał - Na pewno nie ze standardowego wyposażenia.

- Było w zapasowej konsoli, w kwaterze głównego mechanika.

R'Cer milczał przez chwilę, pilnie śledząc to, co pokazywało się na ekranie skanera. Widać było, że dziwne odczyty nie są mu wcale obce.

- Dwuramian berylu. - mruknął wreszcie.

- Co to znaczy? - spytał Trekowski, wymieniając ogłupiałe spojrzenia z Karpielem.

- To znaczy, że mamy na pokładzie sabotażystę. - odparł spokojnie R'Cer i wyszedł z laboratorium,. pozostawiając ich obu w stanie kompletnego osłupienia.



D.


Ramin, pierwiastek pochodzący z Vulcana, w połączeniu z ziemskim berylem tworzył substancję promieniotwórczą, niemal niewidoczną wskutek swej struktury molekularnej, ale bardzo groźną. Jej obecność na Hermaszu była co najmniej niepokojąca, zwłaszcza, że nie było wiadomo, skąd mogła się wziąć. W grę wchodziła tylko udana próba syntezy, dokonana przez kogoś, kto naprawdę znał się na rzeczy - ale kto to mógł być? R'Cer wziął czujnik i poszedł z nim do kwatery głównego inżyniera. Tak, jak podejrzewał, poziom promieniowania był znacznie powyżej normy, a śpiący twardo Michałow zdradzał wyraźne oznaki napromieniowania. Wolkanin potrząsnął nim mocno.

- Panie Michałow, natychmiast zgłosi sie pan do ambulatorium na badania - powioedział, gdy Karol rozkleił zaspane powieki - I niech pan weźmie ze sobą swego szczura.

- Panie R'Cer, niech się pan od..., bo inaczej pana nos będzie miał bliskie spotkanie z moją piąchą.- burknął Michałow, półprzytomny i nie do końca obudzony

Nic mu to nie pomogło, bo Wolkanin posadził go przemocą i wylał mu na głowę wodę z kubka stojącego na stoliku. Główny inżynier próbował wprowadzić swą zapowiedź w czyn, ale R'Cer bez wahania dał mu odczuć swą przewagę fizyczną i Karol wreszcie oprzytomniał, co jednak wcale nie spowodowało zmiany jego zachowania.

- Ach ty pozbawiony serca wypierdku zapijaczonej dziwki, ja cię nauczę budzić ciężko pracującego człowieka z pierwszego snu! - wrzasnął i zaszła potrzeba związania mu rąk prześcieradłem. Po krótkiej kotłowaninie, zakończonej wyżej wymienioną akcją, R'Cer mógł wreszcie dojść do głosu i spokojnie, bez urazy wyjaśnić:

- Panie Michałow, ktoś sabotował pana zapasową konsolę za pomocą środka promieniotwórczego. jest wysoce prawdopodobne, że został pan napromieniowany. Musi pan przejść szczegółowe badania, jak również pana zwierzak, ktory właśnie w tej chwili obrabia moją lewą łydkę.

Mimo całej złości Michałow parsknął krótkim śmiechem.

- Rzeczywiście trzeba być Wolkaninem, by tak spokojnie przemawiać, gdy mój Vuvu gryzie w nogę - zauważył - No dobra, niech mnie pan rozwiąże, będę już grzeczny. Idę wprost do ambulatorium.

Załatwiwszy tę niełatwa sprawę R'Cer ruszył do kapitan Zakrzewskiej, której musiał zdać sprawę z odkrycia działu naukowego i z własnych ustaleń. Po drodze natknął się na siostrę Ofelię, bardzo zaaferowaną. Niemal się uśmiechnął - choć wciąż nie pojmował istoty ziemskiej religii, polubił tę bojową kobiecinę jak i wszyscy na statku.

- Witam - pozdrowił ją grzecznie - Co słychać u naszego kapelana?

Siostra Ofelia wzruszyła ramionami i poprawiła kornet, który jak zawsze się jej przekrzywił.

- Wciąż ma zamęt w głowie - odparła - Pyta wszystkich, czy te niebieskie stwory na pewno nie wyjdą z holodeku i musi łykać pigułki na uspokojenie. Co ja z nim mam... czy wie pan, komandorze, że jeszcze w seminarium usiłował przeforsować swą tezę o diabelskim pochodzeniu Wolkan jako coś zupełnie sensownego?

- Co takiego? czemu mu coś takiego przyszło do głowy?

- Wie pan, te wasze uszy i brwi, i ogólnie wygląd...Sam biskup musiał się w to wmieszać i zakazać publikacji jego pracy, bo dopiero byłby obciach na całą Federację.

- Jakoś mnie to nie dziwi. - pomyślał R'Cer, ale nie powiedział tego głośno. W odniesieniu do ojca Maślaka nie dziwiło go już nic. Pożegnał się uprzejmie z zakonnicą i ruszył do kwatery pani kapitan. Miał teraz poważniejsze rzeczy na głowie niż pomysły nawiedzonego duszpasterza.




W ambulatorium siostra Lolita Niemogę przygotowywała kolejny zastrzyk uspokajający dla ojca Maślaka. Kapelan był naprawdę w pożałowania godnym stanie. Jak się okazało, nigdy przed pamiętnymi testami nie był w holodeku i w związku z tym był zupełnie nie przygotowany na plastyczność odniesionych wrażeń. Ponieważ nie był znawcą holografiki, nie potrafił też zrozumieć, że dziwne stwory, z którymi się tak zetknął, nie mogą opuścić pomieszczenia i prześladować go poza nim, i w związku z tym popadł w ciężką nerwicę.

- Skaranie boskie z tym facetem - burczał Kuba Żmijewski, który jako zaprzysięgły ateista w ogóle nie pojmował sensu obecności kapelana na pokładzie statku gwiezdnego - Nie dość, że do niczego się nie nadaje, to jeszcze robi kłopot swoją szacowną osobą.

- Nic na to nie poradzimy, taki był rozkaz dowództwa. - powiedziała mu kapitan, obserwując z pewnym rozbawieniem księdza, który leżał na biołóżku z miną umierającego łabędzia i czekał na zastrzyk.

- Dać dwa mililitry, czy jeden mu starczy, doktorze? - spytała Lolita, przenosząc na lekarza swe niewinne spojrzenie.

- Jeden i trzy czwarte, ofiaro reformy zdrowotnej - odparł gniewnie Kuba - Naucz się wreszcie, jak obliczać dawkę!

- No przecież próbowałam. Liczyłam według dwóch różnych wzorów i raz mi wypadło jeden, a raz dwa, a pan każą jeszcze inaczej...

- Bo gdybym nie kazał, mogłabyś pomyśleć, że jestem tu niepotrzebny i wystarczy ci podręczna farmakopea.

Lolita najpierw zrobiła obrażoną minę, a potem zastrzyk księdzu. Ojciec Maślak westchnął rozdzierająco, tak jakby pielęgniarka zamiast hipoinjektora użyła zardzewiałej igły, i przybrał cierpiętniczą minę. Obserwujący go Kuba skontrolował odczyty i skinął przyzwalająco głową.

- Może ojciec już iść.

- Dojdzie do siebie przed końcem misji? - spytała kapitan, gdy ksiądz wyszedł krokiem ciężko zmordowanego górnika, wracającego po dwunastogodzinnej zmianie na przodku.

- Ja wiem? On jest jeszcze głupszy od Lolity, nie umiałby pewnie ułożyć jednokolorowej kostki Rubika. Nikt nie potrafi mu przetłumaczyć, że niebieskie elfy Krzyśka nie wyskoczą z holodeku, by go pożreć na surowo.

- Pewnie, upieczony byłby stanowczo strawniejszy, zwłaszcza, że taki tłuściutki z niego księżulo... Co tam, komandorze?

To ostatnie pytanie było, oczywiście, do R'Cera, który stał cierpliwie w progu i czekał, aż ktoś raczy go zauważyć.

- Pani kapitan, mamy na pokładzie sabotażystę - powiedział Wolkanin - Ktoś umieścił bardzo niebezpieczną substancję w konsoli zapasowej, w kwaterze głównego inżyniera... który notabene powinien już tu być. Kazałem mu przyjść na badania.

- Pewnie po drodze postanowił wrzucić coś na ruszt. Czy jest pan pewny, że to był sabotaż?

- Potwierdzam. Użyto syntetycznego związku promieniotwórczego, którego uzyskanie w naszych warunkach wymaga wielodniowej pracy, ale jest możliwe. natomiast nie wchodzi on w skład niczego, co mogło nam zostać zapakowane przed startem w doku.

Siostra Lolita wydała z siebie dźwięk pośredni między okrzykiem przestrachu a jękiem podziwu, jednak nie była to reakcja na słowa komandora. Korytarzem, doskonale widocznym przez otwarte drzwi, szedł właśnie główny inżynier. Jego głowa oraz górna część ciała były ozdobione makaronem i siekaną wątróbką oraz obficie zlane pomidorowym sosem. W lewej ręce trzymał coś, co przypominał powyginany na wszystkie strony kubek i popijał coś z niego, w prawej dzierżył na wpół ogryzione udo niezidentyfikowanego drobiu. Zamiast spodni miał na sobie jakieś żałosne, poszarpane i osmalone resztki. Biegnący za Michałowem Vuvu był tak upaćkany w gulaszu i sałatce jarzynowej, że na pierwszy rzut oka przypominał słynnego Człowieka-Pizzę z klasycznej komedii "Spaceballs". Co parę kroków przystawał i oblizywał się smakowicie, po czym biegł dalej, by nie stracić z oczu swego pana.

- Sodoma i Gomora - mruknęła z zainteresowaniem kapitan.

- To chyba ulubione słowa na tym statku. - zauważył R'Cer, u którego niecodzienny widok spowodował jedynie nieznaczne zmarszczenie pięknego czoła. Niewiele już byłoby w stanie go zaskoczyć.

- Panie Michałow, co się stało? - spytał Kuba Żmijewski, zapraszając inżyniera do ambulatorium przyjaznym gestem.

- Replikator wybuchł mi prosto w twarz - odparł Michałow spokojnie - Dobrze, że nie zdążył niczego podgrzać, było ledwie ciepłe. Przyszedłem na badania, ale może lepiej się przedtem umyję.

- Rzeczywiście, może tak będzie lepiej. - zgodził się z nim Kuba - Lola, kopnij się do zaopatrzenia po nowy mundur, męski, rozmiar M, maszynownia.

- Nie jestem gońcem. - nadąsała się pielęgniarka, ale mimo to poszła. Michałow wziął swoje zwierzątko na ręce i udał się pod prysznic

- Hmmm, a tak przy okazji, doktorze, mógłby pan obejrzeć moją łydkę? - spytał R'Cer

- A co jest? - zainteresowała się kapitan.

- Gdy budziłem głównego inżyniera, ten stwór wyraził swą daleko idącą dezaprobatę wobec moich działań.

Kuba Żmijewski przykucnął i zadarł rozerwaną nogawkę od munduru Wolkanina. Przez chwilę oglądał w skupieniu ślady zębów Vuvu, po czym wyjął z szafki dermoregenerator i zabrał się do roboty, pogwizdując przy tym "Białego marsza". ("Psychoza, tromboza, gruźliczy kaszel... Tuberkuloza, tak, to wszystko nasze....Psychoza, skleroza, skrzypienie w plerach, paradentoza, no, to jest afera..."). R'Cer stał cierpliwie, czekając, aż lekarz skończy swą pracę i tłumacząc jednocześnie swojej kapitan, jak trudny jest proces uzyskania dwuramianu berylu.

- A czy ma pan choć blade pojęcie, kto i dlaczego napakował tego świństwa do konsoli naszego koszmarnego Karolka? - spytała go wreszcie Lilianna, przeszedłszy do porządku dziennego nad tym, że nie wszystko rozumie z wywodów uczonego komandora.

- Niestety nie. Trzeba będzie przeprowadzić gruntowne śledztwo.

- Zatem pan i panna Gwizdak zabierzecie się do tego niezwłocznie. Kuba, ty zbadaj Michałowa i jego pieszczoszka, a ja udam się na mostek. Ten kwazaropodobny twór, który zastępuje słońce rasie z tej planety, emituje bardzo ciekawe impulsy.

- Wiem już. Początkowo myśleliśmy, ze to kwazar typu B, bardzo mały odpowiednik kwazaru właściwego, ale parametry się nie zgadzają. To jakaś forma stelarna, nieznana nauce. Astrofizycy już się tym zajęli.

- Doszli do czegoś?

- Nie, na razie kłócą się, od czyjego nazwiska ma to zjawisko być nazwane. Każdy uważa, że ma w tym względzie większe prawa niż inni, więc sama pani rozumie...

- Rozumiem, gadu-gadu, a chłop śliwki rwie. Jak pan zmieni spodnie, to pójdzie pan i powie, że mają wpisać nazwę od Hermasza, bo bez naszego statku guzik byśmy odkryli. A jak który będzie się stawiał, to do brygu z nim i cześć.

- Dziękuję, królewno, jesteś aniołem. - odezwał się z głośnika wzruszony bas komputera pokładowego. Jak zwykle, narwany duch Hermasza czuwał i był obecny wszędzie.

R'Cer chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język. Na tym statku nawet główny komputer miał nie po kolei, czegóż więc można było wymagać od jego załogi?



Fenomen hermasjański, jak ostatecznie nazwano nibykwazar, był rzeczywiście czymś bardzo ciekawym. Emitował zarówno promieniowanie typowe dla małej gwiazdy, jak i fale radiowe, które na pewno uniemożliwiały rozwój komunikacji drogą radiową na planecie, powodowały bowiem szum tła nie do przebicia. Prawdopodobnie też dzięki temu cywilizacja, jaka rozwinęła się na planecie, roboczo ochrzczonej przez Krzysztofa Majchra jako Mothra, nie została wcześniej odkryta.

- Właściwie czemu to Krzysiek ma nadawać nazwę planecie? - nadąsał się Jędrek Karpiel podczas narady naukowej, gdy wszyscy zdążyli już rozsiąść się wygodnie i skosztować przysmaków, którymi nieoceniony Matias von Braun udekorował stół.

- Bo to on jako pierwszy określił położenie tej planety - odparła kapitan - A jak się panu to nie podoba, to może pan dostać w dziób.

- Ale czemu akurat Mothra? - spytał pierwszy oficer, drapiąc się frasobliwie po głowie.

- A czemu nie? - odpowiedział mu główny nawigator ze wzruszeniem ramion.

- Proszę państwa, nie zbaczajmy z tematu. Nazwa planety jest rzeczą drugorzędną, szczególnie, że pewnie ma sie nijak do jej nazwy własnej, używanej przez mieszkańców - powiedział głośno R'Cer - Obecnie musimy zbadać jej powierzchnię i w miarę możliwości rasę, która tu mieszka. Zbadać nie ingerując, gdyż wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z cywilizacją prewarpową, prawdopodobnie przekonaną o tym, że oprócz niej nie istnieje we wszechświecie inna rasa rozumna. Profesor Trekowski naświetli teraz prawdopodobne parametry istot, z którymi przyjdzie nam się zetknąć, choć raczej nie bezpośrednio.

Dinosław Trekowski wstał i przybrawszy godną minę napił sie wody ze stojącej przed nim szklanki. Z przejęcia ważnością chwili zakrztusił się jednak i długo nie mógł opanować kaszlu, aż wreszcie zniecierpliwiona kapitan podeszła i walnęła go pięścią w plecy.

- O matko, zabiła mnie! - wrzasnął profesor, tracąc równowagę i wpadając twarzą w półmisek z sałatką śledziową.

- Męski histeryk. - warknęła z niezadowoleniem Lilianna, podczas gdy wszyscy dookoła pokładali się ze śmiechu. Profesor złapał wreszcie oddech, potem równowagę, otarł twarz z sałatki podanym mu przez usłużnego redshirta ręcznikiem i z lekka obrażonym głosem zaczął swą przemowę:

- Moi państwo, rasa, która rozwinęła na tej planecie, może nie przypominać żadnej znanej nam rasy rozumnej. Analizując dane, dostarczone przez astrofizyków i stosując do nich ogólne prawa biologiczne można orzec, ze przede wszystkim musi to być rasa odporna na promieniowanie ultrafioletowe w stopniu dużo wyższym, niż na przykład ludzie. Charakteryzuje się też dużą wytrzymałością na zwiększone ciśnienie i wysokie temperatury. Układ oddechowy tych istot musi być niezwykle wydolny i zapewne posiada budowę anatomiczną odmienną niż to, co już znamy. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że wskutek wysokiej zawartości pary wodnej w atmosferze może to być układ skrzelopodobny, a zamieszkujące Mothrę istoty mogą być dwudyszne, gdyż taka właściwość z punktu widzenia ich ewolucji byłaby bardzo funkcjonalna. Z dokładniejszych analiz wynika bowiem, że przez dużą część roku atmosfera Mothry przypomina raczej bardzo gęstą mgłę niż typowe powietrze, i z tego powodu w toku ewolucji skrzela mogły nie zaniknąć, a raczej zmienić się w coś w rodzaju przetchlinek, zamykających się w suchszej atmosferze, a otwierających w bardziej wilgotnej. To samo dotyczy zresztą wszystkich istot lądowych tej planety. Dalej: ponieważ odkryliśmy wytwory myśli technicznej, w dodatku charakteryzujące nałożonymi sztucznie barwnikami, istoty te muszą dysponować zarówno organami chwytnymi, jak i wzrokowymi. Możemy również założyć, że opanowały nauki ścisłe, a co za tym idzie, znają zarówno jakąś formę pisma, no i znaki matematyczne. Na podstawie architektury określono ich przypuszczalny wzrost na nieco ponad metr, nadal jednak nie wiemy, jak wyglądają. Wiemy, że widzą, nie wiemy jednak, czy słyszą i czy mają węch, choć wydaje się, że powinny dysponować jednym i drugim.

- Yyy, dlaczego? - wyrwała się Malwinka Kręcik.

- Dlatego, panienko, że ewolucja to tyle, co przeżycie osobników najlepiej przystosowanych. Podstawowe zmysły bardzo w tym pomagają - mając słuch można usłyszeć, ze ktoś na ciebie poluje, a mając węch wywęszyć niewidoczną i niesłyszalną kolację.

- Ma pani coś do powiedzenia, czy tak tylko postanowiła pani poprzeszkadzać? - spytała surowo kapitan.

- Ależ mam - odparła Malwinka z godnością - Te istoty używają czegoś na kształt radia, choć nie jest to oczywiście radio. Ich urządzenia działają na zasadzie impulsów elektrycznych, przesyłanych siecią przewodową. Ta sieć pokrywa dosłownie całą planetę i służy wyłącznie komunikacji między mieszkańcami.

- Rozszyfrowała pani ich sygnały?

- Nie, ta sztuka mi się jeszcze nie udała. Jestem jednak na dobrej drodze, bo jest to typowa komunikacja werbalna, choć naszym uszom przypominałaby raczej mysie piski niż normalną gadkę.

- Z tego wniosek, że posiadają również aparat głosowy, zdolny do wydawania takich dźwięków, czyli że mają coś w rodzaju jamy gębowej i krtani. A skoro tak, to pewnie udałoby się jakoś z nimi porozumieć.

- Tego nam nie wolno. - przypomniał R'Cer. Kapitan Zakrzewska machnęła ręką.

- Tak, tak, wiem - mruknęła niechętnie - Jednak coraz bardziej ciekawią mnie te stworki. Niestety lądowanie na planecie, nieustannie zalewanej ultrafioletem, na której atmosfera przypomina albo nienasyconą parę wodną, albo parę nasyconą, w zależności czy to pora sucha czy nie, byłoby mało inteligentnym posunięciem. Wyślemy dronę badawczą. Kiedy mogłaby być gotowa?

- Za dwa dni, pani kapitan - powiedział Jędrek Karpiel - Musimy ją przystosować.

- No to za dwa dni zaczynamy - zdecydowała kapitan Zakrzewska, wstając - A do tej pory, mam nadzieję, wyjaśni się, co za idiota bawi się tu w sabotaże....



Łatwo było powiedzieć - wyjaśnić, co za idiota... R'Cer, który niby mimochodem został awansowany na szefa miejscowego biura śledczego, musiał zacząć od zbadania, kto wśród załogi był na tyle wykształcony, by umieć uzyskać groźną substancję bez pomocy odpowiednio doświadczonego zespołu i specjalistycznej aparatury. Zbadawszy akta wszystkich obecnych na pokładzie osób, co zajęło mu pełne trzy doby, bez jedzenia i snu, doszedł do wniosku, że nikt nie miał wystarczających umiejętności, wykasował swe notatki i popadł w głęboką zadumę. Konkluzja była nie tylko nieoczekiwana, ale i komplikująca wszystko niebywale - nikt, nawet profesor Trekowski, nie miał za sobą odpowiedniego szkolenia, gdyż produkcja dwuramianu berylu była przedsięwzięciem wysoce specjalistycznym i wymagającym przystosowanego laboratorium. Ba, nawet sam R'Cer nie dałby rady takiemu wyzwaniu. Wiadomo było, że nikt tego nie wniósł na pokład w bagażu, gdyż transporter zablokowałby przesył, wykrywszy tak niebezpieczną substancję, również nie została ona przemycona w stoczni, bo komisja odbiorcza zwróciłaby uwagę na wadliwie działającą konsolę. Poza tym kłopoty zaczęły się dopiero niedawno.

- Mamy do czynienia z czymś, co nie jest możliwe, ale zaistniało. - zanotował wreszcie w dzienniku osobistym i wyszedł na korytarz, by rozprostować nieco kości. Od razu uderzył go niespodziewany widok. Niezwykle ożywieni załoganci biegali tu i tam z jakimiś ozdobnymi koszyczkami, w których były poukładane różne produkty żywnościowe oraz gałązki roślin, przeważnie sztuczne. Wszyscy kierowali się do kaplicy, gdzie co piętnaście minut ojciec Maślak wygłaszał podniosłą mowę, odmawiał modlitwę i kropił przyniesione koszyki jakąś wodą. Ponieważ na stole, wstawionym do udekorowanej zielenią kaplicy, mieściło się na raz najwyżej dziesięć koszyków, obrzędu trzeba było dokonywać partiami, a walczący o pierwszeństwo załoganci obsypywali się złośliwościami i przepychali jak przedszkolaki. Nic z tego nie pojmujący Wolkanin złapał przechodzącą obok niego siostrę Ofelię i spytał:

- Przepraszam, ale co to wszystko ma znaczyć?

- Dziś Wielka Sobota, ludzie poszli ze święconką. - wyjaśniła mu życzliwie zakonnica, co oczywiście niczego nie wyjaśniło.

- Z czym poszli?

- To taki katolicki obrzęd religijny.

- To czemu widzę to również przedstawicieli innych religii?

- Widzi pan, w Polsce ta tradycja jest tak mocno zakorzeniona, że nawet przedstawiciele polskiego islamu potrafią przylecieć ze święconką - odparł siostra Ofelia - Naturalnie, to możliwe dopiero w tym oświeconym wieku, ale tak jest. Wie pan, to okazja do integracji, życzliwości i wzajemnego wybaczenia.

- Nie właź przede mnie, ty krowo niebieska, bo jak cię trzasnę w cyferblat, to z miejsca powagi nabierzesz. - dobiegł ich zdenerwowany głos inżyniera Józka Stelmacha.

- Ty pieroński podciepie, jak godosz do mojej dziołchy? Jo cie naucze po kościele gwizdoć! - odpowiedział mu głos Gustawa Jopka, kwatermistrza i oficera personalnego w jednej osobie.

- Dowej, Gustliczku, ciepnij nim o ta ściana. - podjudzała go Honoratka Kalisiak, zaopatrzeniowiec, z którą Gustaw chodził od podstawówki.

- Nie takie kozaki leżą na Bródnie, przez brak towarzyskiego alibi!

- Nie tokich spod mej renki sanitarka zabierała!

- Pokój, dzieci, pokój ludziom dobrej woli. - próbował łagodzić kontrowersję ojciec Maślak, ale nikt go nie słuchał, awantura zaczęła się rozszerzać, bo, jak to zwykle bywało, inni zgromadzeni zaczęli brać stronę to jednego, to drugiego.

- Cichojta łobacwaj!! Reśta tyz! - huknął wreszcie bas Jaśka Gąsienicy - Świnta momy, trza sie miłowoć, nie wadzić! Jak mi kto nie usanuje dnia świntego, to przisam Bogu, jak wezne ciupaske, to sie nie pozbirata! Jament.

R'Cer spojrzał na siostrę Ofelię, która wzruszyła bezradnie ramionami i poprawiła kornet.

- Polski temperament, co się pan dziwi - rzekła - Przy jajeczku się pogodzą.

Wolkanin postanowił nie drążyć dłużej tematu, doszedłszy do wniosku, że i tak niewiele zrozumie, przeprosił grzecznie zakonnicę i ruszył na poszukiwanie kapitan Zakrzewskiej. Znalazł ją w sali odpraw, gdzie pracowała nad jakimiś raportami, opierając stopy o grzbiet śpiącego pod stołem Miśka. Oczywiście i ona miała swój koszyczek, gdzie na białej serwetce figurowały pomalowane w wesołe wzorki jajka, owieczka z czekolady, sucha kiełbasa, kawałek ciasta i sól w kryształowym pojemniczku. Jednak koszyk stał sobie spokojnie na stole, a kapitan pracowała, nie przejmując się niczym. Na odgłos kroków R'Cera podniosła głowę.

- Witam, komandorze. Jakieś wieści? - spytała.

- Tyle tylko, że nikt na pokładzie nie mógł, z braku odpowiedniej wiedzy i aparatury, wyprodukować dwuramianu berylu.

- Hmmm... a gdyby miał wiedzę, to aparatura nie byłaby taka niezbędna?

- No, jest to niedogodność, którą można by ominąć - przyznał R'Cer - Jednak nikt z załogi, nie wyłączając mnie, nie posiada odpowiedniego wykształcenia.

- Hmm... A jak sie czuje pan Michałow?

- Skutki napromieniowania już się ujawniły. Leży w ambulatorium, jego stan jest stabilny, choć nie najlepszy. T'Shan mówiła, że przez jakiś czas będzie splątany... już zaczął tracić rozeznanie. Jednak powinien wyzdrowieć.

- Mam nadzieję, to nasz główny inżynier.

Głośnik na ścianie zaskrzypiał, potem odezwał się z niego sznapsbaryton głównego komputera:

- Królewno, spier... ci się komunikator. Nasze doktory już od godziny wydzwaniają. Proszą cię do sekcji szpitalnej. Mają tam nieoczekiwany problem, pewnie doktor Żmijewski przykleił się plastrem do siostry Niemogę, he he.

- Jaki znowu problem... Bądź poważny, Hermuś, mówili coś konkretnego?

- Możliwe, że mamy na pokładzie jakiegoś blindziarza.

Mimo że kapitan Zakrzewska przywykła do sposobu mówienia swego głównego komputera, zajęło jej trochę czasu, nim zrozumiała, że chodzi o pasażera na gapę. Ale w ambulatorium? Co prawda na tym statku działy się różne cuda, jednak to wydawało się co najmniej nieprawdopodobne.

- Hermasz, powiedz im, że zaraz będę. - powiedziała i wstała od stołu - Komandorze, mam prośbę: niech pan zaniesie moją święconkę do kaplicy, poświęci, a potem odda Jaśkowi, on będzie wiedział, co dalej. Ja nie mam czasu.

R'Cer chciał coś odpowiedzieć, ale odjęło mu mowę. Tymczasem kapitan wyszła, a za nią powlókł się majtający ogonem Misiek. Wolkanin został sam. Przez chwilę patrzył niepewnym wzrokiem na koszyk ze "święconką", potem wziął go za pałąk i ciężkim krokiem wrócił do kaplicy, gdzie powitały go zdziwione, a nawet dyskretnie rozbawione spojrzenia. Jak potem zanotował w swym osobistym dzienniku, jeszcze nigdy nie czuł się tak głupio.




W ambulatorium cały aeropag - M'Benga, Żmijewski, T'Shan, siostra Lolita i dwóch pielęgniarzy - z ożywieniem dyskutowali przy zamkniętej komorze stazy. Wyglądali na bardzo podekscytowanych perspektywą tego, kto też może być w niej zamknięty.

- Leżeć. - powiedziała kapitan Zakrzewska do Miśka, który niechętnie ułożył się przed drzwiami, położył wielki łeb na łapach i zaczął cichutko skomleć.

- Mowy nie ma, to ambulatorium, nie świetlica. - Lilianna starała się przestrzegać przepisów, mimo że zazwyczaj deklarowała całkowitą dla nich pogardę. Misiek dobrze o tym wiedział i słuchał jej, jak na dobrze ułożonego psa przystało.

Kapitan zamknęła za sobą drzwi i zwróciła się do medyków:

- Jak to możliwe, że przez tyle miesięcy nikt nie sprawdzał komory stazy?

- Nie była potrzebna, to i nikt nie sprawdzał. - odparł Kuba Żmijewski ze swą zwykłą nonszalancją..

- Były inne problemy - dodał doktor M'Benga.

- Problemem jest to, że nikt tu niczego nie traktuje poważnie - burknęła kapitan - No na co czekacie? Otwierajcie to ustrojstwo!

Doktor M'Benga pospiesznie wstukał na panelu tradycyjny kod Gwiezdnej Floty,ale ku jego zdziwieniu nic się nie stało.

- Pan wstuka datę bitwy pod Grunwaldem. - popowiedziała mu siostra Niemogę.

- A kiedy to było? - zdziwił się M'Benga.

- O, już ładne parę lat temu nazad...

Tu wkroczył Kuba Żmijewski, wybrał właściwy kod i klapa komory stazy uchyliła się bezszelestnie. Czas w środku ponownie zaczął płynąć normalnie i po chwili na świat boży wygramoliła się szczupła, dziewczęca postać.

- Matko święta, Weronika! - krzyknęła Lolita.

- Owszem, tak mam na imię - świadczyła zaginiona bez wieści sterniczka, stając chwiejnie na nogi - Czemu wytrzeszczacie na mnie gały, jakby wam zbiorowa szajba odbiła? O, pani kapitan, przepraszam, nie zauważyłam pani.

- Co pani robiła w tej komorze? - spytała surowo T'Shan - Od całych miesięcy uważamy panią za zaginioną podczas katastrofy statku, a pani, jak widać, cały czas była w komorze.

- Weszłam zobaczyć, co ona ma w środku, a to cholerstwo musiało sie zamknąć - zaczęła tłumaczyć dziewczyna i dopiero teraz dotarło do niej, co powiedziała lekarka - Jak to, od miesięcy? To znaczy, że uznaliście mnie za nieżywą?

Doktor M'Benga usiłował wytłumaczyć Weronice okoliczności zajścia, ale sterniczka nieoczekiwanie wpadła w totalną histerię. Zaczęła krzyczeć, że nikt jej nie szukał, nikt jej nie potrzebuje, że nikt jej nie kocha, i że się zabije. Jeden z pielęgniarzy usiłował ją pocieszyć, ale dostał taki policzek, że aż gwizdnęło i echo odbiło się w całym ambulatorium. Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie Malwinka Kręcik, która postanowiła właśnie odwiedzić chorego Michałowa i otworzyła drzwi. Rozległo się basowe "wow" i góra brązowego futra skoczyła na rozhisteryzowaną Weronikę, powalając ją na podłogę. Szorowana po twarzy różowym językiem sterniczka straciła kontenas, ledwie mogąc oddychać pod naporem kilkudziesięciu szalejących kilogramów nieprzytomnego z radości owczarka.

- Misiu, Misiaczku - stęknęła wreszcie, usiłując wstać - Moja psinka maleńka... Tęskniłeś za mną? Kto się tobą zajmował, gdy mnie nie było?

Ogromny pies skomlał, piszczał, szczekał i podskakiwał, okazując na wszelkie sposoby, jak bardzo tęsknił i jak bardzo cieszy się z powrotu swej pani.

- Krzywdy nie miał. Jasiek dbał o niego niegorzej niż o moją Gizię - powiedziała kapitan, obserwująca tę scenę z niezmąconym spokojem - Dobra, dość tej radochy. Chorąży Bąk, baczność mi tu!

Weronika poderwała się z podłogi, przybierając postawą zasadniczą, co nie było łatwe ze względu na skaczącego wokół niej Miśka.

- Na rozkaz, pani kapitan. - wykrztusiła.

- Zgłosi się pani najpierw do personalnego, potem do Krzyśka Majchra, żeby wciągnął panią na listę dyżurów. Następnie uda się pani do ojca Maślaka i wytłumaczy mu pani, co się stało, bo on już zdążył odprawić trzy nabożeństwa za spokój pani nieszczęsnej duszy i nie wiem, czy nie poczuje się osobiście obrażony tym, że jednak pani żyje...

- Może to uznać za strojenie sobie żartów z rzeczy świętych. - zachichotał Kuba.

- Kiedy ja przecież niechcący... - stropiła się Weronika i po chwili dopiero połapała się, że doktor żartuje. Przybrała godną minę, odmeldowała się i wyszła, a za nią podskakujący wesoło Misiek. Na korytarzu natknęła sie na Jaśka Gąsienicę, który zakończył już swój dyżur w kaplicy i niósł właśnie z mesy tacę, na której stała miska z zupą, talerz z makaronem oraz dzbanek z kawą. Miał to być obiad dla ciężko pracującej kapitan. Ujrzawszy Weronikę góral wrzasnął wniebogłosy:

- Łojezusicku!

i odruchowo rzucił tacą w górę, aż walnęła o sufit. Zupa, makaron z serem i kawa rozprysły się po całym korytarzu, natomiast Jasiek wyminął zdumioną sterniczkę, wpadł do ambulatorium i runął na kolana przed równie zdumionymi lekarzami.

- Ratujta, dochtory kochane, toć jo cołkiem zbzikowoł, jo duchy widza! - zawył głosem jak syrena strażacka - Zróbta mi jaki zapstrzyk abo co, mujeju, mujeju...

- Opanuj się, Jasiu! - krzyknęła kapitan, z trudem powstrzymując bardzo niepoczciwy śmiech - Weronika nie jest duchem. Po prostu spędziła ten cały czas w naszej pokładowej bezruchawce. No już, wstawaj i nie bałwań się, bo zdzielę cię w końcu w te głupi pysk.

- Mój przodek wojewoda mawiał: chama jak rano w pysk nie zdzielisz, to cały dzień głupi chodzi. - zamruczał Kuba Żmijewski, nie mogąc się powstrzymać.Kapitan rzuciła mu ostre spojrzenie i wyszła, z trudem powstrzymując uśmiech, a całkowicie zdetonowany Jasiek powlókł się za nią niczym zbity pies.



Powrót Weroniki, którą już wszyscy zdążyli opłakać, został potraktowany jako cud wielkanocny, choć z cudem nie miał nic wspólnego. Malwinka Kręcik błyskawicznie rozpuściła wici wśród załogantek i zorganizowała przyjęcie powitalne. Żeby uniknąć wszelkich niespodzianek, statek na ten czas postanowiono "zaparkować" we względnie cichej i bezpiecznej zonie. Przygotowania do potańcówki rozpoczęto od ręki, zsywając w świetlicy wszystkie stoły i krzesła pod jedną ścianę i ozdabiając ściany festonami. Wywołało to ogromny gniew ojca Maślaka, który stwierdził, że Wielka Sobota to jeszcze post i nie wolno urządzać hucznych zabaw. Nie chcąc drażnić srogiego duszpasterza uchwalono, ze o północy wszyscy podzielą się jajeczkiem i zabawa rozpocznie się dopiero potem.

- Wykręty. - warknął niezadowolony ksiądz, gdy to do niego dotarło.

- Daj spokój, Tadziu - perswadowała mu siostra Ofelia dobrotliwie - Przecież to niezwykła, zupełnie niespodziewana okazja. Nie powiesz mi, że ty się nie cieszysz.

- Cieszę sie, ale to nie powód, by łamać zasady. Idę z tym do kapitana.

- Już to widzę, jak nasza Lilka cię wysłucha. - parsknęła Ofelia, ale brat jej już nie słuchał, tylko, zgodnie, ze swą zapowiedzią, wybrał się na poszukiwanie dowódcy statku. Znalazł ją w połowie drogi między świetlicą a oranżeria, słuchającą cierpliwie utyskiwania R'Cera na brak dyscypliny i zagrożenia, jakie mogą z tego wyniknąć. Kapelan poczekał, aż Wolkanin przestanie mówić, po czym wyłożył swą skargę, kończąc ją kategorycznym żądaniem zakazania zabawy.

- A już, żeby mnie tu zadziobali - odparła spokojnie Lilianna - Nie widzę powodu, by psuć ludziom radość z powrotu koleżanki. Niech no ojciec nie próbuje być świętszy od samego papieża.

- Kefas VII na pewno by tego nie pochwalił!

- A skąd ta pewność? Słyszałam, że to wesoły staruszek, chętnie słucha muzyki młodzieżowej i czyta komiksy.

Księdzu zabrakło tchu z oburzenia. Przechodzący korytarzem Sibok przystanął i przysłuchiwał się rozmowie z wyraźnym niepokojem na swej wąskiej twarzy.

- Czy potańcówka się odbędzie? - spytał wreszcie.

- Oczywiście, proszę być spokojnym.

- No to bardzo dobrze. Czy mogę prosić panią o pierwszy taniec.

- Coś podobnego. - zamruczał zgorszony R'Cer, zaś rozweselona kapitan odparła:

- Naturalnie, Sibok. Rezerwuję ten taniec dla pana.

Młody Wolkanin uśmiechnął się radośnie i ruszył dalej, zaś komandor popatrzył na Liliannę z wyrzutem. nic jednak nie powiedział. Powinien już przywyknąć do tego, że jego młody rodak nie jest typowym Wolkaninem, nie potrafił jednak i męczył Siboka długimi wykładami o logice, obowiązkach i konieczności kontrolowania emocji, co chłopak wpuszczał jednym spiczastym uchem, a wypuszczał drugim. Spędzone w Akademii Gwiezdnej Floty lata całkowicie zniweczyły staranne wychowanie, jakie odebrał. Stał się nie lepszy od pierwszego z brzegu Ziemianina, co nie mieściło się R'Cerowi w jego praworządnej głowie.

Tak więc wszyscy radośnie czekali na zabawę, dekorując świetlicę lub pomagając Matiasowi von Braun w przygotowaniu przekąsek. Jasiek Gąsienica otworzył na tę okazję swój specjalny schowek, gdzie trzymał część wypędzonego samogonu, poodkręcał butelki i doprawił szlachetny płyn koncentratami różnych soków, uzyskując w ten sposób wysokoprocentowe trunki o różnych, często zaskakujących smakach. Matias z kilkoma ochotnikami, którzy nie czuli odrazy do pracy przy kuchni, zabrał się do pichcenia. Przede wszystkim musiał przygotować coś, co zastąpi jajka na twardo. Używane do święconek pisanki były oczywiście sztuczne, ale z zareplikowanych składników udało się Matiasowi uzyskać substytut białka i żółtka o prawie naturalnym smaku i odpowiedniej barwie. Sporządził z uzyskanych mas ręcznie formowane ćwiartki jajek, dla chętnych też udało mu się ukręcić coś w rodzaju majonezu, który bardzo przydał sie do dekorowania maleńkich kanapek. Były też grzanki z kawiorem, parówki na gorąco z żółtym serem, nie licząc innych przekąsek, mogących zadowolić najwybredniejsze astronautyczne gusta.

O północy, gdy komputer główny oznajmił swym przepitym głosem:

- Koniec postu, mopankowie! Wesołego Alleluja!

w świetlicy wybuchła istna orgia wesołości. Przez prawie godzinę słuchać było tylko rozgłośne życzenia, donośne pocałunki i wzajemne poklepywania po plecach. Mało nawet brakowało, a doszłoby do równie głośnej awantury, bo Józek Podgumowany zarzucił Józkowi Stelmachowi, że to, w co on klepnął jego żonę, to na pewno nie były plecy, ale obecne przy tym damy załagodziły jakoś konflikt. Gdy znikło z półmisków ostatnie podrabiane jajko, zagrzmiała muzyka. Sibok skłonił się dwornie przed kapitan, która, zgodnie ze swą obietnicą, odtańczyła z nim honorowy taniec na środku świetlicy, po czym w tany ruszyły wszystkie pary. Jurgen i doktorantka Trekowskiego, Ewelina Siwak, oraz Grzesiek z Malwinką tańczyli węgierskiego czardasza, Kuba Żmijewski z siostrą Niemogę usiłowali dopasować argentyńskie tango do tego, co słyszeli, reszta w ogóle nie przejmowała się zachowaniem jakiegokolwiek tanecznego kanonu. Większość preferowała styl, określany jako coś pośredniego między twistem a obertasem, mający tę zaletę, że pasował do każdej muzyki. Wyjątek stanowił Jasiek, który ku swej radości odkrył, że Inga Lausch z działu łączności wychowała się w Poroninie i szparko wywijał z nią zbójnickiego, pokrzykując przy tym gromko "Hej!". Obojgu zupełnie nie przeszkadzał fakt, że grana przez głośniki muzyka nijak nie przystawała do ognistego, góralskiego tańca.

Doktor T'Shan, której ciąża była już bardzo widoczna, nie tańczyła, ale widać było, że udzieliła sie jej ogólna atmosfera, bo plotkowała wesoło z dwiema badaczkami z działu naukowego, siostrą Ofelią i Maurą Gwizdak, która poprzedniego dnia skręciła nogę i wolała jej jeszcze nie nadwyrężać. Całą zabawę obserwował ojciec Maślak, wciąż pochmurny i obrażony, ale nie na tyle, by odmówić sobie spróbowania przysmaków Matiasa. Dał się nawet namówić na jednego drinka. Arek, który dobrowolnie wziął na siebie funkcję podczaszego, nalał mu szczodrą ręką bimbru, zaprawionego malinowym koncentratem i kandyzowanym imbirem, w nadziei, że porządny "sznaps" rozkrochmali nieco ponurego księdza. Efekt był taki, że kapelan dostał kaszlu i trzeba było go długo walić po plecach, ale rzeczywiście gniew mu minął.



E.


Jedna osoba nie uległa nastrojowi szampańskiej zabawy - oczywiście R'Cer. Wiedziony typowym dla Wolkan poczuciem obowiązku zamiast do świetlicy udał się na mostek, gdzie postanowił dokonać niezbędnych jego zdaniem skanów i obliczeń. Co prawda nigdzie nie było widać żadnego zagrożenia, ale tak na wszelki wypadek...

- Hermasz, wykonaj skan najbliższej okolicy. - zażądał, siadając przy konsoli naukowej.

- A magiczne słowo gdzie? - zachrypiał komputer takim głosem, jakby był solidnie podpity. R'Cer zmarszczył czoło z niezadowoleniem, otworzył panel dostępu i znalazł tam to, czego szukał - włączony przetwornik wysokiej częstostliwości. Na układy sztucznej inteligencji wysoka częstotliwość działa jak alkohol na człowieka, nic zatem dziwnego, że komputer pokładowy po prostu... wstawił się, biorąc przykład z rozbawionych załogantów. R'Cer wyłączył i zablokował przetwornik, po czym ponownie usiadł, czekając, aż komputer odzyska równowagę umysłu. Gdy uznał, że już powinno się to stać, ponowił żądanie skanów.

- Jesteś wredny - oznajmił obrażony sznapsbaryton z głośnika - I gówno ci dam, a nie skany.

- Dlaczego? - spytał spokojnie R'Cer.

- Prosiłem o magiczne słowo.

- Jakie, abrakadabra?

Zdumienie R'Cera jeszcze gorzej rozwścieczyło komputer, który wybulgotał teraz coś takiego, czego translator w ogóle nie chciał przełożyć. Komandor zastanawiał się właśnie, co powinien zrobić w takiej sytuacji, gdy drzwi rozsunęły się i na mostek wmaszerował rozespany Karol Michałow, boso, w rozchełstanej piżamie, składającej się z koszuli, do pępka wprawdzie, ale za to szerokiej jak na zapaśnika sumo, i barchanowych gaci z gumką. Widać było, że wstawszy Michałow usiłował schować jakoś szerokie poły koszuli w te gacie, bo jakimś sposobem wepchnął za gumkę róg prześcieradła, które teraz wlokło się za inżynierem niczym tren.

- Panie, pan wskazujesz na spożycie. - wykrztusił R'Cer, na co Michałow machnął tylko pobłażliwie ręką i podszedł do konsoli maszynowni. Przez chwilę sprawdzał ustawienia, potem zadziwiająco trzeźwym głosem krzyknął:

- Jezus Maria, co za idiota przy tym pracował?!

Otworzył szafkę pod konsolą, wyjął z niej miernik i kilka małych narzędzi, po czym zabrał się do poprawiania parametrów konsoli. Wolkanin obserwował go przez chwilę, po czym dyskretnie połączył się z kapitan Zakrzewską.

=/= Pani kapitan, główny inżynier jest na mostku i grzebie w konsoli maszynowni. - powiedział.

=/= Czyli jest na właściwym miejscu. - padła spokojna odpowiedź. R'Cer skrzywił się z niezadowoleniem.

=/= Ale czy on jest umysłowo stabilny?

=/= Na pewno bardziej niż reszta załogi. Niech się pan nie przejmuje rolą, bo i tak pana.... Kuba powiedział mi, że stan Karola jest już prawie idealny. Leczenie poszło znakomicie i na dobrą sprawę może on wracać na służbę. Jeśli pan jest innego zdania, to niech go pan obserwuje i w razie czego obezwladni.

- Po co ja zapytałem... - mruknął niechętnie Wolkanin, wyłączając komunikator. Tymczasem Michałowowi wyraźnie nie spodobało się coś w dolnych obwodach, bo klęczał teraz przed konsolą z nosem niemal przy podłodze i grzebał wśród układów logicznych, wypinając przy tym na R'Cera swój półgoły zadek w geście niewinnej prowokacji. Klął przy tym półgłosem z nieporównaną kwiecistością, zupełnie nie krępując się obecnością komandora.

W pewnym momencie zapiszczał czujnik na konsoli naukowej, sygnalizując łączność z próbną sondą. Widać było, że dział naukowy dobrze zabezpieczył aparaturę, gdyż nieprzyjazna dla delikatnych urządzeń atmosfera Mothry jakoś im nie zaszkodziła. R'Cer włączył podgląd i zobaczył na ekranie rodzaj miasta, jednak odmiennego od miast, które znał. Wszystkie budynki łączyły się ze sobą, tworząc niebywale skomplikowaną strukturę, która najwyraźniej chroniła mieszkańców przed niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi nie tylko podczas domowego wypoczynku, ale i pracy oraz spacerów. Mogło to oznaczać, że istoty zamieszkujące Mothrę wcale nie były tak dobrze przystosowane, jak mogło się wydawać, co mogło z kolei prowadzić do ciekawych wniosków. R'Cer chętnie obgadałby to z Karpielem czy Trekowskim, ale obaj byli na zabawie i z pewnością nie nadawali się teraz do rozmowy. Wolkanin wczytał do pamięci głównego komputera wszystko, co tylko się dało i nakazał sondzie dalsze badania. Prawie przy tym zapomniał o Michałowie, który w tym czasie ukończył strojenie konsoli i wstał, ocierając pot z czoła.

- A tak w ogóle, to gdzie są wszyscy? - spytał, rozglądajac sie po mostku - Zastrajkowali?

- Nie. W świetlicy odbywa się wielka zabawa, a pana nie zaproszono, bo pan jeszcze powinien leżeć.

Główny inżynier powiedział, co myśli o leżeniu, podciągnął nerwowo gacie, zauważył wreszcie prześcieradło, odczepił je, zarzucił sobie na ramię i poszedł do świetlicy, gdzie w najlepsze trwała zabawa. Jasiek Gąsienica ustawiał właśnie w wielkim koszu puste butelki, gdy go zobaczył. Na widok głównego inżyniera w wytytłanej piżamie i z kilkudniowym zarostem tak zgłupiał, ze z właściwą sobie zręcznością zrzucił kosz na podłogę. Piekielny hałas, jakiego narobiły butelki, zaalarmował wszystkich.

- Panie Michałow, co pan wyprawia?! - zawołał Kuba Żmijewski, przepychając się przez tłum - Jak się pan czuje?

- Dobrze, nie widać? Tylko ten frak taki jakiś mi daliście, że wlazłoby w niego trzech takich jak ja.

- A nie mógłby pan zostawić w cholerę to prześcieradło, wziąć prysznic i przebrać się?

- A wie pan, że to niezły pomysł? - Michałow odwrócił się i wlazł na łapę Miśkowi, który w odwecie ugryzł go w pośladek, nie mocno, za to demonstracyjnie. Inżynier podskoczył w górę na prawie pół metra, zaklął siarczyście i wyskoczył na korytarz. Weronika przepchała się przez załogantów i chwyciła Miśka za kark

- Najmocniej przepraszam! - zawołała - On na pewno nie chciał!

- Zgiń, przepadnij, maro nieczysta! - wrzasnął Michałow na jej widok - Duchy! Upiory! Ten statek jest nawiedzony! Księże proboszczu, ratunku!!!

- Aha, jak trwoga to do Boga... - zaczął jadowicie ojciec Maślak, ale siostra Ofelia zamknęła mu dłonią usta i możliwie najkrócej wyjaśniła inżynierowi, co się stało. Jednak dopiero po wypiciu "jednego głębszego", podanego przez usłużnego Jaśka, Michałow doszedł do siebie na tyle, by móc chwiejnym krokiem oddalić się w stronę swojej kabiny, mrucząc przy tym

- I niech no mi kto powie, że nasz Hermasz to taki ot zwykły stateczek....



Jeśli ktoś by myślał, ze R'Cer zapomniał o śledztwie w sprawie zamachu na głównego inżyniera, to by się mylił. Wolkanin nadal pracował nad tą sprawą, choć nie miał właściwie żadnych punktów zaczepienia. Nikt na pokładzie raczej nie życzył Michałowowi tak źle, by chcieć go napromieniować, a choćby i życzył, to nie byłby w stanie wyprodukować niebezpiecznej substancji, i to jeszcze bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Mimo absolutnej pewności, ze tak właśnie było, R'Cer nie mógł oprzeć się wrażeniu, że coś przeoczył, coś ważnego. Nie miał jednak bladego pojęcia, co to mogłoby być, i męczył się z tym okropnie.

Tymczasem na pokładzie w najlepsze trwały święta wielkanocne i nikt poza R'Cerem nie przejmował się Mothrą, zamachem, ani zgoła niczym innym. Dopiero na trzeci dzień skacowany Karpiel zwołał naradę działu naukowego i badacze pogrążyli się w analizie danych, przesyłanych przez sondę. R'Cer, który nie miał ochoty uczestniczyć w ich kłótniach, przedstawił jedynie swój raport i wyszedł, postanawiając skupić się raczej na robocie śledczej, zwłaszcza, że osoba tajemniczego zamachowca intrygowała go dużo bardziej niż istoty, zamieszkujące niegościnną dla ludzi planetę. W śledztwie pomagała mu Maura Gwizdak, jako szef ochrony, oraz Sibok, który po prostu lubił zagadki. We dwoje węszyli, gdzie się dało, podczas gdy R'Cer ponownie zasiadł do studiowania akt załogi w nadziei, że coś przeoczył. Po kilkunastu godzinach uporczywej pracy w tym kierunku doszedł do wniosku, że albo ktoś zgasił światło, albo on stracił wzrok. Ponieważ nie słychać było nigdzie okrzyków paniki, przekleństw, ani gorączkowego biegania z zapytaniem, co się u diabła stało, stwierdził, że logiczne jest przychylenie się do tego drugiego rozwiązania, złożył więc pedantycznie wszystkie paddy i spokojnie wyszedł, postanawiając dotrzeć do ambulatorium "na czuja". Na szczęście nie musiał się z tym długo męczyć, bo już po kilkunastu krokach wpadł na wszędobylskiego Jaśka.

- Przeboccie, panie łoficyjer, jo wos nie bacył... - zaczął się usprawiedliwiać góral.

- Nic się nie stało, to ja pana nie widziałem - przerwał mu R'Cer - Czy byłby pan uprzejmy zaprowadzić mnie do ambulatorium? Zdaje się, że straciłem wzrok.

- Łomatkoświnto.- stęknął Jasiek współczująco, po czym ujął Wolkanina za łokieć i zaciągnął go do sekcji szpitalnej.

W ambulatorium akurat brakowało pacjentów, więc doktorzy M'Benga i Żmijewski grali sobie z ojcem Maślakiem w karty, a doktor T'Shan prowadziła wykłady dla średniego personelu. Średni personel siedział na krzesłach ze zrozpaczonymi minami, ponieważ wszyscy razem i kazdy z osobna uważał, ze ma ciekawsze rzeczy do roboty, niż słuchanie kolejnego szkolenia. Na widok R'Cera lekarka zamilkła wpół słowa.

- Co się stało? - spytała z niepokojem.

- Nie wim, dochtórko, jo go ino naloz. - odparł Jasiek, pomagając R'Cerowi położyć się na łóżku diagnostycznym.

- Pracowałem i nagle przestałem widzieć.- wyjaśnił komandor - Ponieważ nigdy dotąd mi się to nie przytrafiło, chciałbym prosić o pełną diagnostykę.

- A nie o leczenie przy okazji? Panie Gąsienica, proszę zabrać stąd ten skład bakterii. Szpital to nie miejsce dla takich stworzeń. - to było skierowane do Jaśka, na którego ramieniu siedziała Gizia i przyglądała się z góry poczynaniom T'Shan.

- Una cyściejsa od tu niejednego. - obraził się Jasiek i z godnością opuścił ambulatorium. Z biegiem czasu zaczął traktować fretkę nieomal jak świętą krowę i każde słowo krytyki wobec niej traktował jak osobistą obrazę. Było to o tyle niebezpieczne, że jasnowłosy góral miał siłę młodego byka, ale na szczęście też był dość zdyscyplinowany i otrzymawszy jasny zakaz od swojej kapitan, nie rwał sie do bitki.

Doktor T'Shan, w asyście M'Bengi i Żmijewskiego, przebadała sumiennie R'Cera, starając się ukryć, bez powodzenia zresztą, ze ma do tego pacjenta nazbyt emocjonalny stosunek. I tak to wszyscy wiedzieli, ale uprzejmie udawali Greka.

- Nie widać żadnych uszkodzeń ani w gałkach ocznych, ani w korze wzrokowej - orzekła wreszcie lekarka - Według mojej wiedzy medycznej powinien pan widzieć bez żadnych przeszkód.

- Daleki jestem od kwestionowania pani wiedzy fachowej, ale jednak nie widzę. - odpowiedział jej R'Cer. M'Benda i Żmijewski wymienili spojrzenia, po czym czarny lekarz zaproponował:

- Może uśpijmy pacjenta na dwadzieścia cztery godziny i zobaczmy, co z tego będzie? Leczenie snem bywa bardzo efektywne w zaburzeniach psychosomatycznych, zwłaszcza, gdy wspomoże się je elektrostymulacją mózgu.

- Sugeruje pan, że jestem emocjonalnie niestabilny? - obraził się Wolkanin (na tyle, na ile przedstawiciel jego rasy mógł się obrazić).

- Sugeruję, że dzieje się z panem coś niefizycznego, skoro nie możemy tego uchwycić skanami. To logiczny wniosek.

R'Cer pomyślał i uznał, że M'Benga może mieć rację. Postanowił poddać się zaleconej przez niego kuracji i mieć nadzieję, że zadziała.

- Wyspowiadaj się lepiej, mój synu - poradził R'Cerowi ojciec Maślak - To, co cię spotkało, może być karą niebios za twe rozwiązłe życie. Wyznaj swe grzechy i okaż skruchę, a w razie czego będziesz miał lżejszą sprawę na Sądzie Ostatecznym.

- Przepraszam, ale ja tylko częściowo rozumiem, co pan do mnie mówi. - wyznał R'Cer z niebotycznym jak na niego zdumieniem.

- Ojcze, ojciec da spokój, przecież to Wolkanin, on nawet nie jest ochrzczony. - próbował interweniować Żmijewski.

- Można go zawsze ochrzcić, żeby poganinem nie był. Więcej by to dało niż wasze doktorskie hokus pokus. Ale jeśli wolicie działać jak bezbożnicy, to proszę bardzo, wuala. - i kapelan, obrażony, demonstracyjnie wyniósł się na korytarz.

Lekarze szybko obgadali harmonogram podawania anastetyku i system stymulacji, po czym przystąpili do działania. Tymczasem Lolita Niemogę i jedna z podległych jej pielęgniarek postanowiły pójść do kapitan Zakrzewskiej i poprosić o pozwolenie przeszukania kwatery R'Cera. Doktor Żmijewski nie bez powodu powziął bowiem przypuszczenie, że tam może kryć się przyczyna nagłej ślepoty komandora - jak mawiał, doktor House był stuknięty, ale zazwyczaj trafiał w sedno, zaś przeszukanie domu chorego-nie-wiedzieć-na-co było jego ulubioną metodą działania.



Kapitan Zakrzewska wysłuchała prośby siostry Niemogę z pewną rezerwą.

- No dobrze- powiedziała wreszcie - Ja też słyszałam o metodach tego legendarnego dziwaka. Tylko nie nabałagańcie, bo R'Cer wam głowy pourywa. On ma kompletnego fioła na punkcie porządku. Nerwowy jakiś, czy co?

Siostra Lolita przyrzekła solennie, że będą uważać, potem razem ze swymi pomocnikami udała się do kwatery R'Cera.

- Rzeczywiście, jak w muzeum.- mruknęła, rozglądając się po lśniącej ładem i czystością kabinie. Na pierwszy rzut oka wydawało się niemożliwe, by mogło znaleźć się tam coś bez wiedzy i pozwolenia lokatora, ale siostra Lolita mimo to zaczęła przeszukania, upominając tylko towarzyszących jej pielęgniarzy, by każdy drobiazg odkładali na swoje miejsce. Pielęgniarze zabrali się więc do dokładnego oglądania wszystkiego - wolkańskiej harfy, zestawu szachów, mnóstwa paddów, jakichś urządzeń i bibelotów, których znaczenia nawet nie umieli się domyśleć. Przejrzeli pościel i łóżko, szuflady komódki, komputer osobisty i wszystkie panele dostępu, ale nie znaleźli nic podejrzanego. Dopiero sanitariusz Cezary Figielek, który skrupulatnie oglądał ściany, znalazł niewielki kawałek plastiku, doskonale dopasowany kolorem do barwy podłoża i praktycznie niewidoczny.

- To jakaś elektronika- stwierdził, zbadawszy znalezisko tricorderem - Na pewno nie powinno tego tu być.

Mimo szczerych chęci nic innego, co przy pewnym wysiłku wyobraźni można by uznać za podejrzane, nie udało się znaleźć. Po kilkugodzinnych poszukiwaniach ekipa siostry Niemogę udała się więc uroczyście do działu naukowego, gdzie przekazała swe znalezisko Jędrzejowi Karpielowi.

- Ćwiczycie przed najbliższą procesją?- spytał ironicznie Karpiel - Nie starczyłoby, gdyby przyszło jedno z was?

- A co, ojczaszek zapowiada procesję? - ła się siostra Niemogę.

- Pewnie taką na pierwszego maja. - ął Figielek - Założę się, że o tym myśli.

- E tam, na pierwszego maja to raczej pochód pierwszomajowy będzie.

- Pochód rano, zgadza się, a wieczorem procesja. Normalnie, jak co roku.

- Na pierwszego maja pada deszczyk równo. Raz padnie na kwiatek, drugi raz na... bratek... - zaśpiewał falsetem docent Benek Saturator z działu archeologii, który właśnie odwiedził asystentkę Trekowskiego, Marzenę Szkwał, w celach, jak zwykł mawiać Trekowski, niemoralnych.

- Śmiech śmiechem, ale co zrobimy, jeśli z jednej strony Matias von Braun i Zajczik zaczną nawoływać do śpiewania Międzynarodówki, a z drugiej ojciec Maślak będzie się darł "Witaj, majowa jutrzenko"? - zastanowił się Karpiel.

Wbrew pozorom nie było to pytanie bezsensowne. Matias von Braun oraz Osip Anegdotycz Zajczik stanowili skromną, ale zdecydowaną frakcję ateistyczną Hermasza, w dodatku frakcję z odchyleniem wyraźnie marksistowskim. Jako opozycję do cotygodniowych kazań ojca Maślaka ustanowili własną tradycję i co środa jeden z nich wygłaszał w świetlicy pogadankę w duchu wyraźnie leninowskim. Kapelana statku do szewskiej pasji doprowadzało to, że owe pogadanki gromadziły niemniej słuchaczy niż jego nabożeństwa. Zarówno von Braun, jak i Zajczik mieli tę zaletę, że mówili ciekawie i z polotem, więc ich odczyty traktowano jako znakomitą rozrywkę. Nie było rzeczą wykluczoną, że spróbują zorganizować pochód pierwszomajowy - wtajemniczeni twierdzili nawet, że uszyli już sobie czerwone sztandary i przygotowali odpowiednie transparenty, a Malwinka Kręcik przysięgała, że słyszała kapitan Zakrzewską, jak ćwiczyła śpiewanie "Bandera rossa" i to w dwóch językach.

Ponieważ trudno było rozważać tę sprawę "na sucho", gdy jeszcze nic nie było wiadomo, Karpiel zabrał się za to, o co można było zaczepić ręce i już za dwie godziny zapukał do kwatery dowódcy.

- Wlazł! - krzyknęła ze środka kapitan. Karpiel wszedł i z lekka go zamurowało. Kapitan dopiero co umyła głowe i suszyła właśnie włosy, które, rozpuszczone, sięgały jej niżej krzyża. Przy jej biurku stał Sibok, poprawiał coś w panelu komputerowym i rzucał na Liliannę ukradkowe, zachwycone spojrzenia, bynajmniej niewolkańskie.

- Eee, pani kapitan, wiem już, co Lolitka znalazła w kwaterze komandora R'Cera. - zameldował Karpiel, nieco sprzytomniawszy.

- No?

- To mikroprzekaźnik. Emituje określone teksty poniżej progu słyszalności. W tym wypadku ktoś przyłożył się, by wmówić facetowi, że nie widzi. Z chwilą, gdy wskutek powtarzalności jego mózg uznał te słowa za prawdę, R'Cer oślepł.

- To znaczy, ze widzi, a jedynie nie przyjmuje tego do wiadomości, tak?

- Tak.

Kapitan z westchnieniem odłożyła ręcznik, którym suszyła swe jedwabiste sploty i wzięła szczotkę.

- I co teraz robić z zahipnotyzowanym Wolkaninem? - mruknęła po chwili.

- Za pozwoleniem - wtrącił się Sibok - Tu pomóc może jedynie mind meld, zatem w grę wchodzę ja albo dr T'Shan. Ze względu na odmienny stan tej ostatniej należy ją wykluczyć. Pozostaję ja.

Uśmiechnął się lekko, samymi oczami. Uwielbiał być przydatny, bo choć w zasadzie powinien zejść ze statku w najbliższej bazie, wywalczył sobie przydział do tej załogi i chciał za wszelką cenę udowodnić, że jest dla niej cennym członkiem. Jak dotąd nie było okazji tego dowieść, ale młody Wolkanin nie tracił nadziei.

- Niech pan spróbuje - przyzwoliła kapitan - R'Cer jest nam bardzo potrzebny. Poza tym... jak powiedział pewien detektyw, rozwiązując sprawę seryjnego mordercy "Jeszcze parę trupów, a naprawdę zacznę tracić cierpliwość". Ktoś na tym statku bawi się z nami jak kot z myszą i musimy szybko namierzyć, kto to zacz.

- A potem? - spytał dość głupio Karpiel.

- A potem przekonamy go, że taka zabawa w ogóle się nie kalkuluje. - odpowiedziała mu spokojnie kapitan, spięła niedosuszone włosy ozdobną klamrą i ruszyła za Sibokiem do ambulatorium.



- Nie byłoby lepiej, gdybym spróbował technik medytacyjnych? - spytał R'Cer, wysłuchawszy z nieprzeniknioną miną tyrady, którą wygłosiła kapitan - Skoro to tylko kwestia czegoś w rodzaju hipnozy podprogowej... to powinienem sobie z tym poradzić.

- Nie wątpię, komandorze, ale tak będzie dużo szybciej i łatwiej - odpowiedział mu Sibok - Postawię pana na nogi raz dwa, a gdy pogrąży się pan w transie, to nie wiadomo, kiedy pan z niego wyjdzie. A przecież na statku jest sabotażysta, który teraz uderzył w pana, przedtem w głównego inżyniera, a kto wie, jaki będzie jego następny cel. Może spróbuje dobrać się do naszej kapitan?

- Niech spróbuje, a sam będzie sobie winien. - warknęła Lilianna, a po jej minie było widać, że sabotażysta miałby wtedy wybór jedynie między kostnicą a szpitalem.

- Może być sobie winien, jednak najpierw musimy ustalić, kim on w ogóle jest - powiedział Sibok z nieodpartą logiką - A obawiam się, że bez komandora R'Cera byłoby to trudne. Dlatego proszę o pozwolenie na zlanie naszych jaźni.

Kapitan wzruszyła lekko ramionami.

- A zlewajcie się - przyzwoliła - Ja tam nie będę się wtrącać do wolkańskich fanaberii, z jednym wyjątkiem: R'Cer, ma pan odzyskać wzrok, rozumie pan? To rozkaz.

- Nie wystarczy wydać rozkaz, by ktoś wyzdrowiał. - wtrąciła się T'Shan ze zgorszeniem.

- Niby czemu? Ktoś wydał mu polecenie, by przestał widzieć, i posłuchał, niech teraz posłucha mnie.

Trudno było odmówić logiki takiemu rozumowaniu i R'Cer rozsądnie wstrzymał się od komentarza. Sam był ciekaw, czemu, mimo uświadomienia sobie stanu faktycznego, nadal nie widzi, a wiedział, że połączenie jaźni z Sibokiem pozwoli mu spojrzeć na to, co zachodziło w jego korze mózgowej, cudzymi oczami. To dlatego zgodził się na tę formę leczenia, choć myśl, że połączenie ma inicjować Sibok, nieco go przerażała. Ten lekkomyślny, zbuntowany chłopak nie był kimś, do kogo można było mieć zaufanie w tak delikatnej kwestii.

- W porządku, ale robimy połączenie bipolarne.- zastrzegł sobie.

- W porządku. - zgodził się Sibok,

- No to ja idę - powiedziała kapitan Zakrzewska - Nie będę wam przeszkadzać. Mam zresztą własną robotę. Raporty do kwatery głównej same się nie napiszą.

- Wcale nie byłbym zdziwiony, gdyby się napisały, na tym wariackim statku wszystko jest możliwe. - zachichotał doktor Żmijewski, ale kapitan najwyraźniej nie uwierzyła w taką możliwość, bo wyszła.

Pisanie raportów do kwatery głównej nie było ulubioną czynnością Lilianny, niestety, było jej obowiązkiem jako kapitana jednostki, pozostającej w służbie Gwiezdnej Floty. Co prawda Gwiezdna Flota niewiele sobie obiecywała po Hermaszu i jego załodze, ale to już był nieistotny szczegół. Wbrew wszelkim wątpliwościom statek sprawdzał się jakoś, miał już na koncie udaną akcję ratunkową i ciekawe odkrycia naukowe, co było powodem nieustającego zdziwienia w kwaterze głównej.

- I jak im się to udało z takim sprzętem? Przecież z tym, co oni mają, nie da się pracować. - pytano, i nikt nie umiał dać na to zadowalającej odpowiedzi. Gdyby spytano wprost kogoś z załogi polskiego statku, ten pewnie udzieliłby wykrętnej odpowiedzi, z której mało kto by coś zrozumiał. Tymczasem sprawa była prosta - załoganci Hermasza albo nie wiedzieli, że coś nie da się zrobić, albo mieli to głębokiej pogardzie, stosując starą zasadę, że jeśli jakiś fakt przeczy teorii, która się im podoba, to tym gorzej dla faktu. A ich teoria była taka, że ze wszystkim dadzą sobie radę i tego się niewzruszenie trzymali.

Wyszedłszy na korytarz kapitan usłyszała podniesione głosy od strony kaplicy i, westchnąwszy ciężko, przyspieszyła kroku. Tak, jak podejrzewała, ojciec Maślak kłócił się właśnie z siostrą Ofelią. Kamieniem obrazy była, jak zwykle, tolerancyjność zakonnicy i jej dobra komitywa ze wszystkimi na statku, niezależnie od ich poglądów. Kapelan był zdania, że wszystkich załogantów należy nawrócić i ochrzcić, najlepiej bez pytania o zdanie (i żywił skrytą urazę do kapitan Zakrzewskiej, że ta nie chce wydać swej załodze adekwatnego rozkazu). Natomiast siostra Ofelia postępowała według wytycznych zakonu sióstr sufrażystek - nikomu niczego nie narzucała i szanowała prawo do własnych poglądów każdego w załodze.

- Taki permisywizm prowadzi do zatwardziałego ateizmu! - grzmiał ojciec Maślak - Chrześcijańskiego dusi ducha szatan pychy i niewiary! Kto jak kto, ale przedstawiciel duchowieństwa powinien z tym walczyć!

- Może jeszcze mieczem i stosem - odparowała zakonnica - Po mnie się tego nie spodziewaj. Każdy jest kowalem swego losu, a dorosły człowiek to nie dziecko, które weźmiesz za rączkę i zaprowadzisz, dokąd chcesz. On sam podejmuje decyzje.

- Jak ty trafiłaś do zakonu, kobieto?!

- Jak to jak? Ojciec był miłośnikiem Szekspira, wciąż powtarzał "Ofelio, idź do klasztoru", to i poszłam. Miałam się sprzeciwiać ojcowej woli? Czcij ojca swego i matkę swoją.

- Przestańcie się oboje drzeć - zażądała kapitan - Tego typu rozmowy trzeba prowadzić kulturalnie. Jeśli sobie tego życzycie, mogę zorganizować dyskusję panelową na temat wartości religii w dzisiejszym świecie i wtedy będziecie mogli kłócić się, ile wlezie. Ale nie na korytarzu, tylko w konferencyjnej.

- A dlaczego? - spytał szorstko ojciec Maślak, który bardzo nie lubił, jak mu przerywano.

- Dlatego, żeby nie obniżać morale załogi.

- Jak możemy obniżyć coś, czego praktycznie nie ma?

- A słyszał ojciec o wartościach ujemnych?

- A może to ma być jeszcze moja wina? Napiszę do Watykanu, ze jestem tu szykanowany i prześladowany, a to wszystko za zgodą dowódcy jednostki. - kapelan zadarł dumnie podbródek i schował się w zakrystii.

- Ja się zastrzelę. Pochowajcie mnie na Wawelu. - westchnęła kapitan z rezygnacją. Siostra Ofelia poklepała ją po ramieniu.

- Dopiero byłaby ogólnonarodowa wrzawa, marsze, manifestacje zwolenników i przeciwników, a jako wielki finał naparzanka kijami bejsbolowymi - powiedziała - Poza tym, też mi frajda leżeć w tak sztywnym towarzystwie. Z duszy serca radzę wybrać warszawskie Powązki.


Sibok, mimo że niezbyt przestrzegający nauk Suraka, okazał się być zręczny w sztuce łączenia umysłów. Bez kłopotu dotarł do strefy podświadomości R'cera, ale tu utknął.

- Ależ skomplikowana plątanina. - mruknął po chwili.

- Coś źle? - spytała nerwowo T'Shan, przykładając bezwiednie dłoń do brzucha

- Źle? Raczej nie. Muszę się tylko w tym rozeznać. - odpowiedział Sibok krzepiąco. Jego młodziutka, przystojna twarz odrobinę pobladła. T'Shan, która znała go od dzieciństwa, dobrze wiedziała, że oznacza to duży wysiłek. Z jednej strony bała się o R'Cera, który był ojcem jej dziecka, z drugiej o dawnego podopiecznego, którego bardzo lubiła. Wciąż nie umiała wyzbyć się lęku przed mind meld.

Jej obserwacja została przerwana przez profesora Trekowskiego, który wpadł do ambulatorium, klnąc niczym murarz w sobotę po wypłacie i ściskając lewą ręką prawą, z której lała się krew. Za nim biegł Jędrek Karpiel, wołając:

- Uspokój się, Dinosławie, bo jeszcze bardziej sobie zaszkodzisz!

Profesor w nader kwiecistych słowach powiedział Karpielowi, gdzie może sobie wsadzić taką radę i zwrócił się do zdezorientowanej T'Shan;

- Potrzebuję pomocy, pani doktor.

- To widzę, ale co się stało? - T'Shan pospiesznie wyjęła z szuflady dermoregenerator.

- Gówno... to jest, nieważne.

- Walnął ręką w stół podczas dyskusji z Martynką i trafił w stos szalek - wyjasnił Karpiel - Poszły w drobny mak, a Dinek poharatał sobie rękę.

T'Shan z westchnieniem wzięła mikroskaner i pensetę, po czym zajęła się usuwaniem z pokaleczonej dłoni profesora odłamków szkła. Trekowski przez cały czas klął półgłosem, to wymyślając nieobecnej asystentce, to komentując ogólnie porządki na statku i baby, które wszędzie wtykają swój nos. Usunąwszy ostatni okruch szkła T'Shan na wszelki wypadek jeszcze raz przeskanowała rękę profesora, zdezynfekowała rany i zamknęła je dermoregeneratorem.

- Gotowe - rzekła - Następnym razem, gdy pokłóci się pan z asystentką, to proszę uważać, w co pan wali.

- Następnym razem to walnę ją w ten głupi łeb. - warknął Trekowski.

- Opanuj się, Dinosławie. - ofuknął go Karpiel w strachu, że te pogróżki usłyszy kapitan i zrobi piekło - Przecież dobrze wiesz, że nie miałeś racji. Takich doswiadczeń nie wolno przeprowadzać przy uszkodzonym wyciągu.

- Akurat dużo ty tam o tym wiesz! Trzymaj nos w swojej chemii nieorganicznej, a do mojej organicznej go nie pchaj! - ryczał Trekowski - Jesteś zwykły smrodziarz, nie chemik! Nie masz pojęcia, nad jak doniosłymi rzeczami pracuję!

- Wielkie rzeczy, wszyscy to wiedzą! - odparował Jędrek - Usiłujesz stworzyć wirusa, który powodowałby stan upojenia alkoholowego przez rozkład cukru bezpośrednio we krwi. Myślisz tylko o tym, żeby się narąbać!

Dinosław Trekowski aż zapiał z oburzenia.

- Nieprawda! - wrzasnął - Ja pracuję dla dobra ludzkości!

- Znam wielu takich, co przyznaliby ci rację, bo sami chodzą na okrągło z zapeklowanym mózgiem, ale ja mam na ten temat swoje zdanie. Nie bądź taki ważny profesor, bo ci to w końcu zaszkodzi.

Trekowski rozejrzał się nerwowo, wyraźnie w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby rzucić w Jędrka, ale tu zaprotestowała T'Shan. wypraszając ich obu za drzwi, na korytarz, gdzie mogli kłócić się dalej. Potem chciała wrócić do gabinetu, w którym odbywało się mind-meld, ale okazało sie, ze nie jest już to konieczne. Obaj, R'Cer i Sibok, wyszli stamtąd, bladzi i wymęczeni, ale o własnych siłach.

- Czy... wszystko w porządku? - spytała T'Shan w napięciu. Sibok skinął głową, zbyt zmęczony, by wdawać się w szczegóły. Lekarka przeskanowała go pospiesznie, jednak oprócz pewnego odwodnienia i spadku poziomu elektrolitów nie było zmian. Następnie popatrzyła na komandora, który odwzajemnił się jej pozbawionym emocji, chłodnym spojrzeniem.

- Naprawdę doszedł pan do siebie? - spytała, siląc się na ton oficjalny.

R'Cer przytaknął z typowym wolkańskim spokojem.

- Potwierdzam - rzekł - Ślepota ustąpiła. Czy mogę już wrócić do pracy, pani doktor?



- Zabiję! Rozerwę na strzępy! - przeraźliwy wrzask postawił na nogi cały drugi pokład. Była druga w nocy. Spłoszeni załoganci, jak kto stał, wyskakiwali na korytarz, pytając, czy się pali, czy to atak Romulan, a może tylko zderzenie z meteorem. Wrzeszczał najwyraźniej Józek Podgumowany. Po dotarciu na miejsce można było zobaczyć, ze słuch człowieka nie mylił. Technik ział ogniem, zaś jego żona stała nieopodal, oparta o ścianę i, skrzyżowawszy ręce na piersi, obserwowała swego męża z niezmąconym spokojem. Po chwili dołączył się do niego ojciec Maślak, oburzony roznegliżowanym stanem większości załogantów.

- Sodoma i Gomora, do czego to podobne, zgorszenie takie...! - krzyczał, a jeszcze, gdy zobaczył ziewającego Grześka, przyokrytego tylko paddem, na którym czytał przed snem jakąś powieść, zupełnie się wściekł.

- Do jasnej cholery, czy ojciec chce, żebyśmy do snu układali się w ortalionowych płaszczach, biustonoszach na futrze i walonkach?! - ryknął wreszcie na niego zdenerwowany sternik Czerep.

- Walonki, walonki, pracziet moja maminka. Wsjo rawno ja je najdu. Na swidanija pajdu... - zaśpiewał niewinnie Osip Zajczik, który przed pójściem do łóżka nadużył nieco znakomitego wyrobu miejscowego zespołu bimbrowników (Jasiek Gąsienica, Jędrzej Karpiel i Jolanta Stern). Następnie wziął za ręce Anetkę Piekutek z działu kartografii i próbował zatańczyć z nią kozaka, ale dostał w ucho z iście warszawską uprzejmością.

- Tym razem nie ujdzie wam to na sucho! Ja dotąd za dobry byłem i w dupach się poprzewracało! Ja wam... ja was...! - darł się dalej Józek, nie zwracając na nic uwagi. Jego żona obserwowala go z zaciekawieniem widza w tanim kabarecie.

- Opanuj się, chłopie, o co chodzi? - mitygował go Grzesiek, jeden z najbliższych przyjaciół Podgumowanego, ale ten ciskał się dalej, aż wreszcie z wściekłością wyrzucił z siebie praprzyczynę całej awantury:

- Tekla jest w ciąży!

Ta wiadomość rzeczywiście była dość elektryzująca, jeśli wzięło się pod uwagę, że Józek był bezpłodny, o czym wszyscy wiedzieli. Oczy wszystkich zwróciły się na winowajczynię, która wzruszyła ramionami.

- Test mi wyszedł pozytywny. - powiedziała - Wczoraj wieczorem...

Nie dokończyła, bo Józek przyskoczył i machnął jej przed nosem zaciśniętą pięścią.

- Ma ona szczęście dzisiaj, że jest kobieta! - wrzasnął - Który to?!

Tekla rozłożyła ręce, potem rozejrzała się po korytarzu.

- Ten - oznajmiła, pokazując na chybił trafił palcem - Albo ten...

- No nie, ja na pewno nie! - zaprotestowała urażona Malwinka Kręcik, gdy oskarzycielski palec wskazał również i na nią.

- Kto to może być pewny, w tej dobie rozluźnienia obyczajów i obrazy boskiej. - wydeklamował ojciec Maślak, nie zastanawiając się nad tym, co mówi.

Józek Podgumowany nabrał tchu, a potem bluznął na cały korytarz:

- Ona nie wie, z kim jest w ciąży! Sama tego nie wie, słyszeliście?! Ladacznica, psiakrew! Ale ja tego nie daruję! Cały statek zbada DNA, ja dopilnuję! Ja tego łajzę znajdę choćby pod ziemią!

- Pod jaką ziemią? - chciał wiedzieć Jurgen, którego zwabiły krzyki i zamieszanie - Jesteśmy w przestrzeni kosmicznej.

Chłodne i wyważone słowa drugiego oficera nie wpłynęły jakoś na ochłodzenie atmosfery, która zaczęła się robić dość napięta i nieprzyjemna.

- Ja się nie dam badać - zadeklarował Grzesiek, przekładając padd z ręki do ręki - Niby z jakiej racji?

- Aha, więc to pewnie ty, skoro się boisz! - rzucił się do niego zdradzany mąż.

- Ja miałbym się bać, ty rogaczu jakiś?! Puknij się! Oczu bym chyba nie miał ani rozumu, gdybym latał za taką starą amebą.

- Tylko nie starą! - obraziła się śmiertelnie Tekla i zdzieliła Grześka na odlew. Nikt oprócz niej nie zauważył, że przez moment oczy inżyniera rozświetliły się na czerwono, gdy na jego twarzy ukazał sie grymas wściekłości. Grzesiek zrobił ruch, jakby chciał się na nią rzucić, ale Mścisław Czerep podstawił mu nogę i przy akompaniamencie oburzonego okrzyku:

- Kobietę będziesz bił, łobuzie?!

skoczył na niego z pięściami. Zakotłowało się jak na trybunach z najtańszymi miejscówkami podczas meczu piłkarskiego o mistrzostwo kraju. To dało hasło do ogólnej walki w myśl zasady: wszyscy przeciw wszystkim. Awantura wciągnęła nawet czcigodnego kapelana i tylko Tekla stała na środku, omijana przez wszystkich, zawodząc przenikliwie na wszelki wypadek:

- Nie ważcie się mnie tknąć! Ja jestem w ciąży!

- A ja w trampkach - odpowiedział jej wreszcie Kuba Żmijewski, który pojawił się na korytarzu z trikorderem medycznym w dłoni - Hej, wy, SPOKÓJ!!!

Skłóceni załoganci odruchowo znieruchomieli i spojrzeli na lekarza, zdziwieni, że ten śmie im przerywać dyskusję.

- I o co się tak bijecie? - spytał Kuba z jawnym politowaniem - Pani Podgumowany wcale nie jest w odmiennym stanie. Po prostu omyłkowo zamiast testu ciążowego wzięła z ambulatorium test na twardość wody.




F.



Grzegorz Brzęczyszczykiewicz wrócił do swej kabiny wściekły bardziej, niż sam by oczekiwał.

- Właściwie - monologował po cichu - to co mi do tego, czy Tekla Podgumowany będzie miała dziecko czy nie? Anim ja jej brat ani swat. Niech ją cholera weźmie, i jej głupiego męża też. I tak interesuje mnie tylko Malwinka... Malwinka...

- Nie wydaje mi się, żebyś to mówił na serio - odezwał się w jego czaszce natrętny, cichy głos - Wzdychasz, jęczysz, a nic nie robisz, by ją zdobyć.

- Odczep się, Sytar. Co mam jeszcze zrobić? Związać ją i zamknąć w schowku na szczotki, póki się nie zgodzi ze mną chodzić?

- A to byłby nie najgorszy pomysł....

Grzesiek skrzywił się z niezadowoleniem. Jeśli już musiał nosić w sobie katrę Wolkanina, to mógł mu się trafić jakiś bardziej typowy, logiczny i spokojny egzemplarz, nie taki świrus jak Sytar. Pech niechrześcijański - nie dość, że musieli mu przeszczepić wolkańskie serce, to jeszcze z takim niepożądanym dodatkiem. Dobrze, że nikt na statku o tym nie wiedział, podobnie jak o jego przeszłości w Terra Prime. Kusiło go czasem, by przestać brać eucuprum, co zaowocowałoby w końcu odrzuceniem przeszczepu - mięsień serca, mimo że dostosowany w sztuczny sposób, ciągle wymagał zwiększonej podaży miedzi we krwi. Jeśli go coś powstrzymywało, to świadomość, że w ten sposób nie pozbędzie się problemu. Cholerna katra Sytara tkwiła w jego umyśle, w jego mózgu, a nie w kawałku przeszczepionego mu ścierwa. Tkwiła, miała się świetnie i ani myślała porzucać zacisznego kącika.

Grzesiek rozebrał się, wziął długi prysznic i z ulgą zwalił się na łóżko. Ciągłe zmęczenie bardzo dawało mu się we znaki, nie umiał sobie z nim poradzić, a z pomocy lekarzy wolał nie korzystać. Oględnie mówiąc, nie budzili jego zaufania. Właśnie zaczął go morzyć pierwszy sen, już zwidywała mu się łąka, po której szedł pod rękę z Malwinką Kręcik, w górze śpiewały nurkujące myśliwce ( w pobliżu odbywał się pokaz lotniczy), a z daleka porykiwały tęsknie mechaniczne dojarki, gdy nagłe walenie do drzwi zerwało go na równe nogi.

- Kogo diabli niosą?! - ryknął wściekle. Przed drzwiami stał R'Cer w towarzystwie trzech chłopaków z ochrony.

- Grzegorz Brzęczyszczykiewicz? - spytał Wolkanin rzeczowo, jakby go widział po raz pierwszy w życiu.

- Nie, Janusz Palikot - odpowiedział mu inżynier, stukając się wymownie w czoło - Pogubił pan wolkańskie klepki, czy jak?

- Proszę się ubrać, idzie pan z nami. Jest pan aresztowany pod zarzutem dokonania zamachu na porucznika Karola Michałowa.- R'Cer jakby nie zauważył jawnej zaczepki. Grześkowi opadła szczęka.

- Co takiego? - spytał z niedowierzaniem - Że niby ja...? To jakiś żart? "Hahaha." zaśmiał się po francusku książę pan...

- Proszę nie stawiać oporu, bo zostanie pan niezwłocznie ogłuszony. - ciągnął R'Cer, jednostajnie jak robot, bez śladu emocji. Być moze właśnie dlatego Grzesiek nie wytrzymał i zamierzył się na niego. Wolkanin chwycił go za zaciśniętą pięść, bardzo przekonywująco wykręcił mu rękę do tyłu i pchnął na żołnierzy. Jeden z nich przechwycił sprawnie oburzonego więźnia.

- Pan z nami. - powiedział rozkazująco.

- Nieprawda! - zaprzeczył gwałtownie Grzesiek - Mówi się "Pan z wami" i to mógłby powiedzieć ojciec Maślak, a nie taki trep, jak nie wytykając palcem pańska osoba.

Żołnierz zgłupiał na moment, a wtedy inżynier odepchnął go i pomknął jak strzała korytarzem. Trudno powiedzieć, na co liczył, ale tak czy inaczej się przeliczył, bo R'Cer bez ociagania zrealizował swoją zapowiedź i ogłuszył go z fazera.

- Zabierzcie go do brygu. - nakazał żołnierzom i poszedł na mostek, gdzie kapitan Zakrzewska studiowała dostarczone jej przed tą akcją akta Grześka.

- Melduję, że podejrzany został aresztowany - powiedział R'Cer, stając przy fotelu kapitańskim i zakładając ręce za plecy.

- Uhm - mruknęła kapitan nieregulaminowo - Mamy podejrzanego, panie R'Cer, tylko że niewłaściwego.

- Przecież zapis z kamery...

- Wiem, że zapis z kamery. Tyle, że z akt Grześka wynika, iż nie może on umieć tego, co potrzebne do syntezy dwuramianu berylu. Oblał egzamin na fizykochemii, i to dwa razy, na inżynierię kosmiczną poszedł z musu.

- To co?

- To to, panie R'Cer, że do produkcji związków chemicznych, a w tym izotopów, ma dwie lewe ręce. To nie może być on.



Po wnikliwym przestudiowaniu akt Grześka, zawierających historię jego edukacji i przebieg służby, R'Cer zadumał się srodze. Wyglądało na to, że kapitan ma rację, zastępca głównego inżyniera nie miał po prostu niezbędnych kwalifikacji do przeprowadzenia tego zamachu. A choć można go było powiązać również ze znalezionym w kabinie R'Cera urządzeniem do transmisji podprogowych, to było jasne, że nie wymyśliłby on czegoś takiego. W dodatku on i Karol Michałow przyjaźnili się od lat i chyba nie było między nimi żadnej poważnej sprzeczki. Opinia psychologów Floty równiez podważała taką interpretację. Wynikało z niej, że mając coś do Michałowa Grzesiek raczej stłukłby go od ręki, i to robiąc tyle hałasu, że ściągnąłby ludzi z całego pokładu. Do cichej, zaplanowanej na zimno zemsty jego profil psychologiczny w ogóle nie pasował. Z tego wynikał zaś tylko jeden wniosek - coś przejmuje okresowo kontrolę nad jego ciałem. Każdy inny wniosek byłby pozbawiony sensu i nie pasowałby do logicznego ciągu skojarzeniowego.

- Ale czemu akurat Grzesiek? I czemu to coś działa tak głupio w gruncie rzeczy? - spytała Lilianna, gdy R'Cer podzielił się z nią swymi spostrzeżeniami.

- To właśnie powinniśmy odkryć. I myślę, że dobrze byłoby porozmawiać sobie z panem inżynierem.

- No to usiądźmy i porozmawiajmy.

Grzegorz Brzęczyszczykiewicz początkowo odmówił zeznań. Właściwie nawet nie tyle odmówił, co wygłosił dłuższy monolog, składający się ze słów powszechnie uznawanych za obraźliwe, z których niektóre miały pewnie nawet nieustaloną jeszcze pisownię. Kiedy wreszcie wyczerpał repertuar, kapitan, słuchająca go z wielkim zainteresowaniem, popatrzyła pytająco na niewzruszonego jak zawsze R'Cera.

- Jak pan myśli, to miało znaczyć "tak" czy "nie"? - zapytała.

- Myślę, że ten młody człowiek jest bardzo źle wychowany. - odpowiedział sztywno Wolkanin.

- To akurat nie ulega wątpliwości, ale to nie jego maniery są przedmiotem śledztwa.

R'Cer włączył zapis z kamer monitoringu, na których widać było Grześka, odwiedzającego miejsca, gdzie nie powinno go być, w czasie, kiedy, jak utrzymywał, spał w najlepsze. Grzesiek wytrzeszczył oczy na ekran, wymamrotał coś, czego kapitan wolała nie dosłyszeć, i głośno zadeklarował:

- To jakieś manipulo... ja nic takiego nie pamiętam!

R'Cer uniósł lekko brwi, bo w głosie inżyniera brzmiała absolutna szczerość i taka obraza, jakby ktoś zarzucił jego matce rozwiązłe życie, a jemu samemu nieprawe pochodzenie. Zastanowiwszy się chwilę zaproponował:

- Proszę pozwolić mi poznać pana myśli, poruczniku. W ten sposób rozstrzygniemy wszystkie wątpliwości.

- Co takiego?! - ryknął z oburzeniem Grzesiek.

- Poruczniku, proszę się poddać badaniu. To rozkaz. - powiedziała ostro kapitan.

- A ja taki rozkaz...- młody inżynier zerwał się z krzesła, tryskając gniewem. Jego oczy zapłonęły nagle na czerwono, jak karbunkuły. R'Cer poderwał się i chwycił go za nadgarstki akurat w chwili, gdy inżynier próbował złapać ciężki przycisk, leżący na stole. Nie do końca uświadomił sobie jednak, z czym ma do czynienia i odrobinę zlekceważył ludzkiego - a więc słabszego - przeciwnika. Grzesiek przyłożył mu kolanem, a potem z jadowitą precyzją uderzył wyprostowanymi palcami w szyję, trafiając nieomylnie w odpowiednie zakończenia nerwowe. Wolkanin zwiotczał i upadł. Kapitan Zakrzewska, zaskoczona takim rozwojem sytuacji, nie zdążyła sięgnąć po broń, gdy Grzesiek wypadł na korytarz i pomknął w jakimś sobie znanym kierunku.



- Hermasz, śledź zastępcę głównego inżyniera! - krzyknęła kapitan i pochyliła się nad R'Cerem. Na szczęście odzyskiwał już przytomność i po kilku sekundach usiadł.

- Tto... był wolkański chwyt obezwładniający - wybąkał z trudem - Mamy doczynienie z przypadkiem owładnięcia nosicielem.

- Jakim nosicielem?!

- Nosicielem katra. Ktoś zaimplantował w umyśle porucznika swoją katra... tak jakby duszę... jakis Wolkanin.

- Jaki Wolkanin, Grzesiek nie cierpi Wolkan!

- Nie wiem, jaki, dowiemy się. Sprawa jest jednak ewidentna, pani kapitan. Musimy go schwytać, inaczej będzie źle.

Nieco chwiejąc sie na nogach R'Cer wstał i wyszedł na korytarz. Otworzywszy łącze wydał całej ochronie rozkaz zatrzymania porucznika Brzęczyszczykiewicza i po chwili wahania dodał:

- Ale proszę go nie uszkodzić, chyba że będzie to bezwzględnie konieczne.

Nim zamknął łącze, usłyszał jeszcze komentarz jednego z żołnierzy ochrony:

- Ale założę się, że Grzechu nie dostał rozkazu, by nas nie uszkodzić.

R'Cer skrzywił się z niezadowoleniem, ale zdecydował sie już nie drążyć tematu. Inżyniera trzeba było schwytać i kwita, a jeśli podejrzenia Wolkanina były słuszne, mogło to być niezbyt łatwe. Nagle, mimo całej swej kontroli emocji, aż się wzdrygnął, gdyż komputer pokładowy rozdarł się histerycznie tuż nad jego uchem:

- Zbieg jest na pokładzie hangarowym! Łachudro schlana, zostaw ten panel!

R'Cer potrzebował kilkunastu sekund, by zrozumieć, że "schlana łachudra" nie odnosi się do niego, a tymczasem komputer dalej wrzeszczał, obrzucając młodego inżyniera różnymi inwektywami i miotając pod jego adresem groźby, z których najłagodniejsza zasługiwała conajmniej na trzydniowy areszt.

- Hermasz! Hermasz, co się dzieje? - dopytywała się gorączkowo kapitan Zakrzewska.

- Królowo, ta małpa próbuje grzebać mi w obwodach! - zachrypiał komputer oburzonym głosem - Chce ręcznie tworzyć śluzę hangaru! Ożesz ty! Puść ten procesor, bo kopnę...!

- Kopnij go, Hermasz! Tylko nie przesadnie, żeby nie wykorkował.

- A według rozkazu, słodziutka.

Coś trzasnęło, z głośnika rozległ się urwany krzyk i wszystko ucichło. Po chwili szczęknął komunikator i głos Maury Gwizdak oznajmił:

- Pani kapitan, melduję, że zastępcę głównego mechanika poraził prąd, ale dycha. Co ja mam robić?

- Niech pani też dycha razem z nim - poradziła jej sarkastycznie Lilianna - Do ambulatorium z tym Tarzanem za trzy grosze. I dobrze związać.

Nie zdążyła jeszcze wyłączyć głośnika, gdy coś trzasnęło, wskaźniki źródła przeskoczyły na "Mostek", i głos Weroniki Bąk oznajmił:

- No i dupa.

- Czyja dupa, chorąży? - chciała wiedzieć kapitan.

- Obawiam się, że coś nas śledzi, pani kapitanko... może by pani tak tu przyszła, bo oficerstwo poszło na obiad, a ja tu sama z kolegą Milczem i panną Lausch...

Kapitan zmełła w zębach jakieś przekleństwo pod adresem Arka i Jędrka, którzy akurat mieli wachtę i ruszyła biegiem na mostek. Za nią gnała w podskokach uradowana Gizia, której zamieszanie, wiecznie panujące na statku, bardzo się podobało.

Wjechawszy windą na mostek Lilianna wbiegła do środka z zamiarem zrobienia zwykłego w jej przypadku piekła, ale potknęła sie o rozciągniętego przy samym wejściu Miśka, poleciała, aż miło i zatrzymała się dopiero na konsoli naukowe.

- Ach ty zapchlony bękarcie trędowatej hieny! - wykrztusiła, z trudem łapiąc oddech.

Włochaty winowajca podniósł łeb i obrzucił filigranową kapitan wzrokiem pełnym wyrzutu i zdziwienia. Odkąd odzyskał swą zaginioną panią, nie opuszczał jej ani na krok i nie mógł pojąć, czemu kogoś to dziwi.

- Pani kapitan, proszę spojrzeć na ekran, widzi pani tę dystorsję? - sternik Milcz, zaabsorbowany swymi obliczeniami, chyba w ogóle nie zauważył incydentu z Miśkiem - Śledzi nas zakamuflowany statek. Nie mogę zorientować się, czyj.

- Żółty alarm, panno Lausch - zarządziła Lilianna, rozcierając dyskretnie różne części ciała, poszkodowana przy upadku - Niech Majcher na wszelki wypadek obsadzi stanowiska ogniowe. Nie chcę marnowania energii, jeśli już dojdzie do bitwy, niech więc tym razem to będą strzelcy, nie stróże nocne z łapanki.


Doktor T'Shan obserwowała R'Cera, który kończył badanie nieprzytomnego Grzegorza. Widok był dość makabryczny, bo choć wskaźniki na tablicy kontrolnej wyraźnie wskazywały na brak świadomości, inżynier miał otwarte oczy, które płonęły czerwonym światłem, a z jego ust wydobywało się gniewne mamrotanie w czystym wolkańskim - w dodatku z wyraźnym akcentem Południowego Wybrzeża. W końcu R'Cer przerwał kontakt i, wyczerpany długotrwałym wysiłkiem, usiadł obok łóżka na krześle, podsuniętym mu przez zapobiegliwą siostrę Niemogę.

- Uspokój się, bracie - powiedział - Już wszystko jest jasne. Zdajesz chyba sobie sprawę z tego, jak bardzo naraziłeś nosiciela, i z tego, ze popełniłeś przestępstwo.

- No i co z tego? - warknął Sytar ustami Grześka.

- No, co z tego, to jeszcze zobaczymy. Jak się nazywasz i jak trafiłeś do umysłu tego Ziemianina?

Ciało Grześka przez chwilę zmagało się z więzami, potem zrezygnowało.

- Nazywam się Sytar, syn Kel'sara - powiedział niechętnie zmarły Wolkanin - Byłem doktorantem w laboratorium naukowym ambasady Wolkana na Ziemi. Moje ciało zabito w starciu z organizacją ekstremistyczną Terra Prime, a moje serce przeszczepiono inżynierowi z doków... który, nawiasem mówiąc, brał udział w tym samym starciu i trafił do szpitala z powodu rozległego zawału nie do opanowania. Trafiłem do jego umysłu razem z sercem. Jakoś się pogodziliśmy.

- No dobrze, to rozumiem - skinął głową komandor - Czemu jednak robiłeś to wszystko? Czemu nastawałeś na życie Karola Michałowa?

- Nie nastawałem na niczyje życie!

- To po co związek radioaktywny w jego konsoli?

- Chciałem, żeby wyłysiał, to by panna Malwina nie chciała się z nim spotykać. Ona ma wstręt do łysych.

- Ręce opadają. - westchnęła T'Shan. Zakorzeniona w niej obawa przed mind-meld nabrała dodatkowego sensu, gdy patrzyła na nieprzytomnego inżyniera, którego ciałem sterowała katra niestabilnego emocjonalnie Wolkanina. Bo że Sytar musiał być niestabilny dużo wcześniej, nim doszło do przypadkowego wszczepu, było jasne. Ostatecznie nawet w tym niezwykłym narodzie, w którym wszyscy od maleńkości byli zaprawiani do logiki i kontroli emocji, zdarzali się osobnicy o słabszej, bardziej chwiejnej psychice.

- Cóż, lepsze to, niż gdyby chciał otruć Michałowa talem. Od tego też się łysieje. - powiedziała siostra Niemogę trochę niepewnie.

- Sytar, pan musi się opanować - rzekła kategorycznie T'Shan - Czy pan zdaje sobie sprawę, do jakiej sytuacji pan doprowadził? Popełnił pan poważne przestępstwo, naraził pan członków załogi dla jakiegoś swego widzimisię, a my nawet nie możemy pana zamknąć, bo co winien nosiciel?!

- Można spróbować transferu... ja bym sobie z nim poradził... - powiedział R'Cer po namyśle. Z ust inżyniera wydobył się ponury chichot.

- Ani mi się śni dokądkolwiek przechodzić. - oznajmił Sytar - Mnie tu dobrze. Przywykłem, a ten człowiek ma moje serce. Mam prawo przebywać w tym ciele.

- Mam na ten temat inne zdanie. Zagnieździłeś się w umyśle nosiciela bez jego zgody i szkodzisz jego karierze oraz życiu osobistemu, wikłając go w kryminalne sprawki. Trzeba cię stamtąd usunąć.

Ciałem Grzegorza wstrząsnął paroksyzm wściekłości. Przez dłuższą chwilę Sytar walczył zajadle, by zerwać pasy, ale nie zdołał tego dokonać i wreszcie, pokonany, zrezygnował.

- Nie róbcie tego - odezwał się błagalnie - Przyrzekam, że nie będę więcej wariował. Nie będę w niczym przeszkadzać, przeciwnie, pomogę najlepiej, jak umiem... tylko nie zabierajcie mnie z tego ciała. Polubiłem Grześka, dobrze się dogadujemy... no, może nie zawsze dobrze, ale będzie lepiej, obiecuję.

Był wyraźnie przerażony i zdesperowany. R'Cer nie powiedział tego głośno, ale doszedł do wniosku, że lepiej będzie uniknąć drastycznej sytuacji. Sytar na pewno walczyłby z nim zajadle, a taka walka mogła odbić się bardzo niekorzystnie na zdrowiu nosiciela.

- Umówmy się, że decyzję podejmie inżynier Brzęczyszczykiewicz, gdy minie działanie anastetyku. - powiedział ozięble - A teraz przemyśl swoje postępowanie i wyciągnij wnioski.

Wstał z krzesła.

- T'Shan, miej na niego oko - poprosił - Ja idę na mostek. Trwa żółty alarm, więc pewnie dzieje się coś niezwykłego. Niezwykłego, znaczy, nawet jak na ten statek...



Nim Wolkanin dotarł na mostek, alarm zmienił się z żółtego na czerwony. Na mostku trwało zamieszanie, bo Ksawery Milcz usiłował ustalić dokładne parametry napastników. Wreszcie Weronice udało się uchwycić sygnaturę energetyczną obu pojazdów i wpisać ją do komputera na chwilę przed tym, jak na mostku zjawił się R'Cer, a zaraz po nim rozespany i ziewający Arek.

- Co się dzieje? - spytał pomiędzy dwoma ziewnięciami.

- Co ma się dziać? Ostrzeliwują nas - odparła poniekąd spokojnie kapitan - Jaśko, kawy dla pierwszego oficera, bo nas tu wszystkich połknie na surowo!

- Haj, panicko! - odkrzyknął raźno góral i runął do drzwi, nadeptując po drodze na ogon Miśkowi. Ten spokojnie, bez jednego warknięcia, zatopił potężne kły w jego spodniach.

- Łolabogamatkoboskoświnto joniekcioł! - wrzasnął Jasiek wniebogłosy, łapiąc się za ukąszoną łydkę.

- Jak tam nasi przyjaciele? - spytała kapitan sterników, nie zwracając na to uwagi.

- Sądząc z analizy sygnatur to Orioni - zameldowała Weronika, odwracając się twarzą do Lilianny, która lokowała się właśnie w swoim fotelu - Dwa pościgowce klasy Jastrząb ze standardowym wyposażeniem. Misiek, pfuj, nie jedz Jaśka, zaraz dostaniesz obiad!

- Jak na razie nasze osłony wytrzymują, ale ich moc zaczyna spadać. - dodał Milcz.

=/= Snajperzy, odpowiedzieć ogniem! - krzyknęła Lilianna do mikrofonu komunikatora - Jasiek, przestań odgrywać ofiarę losu i przynieśże wreszcie tę kawę. I weź po drodze słone paluszki.

- Ida, ida. - jęknął posłusznie ordynans i zniknął za drzwiami.

Tymczasem ksiądz Maślak i siostra Ofelia usiłowali, mimo ostrzału, prowadzić dalej katechezę. Nauki parafialne były pomysłem ojca Tadeusza, a zakonnica poszła na nie po to, by nie prowadził on nauk dla kobiet, bo gdy raz się za to zabrał, to później delegacja obrażonych załogantek wybrała się do pani kapitan i zrobiła piekło na temat, że nie dadzą się obrażać. Kapitan Zakrzewska wezwała księdza na rozmowę.

- Podobno powiedział ojciec, że żony mają być poddane mężom, kobietom przystoi pokora, a ból przy porodzie jest skutkiem grzechu, popełnionego przez Ewę i należy znosić go w ramach pokuty? - spytała sondażowo.

- Tak jest napisane w Biblii. - odpowiedział duchowny z dostojeństwem.

- A czy dodał ojciec, że niewiasta z samej swej natury jest skłonna do grzechu i uległa diabelskim podszeptom, zatem musi być trzymana przez mężczyzn krótko dla jej własnego dobra?

- Myślę, że ktoś musiał to tym nieszczęsnym istotom uświadomić.

- Przepraszam - nie wytrzymała kapitan - Czy ojciec jest przy zdrowych zmysłach?

Tu ksiądz Tadeusz obraził się okropnie, i przez następne parę dni w ogóle nie chciał z panią kapitan rozmawiać. Jednak awantura odniosła skutek, bo od tej pory on prowadził zajęcia dla mężczyzn, a siostra Ofelia - dla kobiet. Podczas gdy mężczyźni z zaciekawieniem słuchali odmalowywanego przez duszpasterza obrazu tego, co ich czeka za ich rozliczne grzechy (jak sami mówili, to lepsze niż Szekspir i Dante do kupy), kobiety dzieliły się przepisami na rozmaite ciasta, rozmawiały o przeczytanych książkach, omawiały techniki robótek ręcznych i rozwiązywały wspólnie krzyżówki. Siostra Ofelia ograniczała się zazwyczaj do wypisania na wielkiej tablicy tematu katechezy i w kilku punktach jej treści, a potem z ochotą uczestniczyła w tym, na co akurat jej słuchaczki miały ochotę. Mocą niepisanej umowy wykluczone były jedynie sprawy damsko-męskie, zatem każda taka "katecheza" zmieniała się w coś w rodzaju spotkania towarzyskiego przy kawce i ciasteczkach.

Tym razem też, mimo czerwonego alarmu, zajęcia w obu grupach nie zostały przerwane. Na pokładzie wszyscy już zdążyli przywyknąć do tego, że co chwila wyje jakaś syrena i nikt nie zwracał na to większej uwagi, niż było konieczne.


Oriońskie pościgowce manewrowały o wiele zgrabniej niż ciężki Hermasz, a ich fazery kąsały osłony federacyjnego statku raz za razem. Snajperzy Hermasza robili, co mogli, ale widać niewiele mogli, bo pudłowali haniebnie.

- Co za skończeni idioci tam siedzą? - wściekała się kapitan na mostku - Już ja sobie z nimi pogadam, nich no ta kołomyja się skończy! Inga, wywołaj Krzyśka Majchra i niech idzie do wieżyczki zobaczyć, w co oni się tam bawią.

Inga Lausch przerwała poprawianie makijażu i wywołała głównego nawigatora, który najpierw określił, co myśli o Romulanach i takich strzelcach, a potem potwierdził otrzymanie rozkazu. Następnie Majcher odszukał Osipa Zajczika, który nie bacząc na ostrzał spał w najlepsze w swej kwaterze, zgarnął po drodze Andoriankę T'engę i razem z nimi udał się na stanowiska snajperskie. Pomieszczenie to, mieszczące się w dolnej części kadłuba statku, było dodatkowo zabezpieczone, co sprawiło, że nazwano je na wewnętrzny użytek "wieżyczką", a na drzwiach wymalowano wizerunek czołgu i napis "T-102 RUDY". Jak wiedział to Krzysiek, Hermasz miał już swój korpus snajperów, zmontowany z żołnierzy ochrony przez jedynego członka oryginalnego zespołu, który zgłosił się na pokład w dniu odlotu. Jak się okazało, byli oni snajperami jedynie z nazwy, bo obsługa działek fazerowych szła im jak po grudzie, a żaden nie umiał uruchomić wyrzutni torped.

- Może to i lepiej, bo jeszcze narobili by jakiego nieszczęścia.- stwierdził Majcher, wygnał cały oddział na korytarz i zameldował kapitan Zakrzewskiej gotowość do wypełniania jej rozkazów.

- Tfu, nie chwatajet, szto baba nami komandirujet, no jeszczo striełki nipricziom. - mruczał Osip Anegdotycz, dostarajając sprzężenie celowników z ekranem na swoim stanowisku.

- Czy kobieta jest gorszym dowódcą dlatego, że jest kobietą? - spytała ciekawie T'enga, nie do końca świadoma wszystkich aspektów ziemskiej kulltury.

- Na bojewym okręcie żenszczina nieszczastie przynosi.

- Tak samo jak i na lądzie - wtrącił się Majcher - Nie ma żadnej różnicy. Pilnuj lepiej celownika, Ośka, bo tamci znowu na nas nawracają.

=/= Jesteście tam, pancerne sardynki? - odezwał się w komunikatorze głos Lilianny - Naprzód Grab 1!

=/= Grab? Chyba warp?! - nie zrozumiała T'enga.

=/= Nieważne! Przy... im tak, żeby im aż gacie pospadały, ale już!

=/= Jest', barysznia kapitan. - odpowiedział służbiście Osip Anegdotycz. Spokojnie wycelował i po chwili jego działko zaczęło ziać celnym ogniem. Krzysztof Majcher nie pozostawał za nim w tyle, a T'enga dyżurowała przy wyrzutni, gotowa na rozkaz dowódcy wbić torpedę we wskazany cel. Napastnicy wyraźnie się stropili. Poprzednio, gdy napadnięty statek pudłował do nich raz za razem, nabrali śmiałości, ale teraz wyglądało na to, że napad się im nie uda.



Trzeba było oddać sprawiedliwość montażystom z doków. Mimo tysiąca drobnych niedoróbek całość wykonali dość solidnie, a najlepiej się postarali przy osłonach. Zespół odpowiedzialny za budowę Hermasza kupił je z demobilu - były to osłony ciężkiego pancernika z andoriańskiej armady, zaopatrzone w podwójne wzmocnienie i dodatkową amortyzację. Przy stosunkowo niewielkim zużyciu energii otulały statek niczym kokon nie do przebicia. Jedyny kłopot z nimi był taki, że początkowo nikt nie potrafił ich porządnie skonfigurować. Dopiero, gdy Jolka Stern wpadła na pomysł, by poprosić o pomoc T'engę, udało się ustalić prawdziwy kod sterowania. Obecnie było to bardzo pomyślną okolicznością, bo oriońskie pościgowce były wyposażone w działka ciężkiego kalibru, o wiele cięższego, niż wskazywałaby na to ich klasyfikacja.

- Pani kapitan, o co im wlaściwie chodzi? spytał Arek, obserwując oriońskie pościgowce, które uparcie nie chciały się odczepić.

- Chodzi im o to, by oberwać, jak widzę.- odburknęła mu Lilianna, leniwie czyszcząc paznokcie. Ją także zastanawiał upór Orionów, którzy powinni już dawno zrozumieć, że nie dadzą rady Hermaszowi, a jednak nie ustępowali., i to pomimo ognia osłonowego.

- Wbić by im torpedę pod lewe skrzydełko i z punktu by się odczepili.- powarkiwał od sterów Ksawery Milcz. W końcu kapitana usłyszała jego niezadowolone pomruki i uśmiechnęła się mimo woli.

- Gdy jest się chorążym, kochany, wszystko wydaje się uroczo proste- powiedziała - Ja jednak wolę nie mieć na karku całego Syndykatu Oriona. Panno Lausch, czy któryś z dowódców odpowiedział na nasz komunikat?

- A gdzie tam, proszę łaski pani westchnęła Inga, poprawiając słuchawkę w uchu - Cisza na ich kanale, aż w uszach dzwoni. Zastanawiałam się nawet, czy aby nie sprzęt sprawny, ale gdy przełączyłam przez chwilę na daleki zasięg, to wyraźnie usłyszałam, jak Excelsior gadał z Lancasterem, że im się Pierwszy oficer i doktor naczelny z przeproszeniem się puszczają, i nawet będą mieli ze sobą dziecko.

- Lekarz pokładowy w ciąży?

- Niezupelnie. To Pierwszy wpadł, nie doktor. Ona jest Betazoidką i zupełnie nie ma oporów, a doktor to Ziemianin, podobno straszny kogut. Na nocnym dyżurze nie przepuści żadnej pielęgniarce.

R'Cer, który nie cierpiał plotek, szczególnie tych o podtekście erotycznym, zgromił Ingę lodowatym wzrokiem, ale to nic nie pomogło. Odezwał się więc cierpko:

- Proszę wywołać dowódców pościgowców, panno Lausch.

- Przecież ciągle ich wywołuję, ale oni mają mnie gdzieś- obraziła się Inga - Sam pan spróbuj.

- Nadaj, kochana, ostrzeżenie: Uwaga, Orioni, macie dziesięć standardowych sekund na zaprzestanie pościgu i ostrzału. W przeciwnym razie będziemy zmuszeni was trwale zneutralizować. poleciła kapitan, kryjąc uśmiech.

- Nareszcie coś konstruktywnego.- mruknął Jurgen, który w międzyczasie zdążył zjawić się na mostku, zwabiony czerwonym alarmem i kończył jeszcze przeżuwać kolację. W dłoni trzymał papierową tackę z napoczętą niemiecką kiełbasą na gorąco, pajdą chleba i porcją musztardy.

Inga posłusznie powtórzyła na częstotliwości wywoławczej słowa kapitan Zakrzewskiej. Przez chwilę trwała cisza, potem zabrzmiało urywane staccato rdzennego oriońskiego, przełożone przez translator na:

- Przejrzałem cię na wylot, ty szmato! Nie uciekniesz nam, ladacznico!

Zdenerwowana Lilianna zabrała Indze słuchawkę i odpowiedziała:

- Już ja wam dam szmatę! Już ja wam dam ladacznicę, wy małpy zielone w kratkę! Jak wam, sk..., przyj... z całego pier... arsenału, to was w ch..... roz....!!

- Pani kapitan, nie przy Weronice, ona jest nieletnia! - jęknął Jurgen rozpaczliwie, nieomal dławiąc się resztką swej kiełbasy.

- Nie takie rzeczy słyszałam w domu, kiedy się ojciec z dziadkiem upili. - powiedziała Weronika lekceważąco - Pani kapitan przynajmniej mnie nie bije, a im się to zdarzało.

- Co takiego? Przecież nie wolno... Nie jesteśmy w średniowieczu! - R'Cer był wyraźnie wstrząśnięty i to dużo bardziej, niż przystoi Wolkanom.

- Ja jestem z początków XXI wieku, nie stąd. Tutaj trafiłam przypadkiem, ja i Misio, przez przypadkowy vortal czasu. - wyjaśniła mu sterniczka, czochrając ulubieńca po grzbiecie.


Przemowa kapitan Zakrzewskiej musiała jakoś zdetonować Orionów, bo przez chwilę oba pościgowce rozmawiały ze sobą, potem odblokowały łączność wizyjną i na ekranie, podzielonym na pół, ukazali się dwaj zieloni mężczyźni.

- O, najmocniej przepraszamy - powiedział jeden z nich, skoro tylko przyjrzał się osobom na mostku - Nastąpiła pomyłka wskutek błędnej informacji.

- Ja jestem Vint, a to mój brat Tevint. Gonimy naszą żonę - dodał drugi - Okradła nas do nitki i uciekła z jakimś Muddem. Dostaliśmy informację, ze lecą statkiem z fałszywymi oznakowaniami.

- Nasze są prawdziwe. Centrala Gwiezdnej Floty potwierdzi, że Hermasz jest statkiem pozostającym w służbie Federacji. Wasz atak to casus belli. - warknęła Lilianna.

- Nie chcieliśmy nikogo zaczepiać. Chcemy jedynie odzyskać to, co do nas należy.

- Macie wspólną żonę? - spytał z zainteresowaniem Arek.

- U nas jest to dozwolone - wyjaśnił Orionin - Jeszcze raz przepraszamy. Syndykat nie jest w stanie wojny z Federacją i nie jesteśmy zainteresowani tym, żeby był.

- Macie pięć minut. Jeśli po tym czasie moje czujniki wykryją was w pobliżu, zamienię was obu w żabie udka, jasne?! - wrzasnęła kapitan Zakrzewska.

Vint wymamrotał jeszcze raz nieskładne przeprosiny i wyłączył się. Oba pościgowce zawróciły i z maksymalnym przyspieszeniem znikły w oddali.

- Po kłopocie. - westchnęła Inga z ulgą.

- Akurat - parsknęła kapitan - Trzeba zająć sie naszymi snajperami. Niech Krzysiek ich przeszkoli, bo przecież to do diabła niepodobne, żeby takich patałachów trzymać na przyzwoitym statku.

Krzysztof Majcher przyjął rozkaz przeszkolenia snajperów z mieszanymi uczuciami. Wiedział, że nie będzie łatwo i okazało sie, że miał rację. Dowódca zespołu snajperów, kapral Konstanty Ślepowron, nie był co prawda prywatnie wrogiem Krzyśka, ale nie mógł też pozwolić, by ten próbował mu rozkazywać. Niezadowolenie swe wyraził, rozwalając na głowie głównego nawigatora szklaną butelkę po gruszkowym winie. Majcher stwierdził, że jest to prowokacja, dopuszczająca drastyczną reakcję, i tak na nią odpowiedział, że snajperzy uznali za stosowne wystąpić w obronie swego dowódcy. Zbrojmistrz Zajczik, T'enga i przechodzący akurat korytarzem Jasiek Gąsienica opowiedzieli się po stronie Krzyśka i rozgorzała jedna ze słynniejszych na statku "wojen domowych". Zakończyła się aresztowaniem wszystkich uczestników, którzy dwa dni później przedefilowali przed obliczem pani kapitan i zostali nagrodzeni za swą obywatelską postawę wyrokami od jednego dnia do tygodnia aresztu. Nie rozwiązało to, niestety, głównego problemu. Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, Karol Michałow i Jolka Stern sprawdzili dokładnie całe uzbrojenie od strony technicznej i wspólnie napisali raport, z którego jasno wynikało, że działka fazerowe są w 100% sprawne, dewiacja celowników wynosi nie więcej niż 0.001%, a wyrzutnie torped to "wprost sam cymes", jak wyrażił się nieregulaminowo główny inzynier. W świetle tego raportu nie sposób było nie uznać, że wszystkie problemy wynikły z niedoszkolenia zespołu snajperskiego, co najbardziej rozbawiło Krzyśka Majchra. Główny nawigator, który sam umiał strzelać ze wszystkiego, począwszy od rzymskiej procy poprzez wszelką broń ręczną z bazookami każdego typu włącznie, aż do dział najcięższego kalibru, nie krył swego zdumienia, kto i w jakim celu desygnował na tak ważne stanowiska ludzi bez żadnego doświadczenia, którzy na dodatek nie trafiliby w stodołę.

- Zamiast się dziwować, lepiej by ich pan doszkolił. - poradziła mu kapitan. Wobec otrzymania oficjalnego błogosławieństwa Majcher ustawił w holodeku odpowiedni program szkoleniowy, po czym zabrał się raźno do roboty. Kapral Ślepowron, mimo że ciężko na niego obrażony, ustąpił, jak sam to określił, "przed siłą i prawem", i zgłosił się razem ze swymi ludźmi do holodeku. Wydarzenia, które później nastąpiły, były tego rodzaju, że ojciec Maślak grzmiał o nich na kazaniu jeszcze przez kilka tygodni. Do kapitan Zakrzewskiej dotarł jedynie zwięzły meldunek, że postrzelawszy jakiś czas żołnierze znudzili się manewrami i przywiązawszy Krzyśka do drzewa, zaprosili znajome załogantki i urządzili sobie w komputerowych plenerach taki piknik, jakiego jeszcze nie było.

- Niech no mi któryś z was tylko spudłuje podczas akcji, a marna jego będzie godzina. - podsumowała to pani kapitan - Tylko wam dupy w głowie, a służba w zadku. Oj, Krzysiek... nie mogłeś jakoś zapanować nad tym towarzystwem?

Majcher rozłożył ręce w geście usprawiedliwienia, choć prawdę mówiąc było jasne, że po prostu sam nic b y nie zdziałał przeciw wszystkim snajperom i ich dowódcy. Lilianna najchętniej zdymisjonowałaby Ślepowrona, ale cieszył się on takim mirem wśród żołnierzy ochrony, że wolała nie ryzykować dodatkowych perturbacji. Zamiast tego zorganizowała indywidualny egzamin komisyjny dla wszystkich snajperów, a że tylko jeden jedyny Ślepowron osiągnął w nim 100% skuteczności, resztę skierowała na manewry dodatkowe pod okiem R'Cera i Maury Gwizdak. Ci przyłożyli się na serio do swojego zadania, wyciskając z winowajców siódme i dziesiąte poty. Manewry trwały pełne trzy dni i po ich ukończeniu cały oddział udał się zbiorowo na chorobowe skutkiem przemęczenia.

- Jedno przynajmniej jest pewne: to nie symulanctwo. - stwierdził zwięźle Kuba Żmijewski, który wystawiał im zwolnienia. I rzeczywiście nie było.

 Autor: Eviva
 Data publikacji: 2011-01-30
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Ha!
Ha! Przeczytałem! Choć zdziwiło mnie, że to już koniec i że nadszedł on zaraz po błahej sprawie, jak szkolenie snajperów... Ja czekam niecierpliwie na część numer 3.
Brakuje mi tu bardzo ważnego fragmentu wątku, który ciągnie się przez całą fabułę. Konkretnie uderza brak sceny, w której Grzegorz dokonuje wyboru, co do przyszłości Sytara.
No i jeszcze jeden zgrzyt- ostatnia potyczka wydaje się być naciągana, ale biorąc pod uwagę, że to satyra, można przełknąć wszystko gładko.
Mnie osobiście interesuje, jakby załoga poradziła sobie z Borgami i jak zakończył się dziewiczy rejs Hermasza.
W każdym razie dziękuję Ci Evivo za tak cholernie wciągający i bawiący kawałek tekstu. Jak widać po godzinie dodania komentarza, ciekawość nie dała się pokonać zmęczeniu.
Wg mnie warto jest pomyśleć nad kontynuacją. :)
A teraz już dobranoc :)
Autor: Emhyrus Data: 02:54 13.02.11
 Poprawka
Oczywiście te pochlebcze słowa wypłynęły od Emhyrusa, a poprzedni komentarz został zamieszczony dziś o 3. :)
Emhyrus
Autor: Emhyrus Data: 11:24 13.02.11
 Jeśli chodzi o Sytara
to po prostu został, gdzie był - w trzeciej części jest to podkreślone.
Autor: Eviva Data: 21:08 13.02.11


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 415 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 415 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Ten jest wielkim pieśniarzem, kto śpiewa o naszym milczeniu.

  - Khalil Gibran
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.