Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 STAR TREK: W IMIENIU RZECZYPOSPOLITEJ część III

A

Podczas gdy trwały korowody z korpusem snajperów, kapitan zdecydowała się porozmawiać wreszcie z Grześkiem. Sprawa nie była prosta, a Lilianna nie czuła się Salomonem. Tymczasem stanął przed nią dylemat sióstr syjamskich - jak miała odizolować Sytara, nie karząc jednocześnie Grześka za coś, czego nie zrobił? drugiej strony jak mogła wypuścić na "wolną stopę" kogoś tak niebezpiecznego, jak Sytar? Wg R'Cera Wolkanin, od którego pochodziło serce użyte do przeszczepu, a więc i katra, był niestabilny emocjonalnie i za życia wyciął kilka dziwnych numerów. Dziwnych jak na Wolkanina, oczywiście. W tym kontekście jego działania nabierały jakiegoś wariackiego sensu.

- Udusiłbym drania, gdyby jeszcze żył. - rzekł ponuro Michałow. Dochodził już do siebie, ale wciąż nie był w pełni zdrowy.

- Możesz udusić Grześka. - podsunęła mu złośliwie Malwinka, ale Karol machnął tylko ręką.

- Też mi przyjemność.

Poczochrał po łebku Vuvu, który wylegiwał się na jego kocu brzuchem do góry i pojękiwał w ekstazie. Coś, co dla jego pana było wielką niewygodą, przymus leżenia, dla małego vole'a było szczytem marzeń. Za to Karol był po prostu wściekły - wypisany zaledwie trzy dni temu, musiał wrócić do szpitala z powodu paskudnych dolegliwości gastrycznych.

Mimo uporczywego myślenia kapitan Zakrzewska nie zdołała znaleźć zadowalającego wyjścia z tego galimatiasu. R'Cer, którego poprosiła o konsultację, rozłożył tylko ręce.

- Siłą go stamtąd nie wyciągnę - powiedział - Nawet nie wiedziałbym, jak się do tego zabrać, bo to sprawa bez precedensu. Istnieje co prawda w naszych archiwach relacja o tym, jak kapitan Archer został opanowany przez katrę Suraka, ale co Surak, to nie ten wariat.

- Skora tak pan mówi.... - mruknęła kapitan i po namyśle, w towarzystwie Wolkanina, udała się ponownie do ambulatorium.

- Chcę rozmawiać z Sytarem - zażądała, stając przy łóżku Grześka.

- Nie tylko pani - powiedział Michałow, który przyszedł akurat dowiedzieć się o stan swego zastępcy i przy okazji możliwie wyczerpująco powiedzieć, co o nim myśli. Stał, przestępując z nogi na nogę i naciągając przykrótką szpitalną koszulę na goły tyłek.

Oczy Grześka zaświeciły na czerwono i po chwili inżynier odezwał się głębokim głosem, o ton niższym niż jego własny:

- Słucham, pani kapitan.

Nim Lilianna zdążyła się odezwać, wtrącił się Michałow i jednym tchem wygłosił następujące orędzie:

- Chwila, najpierw ja coś powiem. Ty łachudro, kanalio, podrywaczu, świński cycku, sukinsynu, ścierwojadzie, gówniarzu, małpo łysa bez penisa, ja flaki bym ci wypruł i na kolczasty drut nawinął, gdybyś ty jeszcze żył, ale zdechłeś i bardzo dobrze. Już.

Z bardzo zadowoloną miną okręcił się na pięcie i wyszedł, pozostawiając swe audytorium w kompletnym osłupieniu. Po dobrej chwili R'Cer spojrzał na Liliannę i spytał:

- Czy ja już mówiłem, że ma pani wyjątkowo niewychowaną załogę?

- Tak, kilka razy - odpowiedziała mu Lilianna - Czasem się zastanawiam, jak poradziłby sobie Juliusz Mrozik na moim miejscu...

- Nie mam pojęcia. A właściwie, to czemu to nie kapitan Mrozik tu dowodzi?

- Bo okazał się cwańszy ode mnie i poszedł siedzieć przed samym startem. Ale dość już o tym. Robota czeka.

Spojrzała na Grześka. Jego oczy nadal pobłyskiwały czerwienią, westchnęła więc i zapytała:

- Sytar, obiecujesz, że nie będziesz więcej nic sabotował?

R'Cerem aż podrzuciło na taki brak logiki (kto bierze poważnie obietnice szaleńca?), zaś Grzesiek odpowiedział głosem nieżyjącego Wolkanina:

- Obiecuję. Nigdy już nie sprawię kłopotu i będę starał się być pomocny we wszystkim.

- Mam taką nadzieję - rzekła surowo Lilianna - Z uwagi na niezwykłość tej sytuacji Grzegorz będzie nosił na stałe skaner korowy, monitorowany przez komputer. Nie to, że panu nie wierzę, ale jako kapitan tej łajby nie mogę pozwolić sobie na zbytnią ufność. Wolę, by obyło się bez niespodzianek

- Rozumiem. Zgadzam się na wszystko. - rzekł potulnie Sytar.



- To niesłychane - powiedział zgorszony ojciec Maślak, wysłuchawszy spowiedzi Grześka - Pierwszy raz widzę człowieka, który by miał dwie dusze, w tym jedną niechrzczoną! Zastanawiam się, co na to katechizm.

- Co na to poradzę, ojcze? Sytar nie jest katolikiem, i w ogóle nie wiem, w co wierzy, bo Wolkanie nigdy nie rozmawiają z obcymi o swej religii. - odparł zgnębiony Grzesiek.

- Dobrze, jeśli w ogóle w coś wierzą. Słuchaj, synu, ja muszę poradzić się Watykanu w twojej sprawie. Sam nic tu nie wymyślę.

Grzesiek wyszedł z kaplicy jeszcze bardziej sfrustrowany, niż kiedy do niej wchodził. Na korytarzu natknął się na Jaśka, który czekał na niego z wyrazem zatroskania na swej poczciwej gębie, głaszcząc skuloną na jego ramienu Gizię.

- I jak, chopie? - spytał - Łociec doł ci reprymenda?

- Nie... Raczej był zakłopotany, co ma ze mną zrobić. Jasiek, masz trochę tego swego bimbru? Muszę się napić.

- Ale ba! - rozpromienił sie Jasiek - Pon łoficyjer Karpiel akurat terozki degustacyjo przeprowadzo. Pódźwa do ónego.

Tymczasem na mostku Jurgen i Arek rozgrywali małą batalię. Okazało się, że zaginął gdzieś zapis rozkazu z celem lotu i właściwie nie było wiadomo, dokąd Hermasz leci i po co.

- Musimy skontaktować się z kwaterą główną, bo nie możemy lecieć w ciemno. - argumentował spokojnie i logicznie Jurgen.

- I co im powiemy? Że u nas aż taki bajzel? Wykluczone, spaliłbym się ze wstydu. - odpierał jego argumenty pierwszy oficer.

- To znaczy sam bajzel nie jest według pana powodem do wstydu, jedynie fakt, że może się o nim dowiedzieć hauptkwartire? - dopytywał się Jurgen.

- A po co prać publicznie nasze brudy? Rozejdzie się po ludziach i wszyscy nas wyśmieją.

- Musimy jednak wiedzieć, dokąd lecimy tacy niewyprani. Fraulein Kręcik, proszę nadać pytanie o cel misji.

- Wiśka, ani mi się waż, bo zdegraduję cię do podkuchennej!

- Typowy mężczyzna. Co ty myślisz, że jak baba to tylko go garów? - warknęła niezadowolona Malwinka.

- A nie, bo ładniejsze to do baletu. - zachichotał od swej konsolki technik Podgumowany.

- Te, Józek, czep się lepiej swojej baby.

- A co masz przeciw mojej babie, ty tam wyleniała makolągwo?! - zaperzył się Podgumowany, na co Malwinka wstała od swego stanowiska i wymierzyła mu potężny policzek.

- Ty stęchła modliszko! - wrzasnął technik, chwytając się za poszkodowaną twarz.

Malwinka dołożyła mu z drugiej strony, dodając do tego słowny komentarz:

- Milcz, gdy do mnie mówisz, zasrany dżentelmenie!

- Panowie, nie widzicie, że tu się bije oficerów? - zwrócił się Podgumowany do Jurgena i Arka.

- Łajza! Kapuś! Donosiciel! - wrzasnęła Malwinka.

- Słyszycie panowie, co ta kurrr...opatwa wygaduje?

- Nie wiem, jak pan Jurgen - odparł Arek - Ale ja tam nie słyszałem i nie widziałem, by obrażono tu jakiegokolwiek dżentelmena.

- Du bist kein "dżentelmen", Józek - poparł go Jurgen - Dżentelmen nie obrzuca damy różnymi odzwierzęcymi obelgami. Ewentualnie kwiatami, to może, ja.

- Gdyby były w doniczkach, to bym ją obrzucił, i to z przyjemnością. - warknął obrażony Podgumowany i odwrócił się demonstracyjnie plecami.

- Może skontaktujmy się z maszynownią? - zaproponowała Malwinka - Powinni przechowywać kopie awaryjne zapisów.

- Łącz, Wiśka. - przyzwolił Arek.

Malwinka otworzyła kanał do działu awaryjnego dowodzenia w maszynowni, ale ku zdumieniu wszystkich zamiast standardowego "Maszynownia melduje gotowość" z głośnika popłynęła wrzaskliwa pieśń na trzy głosy:


=/= Wielki płacz na Spiszu i Orawie!

Mrucy Giewont 'Jo tak się nie bawię.'

Labidzą Krupówki i Roztoka!

Ubili Janicka i po ptokach...


- Masz ci los, tam znowu wszyscy pijani... - jęknął głośno Arek.

=/= Ttylko nie pppijani - obraził się głośnik - Zide...zdiden... zintensyfikuj sie... tfu! ktoś ty?

=/= Tu pierwszy oficer Żydek! Z kim mam doczynienia?!

=/= Z zastępcą głównego inżyniera, żydku, a bo co? Nie podoba ci się taki giszeft? Sy git, polskie wojsko!

Jurgen stanowczym ruchem zamknął komunikator wewnętrzny i wyszedł, kierując się do maszynowni. Po drodze zatrzymał patrol ochrony, złożony z trzech bojowo nastawionych dziewczyn, i rozkazał mu iść ze sobą. Wkroczywszy do maszynowni ogłosił natychmiastowe aresztowanie Grzegorza Brzęczyszczykiewicza pod zarzutem pijaństwa na służbie i obrazy wyższego oficera. Jasiek i Jędrek Karpiel zaniemówili. Grzesiek zaprotestował energicznie, jednak jedna z dziewczyn wykręciła mu rękę, druga podcięła nogi, a trzecia sprawie założyła kajdanki, nie bacząc na rozpaczliwe zawodzenie:

- Kobiety mnie biją, ratunku!



Sprawa oskarżenia Grześka o naruszenie regulaminu skomplikowała się bardzo szybko. Przede wszystkim wyszło na jaw, że nie był on wtedy na służbie. Poza tym Arek zadeklarował, że nie wniesie skargi, bo prywatnie bardzo Grześka lubi, a kapitan Zakrzewska, o którą rzecz się w końcu oparła, stwierdziła jedynie:

- Gdybym pozbyła się z pokładu wszystkich pijaków i tych, co łamią regulamin, byłabym najbardziej samotnym dowódcą w Gwiezdnej Flocie.

- Ja jej w ogóle nie rozumiem - poskarżył się R'Cer w rozmowie z doktor T'Shan, gdy za obopólną zgodą dokonywał wizualizacji płodu - Niczym się nie przejmuje.

- Może ma powody, żeby się nie przejmować? W końcu jej styl dowodzenia sprawdza się na statku. - odpowiedziała pani doktor, nie odrywając zafascynowanych oczu od ekranu, na którym widniał obraz tego, co działo się w jej brzuchu.

- Na takim statku... nic mnie nie zdziwi. No i skończyłem. Mała wygląda na zdrową. Przy takiej dylatacji czasu, jaką mamy na pokładzie, nawet czas ciąży nie chce się zgodzić, ale to jakiś szósty miesiąc. Wszystkie organy w pełni wykształcone, i, jak mawiają Ziemianie, wszystkie palce na miejscu.

- Cieszysz się?

- To byłaby w pełni ludzka emocja. Akceptuję stan faktyczny, jak przystało na Wolkanin.

T'Shan westchnęła. Przywykła już do tego, że reakcje R'Cera nie były takie jak oczekiwała, bo jednak był on "prawdziwym Wolkaninem". Już Sibok lepiej ją rozumiał, szczególnie, że podlegał całkiem ludzkim emocjom. Beznadziejnie kochał się w kapitan Zakrzewskiej, a ta, zamiast zachować chłodny dystans, jak przystało na kapitana statku gwiezdnego, zdawała się być bardzo zadowolona z jego awansów. To było już naprawdę nieprzyzwoite.

Gdy lekarka zapinała bluzkę, do gabinetu wmaszerował Jasiek Gąsienica, a za nim utykający Misiek.

- Gdzie z tym składem bakterii? - zawołała T'Shan gniewnie.

- Pani dochtór, Weronicka mo dyzur, a dyć tyn bidok wloz na cóś łostrego - powiedział góral zmartwionym basem - Poglondnijcie ino na jego noga...

- Nie jestem weterynarzem. - burknęła T'Shan, ale niechętnie pochyliła się i obejrzała zakrwawioną łapę owczarka, siedzącego ze zwieszoną smutnie głową. Ten pozwolił jej popatrzeć, ale gdy tylko chciała dotknąć poszkodowanej kończyny, wyprostował się i zaprezentował jej wszystkie swe imponujące kły.

- A to wredny bydlak! - lekarka cofnęła się przezornie.

- Mój łowcarecek spode Białego Dunajca beł gorsy - pocieszył ją Jasiek - Nawet do jego budy nie mogliśwa podyńsć.

- Aż taki był zły?

- Zły to ni, ino tak tam beło nasrone...

- Wezwę Szamana... to jest, przepraszam, doktora M'Bengę - przerwał tę niezbyt chyba mądrą rozmowę R'Cer - W twoim stanie nie powinnaś się narażać.

Doktor M'Benga zabrał się do sprawy metodycznie - przede wszystkim obwiązał Miśkowi pysk bandażem, potem dał mu "głupiego jasia" i oczyściwszy łapę zamknął ranę dermoregeneratorem. Mimo to do końca dnia Misiek nosił łapę w górze i podtykał ją każdemu, kto okazał zainteresowanie, skomląc przy tym demonstracyjnie i domagając się jakichkolwiek kulinarnych metod pocieszania.



Badanie fenomenu Murasaki 1061, ku któremu ostatecznie skierował Hermasza rozkaz kwatery głównej, omal nie zakończyło się katastrofą. Osobliwa pulsacja magnetyczna kompletnie zatumaniła sensory statku, zerwała łączność i spowodowała zakłócenia w pracy urządzeń na wszystkich pokładach. Najgorzej, nie wiedzieć czemu, oberwało się replikatorom. Co prawda działały, ale w sposób kompletnie zaskakujący, produkując różne dziwaczne twory, i załoganci wykorzystywali je nawet do swoistego totka - zakładali się, co mianowicie wyskoczy po wprowadzeniu danego polecenia. Prawie nikomu nie udawało się odgadnąć, a jeśli już ktoś trafił, było to po prostu kwestią szczęścia, nie dedukcji.

Kapitan Zakrzewska, której zamiast zamówionego barszczu uformował się na talerzu but z lewej nogi, polany obficie ketchupem i przyozdobiony parasoleczką z hawajskiego drinka, wypowiedziała dłuższy monolog, którego nawet stenogram wywołałby zgorszenie publiczne, a następnie zapędziła techników do pracy, bardzo kwieciście przedstawiając, co i jak im powyrywa, jeśli szybko nie naprawią urządzeń.

- Łatwo jej mówić, małpie zielonej w kratkę - burczała Jolka Stern, podczas gdy jej etatowy pomocnik, Andrzej Lepek, usiłował zdemagnetyzować wejścia obwodów zasilania - Długo będziesz się z tym bawił?

- Ja agronom jestem, nie elektronik, moja specjalność to kombajny rolnicze i dojarki - burknął gniewnie Lepek.

- To po jakiego diabła pchałeś się do maszynowni?!

- Nie pchałem się! Wstąpiłem do programu kosmicznego na złość swojej starej, i wkleili mnie do maszynowni, bo znam się na przewodach hydraulicznych. Wiesz co, Jolka, zastanawiam sie czasem, czy nie lepiej było jednak zostać na Ziemi. Tam groziło mi najwyżej wdepnięcie w krowi placek, a nie rozplaskanie przez jakiś wściekły meteor... a teraz jeszcze śmierć głodowa.

- Pal to diabli. Co zrobić z tym złomem? Według diagnostyki wszystko powinno działać jak ta lala. Podgumowany, co u was?

- Replikatory nr 3 i 4 są sprawne, mimo to mieszają receptury - odpowiedział jej Józek - Replikator nr 9 miał drobne uszkodzenia, spowodowane kopaniem w jego ścianę przez tych spośród załogi, którzy chcieli jakoś okazać niezadowolenie z otrzymanych produktów.

Jolka zmełła w zębach przekleństwo, zastanawiając się jednocześnie, jak u licha poradzić sobie z otrzymanym zadaniem, skoro zepsute replikatory w zasadzie wcale zepsute nie były? Po namyśle sięgnęła po komunikator i połączyła się z maszynownią:

=/= Grzegorz, tu wszystko działa. Jedynie produkt finalny jest do niczego. nie wiem, co jeszcze moglibyśmy zdziałać.

=/= Ważne, że ja wiem - odpowiedział jej głos, dziwnie głęboki i jakiś niegrześkowy - Trzeba zmodyfikować deflektory w taki sposób, by niwelowały impulsy magnetyczne. Trzeba jedynie uzyskać autoryzację pani kapitan.

=/= To uzyskaj!

=/= Komunikacja z mostkiem szwankuje. Bądź taka dobra i udaj sie tam osobiście.

Jolka ze złością wyłączyła komunikator, kazała swej ekipie dokończyć sprawdzanie replikatorów, nawet jeśli wyglądało to na robotę głupiego, dała po karku Lepkowi, by jakoś odreagować, i poszła na mostek.



Na mostku Jolka zastała całą wachtę - Ingę Lausch, sternika Milcza, pierwszego oficera, Jędrka Karpiela i Teklę Podgumowany - zgromadzoną wokół konsoli naukowej, na której smagłoskóra Azalia Kwiek z zaopatrzenia rozkładała właśnie karty.

- Co wy robicie? - spytała ze zdumieniem.

- Cicho, próbujemy ustalić, dokąd lecieć - odpowiedział jej Karpiel, nie odrywając zafascynowanych oczu od kart - Wszystko nawaliło, a musimy wiedzieć, czego się trzymać.

- Chcecie wywróżyć dalszy kurs z kart?!

- A ma pani lepszy pomysł? Kapitan kazała nam coś wymyślić, więc zrobiliśmy burzę mózgów.

Jolka podeszła do konsoli zdecydowanym krokiem.

- Chorąży Kwiek, proszę natychmiast zaprzestać tych guseł. - zażądała gniewnie.

- Cyganka prawdę ci powie, panienko. Połóż papierek na kartę, a całą prawdę wyczytam... - odpowiedziała z charakterystycznym zaciąganiem Azalia, odliczając karty - Pierwsza, druga, trzecia...wróg na nas czyha, wróg nieprzejednany... śmierć się czai... ale koło kapitanki widzę miłość. Ktoś ją kocha, ktoś jest blisko...

- Ślepym być trzeba, by nie zauważyć. Sibok łazi za nią jak nie przymierzając cielę za krową - burknęła Jolka - Może dość będzie tych bredni, k...?

- Kurs, Aza, dawaj kurs.- wpadł jej w słowo sternik.

- Karta prawdę powie... Dwójka kier, walet pik i dziesiątka trefl... Kurs 312.03.

- Ciekawe, jak to pani obliczyła.

Milcz rzucił się do konsoli sterów i wprowadził podane przez Cygankę koordynaty do analizatora.

- Kurde, wiecie, że to wygląda wcale logicznie? - zawołał po chwili ze zdumieniem, porównując wykres z danymi automatycznej mapy.

- Gdzie kapitan? - spytała Jolka z westchnieniem, rezygnując dalszych sporów.

- Poszła do mesy.

Jolka opuściła mostek z zamętem w głowie, postanawiając złożyć dowódcy możliwie wyczerpujący raport na temat tego, co widziała, ale nim dotarła do mesy, zapomniała o niestandardowym wyliczaniu kursów, zafascynowana tym, co zobaczyła. Otóż ojciec Maślak, któremu nie wiadomo co się uwidziało, postanowił przeprowadzić ogólnostatkowe egzorcyzmy i obecnie stał na śródpokładziu, machając kropidłem i wykrzykując ponuro i z namaszczeniem:

- Precz, szatanie! Wyklinam cię! Rozkazuję ci, wynijdź stąd i ostaw nas w spokoju!

- Dzwońcie do ambulatorium. Niech przyjdą z kaftanem bezpieczeństwa. - jęknęła Jolka na ten niecodzienny widok, przecierając jednocześnie oczy i zastanawiając się, czy nie ma czasem omamów. Po chwili jednak doszła do wniosku, że choćby śniła bez przerwy przez dwa lata, czegoś takiego by sobie nie zdołała wyobrazić.

- Uspokój się, to nic takiego - pocieszyła ją siostra Ofelia, która oczywiście też była w pobliżu - Tadek jest fanatykiem dosłownego pojmowania pewnych rzeczy. Uparł się, ze trzeba przepędzić złe ze statku, no i próbuje. Niech się bawi.

- A siostra nie wierzy w diabły? - zainteresował sie Matias von Braun, który śledził poczynania ksiedza z zainteresowaniem widza na komedii de 'arte.

- Wierzę. Ale nie wierzę, by nie miały innych zmartwień jak ta nasza kupa złomu. Niestety Tadek jest dość staroświecki...Uważa, że jak dzieje się cos niewytłumaczalnego, to musi maczać w tym palce jakaś nieczysta siła.

W tym momencie ojciec Maślak skręcił za róg korytarza i wlazł prosto na wietnamskie prosię, które uciekło z kwatery swego pana, porucznika Antoniego Dudka. Prosię wydało z siebie donośne kwiknięcie, podcięło Maślakowi nogi i pomknęło korytarzem, wpadając w końcu na chorążego Kindermana.

- Oj wa woj, to jest trefne! - wrzasnął chorąży, odskakując pospiesznie w tył - Ja nie mogę być z tym na jednym statku!

- Powiedzmy, że to pierwsze koszerne prosię w historii i będzie dobrze. - poradziła mu kapitan Zakrzewska, która właśnie pojawiła się na korytarzu z talerzem pełnym kostek żywnościowych - Hej, częstujcie się wszyscy. Mamy tego pełną ładownię, ale ostrzegam, smakuje jak kocia karma, zmieszana z proszkiem Ariel.



Nie wiadomo, czy pomogły egzorcyzmy ojca Maślaka, czy też raczej pion inzynieryjny, przerażony perspektywą dłuższego odżywiania się "żelaznymi racjami", wziął się do galopu, ale replikatory ruszyły następnego dnia wieczorem. Tej samej nocy Grzesiek, pracujący niezmordowanie przy modulatorach osłon, ustawił wreszcie właściwą konfigurację i szkodliwy wpływ zmiennego pola magnetycznego został zniwelowany. Od razu zaskoczyły wszystkie systemy, i to tak skutecznie, że Osip Anegdotycz, konfigurujący akurat urządzenia celownicze "wieżyczki", niechcący wysłał dwie torpedy fotonowe gdzieś w przestrzeń .

- Job twoju mat'! - wrzasnął z przestrachem - Tfu, cziort pobieri takoj karabl'!

Kapitan Zakrzewska, ucieszona takim obrotem spraw, zapędziła cały personel do pracy przy sprawdzaniu parametrów wszystkiego, co tylko można było sprawdzić i po dwóch dobach ciężkiej pracy personel statku ustalił, że wszystko, co powinno działać, działa wystarczająco prawidłowo, by ruszać dalej. Jedyne, co trwale "nawaliło", to grawitacja, i system natleniający wodę w akwarium, które stało na środku oranżerii, przymocowane do podłogi i zabezpieczone na wszelkie możliwe sposoby. Zapasowe urządzenie figurowała co prawda w spisie zaopatrzeniowym, ale fizycznie nie istniało, co potwierdził Colorado Kwiek, odpowiedzialny za drobny sprzęt w magazynach. Chorąży Ogórek, pełniący obowiązki ogrodnika w oranżerii Hermasza, rozebrał pompkę na czynniki pierwsze, po czym z rozbrajającą szczerością stwierdził, że nie potrafi jej złożyć z powrotem i zaniósł do maszynowni pudełko nędznych szczątków z żądaniem, by "coś z tym zrobili".

- Piekło i szatani! - wydarł się na niego Karol Michałow - Bodaj ci łeb usechł, ogórku ty jeden, a przedtem obie łapy i.... do tego!

Ogrodnik obraził się bardzo i nie bacząc na to, że jest tylko chorążym, zaś jego oponent porucznikiem, wyrżnął go pudełkiem w głowę. Oczywiście na taki komplement główny inżynier odpowiedział w bardzo podobny sposób i wywiązała się szarpanina, podczas której elementy akwaryjnej pompki zostały rozproszone po całej maszynowni, a kilku z nich w ogóle nie dało się już odnaleźć. Z tego, co zostało, plus kilka dodatków, udało się zmontować jakotako działającą "radosną twórczość", którą następnie Józek Stelmach założył podżwirowo w akwarium.

- Wydajność będzie mniejsza, ale trudno - powiedział - Niech się rybki hartują. Jak my wszyscy.

Ze sztuczną grawitacją również nie umiano sobie do końca poradzić. Co prawda system działał, ale jak ta pompka - ze zmniejszoną wydajnością. Ciążenie na statku wynosiło obecnie 0.6 g i to było wszystko, co dawało się wycisnąć z obwodów. Doktor Żmijewski zrzędził bardzo na tę niedogodność i wszystkim członkom załogi, a zwłaszcza ciężarnej T'San, przepisał zastrzyki, zapobiegające odwapnieniom kości. Kiedy jednak zaaplikował zastrzyk Miśkowi, sam musiał skorzystać z pomocy lekarza, gdyż owczarek potraktował to jako atak na swoją osobę i dał temu bardzo zębaty wyraz.


Opuściwszy rejon niebezpiecznych pulsacji Hermasz leciał dalej, ale okazało sie, że to, co się wtedy wydarzyło, nie pozostało bynajmniej bez reperkusji. Ledwo oddalili się o niecały parsek, gdy statek oberwał solidnym ładunkiem w lewą burtę.

- Strzelają do nas! - wrzasnął chrapliwie komputer pokładowy tak, że słyszała go cała załoga.

- Dziękuję, Hermasz. Bez ciebie byśmy się nie domyślili - odpowiedziała mu spokojnie kapitan Zakrzewska, upięła warkocz wokół głowy i włączyła interkom - =/=Uwaga załoga, czerwony alarm! Maszynownia, osłony na pełną moc! Snajperzy do wieżyczki! Ambulatorium, przygotować się na przyjęcie rannych! Kuchnia, wygasić wszystkie automaty i piecyki! Obsada bojowa na mostek!

Na wszystkich pokładach wszczęła się bezładna bieganina. Wszędzie rozbrzmiewały nerwowe komentarze w rodzaju :

- Ja pierdzielę, ale rejs!

- Co za wał do nas znowu wali?!

- Pewnie kolejny wielbiciel naszej starej...

- Gdzie się pchasz, cholero?! Teraz moja kolej! (to przy jednym z niewielu działających wychodków)

I tak dalej. Mimo to zdumiewająco szybko wszyscy byli na swych stanowiskach, oprócz jednej ze zmian ochrony. Sześcioosobowy oddział wcześniej urządził sobie skrycie ucztę z zachomikowanych konserw, które okazały się skażone jakąś bakterią i obecnie okupował dwa spośród pięciu czynnych wychodków, a do walki w ogóle się nie nadawał.

Na mostku zebrała się obsada bojowa - R'Cer, Jurgen, Maura Gwizdak, Krzysztof Majcher, z filozoficznym spokojem dojadający porcję paprykarza, Malwinka Kręcik i Mścisław Czerep.

- Wszyscy na miejscach? - spytała kapitan - Krzysiek, zostaw wreszcie ten talerz!

- Polak głodny, to zły - odpowiedział jej Majcher z pełnymi ustami - Ja kicham na wojowanie z pustym żołądkiem.

- Doganiają nas - zaraportowała Malwinka - Sądząc z sygnatury to statek Tholian.

- O masz ci los - mruknęła kapitan - Postaraj się ich wywołać.

Tym razem zaniepokoiła się nieco, gdyż to, co wiedziała o Tholianach, nie nastrajało optymistycznie. Ta niehumanoidalna rasa nie była co prawda szczególnie wroga wobec Federacji, ale dała się poznać jako bezwzględnie dochodząca swoich praw i lepiej było nie włazić jej w drogę bez naprawdę ważnego powodu. Co prawda, to kapitan Zakrzewska nie przypominała sobie, by weszła w drogę Tholianom, ale kto mógł mieć pewność? Mogło to się stać niejako niechcący - starczy, że Hermasz zahaczył jakoś o przestrzeń tych owadopodobnych stworów i już mogły mieć pretensję.

- Pani kapitan, komandor Loskene na linii. - powiedziała Malwinka, której udało się wreszcie dostroić częstotliwość do aparatury komunikacyjnej Tholian.

- Dobra robota. Komandorze Loskene, tu kapitan Zakrzewska z Gwiezdnej Floty. Czemu nas ostrzeliwacie?

Głośnik zazgrzytał, zapiszczał i odpowiedział:

- Jesteście agresorami. Poddajcie się lub gińcie.




Malwinka spojrzała niepewnie na swoją kapitan.

- On powiedział... - zaczęła.

- Słyszałam - przerwała jej Lilianna - Chwileczkę, Loskene, zdaje się, że nie jesteśmy teraz w przestrzeni Tholian, o co więc chodzi?

- Ostrzelaliście nasz statek bez powodu.

- MY?! Kiedy?

- Jakieś cztery jednostki czasowe temu.

To niewiele wyjaśniało, bo jednostka czasowa to mogło być wszystko - minuta, godzina lub dzień. Kapitan Zakrzewska popatrzyła bezradnie na swych oficerów, którzy mogli tylko wzruszyć ramionami. Nikt nic nie wiedział.

- Proszę pozwolić mi sprawdzić zapisy - poprosiła wreszcie - Nie wiem nic o strzelaniu, ale może rzeczywiście coś takiego miało miejsce. Chciałabym wyjaśni・jako・t・spraw・

- Nasze zapisy możecie otrzymać już teraz. - odparł nieprzyjaźnie Loskene i wyświetlił na ekranie obraz torped, uderzających w tarcze tholiańskiego statku. Nie sposób było się pomylić, to były torpedy federacyjne.

- Jeśli sprawy tak się mają, a my jesteśmy jedynym statkiem Federacji w tym sektorze, zatem to rzeczywiście my strzelaliśmy. - powiedział po namyśle Jurgen.

- Milcz, pokrako. - mruknęła kapitan i połączyła się z Osipem Zajczikiem =/= Ośka, gadaj jak na spowiedzi świętej: co to za strzelanina bez mojego rozkazu?

=/=Kakoja strielanina.... - zaczął Osip podniesionym głosem, ale zaraz zreflektował się i odparł, zawstydzony - Barysznia maja, kogda systerma działać nacziały, dwie torpedy paszły w chalierę. Nie znaju, w co papały.

=/= Za to ja już znaju - rzekła kapitan ponuro, i wyłaczyła się, odkładając ochrzanienie głównego zbrojmistrza na później - Komandorze Loskene, jest pan tam? No więc udało mi się ustalić, że nasze torpedy poleciały w waszą stronę na skutek łajdackiego przypadku. Nie było w tym niczyjej złej woli, po prostu zwykła usterka.

=/= Nie wierzę wam. - odparł twardo Tholianin - Nie można wierzyć rozdzielnopłciowym rasom.

=/= Przepraszam, ale co ma do tego rozdzielnopłciowość? - zbaraniała kapitan, której obce były kulturowe uprzedzenia takich ras jak insektoidalni Tholianie czy Xindi wobec humanoidów, wywodzących się od ssaków.

- Przepraszam pani kapitan - wtrącił się pospiesznie R'Cer na widok jej miny - Seksualność hominidów obraża zmysł moralny Tholian, w ogóle nasza budowa rozrodcza budzi ich wstręt. Stąd tylko krok do rozmaitych innych uprzedzeń.

- A co im do naszego seksu? To takie przyjemne zajęcie na wolne godziny.

- Całe godziny, pani kapitan? - zawołała z ożywieniem Malwinka - Skąd pani wytrzasnęła takiego fantastycznego chłopa?

R'cer uniósł oczy w niemej grozie, zabrakło mu słów. Lilianna machnęła tylko ręką i ponownie zwróciła się do Loskene.

=/= Komandorze, może pan... znaczy... może komandor nie wierzyć, ale to był wypadek, spowodowany awarią. Poddawać się nie myślimy, zatem proszę powiedzieć, jakie są inne opcje.

=/= Żadnych innych opcji - zazgrzytał złowieszczo Loskene - Szykujcie się na śmierć.

=/= Do cholery, groź swojej babci, pieprzony rozdeptany karaluchu z flakami na wierzchu, w wołkach zbożowych panierowany ! - nerwy poniosły wreszcie zapalczywą kapitan i huknęła pięścią w konsolę - Chcesz wojny? To będziesz ją miał! Skopię ci odwłok tak, że nawet twoje wnuki będą podskakiwać!

Na wzmiankę o smakowicie przyrządzonych karaluchach Krzysztof Majcher, który właśnie zdążył skończyć pikantny paprykarz, zzieleniał i upuścił pusty talerz. Tymczasem kapitan nakazała podniesienie osłon i przygotowanie wszystkich dział.

- Eee... wszystkich to się nie da, że tak powiem - wyjąkał Majcher, z trudem opanowując czkawkę - Działają tylko dziobowe.

- No to dziobowe w ruch!

Loskene zniknął z ekranu i po chwili Hermaszem wstrząsnęło uderzenie.

=/= Odpowiedzcie im, ale tak, żeby się sfajdali! - ryknęła kapitan do interkomu.

Wieżyczka zionęła salwą fazerów, trafiając tholiański statek w okolice prawej burty. Snajperzy poprawili nastepnym ładunkiem i po chwili Loskene wycofał się poza zasięg strzałów.

- Zbiera pewnie siły. - stwierdził Czerep. Kapitan też była tego zdania.

- Nie dajmy mu na to czasu.- powiedziała - Skok nadprzestrzenny, warp 8.




Nikt nie zaprotestował przeciw rozkazom pani kapitan, nawet maszynownia, gdzie zdawano sobie sprawę z niebezpieczeństwa tak nagłego skoku w warp. Nikt też nie zdziwił się, gdy po skoku maszynownia zameldowała, że nie może zwolnić, bo zaciął się regulator napędu.

- No to zaraz się rozlecimy. - stwierdził spokojnie młodszy technik, Cezary Małpeczka, mający akurat dyżur na mostku.

- Poszycie nie wytrzyma. - dorzucił Jurgen.

- Królewno, zrób coś! - zaskrzypiał komputer - Ja nie mogę włączyć zabezpieczeń! Nie mogę zwolnić!

- Nie masz co nawet próbować, te obwody są poza centralnym sterowaniem - uświadomiła go bezlitośnie kapitan - Uspokój się i daj mi pomyśleć.

Konsola łączności zapiszczała i z głośnika popłynął nagle zdenerwowany, kobiecy głos:

=/= Arek, dlaczego nie oddzwoniłeś? Jak ty mnie traktujesz? Ja powtarzam pytanie: jak śmiałeś zostawić taki bajzel w swoim pokoju?! Skarpetki pod laptopem, majtki na kaktusie, a kaszkiet w akwarium!

Pierwszy oficer zmienił się na twarzy i złapał mikrofon.

=/= Ależ, mamo, to nie najlepsza chwila... - zaczął.

-=/=Ty mi się nie wykręcaj, smarkaczu! Myślisz, że jak dmuchnąłeś na drugi koniec galaktyki, to ja ci odpuszczę? Wybij to sobie z głowy! Kiedyś musisz wrócić, a wtedy dostaniesz taki szlaban, że ci się prababcia przypomni.

Kapitan Zakrzewska otrząsnęła się z odrętwienia.

- Przynajmniej wiemy już, że skoczyliśmy w stronę Ziemi - mruknęła i zabrała Arkowi mikrofon =/= Tu kapitan Zakrzewska. Szanowna pani, mamy teraz mały kryzys. Czy zechciałaby pani obsztorcować swego synusia kiedy indziej?

Głośnik fuknął, prychnął i odpowiedział:

=/= Nie wiem, jak pani tam z nim wytrzymuje. Arek to bałaganiarz, niedbaluch i leń do tego. Ale skoro pani to nie przeszkadza, to co mi tam. Prosze tylko pamiętaż, że on ma słabe zatoki i łapie katar z byle czego, a wtedy robią mu się strupy koło nosa. I żeby nie jadł czekolady, bo dostaje po niej wysypki. A jeśli co jakiś czas nie weźmie na przeczyszczenie...

W tym momencie szczęśliwie kanał prywatny został zagłuszony przez łączność z kwaterą główną i był to najwyższy czas, bo biedny Arek nie wiedział już, gdzie ma oczy podziać.

=/=Hermasz, meldujcie, co u was.

=/= Świetnie. Sprokurowaliśmy incydent militarny z Tholianami, a obecnie znajdujemy się w ciągu wysokiego warp i nie możemy zwolnić. Lepiej być nie może - odpowiedziała uprzejmie kapitan.

=/= Jaki incydent, co pani mówi? - zdenerwowała się kwatera główna.

Lilianna możliwie przystępnie wyjasniła, co się stało i dlaczego, oraz zreferowała reakcję tholiańskiego komandora. Kwatera główna popadła w głęboką zadumę.

=/= Nabroiła pani, nie ma co - odezwała się wreszcie - Proszę przygotować dokładny raport z tego zajścia i dołączyć do niego zapis z pokładowych rejestratorów.

=/= W porządku, o ile się nie rozlecimy, bo na razie przyspieszamy, zamiast hamować.

- Rozlecimy?! Nie! Ja nie chcę umierać! - rozdarł się piskliwie komputer pokładowy.

=/= Kto to? - zainteresowała się kwatera główna.

=/= Nasz komputer. Jakiś idiota wmontował mu obwód sztucznej inteligencji, wzorowany na ingramach ludzkiego mózgu, tak że mamy statek w zasadzie inteligentny... tyle że mało przewidywalny. - wyjaśniła kapitan.

- Królewno, cesarzowo, zrób coś, ja nie chcę tak zginąć... - szlochał komputer, trzęsąc sie przy tym tak, że drżał cały statek.

- Cicho bądź, Hermasz, na pewno tak źle nie będzie - pocieszyła go kapitan i ponownie zwróciła sie do kwatery głównej =/= Prosze wybaczyć, muszę opanować ten chaos. Nawiążę łączność, kiedy tylko to będzie możliwe.

Rzuciła mikrofon i ruszyła biegiem do windy. Dokładnie dziesięć sekund później była już w maszynowni i biegła do głównego inżyniera, zamkniętego w komorze napędu.

- I co?! - zawołała, hamując piętami tuz przy szybie ochronnej.

- Gówno, pani kapitan! - wykrzyknął zrozpaczony Michałow - Nie mogę odblokować regulacji napędu! Poszycie tego nie wytrzyma!

Pozostawiony przez swego pana na środku maszynowni Vuvu kręcił się i piszczał żałośnie, i nie wiedzieć czemu ten pisk uruchomił nagle w umyśle pani kapitan jakiś ciąg skojarzeniowy. Dopadła interkomu.

=/= Uwaga, wszyscy przygotować się na silny wstrząs! - zawołała, po czym zwróciła się do personelu maszynowni - Wyłączcie wszystkie systemy. Ale już!





B.

Wśród inżynierów zapanowała konsternacja. Tego rodzaju hamowanie wymagało odrzucenia rdzenia energii i groziło rozmaitymi konsekwencjami. Karol Michałow wyskoczył z komory napędu jak oparzony.

- To może nas sparaliżować. - ostrzegł dla porządku, zdzierając z siebie kombinezon ochronny.

- Jak rozerwie nam poszycie, to całą załogę szlag trafi. Wolę zaryzykować paraliż okrętu - warknęła kapitan - Gdzie wyłącznik awaryjny?

- Na ścianie, pod kalendarzem. Miejmy nadzieję, że nie uległ awarii.

Kalendarz przedstawiał karykatury czołowych ziemskich przywódców i na pewno pochodził z jednej z niszowych drukarni, bardzo popularnych w Polsce. Pod nim w samej rzeczy widniała czerwono malowana skrzynka z szybą, na której napis głosił "W razie niebezpieczeństwa walnąć młotkiem" Pod nim był drugi, nieco mniejszymi literami "Powiedziałem, w razie niebezpieczeństwa, idioto". Znajdujący się najbliżej Józek Stelmach zamachnął się kluczem francuskim i szybka pękła w tysiące okruchów.

=/= Wszyscy na podłogę. - zakomenderowała kapitan przez interkom i sama położyła się w pozycji obronnej. Inni obecni w maszynowni poszli za jej przykładem, oprócz Michałowa, bo ktoś w końcu musiał szarpnąć za wyłącznik.

Zaledwie to się stało, na statku przez ułamek sekundy ciążenie wzrosło dziesięciokrotnie, a zaraz potem zmalało do zera, skutkiem czego wszyscy podskoczyli pod sufit i zaraz spadli z powrotem, gdy wróciło ono do poprzednich 0.6 g. Hermasz przeleciał siłą bezwładu jeszcze kilka tysięcy mil, aż wreszcie stanął.

Przez chwilę w maszynowni słychać było jedynie przekleństwa, ale potem cała ekipa pozbierała się z podłogi i zabrała się raźno za przegląd. Natomiast kapitan Zakrzewska udała się na mostek.

=/= Wszystkie sekcje, raport. - zażądała, zapadając w fotel dowodzenia - Panno Bąk, panie Majcher, zgłosicie się oboje do hangaru i polecicie promem po rdzeń energii. Główny moduł poda wam namiary.

- Żaden tam główny moduł, tylko Hermasz - zazgrzytał obrażony komputer - Prześlę dane bezpośrednio na pulpit nawigacyjny promu.

- W porządku, Hermasz. Przesyłaj.

Za wszystkich sekcji zaczęły spływać raporty, przeważnie o drobnych uszkodzeniach i niewielkich guzach. Nic wielkiego nikomu się nie stało, nawet pająki, istoty stosunkowo kruche, przeżyły nagły wzrost ciążenia, były tylko bardzo wystraszone. Również gady przejawiały niepokój, a ze ssakami było najgorzej. Prosię kwiczało jak szalone, ryś wlazł w przewód wentylacyjny, a Gizia ze strachu ugryzła Jaśka w prawe ucho, do którego było jej najbliżej. Misiek leżał wciśnięty w kąt kabiny swej pani i warczał. Tylko Vuvu nie przejął się tym wszystkim, bo ze swym panem już nie takie rzeczy przeżywał.

Jedynym poważniejszym wypadkiem było to, że Józek Podgumowany, odznaczający się nieco obfitymi kształtami, który podczas hamowania znajdował się w miejscu ustronnym, w momencie wzrostu ciążenia utknął zadkiem w muszli klozetowej. Zakorkował się w niej tak dokładnie, że mowy nie było o tym, by uwolnił się samodzielnie i w końcu musiał się uciec do wokalnego wezwania pomocy. Zdarzenie to dostarczyło załodze wielkiej uciechy i okazji do osnucia na tym tle fantastycznej historii, którą Malwinka zaraz przekazała najbliższej stacji.

Weronika Bąk i Krzysztof Majcher odnaleźli odrzucony rdzeń, jednak w tym celu musieli oddalić się od statku na dużą odległość. Krzyśkowi to nie przeszkadzało, ale Weronika wbrew swej woli trzęsła się jak listek - pierwszy raz leciała promem w głębokiej próżni, w dodatku na taką odległość. Komuś, kto nigdy czegoś takiego nie przeżywał, trudno wyjaśnić przystępnie, czym jest ogrom wszechświata wokół nic nie znaczącego pyłka - kilkuosobowego promu. Wrażenie jest tak przytłaczające, że ktoś nieprzygotowany może wpaść w nie lada histerię, szczęśliwie jednak panna Bąk umiała się opanować na tyle, by nie szczękać zębami... zbyt głośno.

Porucznik Majcher dobrotliwie nie zwracał uwagi na zdenerwowanie swej młodziutkiej towarzyszki, skupiając się na pilnowaniu wskaźników. Będąc doświadczonym pilotem bez trudu odnalazł rdzeń, pochwycił go wiązką transportera i ściągnął na pokład, po czym zawrócił prom.

- Hmmm, jakieś tu są ślady - mruknął po chwili - Panno Weroniko, proszę włączyć automatyczną rejestrację zewnętrzną.

- Poruczniku, wyłapuję wezwanie pomocy - zaraportowała po chwili ze zdumieniem Weronika - W dodatku jakby nasze... To strasznie dziwne.

- Raczej niepokojące. Łącz panna z Hermaszem, ale szybko.

- Nie można! Aparat nie chce!

- O kurcze na grillu... - Krzysztof zmełł w zębach dużo gorsze słowa i skupił się na odczytach. Coś się działo, a on bardzo nie lubił takich niespodzianek. Zwłaszcza, gdy był zdany na siebie, a pod opieką miał zupełnie zieloną nastolatkę, która tytuł sternika dostała zapewne jako prezent na Gwiazdkę....




Na pokładzie statku Jasiek latał, zdenerwowany, i wyraźnie czegoś szukał.

- Jądruś, jako się woło na gacopyza? Taś taś, cip cip...? - zapytał bezradnie, gdy na którymś z korytarzy napatoczył mu się Jędrzej Karpiel, konferujący z Andorianką T'engą, a raczej wyraźnie ją podrywający.

- Na co jak się woła? - spytała T'enga ze zdumieniem.

- Na gacopyza.

- A co to jest, na lodowce Andorii?

- Gacopyz... no, to je gacopyz, panicko chabrowo... Wicie, to je kieby mysa... kieby tako mysa, co świckę w kościele zjadła i wniebowstąpienia dostąpiła...

- Nietoperz. - wyjaśnił Andoriance Karpiel, nieomal dusząc się ze śmiechu. Na góralskiej gwarze zacinały się wszystkie translatory.

- O to to. Panicko, to sie we włosy wkrynco, a juz nie dej Ponbócek, kiej tako śkarada nad krowom przeleci. To ty krowie zara mliko łodyjmo!

Powoli z opowieści Jaśka ułożył się sensowny obraz. Piękny, oswojony kalong, należący do jednej z załogantek, podczas awaryjnego hamowania uciekł z jej kwatery i przepadł jak kamień w wodzie. Załogantka, podporucznik Marlena Wątróbka, narobiła strasznego lamentu, jeszcze większego ci spośród załogi, którzy bali się nietoperzy. Jak się okazało, liczbowo było ich więcej niż tych, co bali się węży i pająków. Jasiek, który zdążył już awansować w wewnętrznym układzie na specjalistę od "gadziny domowej", wybrał się na poszukiwania indyjskiego pięknisia i siał panikę na wszystkich pokładach, oznajmiając wszędzie swym tubalnym głosem, jaka to niebezpieczna bestia jest na wolności.

- Ten statek coraz bardziej przypomina dom wariatów. - zrzędził Kuba Żmijewski, a już ręce mu kompletnie opadły, gdy do ambulatorium wszedł docent Polikarp Hołuj z działu kartografii, zwany powszechnie Karpik, niosąc na rękach swoją kapibarę i tragicznym głosem oznajmił:

- Doktorze, a to Szept zemdlał ze strachu...

Kuba dał gryzoniowi zastrzyk pobudzający, kapibara raźno skoczyła na nogi, prychnęła, fuknęła i, zrobiwszy wielką kałużę na środku ambulatorium, wybiegła truchtem na korytarz. Rozpromieniony Karpik uściskał wylewnie lekarza, klepnął gdzie popadło siostrę Niemogę i poleciał za ulubienicą. Siostra Lolita westchnęła ciężko i poszła na zaplecze po ścierkę (automaty sprzątające, jak zwykle, nie działały). Po chwili ze składziku rozległ się ogłuszający wrzask i dziewczyna wypadła stamtąd, jakby goniło ją stado demonów.

- Tam jest diabeł! - ryknęła i uciekła na korytarz, gdzie potknąwszy się o wszędobylskiego Miśka wylądowała w objęciach von Brauna, zwabionego zamieszaniem.

- Diabeł? Prawdziwy? - zainteresował się Matias - Ojcze Tadeuszu! Jest ojciec proszony do ambulatorium z kropidłem i święconą wodą!

Ojciec Maślak, uradowany perspektywą wykazania się odpowiednimi kompetencjami, uzbroił się pospiesznie w standardowe narzędzia przeciętnego egzorcysty i w rekordowym tempie pojawił się przed ambulatorium. Za nim biegła siostra Ofelia, wołając:

- Ty idioto cholerny! Żarty sobie z ciebie stroją, a ty wszystko poważnie bierzesz?

Tymczasem po pokładach rozeszła się wieść o diable w składziku na miotły. Zaraz runęło wielkie plotkowanie na temat, czy jeśli to faktycznie diabeł, to czy wsiadł jakoś po drodze, czy zabrał się z Ziemi. Ateiści pukali się w głowę, ale że prawie wszyscy oni i tak wierzyli w duchy i zjawiska nadprzyrodzone, to sami nieopatrznie dali się wciągnąć w dyskusję, czym jest diabeł, co mógłby robić na statku gwiezdnym, a w końcu, ile diabłów mieści się na czubku szpilki. Całe zamieszanie uciął wreszcie Jasiek, który, sowicie pokropiony przez księdza wodą święconą, wszedł do składziku i gromkim słowem obwieścił, że "to nie je diobeł, ba gacopyz!" Po chwili wyszedł, niosąc na wyciągniętym przedramieniu okazałego, czarnego kalonga, uczepionego nogami do góry na jego rękawie, kręcącego łebkiem i otwierającego zabawnie pyszczek na widok wpatrzonych w niego załogantów.

- Żarty sobie stroicie z przedstawiciela duchowieństwa?! - zezłościł się ojciec Maślak, chowając kropidło.

- Ależ skąd, ojcze święty - uspokoiła go podporucznik Marlena, chwytając z ulgą ulubieńca - Haczyk wygląda na tyle nieszczególnie, że ktoś, kto się na niego natknął w ciemności, naprawdę mógł się wystraszyć. Zwłaszcza, gdy jest taką świergoloną kretynką, jak siostra Niemogę.

- Wredne krówsko. - obraziła się pielęgniarka.

Tak więc sprawa diabła została pomyślnie zażegnana. Na mostku nikt nawet nie miał o niej pojęcia, mieli tam bowiem znacznie większe zmartwienie, niż jakiś tam głupi diabeł w składziku.




Wezwanie pomocy z promu było sformułowane tak ogólnikowo i niezobowiązująco, że kapitan Zakrzewska nie bardzo wiedziała, jak ma się do niego odnieść. Próby uściślenia rodzaju usterki czy też problemu nie dały rezultatu, bowiem kontakt się urwał, choć wszelkie pomiary wskazywały na to, że powinien być.

- Polecę do nich i dowiem się, o co chodzi. - zapropopnował R'Cer.

- Dobrze - zgodziła się kapitan - Niech porucznik Gwizdak przydzieli panu jakiegoś redshirta z ochrony i może pan lecieć drugim promem. Tylko proszę utrzymywać stały kontakt.

R'Cer udał się na pokład hangarowy, gdzie po krótkim namyśle wybrał prom o wdzięcznej nazwie "Ziobro Adama", nie dlatego, że spodobało mu się to zestawienie słów, ale dlatego, że był on najlepiej wyposażony. Chwilę później do hangaru wszedł chorąży Czerwonka, wściekły, bo oderwano go od obiecującej partii pokera. Wyraźnie miał ochotę powiedzieć coś nieprzyjemnego, ale powstrzymał go widok spiczastych uszu R'Cera. Z samym tylko zastępcą szefa ochrony i wyższym oficerem być może zacząłby sprzeczkę, jednak z Wolkaninem wolał nie zadzierać.

Prom "Ziobro Adama" wystartował o godzinie 12.15 czasu pokładowego, po czym przepadł tak dokładnie, że wszystkie próby namierzenia go spełzły na niczym. Początkowo oficerowie na mostku nie zaniepokoili się tym zbytnio, gdyż nastąpiły zakłócenia w całej aparaturze, spowodowane przelotem obok wielkiej komety, jednak gdy pole zakłócające ustąpiło, a próby namierzenia promu zawiodły, kapitan Zakrzewska sklęła wszystkich i zażądała natychmiastowej diagnostyki skanerów, subradia oraz innych urządzeń.

- Niech pani nas nie sobaczy, kapitanko - odpowiedziała na jej speech Malwinka - Pani też nie zdoła ich namierzyć. Proszę, niech pani spróbuje.

Zachęcona do zdwojenia wysiłków groźbą natychmiastowego zamknięcia w brygu nadęła się obrazą, ale zaczęła sprawdzanie wszystkich połączeń w konsoli łączności, zaś sternicy zajęli się skanerami. Podczas gdy trwała gorączkowa diagnostyka, przy luku hangarowym pojawił się znienacka prom. Nie był to jednak zaginiony bez śladu "Ziobro Adama", tylko "Kaszpirowski", którym lecieli Majcher i Weronika Bąk.. Dopiero w bezpośrednim kontakcie można było wychwycić ich częstotliwość. Kapitan dała natychmiast zgodę na dokowanie, niemal wyciągnęła biednego Krzyśka z promu i zrobiła mu karczemną awanturę pod tytułem: "I coście za komunikat wysłali, wy osły dardanelskie?!"

- Nic nie wysyłaliśmy, pani kapitan! - zawołała płaczliwie Weronika - To ktoś inny! My też go wyłapaliśmy!

To Liliannę zaskoczyło. Puściła Krzyśka, którym potrząsała niczym ratlerek rosłym terierem i popatrzyła na Weronikę ogłupiałym wzrokiem.

- Jak to, nie wysyłaliście? To kto? - przestraszyła się nagle - R'Cer i Czerwonka polecieli was szukać i przepadli...

- To może wrócimy i ich poszukamy? - zaproponował Majcher, poprawiając zmiętoszony mundur.

- Wykluczone, coś ty, zgłupiał?! Nikt więcej nie poleci, póki nie wyjaśnimy tej sprawy!

W ekspresowym tempie cały statek obleciała wiadomość o zaginięciu komandora R'Cera i chorążego Czerwonki. Karol Michałow, który zszedłszy z dyżuru zdążył sie już upić, wyraził nieopatrznie opinię, że obaj zaginieni poszukali odosobnienia, bo... zakochali się w sobie. Kiedy to pomysłowe oszczerstwo dotarło do doktor T'Shan, ta odszukała Michałowa i sprała go po gębie tak, że aż wytrzeźwiał z zaskoczenia. Potem dostała regularnego ataku histerii i doktor M'Benga musiał zaaplikować jej jakąś wolkańską miksturę uspokajającą.

Sprawa zaginięcia promu "Ziobro Adama" zaabsorbowała całą załogę Hermasza. W szczególności zajęli się nią Sibok i Sytar, któremu, z uwagi na okoliczności, Grzesiek Brzęczyszczykiewicz pozwolił przejąć swoje ciało na dłużej. Jego własna świadomość skorzystała z okazji, by się zdrzemnąć, i mamrotała przez sen tak, że katra Sytara ledwie mogła się skupić na robocie. Obu Wolkanom udało się, po wielu dniach bezowocnych wysiłków, wyestrahować ślad jonowy, dla którego nie było wytłumaczenia, zatem, z braku lepszego tropu, podjęto wspólną uchwałę, by ruszyć tym śladem. Wspólną, gdyż, jak zauważyła kapitan, co prawda demokracja na statkach gwiezdnych nie panuje, ale monarchia absolutna to nie po polsku i lepiej nie próbować jej wprowadzać na polskim statku.



Już od wielu tygodni Hermasz podążał ledwie uchwytnym tropem zakłóceń jonowych, jedynym, co pozostało po zaginionym promie. Kapitan Zakrzewska nakazała trzymanie się tego śladu i zagroziła, że wyrzuci za burtę każdego, kto ośmieli się zaprotestować. Miała powody do zdenerwowania - ciężarna T'Shan, nie bacząc na bezpieczeństwo swoje i swego nienarodzonego dziecka, ukradła jeden z pozostałych promów i próbowała odnaleźć kochanka na własną rękę. Poniewać w promie szwankował układ podtrzymania życia, nim udało się ją odnaleźć, uległa ciężkiemu niedotlenieniu i doktor M'Benga nie miał nadziei na utrzymanie przy życiu jej i dziecka. Jedyne, co mógł zrobić, to pospiesznie umieścić T'Shan w komorze stazy i czekać na cud. Ten wypadek wywarł bardzo ponure wrażenie na całej załodze, szczególnie na Siboku, który darzył T'Shan takim uczuciem, jakby była jego starszą siostrą. W tych trudnych dla niego chwilach niespodziewaną pomoc okazała mu kapitan Zakrzewska. Przydzieliła go do ambulatorium jako młodszego sanitariusza, żeby miał konkretne zajęcia, a jednocześnie mógł czuwać nad uśpioną w stazie T'Shan i udzieliła mu pozwolenia, by jadał przy jej stoliku, dzięki czemu mogli spotykać się w porze posiłków, by spokojnie porozmawiać. Złośliwi twierdzili, że Sibok rozmyślnie celebruje tragiczną minę, by móc zbliżyć się do uwielbianej kobiety, ale złośliwców nigdzie nie brakuje.

Kwatera główna udzieliła Hermaszowi zgody na poszukiwania, pod warunkiem, że będzie po drodze zbierać dane naukowe, trop bowiem wiódł przez tereny, będące jak dotąd białą plamą w kartografii gwiezdnej. Tym, że polski statek może trafić na jakieś całkowicie nieznane niebezpieczeństwo, nikt się nie przejmował.

- A niech trafi, im prędzej, tym lepiej. - powiedział admirał Cormack, gdy ktoś wysunął takie przypuszczenie. Zaraz zaczęło się szeptanie, że wciąż nie może zapomnieć tego policzka, który wymierzyła mu polska kapitan, ale tak naprawdę Hermasz wciąż był uważany w Gwiezdnej Flocie za rodzaj konia trojańskiego, który może narobić jakichś bliżej niesprecyzowanych szkód i dobrze byłoby się go pozbyć. Nikt na polskim statku nie wiedział, rzecz jasna, o takim nastawieniu w dowództwie, a jakby wiedział, to też by się nie przejął. Załoga Hermasza uważała dowództwo Gwiezdnej Floty za bandę starych pryków, która o niczym nie ma pojęcia, a zlecenie kartografowania przyjęła z takim oburzeniem, z jakim abiturienci Akademii Sztuk Pięknych, którym nakazano by pokolorowanie kredkami świecowymi książeczek z Kubusiem Puchatkiem i Prosiaczkiem.

- Co oni tam sobie myślą? Że polecieliśmy sobie na wycieczkę krajoznawczą? - dał upust swemu oburzeniu Mścisław Czerep.

- Te pierdzistołki nawet nie wiedzą, jak wyglądamy - podsumował sprawę Arek - Dali nam zadanie na odczepnego, pewnie takie, którego nikt inny nie chciał brać.

- Trudno, żeby kazali nam negocjować traktat z Imperium Romulusa. Szczególnie po tym, jak się pokopsaliśmy z Orionami i zaleźliśmy za skórę Klingonom. - zauważył wcale rozsądnie Matias von Braun.

- Gramy czy gadamy? - spytała rzeczowo Malwinka Kręcik. Cała czwórka siedziała w mesie przy brydżu, korzystając z czasu wolnego i niczym się zbytnio nie przejmując. Jako nadwachta musieli być w pogotowiu do przejęcia obowiązków od ludzi schodzących ze swej zmiany, ale nic poza tym. Matias von Braun, który w zasadzie nie był oficerem, tylko przydzielonym na statek dyplomatą, ku swemu niezadowoleniu musiał również pełnić służbę na mostku. Usiłował wykręcić się od tego nudnego obowiązku, ale kapitan Zakrzewska była nieubłagana.

- Ja wiem, że pan jest od negocjowania, jak nie przymierzając dupa od... - powiedziała serdecznie - Ale nie możemy sobie tu pozwolić na tak wąską specjalizację. Służba na mostku jest obowiązkowa dla wszystkich.

Jak dla wszystkich, to dla wszystkich. Gorzej, że kapitan naprawdę traktowała to dosłownie, w związku z czym służbę na mostku musieli tez pełnić profesor Trekowski, czerwony z pasji z powodu oderwania go od ukochanego laboratorium, Grzegorz Brzęczyszczykiewicz (czy Sytar, w zależności od aktywności jaźni), pielęgniarka naczelna Lolita Niemogę, a nawet ojciec Maślak i siostra Ofelia od Aniołów. Kapelan Hermasza był tak oburzony rozkazem pani kapitan, że aż zaniemówił, co mu się rzadko zdarzało, ale siostra wytłumaczyła mu pospiesznie, że tak czy siak, kapitan jest "pierwszy po Bogu" i nie można nie wykonać rozkazu. Tak więc ojciec Tadeusz pełnił służbę w naznaczone dni i po jakimś czasie znalazł nawet to zajęcie dość interesującym. Na ogół mógł wtedy bez przeszkód wygłaszać kazania, jakie chciał - oficerowie byli mu nawet za to wdzięczni, bo znakomicie urozmaicało to nudę dyżurów, podczas których z reguły nic się nie działo.

Grająca w brydża nadwachta rozgrywała właśnie kolejnego robra, gdy - podczas dość skomplikowanej licytacji z rekontrą i i możliwym szlemem w piki u jednego z graczy - zabrzmiał dzwonek alarmu taktycznego.

- Cholera, akurat, kiedy mi karta tak dobrze szła... - mruknął Arek, podrywając się z miejsca - =/= Ki diabeł tam alarmuje? - spytał nieuprzejmie przez interkom.

=/= A bo mamy coś na skanerach... - zabrzmiał z głośnika sopran Ingi Lausch - I Aśka Kubica pyta, czy zwolnić.

Joanna Kubica, jedna ze sterniczek, potomkini długiej linii kierowców wyścigowych i pilotów, zwalniała niechętnie i rzadko, a nigdy z własnej woli, i najchętniej pilotowała to, co latało z wariacką szybkością, przekraczającą najlepiej dopuszczalne limity.

=/= Niech zwolni, natychmiast niech zwolni! - zawołał Arek - Nadwachta na mostek, ja lecę budzić kapitankę.




Namierzony obiekt wyglądał dość niecodziennie, żeby użyć najłagodniejszego określenia. Zgromadzeni na mostku oficerowie głowili się, jak go zakwalifikować - na pewno był to twór sztuczny, ale czy statek, czy też raczej jakaś biosfera?

- W życiu nie słyszałem o statku, który by wyglądał jak pomnik kostki Rubika. - powiedział wreszcie Arek.

- Którego Rubika? Tego od "Oratorium"? - spytała Inga, która pomimo obecności na mostku swej zmienniczki nie chciała za nic odejść od konsoli łączności.

- Nie, tego od Cezara - zaprotestował Józek Stelmach - Cezar przeszedł przez rzekę Rubika i rzucił kośćmi...

- Po co?

- Nie wiem, może chciał wywróżyć sobie pogodę na następny dzień.

- Rubikon przeszedł, nie Rubika, ty młocie jakiś! - krzyknął von Braun ze zgorszeniem - Doprawdy, z roku na rok poziom wymagań co do wiedzy historycznej jest w szkołach zaniżany, i oto skutki.

Arek, nie wdając się w wyjaśnienia, co ma na myśli, wzmocnił obraz na głównym ekranie. Majacząca się na tle dalekich gwiazd bryła wyglądała jednocześnie bardzo solidnie i zupełnie surrealistycznie - metalowy sześcian o ściankach pokrytych gęsto wypukłymi ornamentami, bez śladu typowych wizjerów, ekranów zewnętrznych, gondoli czy działek.

- Podlecieć bliżej? - zaproponowała Aśka Kubica, podnosząc swą jasnorudą głowę znad kontrolek.

- Ani się waż! Cokolwiek to jest, lepiej, by nas nie widziało! - krzyknęła gniewnie kapitan, która nie bacząc na powagę funkcji zjawiła się na mostku w piżamie i włochatych papciach, potargana jak nieboskie stworzenie.

- Jak sobie pani chce, ale ślad jonowy prowadzi właśnie tam.

- Tym bardziej. Nie wiemy, z czym mamy do czynieniania - kapitan medytowała przez chwilę, a wreszcie zapytała - Hermasz, czy to, co mamy na ekranie, figuruje w bazie danych GF?

- A zaraz przeszukam, słoneczko. - odparł przepity bas komputera pokładowego. Rozległ się hurgot, potem skrzypienie, niczym tysiąca nienasmarowanych zawiasów, wreszcie coś, co brzmiało jak trzepot skrzydeł setki gołębi. Potem komputer oświadczył:

- Żadnego odniesienia, królowo. To obiekt nieznany.

- Ślicznie. Oni nas widzą?

- Cholera ich wie. Widzą, albo i nie widzą. - odparł Jędrzej Karpiel, usiłujący właśnie uzyskać jakieś dane z konsoli naukowej.

- To rodzaj krążownika bojowego - oświadczył wreszcie - Wykrywam zaawansowaną technicznie broń i całe mnóstwo różnych urządzeń. Są też sygnatury życia biologicznego, ale dziwnie przemieszane z cybernetycznymi.

- Życia, no dobrze, ale jakiego?

- Różne rasy istot, w tym niesklasyfikowane, i ... - tu Karpiel zrobił pauzę - dwie sygnatury znaczników Gwiezdnej Floty.

- R'Cer i Czerwonka. To muszą być oni.

Kapitan zastanowiła się, podczas gdy inni oficerowie wlepiali w nią wzrok, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia. Znaczniki wszczepiono załodze Hermasza na próbę - testowano ich przydatność, a polska załoga nie miała pojęcia, jaki właściwie zastrzyk się im aplikuje. Generał Jaruzelski objaśnił całą sprawę w liście, który Lilianna dostała dopiero na pokładzie. Nie widząc innego wyjścia, możliwie oszczędnie wyjaśniła o co chodzi, co wywołało prawdziwą burzę, połączoną z obietnicami od pozbawienia wszystkich zębów, przez powyrywanie nóg z tyłka aż po ogólny wpierdol "dla tych &*%$#... z dowództwa".

- Cisza! - ryknęła kapitan wreszcie - O tem potem, teraz dajcie mi pomyśleć, wy pawiany mongolskie!




- Czemu pawiany... i to mongolskie? W Mongolii, o ile mi wiadomo, nie ma naczelnych. - powiedział Matias von Braun.

- A Mongołowie to co? Małpiatki? - spytał sceptycznie Majcher.

- Zawsze musi pan akcentować swoje rasistowskie poglądy?

- Zamknijcie się. - zażądała gniewnie kapitan, nie wnikając w to, czy Mongołowie należą do naczelnych, czy do małpiatek. Oficerowie zamilkli, by nie przeszkadzać swemu dowódcy w myśleniu. Wreszcie Lilianna podrapała się pod piżamą i zakomenderowała:

- Arek przejmuje mostek. Panowie Jurgen, Majcher i Gwizdak przygotują się do uczestnictwa w grupie abordażowej.

- Maura Gwizdak jest kobietą. - zauważył dla porządku Jurgen.

- Jest dwa razy bardziej mężczyzną niż tu niejeden. - burknęła kapitan i poszła doprowadzić się do porządku. Jak sama mawiała, abordaż to wizyta jak każda jedna, i nie można go zaczynać w nieeleganckim stroju.

Wiadomo, że każdy ma takie miejsce, w którym myśli mu się lepiej niż w innych. Dla Lilianny Zakrzewskiej zawsze był to prysznic. Nim dokończyła swe ablucje, miała już gotowy plan działania. Jednak gdy zjawiła się na mostku, Grzesiek Brzęczyszczykiewicz również tam był i nie dopuścił jej do głosu.

- Pani kapitan, Sytar chce coś powiedzieć. - zaraportował podnieconym głosem.

- No to gadaj, Sytar. - przyzwoliła kapitan, zwijając warkocz w kok i przypinając spinkami.

Oczy Grześka rozbłysły na moment czerwienią, jak zawsze wtedy, gdy katra Sytara przejmowała kontrolę nad jego ciałem i za moment odezwał się głębokim, pełnym głosem, różnym od zwykłego sznapstenorka inżyniera:

- Ten statek ma osłabioną jedną z osłon. Mocno osłabioną. Trwają prace nad jej naprawą, ale z jakichś powodów opornie to idzie. Możemy wzmocnić odpowiednio wiązkę transportera i po prostu ściagnąć naszych ludzi na pokład. Jest tylko jedno ale...

- Jakie? Gadajże! Flaki wypruwa z człowieka...

- Przeanalizowałem obiekty, które emitowały sygnał Floty. One nie są jednolicie organiczne.

- To znaczy?

- Coś im wszczepiono, jak mi się zdaje. Ściągniemy ich, ale nie wiemy, co ściągniemy razem z nimi. Doradzam daleko posuniętą ostrożność.

- Ja też - wtrąciła się Maura Gwizdak - Oni nas teraz nie widzą, bo stoimy nieruchomo w "martwym punkcie", ale gdy ściągniemy naszych, pewnie połapią się, co jest grane.

- Pewnie tak. - zgodziła się z nią kapitan - Dlatego łapiemy, co nasze, i spieprzamy stąd, ile mocy w silnikach. Panie Michałow, ile pan może dać w szczycie i na jak długo?

- No wie pani, takie pytania przy wszystkich...?!... a, znaczy z silników? Myślę, że warp 8 możemy utrzymać przez jakiś 37 minut. Na pewno nie dłużej, ale to starczy, żeby zniknąć im z czujników.

Kapitan zadumała się srodze, układając sobie wszystkie uzyskane informacje w sensowną całość.

- Dobra - zdecydowała wreszcie - Alarm taktyczny dla ochrony. Ambulatorium i dział naukowy w pełnej gotowości. Pole siłowe wokól platformy transportera. Porucznik Gwizdak, zamelduje się pani w hali transportu z kilkoma osiłkami.

Maura skinęła głową i wybiegła pospiesznie, zaś kapitan wydała dodatkowe rozkazy i udała się do hali transportu, gdzie dyżurny technik Lalewicz kalibrował właśnie wiązkę transportera zgodnie z wytycznymi stojącego mu nad głową Grześka-Sytara.

- Kiedy będziesz gotów, Lalunia? - spytała.

- Już zaraz. - odparł Lalewicz, łacząc obwody z niebywałą szybkością. Jak sam o sobie mówił, był takim leniem, że każdą robotę wykonywał jak najlepiej, by nie musieć jej powtarzać, i jak najszybciej, by się jej prędko pozbyć. Przy platformie technicy z maszynowni, Tekla Podgumowany i Urban Małosolny, montowali szybko emitery pola siłowego. Właściwie powinny one być zamontowane już w stoczni, ale ktoś przegapił ten punkt w planach.

- Gotowe, pani kapitan. - zameldowali po chwili.

- No to spieprzajcie - odparła Lilianna - Lalunia?

- Już już... No dobra, możemy ściągać.

Lilianna obejrzała się na otwarte drzwi, gdzie stał oddział ochrony i skinęła głową.

- Namierzyć i ściągać. - poleciła.



Łatwo było powiedzieć "Namierzyć i ściągać". Transporter działał opornie i wolniej niż zwykle, wyraźnie napotkawszy konfigurację, do której nie był przystosowany i nerwowe sekundy dłużyły się jak kwadranse. Ochrona poziewywała niespokojnie, kapitan klęła półgłosem w bardzo wyszukany sposób, jej ordynans obgryzał bezwiednie paznokcie, i jedynie technik Lalewicz miał tak samo znudzoną minę jak zwykle. Wreszcie transporter wydał wyczekiwany przez wszystkich, modulowany dźwięk.

- Obiekty w buforze. - zameldował Lalewicz.

=/= Mostek, cała naprzód! - krzyknęła kapitan do interkomu.

=/= Jest, cała naprzód! - odkrzyknął jej dziarsko Krzysztof Majcher i Hermasz wystrzelił w nadprzestrzeń, byle dalej od tajemniczego sześcianu.

- Lalunia, rematerializacja. - poleciła Lilianna.

Technik przesunął oporną wajchę, ale transporter tylko zazgrzytał.

- Tracimy zapis! 70%! - zawołał obserwujący wskaźniki Grzesiek i zaraz dodał głosem Sytara - Panie Lalewicz, proszę uruchomić zapis rezerwowy.

- Nie ucz pan ojca dzieci robić. - odciął się technik, pstrykając przyciskami konsoli.

- Czemu do cholery wszyscy korzystają z transporterów, skoro są takie zawodne? - mruknęła Maura Gwizdak, przestępując nerwowo z nogi na nogę.

- Cóż, podobno statystycznie rzecz biorąc bezpieczniejsze jest korzystanie z transportera niż noszenie czerwonego munduru. - odpowiedział jej złośliwie Lalewicz, po czym przełożył wajchę transportu zwrotnego.

Na platformie zawirowały dwa słupy światła, a potem uformowały się z nich dwa nad wyraz materialne obiekty. W pierwszej chwili nikt ze zgromadzonych nie rozpoznał w nich R'Cera i chorążego Czerwonki. Obaj mieli na sobie coś w rodzaju dopasowanej zbroi z czarniawego metalu, zaś na ogolonych głowach rodzaj hełmu z wizjerem, obejmującym jedno oko. Co dziwniejsze, te metalowe części sprawiały wrażenie wrośniętych w ich ciała. Ich skóra była białoszara i sprawiała wrażenie martwej.

- Trzeba się chyba będzie wybrać do jakiegoś psychiatry... - wymamrotała kapitana Zakrzewska, przecierając oczy gwałtownym ruchem.

Dwaj ściągnięci członkowie załogi zeszli zgodnym, równomiernym ruchem z platformy i dopiero natknąwszy się na pole siłowe przystanęli. W ich ruchach było coś przerażająco automatycznego, jakby byli zdalnie sterowani.

- Co z wami, chłopaki?! - zawołała Maura ze zdumieniem.

- Łomatecko, ki diobeł wos tak wyłonacył? - jęknął Jasiek Gąsienica, wytrzeszczając swe poczciwe oczy, aż zrobiły się całkiem okrągłe.

- Jesteśmy Borg. Życie, jakie znaliście dotąd, dobiegło końca. - powiedział jednostajnym głosem Czerwonka.

- Zostaniecie zasymilowani. Opór jest bezcelowy. - zawtórował mu R'Cer, w taki sam mechaniczny sposób.

- Co oni pierdzielą? - zdumiał się Karol Michałow, który zjawił się właśnie w hali transportu, by zameldować dowódcy, że w zasadzie wszystko jest okey.

Kapitan spojrzała na Grześka, który gapił się z półotwartymi ustami na przybyłych, mając nadzieję, że Sytar będzie coś wiedział. Jednak katra Wolkanina była chyba równie oszołomiona, jak jej nosiciel, w każdym razie milczała.

- Hermasz, sprawdź słowo "Borg" w bazie danych! - zawołała Lilianna. Głośnik zaskrzypiał, zapiszczał, i po chwili odpowiedział:

- Słowo nieznane. Żadnych odnośników, księżniczko.

Tymczasem obaj załoganci ponawiali próby wydostania się z klatki pól siłowych. Obejmy na ich przedramionach okazały się rodzajem broni palnej, która na szczęście nie była dość silna, by przebić się przez pole, jednak omal nie przeciążyła generatorów. Mieli również inną broń - jakies wyskakujące nie wiadomo skąd ostrza, Kapitan doszła do wniosku, że trzeba utrzymać stan gotowości i zachować jak najdalej posuniętą ostrożność, gdyż zachowanie tej dwójki wskazywało dobitnie na jedno: nie poznawali nikogo, byli posłuszni czemuś, o czym nie miała pojęcia. Mogła podjąć dalsze próby porozumienia się z nimi, ale doszła do wniosku, że gra nie jest warta narażania załogi na atak dwóch uzbrojonych po dziurki w nosie szaleńców z najwidoczniej wypranymi mózgami.

- Hermasz, aktywuj obronę wewnętrzną - nakazała - Fazery na ogłuszanie. Rozpocznij procedurę unieszkodliwiania obiektów wewnątrz pola siłowego.

- Kurdelebele. - jęknął Jasiek, żegnając się przy tym pobożnie.

- Nie potrzeba marnować energii, aniołku - zazgrzytał czule komputer - Ja mam inny sposób na rozrabiaków.

Rozległ się przenikliwy syk i przestrzeń, zamkniętą polem siłowym, wypełnił szarawy opar. Obaj mężczyźni, wciąż atakujący niewidzialne zapory, znieruchomieli na moment, a potem osunęli się bezwładnie na podłogę.

- Gotowe, królowo - oświadczył komputer - Można ich zabrać. Nie obudzą się przez jakieś sześć godzin.






C.

Kapitan Zakrzewska spacerowała nerwowo po dziale naukowym, co i raz zerkając na pancerną szybę, za którą doktorzy M'Benga i Żmijewski, oraz profesor Trekowski i asystujący mu Jędrzej Karpiel zmagali się ze swym zadaniem.

- Panicko kochana, cy łoni sie wytrzeźwią? - spytał nieśmiało Jasiek, wodzący oczami za swą miniaturową kapitan.

- Mnie skąd wiedzieć? - odparła ponuro Lilianna - Nie wiem nawet, co dokładnie im zrobiono.

- Któś jeich cołkiem łodmienił.

Jasiek urwał, bo Jędrek Karpiel wyszedł właśnie z ekranowanego pomieszczania, a jego mina wyraźnie wskazywała na to, że jest potężnie zbity z tropu.

- To jakaś technologia, o jakiej nie mam pojęcia - powiedział - Usunęliśmy wszczepy i odbudowujemy uszkodzone narządy, ale to, co widać na zewnątrz, to tylko kawałeczek problemu i to mniejsza połowa.

- Znaczy?

- Znaczy oni mają nanity we krwi. To one ich odmieniają i niejako łączą z innymi umysłami wspólnoty. I żeby przywrócić ich do stanu używalności publicznej, należałoby najpierw te paskudy usunąć. M'Benga twierdzi, że da się to zrobić metodą transfuzji wymiennej, póki jeszcze nie przeniknęły do szpiku kostnego. Z Czerwonką damy sobie radę, ale R'Cer i ta jego zielona krew...

Lilianna zaklęła w bezsilnej pasji. Dział naukowy dość szybko ustalił, że umysły obydwu załogantów zostały sztucznie połączone z jakąś wielką wspólnotą umysłową. Dinosław Trekowski cieszył się jak dziecko, że ma okazję zbadać tak niezwykłe zjawisko, i trzeba było zużyć wiele argumentów, żeby wziął się za rozgryzanie problemu blokady sprzężenia zwrotnego. Poskutkowała dopiero zapowiedź kapitan Zakrzewskiej, że jeszcze moment, a pan profesor trafi do brygu, i to ze złamaną żuchwą. Trekowski obraził się straszliwie, ale w godzinę wykoncypował, jaka częstotliwość zakłóci fale nadawczo-odbiorcze, a inżynierowie zmontowali odpowiednie urządzenia, działające na zasadzie skanera korowego. Dopiero to spowodowało spadek aktywności obu mózgów, do tej pory, mimo narkozy, działających na podwyższonym poziomie.

=/= Pani kapitan - odezwała się przez interkom Inga Lausch, mająca właśnie dyżur przy konsoli łączności - Kwatera główna upomina się o raport.

=/= Pies ją srał! Mam tu dwóch załogantów w stanie totalnej schizofrenii i póki się nie dowiem, jak im pomóc, nie będę smarować laurek dla pierdzistołków z dowództwa! - krzyknęła Lilianna niecierpliwie.

- Moja córko, twój język woła o pomstę do nieba. - zwrócił jej uwagę ojciec Maślak, który przybył do działu naukowego z nadzieją, że trzeba będzie kogoś wyspowiadać.

- Ale którego nieba? Ja byłem już w kilku i jeszcze nie mam dość. - powiedział Karpiel wesoło.

- Jaka grupę krwi ma R'Cer? - spytała go kapitan.

- T(+). Myśli pani o Siboku jako dawcy? Ja też o tym myślałem, ale wie pani, że w jego krwi leukocyty zastępuje substancja X. Jej ilość jest mniejwięcej stała, nie wiemy jednak, jak się zachowa w przypadku pobrania większej ilości, jakiej trzeba do transfuzji.

- To się do cholery dowiedzcie! Po co was tu trzymam?!

- Już, już. Po co te nerwy, szefowo? Z pani to taki harnaś, co odetchnąć nie daje.

Jędrek wezwał Siboka, który akurat miał wolne i odsypiał dyżur, do działu naukowego. Chłopak zjawił się bardzo szybko, wyglądając jak z wolkańskiego żurnala, choć chwilę temu był jeszcze w łóżku. Chociaż nie zawsze zachowywał się jak prawdziwy Wolkanin, wiele cech swego gatunku zachowywał nie gorzej niż R'Cer - między innymi dbałość o nieskazitelny wygląd, niezależnie od pory dnia i miejsca.

- Słucham razkazów. - powiedział, zerkając czule na Liliannę.

- Zaraz rozkazów... mamy kłopot z R'Cerem i chcemy wykorzystać twoją krew. Nie wiemy jednak, ile możemy jednorazowo pobrać. - wyjaśnił mu Karpiel

- Jakieś półtora litra powinienem wytrzymać.

- A po stymulancie ile? Nie wiadomo, prawda? Bez stymulantu i tak nie będziemy mieli dość, a ten specyfik bardzo cię obciąży. Zgodzisz się na taki eksperyment? Nie wiemy, jak dalece ci to zaszkodzi.

- No to sprawdźcie.

- Jesteś pewny?

- T'Shan leży w komorze stazy. Więcej Wolkan w załodze nie ma. Jestem logicznym wyborem. Czy z komandorem jest bardzo źle?

- Ja wiem? Jak na cyborga jest bez zarzutu, ale jako Wolkanin ma kłopoty niczym stąd na Andorię.

Po tej filozoficznej uwadze Karpiel zabrał Siboka do ambulatorium, gdzie siostra Lolita Niemogę siedziała przy komorze stazy i z braku lepszego zajęcia mazała się jak dziecko.

- Lola, co jest? - zawołał Jędrek - Co to za płacze na służbie? Natychmiast uśmiechnąć się proszę!

- Kiedy nie mogę - załkała dziewczyna jeszcze głośniej - Tyle nieszczęścia...

- Czemu to ma służyć? - spytał zdumiony Sibok - Płacz jest nielogiczny.

- To może na Vulcanie, ale na Ziemi to żadna baba nie potrafi się obejść bez płaczu. Niektóre potrafią ryczeć cały dzień. Lola, jazda, dawaj zestaw do pobierania krwi na transfuzję, konserwant dla krwi na bazie miedzi i rigeliański stymulant. Musimy mieć spory zapas, jeśli chcemy ocalić R'Cera, a organizm Siboka nie zdoła wyprodukować tyle, ile trzeba, bez wspomagania.



- Czy ktoś kiedyś używał tego stymulantu? - spyała kapitan Zakrzewska doktora M'Bengę.

- Sporadycznie - odpowiedział - Mocno nadwyręża wątrobę i śledzionę, ale Sibok jest młody i silny. Powinien to wytrzymać.

- Szlag. Nie ma innego sposobu?

- Nie ma. Musimy usunąć te przeklęte nanity. Trekowski wymyślił, jak to zrobić, ale nie zaryzykuję takiej imprezy bez zapasu krwi. Aparatura może sie zepsuć, może zabraknąć energii, bo ja wiem, co jeszcze? Musimy być gotowi na wszystko, a zresztą w maszynie muszą być co najmniej dwa litry krwi, nim zacznie oczyszczać.

- Na jakiej zasadzie ma to działać?

- Z jednej strony będzie szło pobieranie i oczyszczanie, z drugiej wprowadzanie zwrotne już oczyszczonej krwi. O ile mi wiadomo, nikt dotąd nie robił czegoś takiego Wolkaninowi. Wszystko może się zdarzyć.

- Wiem, gdy głowa pełna marzeń. Ja tam marzę teraz o tym, by nareszcie zrobiło się nudno, bo na razie to jest aż za ciekawie.

Lilianna gderała ze złością, chcąc pokryć jakoś swój niepokój. Obawiała się o R'Cera, obawiała się też o Siboka, młodziutkiego chłopca, który już tyle przeszedł i który na dobre już zadomowił się na Hermaszu. Lubili go wszyscy, bo pomimo typowo wolkańskich cech miał też w sobie sporo zupełnie zwykłej radości życia i życzliwości dla wszystkich. W przeciwieństwie do innych Wolkan obywał się też bez zadzierania nosa wobec Ziemian, a to już było bardzo dużo.

Podczas gdy obaj pacjenci zostali przetransportowani do ambulatorium, gdzie przygotowywano ich do ostatecznego zabiegu, dział naukowy pracował nad usuniętymi z ich ciał implantami i nad tym, co zawierała ich krew. Pokazało się też, że mimo wiecznych kłótni, pyskówek, awantur, a nawet bijatyk, gdy przychodzi co do czego, potrafią tam pracować razem i bardzo zgodnie. Profesor Trekowski, który oczywiście był szefem tymczasowego zespołu, niemal w ogóle nie kładł się spać, tak bardzo rajcowała go zagadka, z którą się zetknął. Po czterech dniach ciężkiej pracy jednak nieco oklapł, trochę ze zmęczenia, a trochę dlatego, że nie doszedł właściwie do żadnych wniosków. Skonstatowawszy, że nie da rady "rozgryźć" za pomocą swoich metod tak zaawansowanej technologii, w przystępie rozpaczy wypił za jednym zamachem butelkę "hermaszówki" i poszedł wreszcie spać. Wtedy za problem wziął się Jędrek Karpiel i podszedł do niego od zupełnie innej strony. Zamiast analizować pobrany materiał, potraktował tajemnicze mechanizmy tak, jakby były zagrożeniem biologicznym - sprawdził, jak reagują na różne rodzaje pożywek. Cały dział naukowy stukał się w głowę, ale zaraz okazało się, że w tym szaleństwie jest metoda. Potraktowane pożywką z ludzkiej krwi nanity wyraźnie się ożywiły i zaczęły atakować czerwone krwinki, chwytając je i niejako opancerzając swoimi mikroskopijnymi wypustkami. Wyglądało na to, że nie tyle robią im jakąś krzywdę, co zniewalają. Po jakimś czasie zaczęły wysyłać sygnały, których przeznaczenie bardzo frapowało cały dział naukowy. Nie umiano ich rozszyfrować i głowiono się, co też mogą znaczyć, dopóki doktor Lemowa z działu przetwarzania danych nie wpadła na pomysł, by do pracowni, w której badano nanity, przynieść usunięte implanty. Natychmiast okazało się, że emitowane sygnały przeznaczone są własnie dla nich, co nie rozwiązywało wprawdzie zagadki, skąd się biorą, ale dawało już pewne wskazówki. Implanty reagowały ruchem, czasem wysuwaniem ostrzy czy jakichś pazurów, tak jakby chciały coś robić, ale bez wsparcia swej biologicznej części nie mogły.

- Moim zdaniem, to te nanity są tylko przekaźnikami - powiedział Jędrek - Nie generują sygnałów same. Ekranujmy dobrze miejsce prób, a wtedy to potwierdzimy.

Zespół wziął się do roboty i w krótkim czasie dokładnie ekranował boks, w którym odbywały się badania, płytami ołowianymi, wzmocnionym polem siłowym oraz zwykłym korkiem.

- Korek tu nic nie pomoże - zaprotestował Trekowski, który w międzyczasie zdążył się wyspać i dręczony monstrualnym kacem wrócił do działu naukowego.

- Ale i nie zaszkodzi. - odpowiedział mu Karpiel. Profesor uznał słuszność takiego rozumowania i zamilkł, czekając na wyniki eksperymentu.

Efekt okazał się rewelacyjny - wszelka aktywność nadawczo odbiorcza ustała, ustał też ruch wewnątrz próbek. Zainfekowane nanitami krwinki nadal żyły, ale wyglądały jak pogrążone w katatonii, jakby na coś czekały. Implanty również leżały spokojnie, jak każdy inny kawałek złomu i ani im się śniło wysuwanie stalowych szponów.

- Zatem mamy odpowiedź - podsumował Karpiel - Sterowanie jest z zewnątrz. Myślę, że mamy już dość materiałów, by wysłać raport Gwiezdnej Flocie.



Na mostku pierwsza zmiana kończyła akurat rozlokowywanie się po stanowiskach. Młodszy technik Tekla Podgumowany ziewała przy konsoli maszynowni, sprawdzając leniwie wskaźniki, sternicy Kubica i Czerep kalibrowali ciąg, zaś Arek siedział na fotelu dowodzenia i dojadał kanapkę z białym serem... a w każdym razie czymś, co go przypominało. Ksawery Milcz głowił się przy konsoli łączności nad tym, jak dyplomatycznie zawiadomić kapitan Zakrzewską o tym, że nadeszła odpowiedź z dowództwa, gdy Lilianna sama wparowała na mostek, jeszcze trochę zaspana.

- Pani kapitan, dobrze, że panią widzę - powiedział Milcz - Mamy już odpowiedź na nasz raport w sprawie Borg.

- I jak brzmi?

- Widzi pani... jakby to tu...

- Rany julek, facet, gadaj prosto z mostu, nie kręć, bo nie mam czasu!

- Napisali nam tak: W życiu tak się nie uśmialiśmy, stop. Gratulujemy wyobraźni, stop. Powinniście pisać książki beletrystyczne dla młodzieży, a nie badać kosmos, stop. Jak tylko wytrzeźwiejecie, ruszajcie do stacji nr 8, stop. Tam odbierzecie nastepne zadanie. Bez odbioru. - odczytał Ksawery, porzucając wszelką dyplomację.

- A to osły! Dobra, ich sprawa, skoro nam nie wierzą - parsknęła kapitan - Nie chcą, niech nie żrą, ja się z nimi handryczyć nie będę. Arek! Nie widziałeś tu, kochaneńki, Malki Kręcik?

- Nie, i pokój łączności też jest pusty. Obie z Ingą chyba poszły do holodeku.- odparł pierwszy oficer, przełknąwszy resztę swego śniadania tak gwałtownie, że aż mu oczy na wierzch wyszły.

- Fajnie. A przy słuchawkach na mostku siedzi sternik. Gdzie kadet T'enga?!

- Nasza Andorianka znaczy? W zbrojowni. O, tu ma pani podanie od Osipa Zajczika o przeniesienie jej do snajperów.

Kapitan z trudem odczytała bazgroły swego zbrojmistrza, który na wpół literami rzymskimi, a na wpół cyrylicą wyłuszczał swą prośbę, motywując ją tym, że w jego obecnym zespole strzelców wyborowych nie ma nikogo, kto trafiłby z fazera w stodołę, a na całym statku jedynym snajperem z prawdziwego zdarzenia jest główny nawigator. Dodawał przy tym, że nie dziwota, skoro przydzielony mu oddział nie są to w ogóle snajperzy, tylko prości załoganci.

- Nie rozumiem. Co z tego, że są prości? Wolałby zespół z samych garbusów? - mruknęła kapitan do siebie, studiując raport Zajczika.

- Nie, on wolałby po prostu T'engę - powiedział Arek, otrzepując się z okruchów - Zdaje się, że on ma na nią smak. Nie wiem doprawdy, czy to pod pedofilię nie podpada, ona ma z siedemnaście lat, a Zajczik stary grzyb.

- Nie podpada i w ogóle nie rzucaj takich podejrzeń, Numerze Pierwszy, bo to wstyd. Jeśli nic się nie dzieje, to porządźcie się tu jeszcze sami czas jakiś, ja idę do ambulatorium. Szaman mówił mi, ze dziś wybudzają naszych pechowców.

Na mostku zapanowało zrozumiałe ożywienie. Stan R'Cera i chorążego Czerwonki był od czterech dni głównym przedmiotem plotek na wszystkich pokładach, przy czym to, co przekazywano sobie jako ścisłą, sprawdzoną prawdę, w większości przypadków było wierutną bzdurą. Na przykład personel maszynowni twierdził, że R'Cer i Czerwonka nie żyją, a na pokład ściągnięto androidy, obleczone w ich skórę. Dział naukowy opowiadał ze smakiem i grozą, że z ciał zaginionych kolegów wysypywały się roje inteligentnych karaluchów, zaś ojciec Maślak uparcie trzymał się wersji, że obu opętały moce piekielne i należy wystawić kapliczkę na najbliższej planecie, by zaradzić ekspansji zła. Na tę intencje przeprowadził nawet zbiórkę wśród załogi, przy czym zupełnie nie przeszkadzał mu fakt, że nie było wiadomo, jaką walutę na owej planecie będzie się respektować. Większość załogi nie chciała płacić twierdząc, że będzie to samowola budowlana, za którą zbiorą po pysku od mieszkańców planety, zatem duszpasterz wpadł na światły pomysł, by wystawić kapliczkę na planecie niezamieszkałej.

- A kto się będzie tam modlić. koty? - spytał nieopatrznie Karol Michałow, w odpowiedzi na co usłyszał, że jest bezbożnikiem, obrazoburcą i libertynem rozwiązłym. Kwesta skończyła się dwie minuty później, gdy o wszystkim dowiedziała się siostra Ofelia. Kategorycznie odebrała bratu tacę, zrobiła mu wygawor i kazała wszystkim, co dali się namówić do składki, przyjść do zakrystii po odbiór datków. Około wieczora wyszło na jaw, że zgłosiło się więcej osób, niż dało, czyli że okrętowa zakrystia była obecnie na finansowym minusie.

- I pomyśleć, że Federacja Planet realizuje plan wprowadzania systemu całkowicie bezgotówkowego... - powiedział Matias von Braun, gdy podczas kolacji załoga omawiała z uciechą całe zajście w mesie.

- No to nie wiem, jak Watykan to przeżyje. - wypowiedział się Michałow tonem niepozbawionym współczucia.

- Watykan da sobie radę, ale jak poradzą sobie proboszcze? - zastanowiła się Malwinka Kręcik. To zapoczątkowało gorącą dyskusję, która trwała do północy czasu pokładowego, kiedy to do mesy weszła kapitan Zakrzewska i wygoniła wszystkich spać. Nie było co się dziwić, że rano wszyscy, łącznie z nią samą, zaspali. Na szczęście na pracę ambulatorium nie miało to wpływu.




Doktor M'Benga zdecydował się na w wprowadzenie obu pacjentów w stan śpiączki farmakologicznej na czas, potrzebny do regeneracji uszkodzonych narządów. Jak sam powiedział, jest to proces bolesny i lepiej, żeby delikwenci go przespali w spokoju ducha. Nie był też pewny, jak dalece ucierpiała ich psychika i nie bardzo chciał się o tym przekonać. Jednak nie było już medycznego powodu, by zwlekać z wybudzeniem obu pacjentów, szczególnie, że zjawiła się kapitan Zakrzewska i z miejsca wszczęła piekielną awanturę, że nie rozpoczęto jeszcze odpowiedniej procedury.

- Co to jest?! - krzyczała, tupiąc w podłogę, jakby chciała samodzielnie obudzić swych załogantów, i to tradycyjnymi metodami, nie chemiczną stymulacją - Miał pan zacząć dwie godziny temu! Byłam pewna, że zastanę ich już na nogach!

Doktor Żmijewski usiłował bronić kolegi, ale że operował dość mętnymi argumentami, kapitan kazała mu iść do diabła i nie robić "z ciotki idiotki". Za czym M'Benga, z duszą na ramieniu, przystąpił do wybudzania swych pacjentów. Zaaplikował im odpowiedni stymulant, podłączył czysty tlen i obserwował tablice kontrolne, starając się nie okazywać zdenerwowania. Po kilku minutach w oba nieruchome ciała wstąpiło życie. Chorąży Czerwonka usiadł i wypowiedział długie, bardzo skomplikowane zdanie, z którego jedynie początkowe słowa "Co się..." były cenzuralne. R'Cer początkowo chwytał powietrze spazmatycznie, a jego odczyty wskazywały na nagłą bradykardię, ale po po jakiejś minucie doszedł do siebie i również usiadł.

- Co tu tak strasznie cicho? - spytał.

- Ogłuchł na te swoje spiczaste uszy? - zaniepokoiła się kapitan.

- Nie powinien. - zdenerwował się M'Benga, łapiąc za trikorder.

- Nie ogłuchłem - zapewnił ich R'Cer - Ale tu jest strasznie cicho, nic nie słychac.

- A co chciałby pan, do jasnej cholery, usłyszeć? Bo jeśli parę słów na swój temat, to mogę pana obsztorcować jak święty Michał diabła - zaproponowała mu uprzejmie Lilianna - Nie będę panu żałować.

- Nie o to chodzi, pani kapitan... Mam wrażenie, że znajdowałem się wśród stałej obecności ca lego kolektywu umysłów. Słyszałem ich myśli, a oni słyszeli moje. Teraz to wszystko znikło.

- No i bardzo dobrze. Owszem, ktoś przerobił pana i chorążego na maszynki nadawczo odbiorcze, ale postaraliśmy się temu zaradzić. Mam nadzieję, że opowie mi pan, co się właściwie wydarzyło.

- Nasz prom został ściągnięty na pokład latającej stacji bojowej. Potem coś nam wstrzyknięto i straciliśmy poczuciem czasu. Nasze ciała stały się silne, odporne, a umysły pozbawione wszelkich emocji i połączone w sieć z innymi. Jeśli ten kolektyw jest wrogi Federacji, nie przetrwamy.

- A jest wrogi?

- Na razie dopiero się o niej dowiedział, za naszym pośrednictwem, i póki co nie uważa naszej technologii za godną uwagi. Wie pani, ten sześcian, który nas złowił, jest jakby sondą badawczą. Emituje fałszywe wezwanie pomocy, skonstruowane w doprawdy fascynujący sposób. Odpowiedni rytm prądów tworzy taki kod cyfrowy, że niezależnie od rasy twórców i ich języka każdy komputer odczyta go jako wezwanie pomocy. Dzięki temu oni mogą badać istoty, zamieszkujące ten kwadrant.

- Ładny gips. A te durnie z kwatery głównej nie chcą nam wierzyć.Przesłaliśmy im raport z tego, co się wam przytrafiło, a oni go wyśmiali.

- Jak taki sześcian doleci do którejś z federacyjnych planet, to będą się śmiać baranim głosem, za przeproszeniem pani kapitan - wtrącił się Czerwonka - Ta cywilizacja to jakieś wynaturzenie! Ała, ała, jak mi wszystko zdrętwiałooo...

Wstał i ze skrzywioną miną zaczął masować sobie łydki.

- Cywilizacja czy rasa, jak pan myśli? - spytała kapitan R'Cera.

- Cywilizacja - odparł Wolkanin stanowczo - Tworzą ją przedstawiciele różnych ras, zasymilowani w jeden rój. Działają i myślą jak jedno ciało o wielu mackach. My właśnie byliśmy takimi mackami.

- No ładnie - mruknęła kapitan - Dobra, przestaliście być mackami, jesteście z powrotem sobą, więc jazda mi obaj na służbę. Koniec wylegiwania się i obijania. Musimy lecieć do bazy nr 8, coś tam dla nas mają... no i będzie można zostawić tam T'Shan.

- Czemu?

- A prawda, pan jeszcze nic nie wie... miała wypadek, znajduje się w komorze stazy. Przykro mi to mówić, komandorze, ale najprawdopodobniej nie przeżyje ani ona, ani jej dziecko.

R'Cer przez chwilę rozważał w milczeniu to, co usłyszał. Jego wolkański umysł nie przyjął tej wiadomości tak, jak zrobiłby to ludzki, obca mu była rozpacz i lęk, ale kapitan widziała ślad uczuć na jego twarzy i w napięciu czekała, co powie.

- To niefortunne zdarzenie - rzekł wreszcie, wstając - Czy mogę juz iść na mostek?

Liliannę zatkało na moment.

- Tak - odparła po chwili - Idź pan na złamaną ulicę, skoro tylko tyle umiesz pan powiedzieć.

R'Cer skinął jej sztywno głową i opuścił ambulatorium. Chorąży Czerwonka patrzył za nim z otwartymi ustami, potem jego oczy spotkały się z oczami kapitan.

- A to zimny sks... - wykrztusił wreszcie chorąży, bez cienia szacunku dla wyższych szarż.

- Po prostu Wolkanin - westchnął doktor M'Benga - To smutne, ale oni... są zupełnie bez serca.



Stacja kosmiczna nr 8 błyszczała w próżni niczym klejnot, oświetlona reflektorami pozycyjnymi. Mający tego dnia służbę na mostku Arek po raz piąty kazał wywołać kontrolę lotów, ale ponownie odpowiedziała głucha cisza.

- Popili się tam, czy co? - mruknął do siebie.

- To mało prawdopodobne - stwierdził R'cer od konsoli naukowej - Dowódcą stacji jest komodor Walter Gibbs, nie dopuściłby do czegoś takiego.

- To może im się aparatura spierniczyła. - zasugerowała Tekla Podgumowany, dyżurująca przy konsoli maszynowni. Wielki siniak na jej policzku przypominał o tym, że poprzedniego dnia wieczorem mąż postanowił zrobić jej scenę małżeńską i tym razem to on wystąpił w roli agresora. Kapitan Zakrzewska z typowo kobiecym brakiem obiektywizmu posłała go za to do brygu. Na próżno Józek tłumaczył, że żona wielokrotnie waliła go po pysku, ile wlezie, a on trzepnął ją tylko raz, na próżno powoływał się na równouprawnienie. Kapitan powiedziała, że na jej statku żaden damski bokser nie będzie tłukł swej połowicy, a i sam Podgumowany przestał wreszcie protestować, gdy pojął, że czeka go miły odpoczynek od żony i nudnych wacht. Leżał sobie teraz w brygu i czytał kryminały Joe Alexa, a Tekla dyżurowała za niego przy konsoli, klnąc, na czym świat stoi.

- Nie sądzę, miałabym jakiś komunikat o błędach transmisji. - powiedział Malwinka zmartwionym głosem, usiłując przesondować jakoś milczącą aparaturę stacji.

- Ślady życia? - spytał Arek.

- To osobliwe, ale żadnych nie rejestruję - odpowiedział mu R'Cer, nie odrywając oczu od skanera - Albo ta stacja jest wymarła, albo dzieje się coś niemniej dziwnego.

Arek pomedytował chwilę, zajrzał na wszelki wypadek do podręcznika dla wyższych oficerów, po czym wywołał kapitan Zakrzewską.

=/= Czego, co jasnej ciasnej?! - ryknął przez głośnik zdenerwowany kontralt pani kapitan. Charakterystyczny szum w tle wyraźnie wskazywał na to, że Lilianna albo bierze właśnie prysznic, albo kąpie Miśka. Charakterystyczne skomlenie i uspokajające pomrukiwanie sterniczki Weroniki dały po chwili znać, że w grę wchodziła druga opcja. Zazwyczaj takiej operacji musiały dokonywać dwie osoby, gdyż jedna nie radziła sobie z wielkim jak niedźwiedź i rozbrykanym owczarkiem.

=/= Pani kapitan, ja przepraszam, że przeszkadzam, ale mamy tu coś dziwnego - zaraportował Arek pokornie - Stacja wygląda na kompletnie wymarłą. Sie mi to nie podoba...

=/= Zaraz tam będę.

W ciągu paru minut kapitan Zakrzewska, w widoczny sposób zaniepokojona całą sytuacją, znalazła sie na mostku. Za nią wpadł mokry jak nieboskie stworzenie Misiek, zahamował na środku wszystkimi czterema łapami i otrząsnął się żywiołowo, opryskując wodą wszystko i wszystkich. Jako posiadacz długiej i gęstej sierści mógł to zrobić wyjątkowo szczodrze i zazwyczaj się nie krępował.

- A to bydlę!! - krzyknął Mścisław Czerep, wycierając rękawem konsolę sterów - Pani kapitan, z całym szacunkiem, ale co pani wyprawia?!

- Nic nadzwyczajnego - odparła niespeszona Lilianna - Trzeba go było wykąpać, bo wlazł do maszynowni i wyszargał się w smarze. Przez godzinę szorowałyśmy go z Weroniką, najpierw dezaktywatorem, potem szamponem... Poszedł do swej pani, psi synu!

Misiek wytłumaczył sobie krzyk kapitan na swój sposób, bo położył się na grzbiecie i zaczał machać łapami w górze, rozdziawiając przy tym kudłaty pysk w szerokim, psim uśmiechu. Lilianna machnęła na niego ręka i zwróciła się do Arka:

- Co jest, Pierwszy?

- Kiedy właśnie nie wiem, co - odpowiedział Arek - Stacja nie odpowiada. Światła pozycyjne palą się prawidłowo, nigdzie nie widać wizualnych ostrzeżeń, sygnały alarmowe także samo nieobecne... Skany nie wychwytują sygnałów życia na stacji.

- Hermasz, co ty na to? - spytała Lilianna, opadając na fotel dowodzenia z takim impetem, że omal nie złamała poręczy. Komputer pokładowy zagulgotał, zakaszlał i odpowiedział skrzypiącym basem:

- Królowo, od kwadransa próbuję porozumieć się z komputerem stacji, ale to jakiś mechaniczny bałwan. Ciągle żąda autoryzacji dowódcy K-8 i nie przyjmuje do wiadomości tłumaczenia, że jeśli znikł, to żadna kosmiczna siła tej autoryzacji nie uzyska.

Był wyraźnie obrażony i rozgoryczony niegodnym zachowaniem pobratymca. Lilianna przez chwilę myślała, czy by się nie skontaktować z dowództwem, ale doszła do wniosku, że nie będzie z każdym drobiazgiem "lecieć do tatusia" i zakomenderowała:

- Nie dokujemy. Zachować orbitę synchroniczną. Protokół bezpieczeństwa jak w sytuacjach awaryjnych. Poruczniku Majcher, wyznaczy pan grupę zwiadowczą. Niech się zamelduje w hali transportu, ja już tam idę.

- Ja... - zaczął R'Cer, prostując się.

- Ja, ja, naturlich - przerwała mu kapitan - Pan zostaje, jeszcze nie jest pan w formie. I bez protestów, bo dam panu naganę i powieszę na pokładzie relaksacyjnym!

R'Cer zesztywniał.

- Regulamin Floty zabrania skazywania na śmierć. - powiedział ozięble.

- Naganę powieszę, do licha, przecież nie pana. Sufity i tak są za nisko. - burknęła Lilianna - Arek, przejmuje pan mostek do mojego powrotu. Proszę mieć oko na wszystko i wszystkich.




Stacje kosmiczne są na ogół rojne i gwarne. Odbywa się na nich przyjmowanie i odprawianie statków, drobny handel, nieoficjalne rozmowy dyplomatyczne i spotkania towarzyskie, a nade wszystko są one istną wylęgarnią różnorakich intryg i wszelkich "plojdrów", jak powiadał Jasiek Gąsienica. Przez każdą taką stację przewijają się drobni politycy, handlarze, turyści, rzezimieszki, łowcy nagród, szpiedzy i włóczędzy, różne niebieskie ptaki z planet zrzeszonych i niezrzeszonych. Rozumie się samo przez się, że taka stacja musi mieć sprawną administrację, silną ochronę i zarządcę, który umie utrzymać wszystko w garści. Zwykle przełożonym stacji zostaje jakiś kapitan Gwiezdnej Floty, który z niezależnych od niego powodów traci swój statek i nie ma szans na nowy, choć nie jest to jakąś prawną regułą. Jednak próby obsadzania tego stanowiska cywilami, kończyły się zwykle wielkim zamieszaniem.

- Tam musi być po prostu ktoś, kto potrafi wziąć za łeb całe towarzystwo. - powiedział kiedyś generał Jaruzelski młodej porucznik Zakrzewskiej - Cywile nie potrafią zdobyć sobie takiego posłuchu.

W drużynie eksploracyjnej, jak określił wybranych ludzi Majcher, znaleźli się: chorąży Gąsienica, któremu z trudem wytłumaczono, że nie może zabrać ze sobą ani fretki, ani ciupagi, Sibok jako medyk (przydzielony do ambulatorium chłonął wiedzę jak gąbka i na serio zaczynał już zastanawiać się nad studiami medycznymi), dwóch chłopaków z ochrony, Andorianka T'enga i drugi oficer Jurgen.

- A czemu przydzieliłeś tam Janicka? - spytał Matias von Braun, gdy odprawiwszy oddział Majcher zgłosił się do niego po porcję swego ulubionego paprykarzu - Toż z niego zwiadowca jak z koziej rzyci reisentasche...

- Ze względu na Lilkę - odparł Krzysztof - Ona zawsze włazi tam, gdzie najgoręcej, lepiej, by był z nią jej ochroniarz. Z Jasieńkiem nie zginie, on może sprać w pojedynkę cały pluton i nawet się nie zadyszeć.

- Fakt, gość jak szafa. Jednak wiesz co? ja tam i tak wolałbym nie być tym, kto wpakuje się w drogę naszej kapitan. Niby wygląda jak młodsza siostra Calineczki, ale do licha, granat zaczepny też duży nie jest...

Krzysztof pokiwał głową bez śladu ironii. Pomyślał, że gdyby Matias zobaczył panią kapitan na szkoleniu, gdy razem z nim strzelała do robotów ćwiczebnych i przedzierała się przez pierwotną dżunglę "na czas" w rajdzie przetrwania, to jego szacunek do niej byłby jeszcze dużo większy.

Tymczasem sama kapitan, wbrew swej zapowiedzi, nie dotarła jeszcze do hali transportu. Po drodze bowiem pomyślała, że warto by spytać profesora Trekowskiego o postęp prac nad klingońską torpedą, i zboczyła do działu naukowego.

- Profesorze, mamy coś w sprawie tego ustrojstwa, którym strzelili do nas Klingoni? - spytała, wchodząc do pracowni, w której obrażona na cały świat Martyna Szkwał ważyła odczynniki do doświadczeń swego przełożonego.

- Mamy - burknął Trekowski - Ucho od śledzia i rękawy od kamizelki. Niech mi pani tu dostarczy jakiego Klingona, a już ja wydobędę z niego prawdę... ale z tych danych, które mamy, nie da się skleić żadnej sensownej teorii. Nawet spiskowej. Klingoni nie mieli prawa posiadać takiej broni. Nigdy wcześniej nie została przez nikogo użyta, a nikt z tych, z którymi sie kontaktowałem, nie umiał powiedzieć mi na jej temat nic sensownego.

- Czyli gówno pan wie?

- Żeby choć tyle... Nasz główny macher zrobił szkic urządzenia, które mogłoby wytworzyć podobny efekt. Kłopot w tym, że musiałoby być większe od statku klasy Miranda i zbudowane z materiałów, które nie występują na żadnej z planet Imperium.

- Czyli że Klingoni tę szczegółę po prostu komuś ukradli.

- Ukradli, kupili, wymienili za coś... możliwości jest sporo, ale chciałbym wiedzieć, jak pani wyobraża sobie dalsze śledztwo w tej sprawie?




Przesył na stację okazał się nadspodziewanie skomplikowany. Transporter był zabezpieczony kodem, którego nie miał kto zdeazaktywować, ale technik Lalewicz rozpracował go wkrótce, ani na moment nie zmieniając swego zwykłego, sennego wyrazu twarzy. Dzięki jego staraniu drużyna znalazła się wreszcie na terenie stacji i mogła zacząć poszukiwania kogokolwiek, z kim na upartego dałoby się porozmawiać. Niestety, na stacji nie było żywej duszy - kapitan Zakrzewska przekonała się o tym po kilkugodzinnym przeszukiwaniu rozległej konstrukcji z centrum monitoringu. Wszystkie kamery ukazywały puste pomieszczenia, narzędzia porzucone na stanowiskach pracy, filiżanki z niedopitą kawą, niedojedzone kanapki, otworzone przeglądarki na ekranach podręcznych komputerów... Do jednej z wanien lała się woda, tu i ówdzie grała muzyka, holodek odtwarzał w kółko ten sam fragment programu relaksacyjnego z tańczącą Orionką w roli głównej. Jedyne żywe obiekty, które ukazywały się na ekranach w pokoju kontroli, to byli przeszukujący stację ludzie z Hermasza, coraz bardziej zdezorientowani i z minuty na minutę bardziej ulegający nastrojowi grozy. Zakrzewska obserwowała swych ludzi, mając niejasne przeczucie, że zaraz nie wiadomo skąd wyskoczy jakiś upiór, który ich zaatakuje, ale nic takiego się nie działo. Stacja rzeczywiście była opuszczona, nie było na niej nawet marnego tribble'a . Lilianna czuła się przez analogię niczym Kubuś Puchatek, który im bardziej zaglądał do chatki, tym bardziej Prosiaczka w niej nie było.

- Trzeba będzie sprawdzić logi. - powiedziała wreszcie do siebie i zabrała się za przesyłanie do biblioteki głównej Hermasza wszystkich zapisów z monitoringu. Następnie poszła na poszukiwanie biura dowódcy stacji. Znalazła je na poziomie głównym, otwarte na oścież. W środku panował niewielki rozgardiasz, biurko zalegały paddy i opakowania po ciastkach, jedna z szuflad była na wpół wysunięta i tkwiła w niej wetknięta na sztorc, niemal opróżniona butelka whisky "Johnny Walker". Podobnie jak w innych pomieszczeniach, tak i tu wszystko sprawiało takie wrażenie, jakby użytkownik biura wyszedł tylko na moment. Bardzo podobnie prezentowała się kwatera osobista dowódcy, z tym tylko, że na kanapie leżał ładny stosik "świerszczyków", a w kącie stała gablotka z całym zestawem erotycznych gadżetów. W przeciwległym widniał dobrze zaopatrzony barek.

- O kurka-ż wodna...- mruknęła Lilianna, przyglądając się tej kolekcji okiem nieco zbaraniałym. Komodor Walter Gibbs musiał być wyjątkowo rozrywkowym facetem i na pewno pozostające pod jego dowództwem kobiety nie mogły narzekać na brak urozmaicenia w nudnej skądinąd służbie na stacji. Oderwawszy oczy od gablotki kapitan Zakrzewska spostrzegła leżący na biurku rejestrator z osobistymi zapiskami Waltera Gibbsa. Był otwarty do edycji - komodor widocznie dokonywał zapisu, gdy stało sie to, co się stało. Lilianna dotknęła przycisku "Wstecz" i cofnęła nieco zapis. Potem dotknęła przycisku "Play". Z niewielkiego urządzenia popłynął lekko zachrypnięty, uwodzicielski baryton:

- ... kończą remont czwartej sekcji. Porucznik Kaori nie zaniedbuje szkolenia podległego personelu. Jej zaangażowanie jest wyjątkowo widoczne. Na wtorek wyznaczyła ćwiczenia obrony wewnętrznej stacji. Będę musiał...

Tutaj zapis urywał się nagle i po prostu. Nie było żadnych zgrzytów, pisków, strzałów czy innych podejrzanych odgłosów, jedynie cisza, wypełniona białym szumem. Wraz z ucichnięciem głosu komodora ucichła też słyszalna, choć słaba, kakofonia odgłosów stacji w tle. Cokolwiek się stało, stało się wszędzie w tej samej chwili.

- Dybuk jakiś ich porwał czy co? - Lilianna wyszła z kwatery i wpadła na biegnącego Jaśka, ktory krzyknął wniebogłosy ze strachu i dopiero po chwili się opanował.

- Tutok upiornie jakoś - usprawiedliwił się nad wyraz drżącym głosem - Panicka to sie nicegój nie lęko?

- Nicegój - zapewniła go Lilianna - Trzymaj się mnie, Jasiu, a nie zginiesz.




Mimo nadrabiania miną kapitan Zakrzewska czuła się wybitnie nieswojo na tej pustej stacji, zwłaszcza, że nie mogła zrozumieć, co tu się stało. Jedynym śladem, mogącym coś wyjaśnić, wydawał się holoprogram z tańczącą Orionką - według paszportu technicznego został dodany ledwie dwa dni przed zniknięciem załogi stacji, i to nie przez któregoś z techników lecz przez kucharza. Dlatego zresztą nastąpiło zapętlenie - kucharz pewnie nie był najlepszy w programowaniu.

- Spróbuję coś z tym zrobić- powiedział Sibok i zabrał się do roboty, podczas gdy reszta kończyła szczegółowy skan stacji.

- Radziłbym jednak zawiadomić dowództwo- rzekł Jurgen do Lilianny, gdy przeszedł do niej z meldunkiem - To przecież nie jest normalne.

- I ma pan rację, nie jest. Proszę pójść do pokoju łączności i nadać raport do kwatery głównej- odparła kapitan - Razem z raportem proszę przesłać dowództwu wszystkie logi łączności i oficjalny dziennik pokładowy. Kiedy możemy spodziewać się odpowiedzi?

- Nie wcześniej niż za trzy, cztery godziny przy tej odległości.

- Do tej pory dalej prowadzimy śledztwo we własnym zakresie. Może uda się nam coś znaleźć.

- Ja już coś mam - zgłosiła się T'enga - Nietypowa jonizacja na wszystkich pokładach. Odczyt jest interpretowany przez trikorder jako anomalia piezoelektryczna.

Dla kapitan Zakrzewskiej brzmiało to niczym abrakadabra, nie udało się jej więc zrobić mądrej miny.

- Jony ich chyba nie porwały...- mruknęła niepewnie, drapiąc się po ciemieniu.

- Może to ślad wiązki transportera, takiego nietypowego?- odezwał się Sibok, nie przerywając pracy przy obwodach holodeku - Orioni czasem uzywają takiego do porywania ludzi wprost z pokładów ich statków.

- Bzdura, osłony stacji nie pozwoliłyby na coś takiego... choć nie, racja, mogli zmodyfikować swój sprzęt. Ta Orionka nasunęła ci taki pomysł?

- Nie, tak mi się przypomniało. - Sibok przełączył jakiś obwód i nagle holoprojekcja urwała się jak ucięta, coś zasyczało, a potem na środku kabiny holodeku pojawiła się skąpo odziana, czarnowłosa Orionka, ta sama co w holoprogramie, tylko jak najbardziej żywa - i bardzo zdenerwowana.

- A to ci niespodziwanka! - wykrzyknął Jasiek z radosnym zdumieniem - Dziwce jako tyn listek sałaty!

Orionka nie całkiem była jak sałata, jej skóra miała raczej barwę szarozieloną, ale i tak nie można było mieć żadnej wątpliwości co do jej rasy. Co prawda mieszkańcy planety Troyus również byli zielonoskórzy, ale ich skóra miała bardziej zdecydowany kolor, a włosy mieli pozbawione pigmentu, białe, niemal przezroczyste.

Orionka rozejrzała się z przestrachem, ale widząc tylko członków zwiadu uspokoiła się wyraźnie.

- Nie ma tu Vinta i Tevinta?- spytała nieufnie.

- Kogo?- kapitan Zakrzewska wytrzeszczyła na nią oczy. Spotkanie z Orionami dawno wywietrzało jej z głowy i zupełnie nie kojarzyła teraz tych dwóch imion. Jednak Sibok miał lepszą pamięć.

- Pani mężowie spotkali się z nami jakiś czas temu - odpowiedział - Jednak polecieli swoją droga, a my swoją. Czy wie pani, co się tu stało?

- Nie bardzo. Pan Delany ukrył mnie w programie holodekowym, żeby oni nie mogli mnie znaleźć. - odparła dziewczyna, a jej piekne oczy stały się nagle wielkie i błagalne - Zmierzali na stację. Proszę, nie wydawajcie mnie tym dwóm świniom.




Piękna brunetka o zielonoszarej skórze wodziła wielkimi oczami od jednego do drugiego. Wszyscy drapali się odruchowo po glowie, jakby dostali zbiorowej wszawicy, tylko Jasiek wytrzeszczał oczy na Orionkę w niemym zachwycie. Widać było, że zrobiła na nim piorunujące wrażenie.

- No i jak, pani kapitan?- spytał jeden z chorążych ochrony - Co z tym robimy?

Lilianna wzruszyła ramionami ze złością.

- Nie wiem, do licha! Tych dwóch Shreków, co ją goniło, nie wyglądało mi ugodowo, nie wydaje mi się jednak, by to oni stali za nagłym opustoszeniem stacji. Nawet nie o to chodzi, że Orioni nie dysponują odnośną technologią, bo cholera ich wie, może i dysponują... ale ich stateczek był za mały, by upchać na nim tyle tak hucznego naroda....

- Pani kapitan, melduję, że Jasiek Gąsienica gapi się na tę rusałkę jak sroka w gnat. - doniósł drugi chorąży jadowicie. Przy okazji wyszło na jaw, że jest on mimo zewnetrznych pozorów stuprocentową kobietą, bo jednak rzadko który mężczyzna dysponowałby tak dźwięcznym sopranem.

- Jasiu, zachowuj się, chorąży, bez donosów proszę - powiedziała machinalnie kapitan i zwróciła się ponownie do Orionki - Jak ci na imię, moje dziecko?

- Gayla.

- No i fajnie. Nie rób takiej przerażonej miny. Zapewniam cię, że twoi mężowie mogą mnie pocałować w tyłek. Skoro nie chcesz z nimi być, złóż oficjalną prośbę na piśmie o azyl i dla mnie sprawa załatwiona.

- Ale ja nie umiem pisać!

- Poradzimy sobie z tym. Naprawdę nie wiesz, co mogło się tu stać?

- Nie wiem, proszę pani. Ale... wiem, że Vint handlował z jakimiś dziwnymi istotami, które sprzedały mu kilka sztuk broni. Mówił Tevintowi, że w całym Kwadrancie Alfa nikt nie dysponuje taką bronią i że zarobi na niej krocie.

Jurgen, zazwyczaj powściągliwy, odwołał się głośno do przedstawicielki pewnego zawodu, niezbyt szanowanego na Ziemi.

- Czy pani mąż handlował czasem z Klingonami? - spytał.

- Z każdym, kto chciał zapłacić. - zapewnia go dziewczyna.

- A ci dziwacy, od których kupował broń... nie wiesz, kim byli?

- Nie mam pojęcia.

- A wiesz chociaż, jak wyglądali?

- Tak, podglądałam ich. Byli...śmieszni. Mieli ogromne głowy, ślepia jak latarnie z czarnego szkła i bardzo małe usta... i chodzili nago.

- Asgardzi! - krzyknęła T'enga.

- Bujda, Asgardzi nie istnieją. - zaprotestowała Lilianna.

- Jak może pani mówić, że nie istnieją, kiedy to ich broń wyekspediowała nas z galaktyki?

- Jasny gwint - pani kapitan zamyśliła się głęboko - Myślałam, że Asgardzi wyginęli razem z Goauldami... tak nas uczono.



C.

- Jak widać, wyginęli, ale niekoniecznie. - stwierdziła chłopczyca z ochrony - Tylko czemu biorą się nagle za handel bronią? Przecież byli pokojowo nastawieni.

To pytanie zawisło w powietrzu niczym miecz Damoklesa. Ciszę przerwał dopiero Sibok:

- To znaczy, że to, co wystrzelili w nas Klingoni, to był MPZ!

- Kie łempe...?- nie zrozumiał Jasiek.

- Moduł Punktu Zerowego. Technologia, która była powierzchownie znana części naszych przodków, ale zaginęła. Nie pochodziła z naszej galaktyki.... podobnie jak Asgardowie.

- A co to ma wspólne z tom stacjom? spytał gapowato Jasiek.

- Tego właśnie musimy się dowiedzieć.- rzekła ostro Lilianna - Wszyscy do pracy. Ściągnąć tu zespół naukowy. Nie odlecimy, póki czegoś nie ustalimy. Załatwię to z kwaterą główną.

- A ja?- spytała lękliwie Gayla.

Kapitan popatrzyła na nią i uśmiechnęła się ciepło.

- Póki co, zapraszam na pokład Hermasza - powiedziała - Potem pomyślimy, co dalej.




Badając wszystkie zapisy ze stacji i przekopując bazę danych Floty kapitan Zakrzewska doszła wreszcie do nieodpartego wniosku, że mimo słów Orionki tajemnicze istoty nie mogły być na wpół legendarnymi Asgardami. Zbyt wiele sie w tym wszystkim nie zgadzało. Przede wszystkim specyfikacja ich urządzeń nie pasowała jednak do tego, co spotkało załogę Hermasza, a po drugie nikomu nie udało się jeszcze dowieść, nawet teoretycznie, ze zapisane w bazach danych wydarzenia rzeczywiście miały miejsce. Po technologii, którą podobno dysponowano, nie został żaden ślad... za to przeprowadzający analizę zapisów Jurgen trafił na coś bardzo interesującego. Na stacji przebywali onegdaj podróżnicy nieznanej rasy i wiedziona instynktem Lilianna kazała mu skupic się na nich. Poczatkowo drugi oficer uznał to za bezsens, ale wkrótce zmienił zdanie.

- Im dłużej o tym myślę, tym bardziej nie pasują mi ci Asgardzi - powiedział - Das ist nicht gut, ale nie wiem, z czym mamy do czynienia. Ma pani rację, skupmy się na tych gościach, których nie potrafiono tu zidentyfikować.

Pochylił się nad pulpitem i studiował uważnie dane biometryczne istot, zapisanych jak Ostrem, Saga i Yoghen. Niemiecka dokładność, nieraz wyśmiewana na statku, przyniosła niespodziewane, zaskakujące owoce: w czwartej godzinie pracy Jurgen wydał z siebie rozdzierający okrzyk, przypominający cokolwiek wojenne wycie Mescalero Apaczów, czym sprowadził do centrali cały zwiad.

- Czemu do mnie celujecie? - spytał ze zdziwieniem, gdy wszyscy wpadli do pokoju kontroli z odbezpieczoną bronią.

- Jesce się pon pyto? - zdenerwował się Jasiek - Wrzescy pon kieby napadnięto koza! Myślelimy, co kto się tu objawił, abo co...

- Przepraszam - zreflektował się drugi oficer - Ale wypatrzyłem coś wunderlich!

- No to dawaj pan.- ponagliła go kapitan.

- To są dane biometryczne zarejestrowane w porcie przy stacji. A tu są dane z poszczególnych czujników na stacji. Proszę spojrzeć, jak się od siebie różnią. Zaś tutaj mamy kompletny ewenement: pomiary osobnika określanego jako Yoghen. Te z portu różnią się od tych z pokładu rekreacyjnego o ponad 25%!

Wszystkie głowy pochyliły się nad panelem, studiując sporządzone przez Jurgena zestawienia. Rzeczywiście wyniki były zdumiewające i na pewno nie pasowały do niczego, co znali.

- Początkowo myślałem, że to błąd aparatury pomiarowej, ale potem przejrzałem zapisy z kamer i znalazłem coś ciekawego.

Włączył zapis sprzed tygodnia, z godziny 6 rano czasu wewnętrznego stacji. Na zapisie było widać, jak Saga, kobieta przypominająca złotoskórą Corridiankę wchodzi do łazienki, a po chwili wyłania się z niej jako całkowicie normalna Ziemianka. Gdyby nie nietypowe ubranie, jakie miała na sobie, nawet spostrzegawczy Jurgen pomyślałby, że zapewne Ziemianka po prostu była w łazience przed Corridianką i wyszła jako pierwsza.

- To jakaś rasa zmiennokształtnych... - rzekła kapitan Zakrzewska, otwierając szeroko oczy - Czytałam o takich na Ziemi, ale to była literatura sf, nie poważne opracowania.

- No i mamy naszych tajemniczych Asgardów. - powiedział Sibok z pewnym, jak się zdawało, rozczarowaniem. On również słyszał o tych legendarnych przybyszach z innej galaktyki i bardzo był ich ciekaw.

- Cóż to znaczy dla nas, panie Sibok?

- To, że niewiele wiemy, pani kapitan. O tej rasie krążą legendy jak o Asgardach. Podobno są w stanie przybrać dowolną formę odzwierzęcą, a to znaczy, że i podszyć się mogą pod kogo chcą. Nie ma żadnych danych co do ich macierzystego świata, kultury, techniki, zamiarów...

- Jedno wydaje się pewne: mogli przybrać te postacie, które widziała Gayla i możemy założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że to oni przehandlowani Orionom broń, którą oberwaliśmy od Klingonów. Pytanie jednak, co mają wspólnego ze zniknięciem całego personelu i wszystkich gości stacji?

Sibok rozłożył bezradnie ręce. Tego to już nie wiedział.


R'Cer ponawiał swe prośby co jakiś czas, w końcu zniżył się do błagania. Miał nielogiczne, lecz silne przeczucie, że rozwiąże zagadkę opustoszałej stacji i w końcu kapitan, zmęczona jego natrętnością, pozwoliła mu się przesłać na stację razem z profesorem Trekowskim i podręcznym laboratorium. Doszła zresztą do wniosku, że gorzej już pewnie nie będzie. Dinosław Trekowski rozłożył swoją aparaturę i przede wszystkim obleciał wszystkie pomieszczenia stacji, obwieszony skanerami i miernikami niczym abstrakcyjna parodia choinki. Trwało to dość długo i wywołało sporo zamieszania, jako że profesor albo wydawał okrzyki radości, gdy coś mu się zgadzało z wcześniejszymi teoriami, albo też na odmianę, zawiedziony, klął na cały głos niczym kibic Legii podczas pechowego meczu.Wreszcie zażądał, by wszyscy oprócz R'Cera opuścili stację, bo zakłócają mu testy. Ponieważ zwiad miał serdecznie dość upiornego miejsca, kapitan wydała odpowiednie rozkazy i obaj naukowcy zostali sami.

Piękna Gayla wzbudziła na pokładzie Hermasza zrozumiałą sensację, znacznie większą niż tajemnicze istoty, wyśledzone przez Jurgena na nagraniach. Tamci byli nie wiadomo gdzie, a zielonoskóra piękność była tuż tuż - olśniewająca ślicznotka w skąpym stroju oriońskiej niewolnicy, w dodatku bardzo sympatyczna i skora do nawiązywania nowych znajomości. Kapitan pozwoliła jej swobodnie biegać po statku zwiedzała go więc z ciekawością dziecka w parku rozrywki, i wszędzie było jej pełno.

- Co z nią zrobimy? - spytał sceptycznie Arek, gdy kapitan zjawiła się wreszcie na mostku - .Nie możemy przecież wozić jej ze sobą, bo niby w jakim charakterze?

- Spokojnie, zostawimy ją na jakiejś innej stacji - zapewniła go Lilianna - Na razie tylko musimy wyjaśnić, co się stało na tej.

- Ja wam gawariu, szto eto nieczystaja sprawa. - warczał Osip Anegdotycz żegnając się trzykrotnie z prawa na lewo - Jeich dybuk jakiś porwał....

- Głupstwa pan plecie, Zajczik. - przerwała mu kapitan z niezadowoleniem. Miała powody do złego humoru. Stało przed nią niełatwe zadanie - sporządzenie z tego wszystkiego wiarygodnego raportu. W kwaterze głównej i tak źle widzieli jej raporty, bo zazwyczaj zawierały różne dziwne fakty, w które nikt nie potrafił uwierzyć, a zgromadzone dowody póki co były na pokładzie Hermasza... Na wszelki wypadek zażądała połączenia z dowództwem.

- Stacja jest opuszczona - powiedziała bez osłonek - Czy coś na ten temat wiadomo?

- Wiadomo, że zamilkła - odpowiedział jej wiceadmirał Floty, starszy Andorianin Nellen, kiwając w zamyśleniu lewym czułkiem - Wiemy też, że statek Queren, klasa Intrepid, został uprowadzony właśnie z tej stacji i ślad po nim zaginął. Ostatni meldunek komodora Gibbsa dotyczył właśnie zniknięcia tego statku. Potem wszystko zamilkło.

- Jak brzmiał ten meldunek, wiceadmirale?

- Zaraz, gdzieś go tu mam... O, jest. "Queren oddalił się w stronę układu Procyona i wszedł w nadświetlną, nim zdążyliśmy wysłać za nim zwiadowców. Nasze wezwania pozostały bez odpowiedzi."

- Masz diable kaftan... czy coś przedsiewzięto w tej sprawie?

- Wysłano tam dwa statki, Ciołkowski i Hubble, oba klasy Miranda. Czekamy na ich meldunki. Wy zajmijcie się stacją. Postarajcie się dowiedzieć mozliwie wiele.

- Postaramy się - obiecała Lilianna - Wiceadmirale, chciałabym zwrócić na coś uwagę, zanim się wyłączę: po przestrzeni Federacji kręcą się jacyś Obcy, którzy handlują niesklasyfikowaną bronią. Prawdopodobnie są spoza skatalogowanych sektorów i pewne poszlaki wskazują na to, że umieją dowolnie zmieniać swój wygląd.

- Mają jakieś znaki rozpoznawcze?

- Tyle wiemy, że to dwóch samców i samica. Na oko humanoidzi, ale nie wiemy, jak wygląda ich oryginalna forma ani też, jak ich rozpoznać. Wiemy jednak, że mogą też przybierać postać istot z legend - zdaje się, że nie całkiem wiedzą, kto rzeczywiście istniał, a kto nie.

Ostatnie słowa kapitan Zakrzewska wypowiedziała nieco wolniej. to było właśnie to, co ją męczyło - zrozumiała nagle, że owi tajemniczy przybysze natknęli się po prostu na wizerunek Asgarda gdzieś w dokumentach czy zapisach wirtualnych i byli przeświadczeni, że takie istoty funkcjonują wśród znających się nawzajem cywilizacji tego kwadrantu. A to znaczyło, że nie są oni zbyt dobrze poinformowani.




Inga Lausch i Malwinka Kręcik zapukały do drzwi kwatery pani kapitan, ignorujac wywieszkę "Proszę dzwonić, pukanie zepsute". Dopiero gdy na ich pukanie nikt nie odpowiedział, wpadły na pomysł, by nacisnąć dzwonek, który rozdarł się na cały korytarz dźwiękiem, przypominającym tłuczenie żeliwnej rury stalowym młotem. Zaraz potem szczęknął głośnik:

- Wlazł! - krzyknęła kapitan i blokada drzwi puściła. Lilianna klęczała przy klatce, którą Jasiek zbudował dla Gizi i zmieniała ściółkę. Fretka harcowała wesoło po jej plecach i głowie, a na stole siedziała marmozeta, pojadając coś sprasowanego. Małpka, należąca do małżeństwa Podgumowanych, nieraz odwiedzała inne kwatery, a tę sobie szczególnie upodobała. Nie robiła tak z powodu ciągłych kłótni swoich "państwa", ale po prostu dlatego, że z natury była bardzo towarzyska i lubiła ludzi.

- Co jest, panny? - spytała kapitan, zerkając życzliwie na obie dziewczyny. Inga trąciła Malwinkę w bok i obie zaczęły jednocześnie:

- Pani kapitan, my byśmy chciały... To znaczy...

Dziewczyny zamilkły, porozumiały się wzrokiem i Malwinka, już sama, dokończyła:

-... bo my wiemy, czym w nas uderzyli Klingoni..

Kapitan odwróciła się ku nim, zdumiona. Jak to, te dwie trzpiotki rozwiązały zagadkę, która omal nie przyprawiła o zawał całego działu naukowego?

- Badałyście szczątki torpedy? - spytała.

- Nie, na torpedach to my się nie wyznajemy. Myśmy zbadały komputery, to znaczy banki danych, logi, wszystko.

- No i co tam znalazłyście?

- Wirusy. Mnóstwo wirusów, których przedtem nie było. Wszystkie klingońskie i wszystkie bardzo trudno wykrywalne. Myśmy je znalazły tylko dlatego, że założyłyśmy ich obecność i szukałyśmy z uporem maniaka. Pani kapitanko, pamięta pani, co mówił Michałow? Że komputery w maszynowni sostały nieprawidłowy program. Otóż on był właśnie z tej torpedy, tak jak i te pozostałe. Nie uaktywniły się dotąd, gdyż nie przeprowadzaliśmy operacji, które je uaktywniają.

- Racja - przytaknęła koleżance Inga - Dla przykładu jeden z nich zainfekowałby nasz układ obronny, gdybyśmy rekalibrowali deflektory, a drugi miał za zadanie przejąć nasz system obronny. Tyle, że uruchamiał go kod sekwencyjny automatycznego celownika, a nasi snajperzy celowali ręcznie.

- Rzeczywiście, Zajczik mówił coś o tym, ze automatyczne celowniki mamy do niczego i miał je naprawić, ale tego nie zrobił... Deflektory też nie były nigdy poddawane rekalibracji, bo to należy do Grześka i tego jego sublokatora, Sytara, a oni obaj są śmierdzące lenie... jeden z Ziemi, drugi z Vulcana, ale razem migają się od roboty, jakby byli braćmi rodzonymi.

- Wyszło to nam na zdrowie, pani kapitan.

- Na to wygląda - Lilianna spojrzała nie wiedzieć czemu na sufit i powiedziała głośno - Hermasz, słyszysz mnie?

- Oczywiście, aniołku. - odparł przepity baryton komputera.

- Posłuchaj uważnie: aż do odwołania nie ładuj żadnego programu oprócz tych, które są na chodzie. Niezależnie od tego, kto ci to rozkaże. Słuchasz tylko mnie.

- Jasne jak reakcja jądrowa, skarbie.

- Nie drażni pani trochę ten poufały ton? - spytała Malwinka.

- Przywykłam. Dziewczynki, wracajcie do centrali, i starajcie się zdezaktywować tyle wirusów, ile tylko się da. Zapisujcie ich konfigurację, przyda się do raportu zbiorczego i przyślijcie mi tu Karpiela.

Zostawszy sama Lilianna zapisała w dzienniku pokładowym:

- Ponad wszelką wątpliwość tajemnicza torpeda nieznanego typu była komputerem, zdolnym do agresywnej emisji programów pasożytniczych.

Uznała, że tyle na razie wystarczy. Dokładniejsze opracowanie raportu zostawiła na później, gdy będzie już mieć wyniki z działu naukowego.

Jędrzej Karpiel przyszedł do kwatery dowódcy kilkanaście minut później. Jak wyjaśnił, nadzorował bardzo ważne doświadczenie i doprawdy nie mógł pojawić się od razu. Lilianna postanowiła nie zgłębiać tej kwestii, a od razu przystąpiła do rzeczy:

- Co pana dział ustalił w sprawie torpedy, która wyekspediowała nas gdzieś do diabła?

Karpiel podrapał się po głowie i zrobił zeza. Szczątków torpedy było niewiele i prawdę mówiąc jak dotąd je zlekceważył, tak bardzo przypominały zwykły żużel.

- Spieczone węgliki - rzekł wreszcie - Nie ocalało tam nic, co mogłoby nam coś konkretnego powiedzieć... a dokładniej się tym nie zajmowaliśmy, zawsze było tyle roboty...

- Tak mi i pan mów, a nie kołuj... Czyli po prostu odłożyliście materiał dowodowy na półkę. Wnioskuję z pana słów, ze mimo braku postępów w tej dziedzinie pański dział pracował nad innymi sprawami. Na przykład nad czym?

- Nooo... nad tym i tamtym...- zaplątał się Jędrek i szybko dodał z ożywieniem - A teraz z kolei badamy nanosondy, usunięte z ciał Czerwonki i R'Cera i właśnie odkryliśmy coś zupełnie rewelacyjnego!


- Co pan mi tu oczy mydli - fuknęła kapitan, ale zaraz potem spytała - Co to za odkrycie? Tylko jeśli sie okaże, że to jakiś nowy rewelacyjny rodzaj berbeluchy, to i pana, i Jaśka każę utopić w zacierze!

Straszliwa groźba nie zrobiła na Karpielu szczególnego wrażenia, szczególnie, że ledwie słuchał.

- Badaliśmy te nanomaszynki, wyizolowane z krwi R'Cera i Czerwonki - relacjonował podnieconym głosem - Otóż można je dowolnie zaprogramować! Jeszcze nie do końca wiemy, jak, ale można. Jeśli wprowadzimy do nich kod genetyczny pani T'Shan zamiast programu, który mają obecnie, a potem wstrzykniemy jej dobrą porcję, to one powinny naprawwić wszystkie uszkodzenia! Rozumie pani? T'Shan i jej dziecko będą mogli wyzdrowieć!

Wiadomość rzeczywiście była pomyślna, ale kapitan Zakrzewska nie wykazała takiego entuzjazmu, na jaki liczył oficer naukowy. Oczywiście nie można było nie zauważyć, że wykryta przez Karpiela możliwość uzdrowienia wolkańskiej lekarki zrobiła na niej wrażenie, jednak kapitan pokiwała tylko powściągliwie głową.

- To bardzo ciekawe, czy jednak potrafi pan przewidzieć skutek takiej kuracji? - spytała po chwili - Bardzo chcę, żeby T'Shan żyła i była zdrowa, i żeby urodziła zdrowe spiczastouche dziecko, ale jeśli poda pan jej to, co zamieniło R'Cera i Czerwonkę w cyborgi, to teraz ona może zacząć gadać o asymilacji, bezcelowym oporze itd

Jędrek wyraźnie oklapł i przygasł jak rozdeptany papieros.

- Rzeczywiście jest to pewien problem - przyznał - Myślę jednak, że nie działa to tak dobrze bez współpracy implantów, których jej przecież nie wszczepimy. Poza tym zanim zaczniemy operację, usuniemy stary program. Mój zespół już nad tym pracuje.

- Pomyślimy - obiecała mu kapitan - Niech pan tam wraca i do roboty.

Gdy Karpiel, wyraźnie zdehumorowany, wywlókł się z jej kwatery, Lilianna przez chwilę dumała nad tym, co usłyszała, a potem wezwała do siebie Malwinkę Kręcik.

- Malwinko, mam do ciebie prośbę - powiedziała - Wyślij tajną wiadomość na Enterprise, do pana Spocka. Napisz mu, że muszę się z nim pilnie skontaktować.

- Rany, jasne! - zawołała Malwinka i ściszyła głos - Może kapitanka na mnie liczyć... Jeśli chodzi o te sprawy, potrafię być pomocna, w końcu już trzech mężów wystawiłam do wiatru.

- Ech, nie chodzi o te sprawy... tobie to tylko jedno w głowie. W każdym razie, napisz jakoś tak zręcznie, żeby Spock skontaktował się ze mną na kodowanym kanale osobistym, ale nikomu ani pary z gęby, jasne?

- Jasne, grób-mogiła!

I Malwinka wyskoczyła z kwatery kapitańskiej, zadowolona jak licho, że coś się dzieje. Po drodze wpadła na Arka, który właśnie wracał z mesy, przeżuwając niebotycznej wielkości zapiekankę. Wskutek zderzenia połowa smakowitej potrawy poleciała na podłogę, gdzie natychmiast wystartował do niej półautomat sprzątający i Misiek, od początku czatujący na taki obrót spraw. Misiek był szybszy. Złapał zapiekankę, warknął basowo na półautomat i uciekł, żeby nikt mu nie odebrał łupu.

- Nie możesz panna uważać? - fuknął Arek.

- O co ten gwałt? - odparowała Malwinka - Tym, co pan zastało, zapchałby się nawet hipopotam!

- Kto kogo gwałci? - zawołała służbowo Maura Gwizdak, która akurat przechodziła obok z patrolem ochrony.

- Nikt nie gwałci, komu by się chciało zresztą? - Arek wzruszył ramionami i wepchnął sobie do ust następny fragment zapiekanki.

- No, z tym to bywa różnie - stwierdziła surowo Maura - Panno Kręcik, czy jest pani molestowana przez oficera wyższego rangą?

- Nie, zazwyczaj tylko przez Jaśka Gąsienicę, ale zawsze jednocześnie mi salutuje. - odparła wesoło Malwinka i pobiegła w swoją stronę. Zaś Arek dojadł zapiekankę, wytarł dłonie o mundur i skierował się na mostek, gdzie w zasadzie powinien być dwadzieścia minut temu.



Na mostku powitało Arka niewielkie zamieszanie. Inga Lausch i Józek Podgumowany kłócili się zawzięte, a obie sterniczki i T'enga przysłuchiwały się im z wielkim zajęciem. Na fotelu dowodzenia nie było nikogo i, wsłuchawszy się w kłótnię, pierwszy oficer doszedł do wniosku, że awantura idzie właśnie o to, które z tych dwojga ma zająć prestiżowy fotel. Rozstrzygnął spór, sadowiąc się na nim samemu.

- Raport. - zażądał krótko.

- Utrzymujemy orbitę synchroniczną - zameldowała Aśka Kubica - Jak dotąd cisza i spokój. W zasięgu sensorów żadnego statku.

- Nasłuch?

- Nic nadzwyczajnego. Przed pół godziną słyszałam, jak jakiś kapitan McDaniels pytał, co z mapami sektora 8, a niejaki komandor Shran odpowiedział mu, że nie jest jego gońcem... i to praktycznie wszystko. - odparła Inga, siadając z naburmuszoną miną przy konsoli.

- Ja tego Shrana znam - oświadczyła T'enga - To straszny choleryk. lepiej go nie zaczepiać.

- Z tego, co słyszałem, Andorian w ogóle lepiej nie zaczepiać. - powiedział Józek Podgumowany, wracając niechętnie na swoje miejsce przy konsoli maszynowni.

- Dobrze pan słyszał. - przyświadczyła T'enga z dumą i pochyliła się nad skanerem naukowym. Ostatnio wybłagała dla siebie miejsce wśród personelu Jędrka Karpiela i na serio zaczęła przygotowywać się do studiów astrofizycznych.

Aśka Kubica, zawiedziona przerwaniem wesołego spektaklu, wróciła ospale do penetrowania najbliższej przestrzeni i prawie natychmiast wychwyciła coś ciekawe - statek nieokreślonej specyfikacji, który właśnie wchodził w zasięg sensorów.

- O cie pępek, mamy towarzystwo! - zawołała podekscytowanym głosem.

- Znaczy się co? - spytał agresywnie Arek, podrywając głowę. Zdążył już się zdrzemnąć i w gruncie rzeczy był bardzo niezadowolony, że wyrywa się go z miłego stanu.

- Nie wiem. Przypomina to trochę klasę Akira, jednak sygnatura energii nie jest federacyjna, ani klingońska, ani romulańska, w ogóle z niczym mi się mnie kojarzy.

- Aśka, tobie wszystko i tak kojarzy się z łóżkiem albo sprawami coś koło tego... rzuć mi tę sygnaturę na konsolę dowodzenia, sam się jej przyjrzę.

- Podglądacz. - odgryzła się panna Kubica i wykonała polecenie. Pierwszy oficer zagłębił się w analizowaniu odczytów i w miarę przeglądania rzędów cyfr i symboli twarz wydłużała mu się coraz bardziej. Szwendająca się gdzieś w zasięgu sensorów jednostka była czymś kompletnie nieznanym, nieujętym w bazach danych, przynajmniej wydawała się być czymś takim.

- Co to jest, do licha? - wykrzyknął wreszcie, tracąc nadzieję na to, że cokolwiek zrozumie.

Na mostku rozległ się ochrypły chichot.

- A mnie zapytać to już nie łaska? - zasięgnął informacji komputer pokładowy.

- A co?

- A jajco. Podpowiem: już napotkaliśmy ten statek.

Wszyscy, zaintrygowani, rozejrzeli się, usiłując zrozumieć, co Hermasz miał na myśli. Wreszcie Arem westchnął głęboko i oznajmił:

- Ja się poddaję.

- Wysil się jeszcze trochę, kochaneczku. Kto wam przybył ostatnio na pokładzie, no?

- Orioni! Ci dwaj, co nas w swoim czasie ostrzelali! - krzyknęła Aśka, odwracając się od sterów - Chcą odzyskać Gaylę!

- Nie ma mowy, dostaną najwyżej po gębie. - oburzyła się Weronika - Może od razu przyładujemy im torpedą pod skrzydełko, co? Pan Majcher będzie zadowolony, że może sobie postrzelać.

- Czekaj no, panna, tez pomysł. Nasza kapitan musi podjąć decyzję. - ostudził ją Arek.

- Kapitan ma zablokowane łącze - zameldowała Inga - Rozmawia z kimś, i to chyba na jakiś diablo ważny temat, bo zakodowała wszystkie dojścia.

Pierwszy oficer zamyślił się głęboko.

- No i dobrze - zdecydował wreszcie - Póki co nas nie zaczepiają. A gdy zaczną, pokażemy im gest Kozakiewicza.

- Panie komandorze, melduję posłusznie, że nie da rady. Kozakiewicz leży w ambulatorium, bo oberwał wajchą od Joli Stern - wtrącił się Podgumowany, opacznie wytłumaczywszy sobie to, co powiedział Arek.

- A za co?

- Poklepał ją, że tak powiem, gdy pochyliła się po upuszczony próbnik, i jeszcze powiedział "Kto wypina, jego wina". Tak go zaprawiła, że z punktu stracił wiarygodność kredytową.

W głosie Podgumowanego brzmiało uznanie. Waldek Kozakiewicz, mechanik i snajper w jednym, był znany z siły i twardego łba, a Jolka Stern nie sprawiała na ogół wrażenia siłaczki.

- Wszystko jedno. Weroniko, podnieś osłony.

- Nie przy Józku, on jest żonaty!

- Inga, niechże pani trzyma nos w swojej konsoli i nie miesza z łaski swojej! - krzyknął gniewnie Arek - Podnieść osłony, żółty alarm!



Zamknięta w swojej kwaterze kapitan Zakrzewska nie słyszała alarmu. Komputer pokładowy uznał, że na razie nie ma co jej przeszkadzać, i nie posłał sygnału na jej konsolę, a ona sama konferowała zawzięcie ze Spockiem na kodowanym łączu i nie zwracała uwagi na nic. Osamotniony Jasiek Gąsienica włóczył się po pokładach w towarzystwie Miśka i Gizi, która siedziała mu na ramieniu i obserwowała wszystko okrągłymi jak paciorki oczkami. Nie bardzo miał teraz co robić, a na domiar złego zaczynała go męczyć tęsknota za rodzinnym Podhalem. Jego nastrój pogarszał się z minuty na minutę, wreszcie zszedl do maszynowni z mocnym postanowieniem sprawdzenia, czy świeży wygon trzyma procenty na przyzwoitym poziomie. Bimbrownia, zmontowana w zapasowym składziku, działala nawet, i to nawet na tyle dobrze, że pewnego pięknego dnia wybuchła, napędzając strachu personelowi drugiej zmiany i przygodnemu patrolowi. Inżynierowie szybko naprawili szkody i uradzili nie mówić o niczym pani kapitan, w strachu, że ona też wybuchnie i każe im zdemontować "krynicę życia".

Obecnie w maszynowni był jedynie Grzesiek Brzęczyszczykiewicz, jako że napęd szedł na jałowym biegu i reszta zmiany poszła sobie na przerwę. Grzesiek kręcił się ospale po swoim królestwie i półgłosem kłócił się z Sytarem, jakoś bardzo aktywnym i w złośliwym nastroju.

- Ponie łoficyjer, co pon tak lotocie tu jako tyn Zyd po pustym sklepie? - zainteresował się życzliwie Jasiek - Som pon ostali? A ka je reśta naroda?

- Wyszli na piętnaście minut...

- To zara sie wrócom nazad.

-... półtorej godziny temu. A pan co, nudzi się, nie ma co robić?

Jasiek podrapał się z zakłopotaniem po gęstej czuprynie, niechcący zawadzając przy tym łokciem o dźwignię regulacji ciśnienia w przewodach plazmowych. W przewodach zahuczało, spłoszony góral cofnął się, wlazł na łapę Miśkowi, który zaskowyczał rozdzierająco i podciął mu kolana.

- Uważaj pan, panie ładny, tu nie kierdel - obsztorcował Jaśka Brzęczyszczykiewicz, naprawiając szkodę - W maszynowni łatwo narobić niezłego gnoju, gdy człowiek nie wie, za co się łapie.

- Jo nie kcioł... Panie łoficyjer, jo ino kcioł zaglondnonć do nasy, no, masynki. Misiek, nie skuc, dowej ta łapa. - Jasiek obejrzał sumiennie łapę owczarka, który uznał ten dowód troski za wystarczający lek na swoją kontuzję, bo liznął Jaśka po twarzy i szczeknął radośnie.

- Do maszynki? Chodzi jak złoto, wczoraj regulowałem chłodnicę - rozpromienił się Grzesiek - Chodź, powinno już naciurkać z pół baniaka.

Pół baniaka to może jeszcze nie było, ale wystarczająco dużo, by wywołać na twarzach obu mężczyzn szeroki uśmiech. Pospiesznie zlali samogon do przygotowanych butelek i przyjrzeli się im pod światło.

- Jak kryształ - powiedział z uznaniem Grzesiek - Jak pan myśli, Jasiu, zrobić trochę koniaku? Ze dwie butelki? Zostało nam jeszcze trochę tego wyciągu z łusek cebuli.

- Kolur z tego jużci bydzie, ale woniać nie powonieje - zauważył roztropnie góral - Zeby tak chocia jedno pluskwa naleźć...

- Szkoda łez, nie znajdziemy. Trzeba pogadać z Jędrkiem, niechby nam skombinował jakiś ester...

- Astyr?

- Nie aster, tylko ester. Nie wiem, czy jakieś jadalne chemikalium śmierdzi jak pluskwa, ale może, kto wie. Mielibyśmy koniaczek jak ta lala.

- Moja matka to jak wysiała kolendra w ogródku, to woniało pluskwami... Ino skąd tu kolendra broć?

Grzesiek wzruszył bezradnie ramionami i machinalnie pociągnął spory łyk bimbru. Zaniósł się kaszlem i długo nie mógł złapać tchu. Gdy mu się to wreszcie udało, jego oczy zaświeciły na czerwono i matowy baryton Sytara powiedział kategorycznie:

- Ja sobie nie życzę zatruwania tego ciała takim paskudztwem. Jeśli by kto nie zauważył, to ja też tu jestem.

- Cholera jasna - stęknął Grzesiek, z trudem odzyskując panowanie nd ciałem - Dałbym pięcioletnie zarobki temu, kto by cię przejął, pasożycie.

- Pasożycie? A kto ci podpowiada większość rozwiązań?

- Panocku, nie kłóćta się som ze sobo - poprosił przestraszony Jasiek - Napijta się abo co, to wom sie we łbie przejaśni.

- Nie bardzo mogę, ten wolkański sukinsyn zawsze się wtrąca - wyjaśnił mu zrezygnowany Grzesiek - Co się gapisz? nie wiedziałeś, że jestem nosicielem wolkańskiej katra? To coś jak dusza.

- Tośta som łopętani, panocku! Tak trza było łode pocuntku. Jo ida po wielebnego...

- Ani się waż pan! Ten tu po co? Po to, żeby złożył Zeusowi ofiarę z baranka w intencji, by pierwszy napotkany Klingon przetrącić mnie raczył?

- Nie bluźnijta, panocku...

Dalszą wymianę zdań uniemożliwił Karol Michałow, który wszedł do maszynowni rześkim krokiem człowieka wyspanego i z punktu zaczął robić piekło, jak tylko zorientował się, że Grzesiek został sam "na zmianie". W końcu wyrzucił Jaśka na zbity łeb i wezwał przez interkom resztę ekipy, nie szczędząc przy tym słów krytyki, których nie powstydziłby się nawet Palivec, znany grubianin.




Tajemniczy statek, który tak zaniepokoił Arka, wciąż trzymał się w przyzwoitej odległości, ale mimo to mógł budzić obawy. Osip Anegdotycz, zawiadomiony, by był w pogotowiu, najpierw źle zrozumiał o co chodzi i poszedł do ambulatorium, twierdząc, że kazano mu tam czekać. A potem wpadł w panikę i zaczął biegać po całym statku, wyłapując swoich snajperów z różnych działów, gdzie zwykle przebywali. W końcu zebrał cały zespół oprócz Władka Kozakiewicza, którego doktor M'Benga nie chciał wypisać, bo, jak powiedział, marny pożytek ze snajpera ze wstrząśnieniem mózgu, zatem zastąpił go Krzysztof Majcher. Główny nawigator nie miał nic przeciwko temu, bo lubił sobie postrzelać, a poza tym jako jedyny z tego zespołu miał doświadczenie bojowe.

- Tak, i jako jedyny na tym statku jest psychopatą z prawdziwego zdarzenia. - warczał Kozakiewicz, zły, że z powodu zatargu z Jolką Stern ominie go strzelanka.

- Nieładnie tak mówić o koledze. - strofowała go łagodnie Lolita Niemogę, zmieniając mu okład na obolałej łepetynie.

- Godzilla mu kolegą, nie ja. Siostra widziała jego kwaterę? Nóż na nożu i browningiem pogania. Samych paralizatorów ma z dziesięć. Że też kapitan nic na to...

- Kto powiedział, że nic? O ile mi wiadomo, jest bardzo zainteresowana kolekcją Krzycha - odezwał się Kuba Żmijewski, który właśnie przeglądał karty personelu pod kątem sprawdzenia, kto jakich formalności nie dopełnił - Godzinami razem dyskutują, czy w starciu bezpośrednim lepsze jest Magnum 44 czy colt kaliber 9 i jak się rzuca nożem marki bowie, a jak standardowym bagnetem. Cholera jasna, prawie połowa naszych ludzi podała mi do kart nieważne badania, najświeższe sprzed pięciu lat!

- Dopiero teraz pan się zorientował? Gratuluję. - parsknął ironicznie Kozakiewicz, co było poważnym błędem, gdyż jego pokrzywdzona głowa odpowiedziała na to nową falą bólu.

Tymczasem kapitan Zakrzewska skończyła konwersację ze Spockiem i wyszła ze swej kwatery. Migoczący na korytarzu sygnał żółtego alarmu nie tyle ją zaniepokoił, co zdziwił, przyspieszyła więc kroku i niemal biegiem wpadła do windy, a potem na mostek.

- Co się tu wyrabia? - spytała władczo, konstatując z oburzeniem, że siedzący na fotelu dowodzenia Arek najspokojniej sobie chrapie, zaś Aśka i Weronika grają przy sterach w szarady.

- Wypatrzyliśmy statek w zasięgu sensorów - wyjaśniła Inga Lausch - To chyba Orioni, ale nie zbliżają się.

Lilianna dała Arkowi prztyczka w nos, skutkiem czego poderwał się z głupim wyrazem twarzy i potoczył dookoła nieprzytomnym spojrzeniem.

- Kapitan na mostku. - wydukał regulaminowo, gdy jego rozespany wzrok padł na Liliannę.

- A królowa Bona umarła - uzupełniła kapitan - Zjeżdżaj na swoje miejsce, pierwszy oficerze.

Zasiadła zwycięsko na opróżnionym fotelu, założyła nogę na nogę i wpatrzyła się w odczyty.

- Nie zbliżają się, tak? - powiedziała - No to my zbliżymy się do nich. Dziewczęta, kurs przechwytujący. Inga, łącz ze stacją i poinformuj Trekowskiego, ze na razie opuszczamy orbitę. Niech nie panikuje, wrócimy.

- Ja to mogę przekazać, ale ostrzegam, że Trekowski tak czy siak spanikuje - stwierdziła Inga - Już ja go znam.

- To czort z nim, niech panikuje. Musimy dostać tych Orionów, jeśli to oni.

- A jeśli nie oni? - spytał Podgumowany. Na miniaturowym ekranie w konsoli maszynowni widział, jak Karol Michałow rozstawia po kątach swoją ekipę i cieszył się, że ma dziś dyżur na mostku, gdzie było względnie spokojnie.

- Bez różnicy. - warknęła kapitan. Patrząc na nią widziało się jasno, że kto by nie był na pokładzie obcego statku, powinien mieć się na baczności.



Pogoń za tajemniczym statkiem była niewątpliwie samowolką, ale Lilianna Zakrzewska nie zwracała uwagi na drobiazgi. Konstanty Ślepowron, który zresztą wraz ze swymi snajperami został zapędzony do "wieżyczki", mógł spokojnie dodać kolejny punkt w swoim notatniku, gdzie uwieczniał dla potomności wszystkie przypadki naruszenia regulaminu przez zwariowaną kapitan. Jak zamierzał wykorzystać swój szpiclowski raport, w jaki pomału zmieniał się notatnik, sam jeszcze nie miał pomysłu.

Na statku trwał alarm taktyczny, nikt nie zajmował się tym, co powinien robić w normalnych warunkach, jedynie Matias von Braun krzątał się po kuchni, zamykając przygotowane posiłki w automatach, które miały zapewnić im świeżość. Orionka Gayla, dowiedziawszy się, że gonionym statkiem najpewniej podróżują jej mężowie, ze strachu schowała się w składziku obok turbowindy nr 4 i nie chciała stamtąd wyjść, mimo że Jasiek Gąsienica zapewniał ją z głębi swego dobrotliwego serca, że "óne zbóje jeij nie dostano, przisam Bogu".

- A ojciec nie zacznie grzmieć? - spytał złośliwie Michałow, gdy spiesząc razem z Teklą Podgumowany do maszynowni natknął się na Maślaka - Przecież ta dama narusza święty węzeł małżeński.

- Też pomysł. Dwóch mężów jednocześnie, toż to obraza boska - fuknął duszpasterz - Nic dziwnego, że nieboga szuka ratunku.

- Fakt. Nawet jeden mąż to czasem za dużo. - westchnęła Tekla.

Michałow zajrzał do składzika.

- No już, wyłaź - powiedział tonem perswazji - Przecież tu ci nic nie grozi. Nie damy zrobić ci krzywdy.

- Nie wyjdę, za nic. - upierała się płaczliwie Gayla.

- Kurcze, dziewczyno, z ciebie takie trzęsione jajo, jakby cię ojciec w niemowlęctwie wywiesił za balkon, by zrobić wrażenie na papparazzich! - zniecierpliwił się inżynier - Jak ty zdobyłaś się na odwagę, by uciec?

- Hartcourt Mudd mi pomógł. Ale dalej musiałam radzić sobie sama.




D.

- Moja córko, wyjdź z tej szafy i ubierz się po ludzku, bo jak ja na ciebie patrzę, to nie wiem, gdzie oczy podziać. - upomniał ją ksiądz.

- A ło cym to dobrodzij wtedy dumo? - zaciekawił się Jasiek, wywołując tym szaloną wesołość u Michałowa i jego towarzyszki. Ojciec Maślak obraził się okropnie, nazwał Jaśka ciemnym bezbożnikiem, po czym stanowczym głosem nakazał Gayli natychmiastowe opuszczenie składziku pod groźbą anatemy. Ponieważ Orionka nie miała pojęcia, co to jest anatema, czym prędzej wyskoczyła na korytarz, obawiając się najgorszego.

- Tak lepiej - pochwalił ją Michałow - Tekla, zaprowadź pannę do zaopatrzeniowców, niech dadzą jej jakieś ludzkie ubranie, bo nam tu księżulo padnie w końcu na zawał.... zresztą zawał to nic osobliwego, gdy ma się taki kałdun...

Ksiądz, chcąc najwyraźniej dowieść, że nie ustępuje pozostałym członkom załogi w kwestii obrony swoich dóbr osobistych, zamachnął się i przyłożył Michałowowi w ucho. Ten chciał mu oddać, ale Jasiek, oburzony do głębi próbą fizycznego znieważenia osoby duchownej, zapobiegł temu z całą stanowczością.

- To on może mnie walić, a ja jego nie?! To niesprawiedliwość! Dyskryminacja! - darł się główny inżynier tak, że aż sprowadził na śródpokładzie patrol ochrony z Maurą Gwizdak na czele.

Tymczasem na mostku Malwinka Kręcik, która zmieniła kompletnie wykończoną Ingę, usiłowała nawiązać łączność z tajemniczym statkiem. Jednak statek nie tylko nie odpowiedział, ale najzwyczajniej w świecie zatoczył koło i zaczął lecieć w kierunku stacji.

- Wot, swołocz - skomentował to Osip Anegdotycz - Ja b' jemu chwost odstrzelił i wtedy dopiero gawarił.

Kapitan wolała jednak odłożyć strzelanie na lepszą okazję i nakazała jedynie odciąć tajemniczym intruzom drogę. Była zdecydowana dowiedzieć się, kim są i czego chcą. Instynkt podpowiadał jej, ze nie są to Orioni, mimo że jednostka bez wątpienia była oriońska. Coś tu było nie tak. I to stanowczo.



Przekonawszy się, że ziemska jednostka nie da mu spokoju, żeby tam nawet nie wiem co, obcy statek przestał wreszcie kluczyć w okół stacji i niespodziewanie zadeklarował chęć poddania.

- To może być pułapka. - zaprorokował ponuro Ślepowron, nie zdejmując dłoni z dźwigni spustowej.

- To wtedy sami będą sobie winni. - stwierdził Krzysztof Majcher.

- Sam - skorygowała T'enga - Na tym statku jest tylko jedna forma życia.

Na mostku też już było wiadomo, że zagrażająca Hermaszowi "dzika horda" jest w istocie jednoosobowa. Lilianna Zakrzewska podjęła decyzję o ściągnięciu tajemniczego pilota, skoro był on na tyle uprzejmy, że się poddał. Zabrała ze sobą R'Cera, Jaska i Tuńka Afdiejewa, który się napatoczył, wzięła po driodze herbatę z replikatora i raźno ruszyła do hali przesyłu.

Na widok postaci, która zmaterializowała się na podeście, kapitan Zakrzewska najpierw wytrzeszczyła oczy, a potem zajrzała podejrzliwie do swego kubka. Powąchała jego zawartość i ostrożnie posmakowała.

- Tak jak myślałam, czysta herbata - mruknęła - Czemu zatem mam zwidy?

Gość był tęgim, niemłodym mężczyzną o okrągłej jak księżyc w pełni, dobrodusznej twarzy, ozdobionej zaostrzonymi na końcach i starannie podkręconymi wąsami. Ubrany był w coś pośredniego między strojem kowboja i pirata, w dodatku utrzymane w krzykliwych barwach. Całości dopełniały wysokie buty z beżowej skóry, skórzany kapelusz z podwiniętym rondem i - nie wiedzieć czemu służące - pendant do szpady. Nic dziwnego, że Lilianna zwątpiła przez chwilę w osąd własnych zmysłów. Tymczasem mężczyzna dotknął kapelusza kurtuazyjnym ruchem.

- Hartcourt Mudd, do usług ślicznej panienki - powiedział z szerokim uśmiechem.

- Nie jestem panienką, tylko kapitanem - uświadomiła go Lilianna - I widziałam już wiele barwnych typów, ale takiego jak pan to przyznam, że widzę po raz pierwszy.

Stojący za nią R'Cer zdawał się być dużo bardziej zszokowany, w każdym razie odjęło mu mowę. Widząc, że nie może chwilowo liczyć na Wolkanina, kapitan Zakrzewska zawołała:

- Hermasz! Sprawdź naszego gościa, co on za jeden.

- Już już, aniołku - odezwał się zachrypnięty baryton i zaraz potem runęła symfonia zgrzytów i terkotu. Po chwili coś pisnęło i komputer oznajmił:

- Hartcourt Mudd, wiek-brak danych, miejsce urodzenia-brak danych, miejsce stałego zameldowania-brak, z wykształcenia handlowiec, z zamiłowania przemytnik, oszust, stręczyciel, ale i trochę złodziej też. Terapia w ośrodku penitencjarnym bez efektu. Licencja przewoźnika unieważniona. Licencja pilota bez autoryzacji. Nakaz zatrzymania podpisany przez policję siedemnastu planet. Główne zarzuty: sprzedaż i kupno bez zezwolenia, fałszowanie dokumentów, notoryczne uchylanie się od odpowiedzialności prawnej, ucieczka z miejsca odosobnienia. Królewno moja, to bradiaga jakiś!

- Nikt nie jest doskonały - powiedziała kapitan w zamyśleniu - Panie Mudd, co pan robił w pobliżu tej nawiedzonej stacji?

- Liczyłem na pomoc, piękna pani kapitan - odparł gość, bynajmniej niespeszony miażdżącą oceną swej osoby, dokonaną przez miejscowy komputer - W moim statku wysiadł regulator ciągu, a układ podtrzymania jest na wyczerpaniu. Gdzie miałem się zwrócić, jak nie do najbliższej stacji kosmicznej?

- Teraz raczej nie uzyska pan pomocy. Stacja jest opuszczona. Ale na wszystko znajdzie się rada w myśl zasady: jak się da, to się zrobi. Panie Afdiejew, póki co zajmie się pan naszym gościem.

Tuniek Afdiejew nie wydawał się być szczególnie zachwycony swą rolą, ale nie protestował. Był jednym z niewielu naprawdę zdyscyplinowanych załogantów na pokładzie Hermasza.

- Głodnieńki wy? - spytał troskliwie - Zjedliby co?

- Skoro wszyscy tu tacy uprzejmi...- odpowiedział Mudd trochę niepewnie. Przywykły doszukiwać się ukrytych pułapek we wszystkim usiłował zgadnąć, jakie zamiary ma wobec niego ta delikatna dziewczyna w mundurze, za którą stał wielki Wolkanin i jeszcze większy człowiek z fretką na ramieniu.

- Żeby było jasne: nie zamierzam pana aresztować, bo nic mi do tego, co pan przeskrobał i gdzie - powiedziała Lilianna, odgadując o czym myśli - Dopóki nie wpadnie pan na kiepski pomysł, by popełnić jakieś głupstwo na pokładzie mojego statku, jest pan bezpieczny. Tylko niech pana ręka boska broni przed jakimiś figlami. Rozumiemy się, prawda?



Trzeba przyznać, że kapitan Harry Mudd miał początkowo szczery zamiar zrobienia jakiegoś przekrętu na pokładzie uprzejmej jednostki, ale szybko doszedł do wniosku, że może to nie być takie proste. Przede wszystkim nic tu nie wygladało tak, jak na innych statkach GF. Na przykład za zakrętem najbliższego korytarza natknął się na rozwścieczonego księdza, który podskakiwał na jednej nodze, trzymając się za łydkę drugiej i miotał paskudnymi obelgami. Pod ścianż siedział ogromny, kudłaty pies i starał się wyglądać na niewiniątko. Niepozbawionej uroku scenie przyglądał się Józek Stelmach, pogryzając pajdę chleba z wielkopolskim pasztetem.

- Cy kaci? - zdumial się Tuniek.

- Ten porcus mnie ugryzł! - wrzasnął ksiądz wściekle.

- Taż batiaru, to nie porcus, to canis agnici. - Tuniek, który w rodzinnym Lwowie studiował farmację, znał łacinę nie gorzej niż każdy kapłan.

Tymczasem owczarek, ujrzawszy nieznaną sobie osobę, szczeknął basowo i zaczął go radośnie obskakiwać, a następnie wspiął mu się na ramiona, co spowodowało załamanie równowagi i upadek malowniczej postaci, gdyż na kosmicznym wikcie Misiek zdrowo przytył i ważył już ze sto kilo.

- To bydlę jest niebezpieczne! Mało mu było mnie, teraz zagryzie naszego gościa! - krzyknął ojciec Maślak, ale nie wyglądało wcale na to, by Misiek miał złe zamiary. Niezrażony tym, że człowiek przed chwila stał, a teraz leży, owczarek przejechał mu jęzorem po twarzy, a potem bez ceremonii wetknął pysk pod jego kaftan i pisnął ze zdumieniem.

- Co on tak skwierczy? - zdumiał się Tuniek i popatrzył podejrzliwie na Mudda. Ten wstał z godną miną, sięgnął za pazuchę i wyjął coś, przypominało kulkę burego futra, wielkości średniego melona. Kulka kręciła się i pomrukiwała przyjaźnie. Misiek zrobił "siad", rozdziawił pysk w szerokim uśmiechu i zaczął machać ogonem tak gwałtownie, jakby próbował wyfroterować podłogę.

- Ło Jezusicku, a cóz to za śmisno copka? - zainteresował się Jasiek, który zjawił się właśnie w towarzystwie Osipa Zajczika, zwabiony krzykami pokładowego kapelana.

Kapitan Mudd nie całkiem zrozumiał, o co chodzi jasnowłosemu olbrzymowi, ale pospieszył z wyjaśnieniem:

- To tribble, najsympatyczniejsze zwierzątko w naszej galaktyce. Dostałem go w prezencie od Cyrano Jonesa.

- Tryblet, powiadocie? Niech ta bydzie tryblet. A kaj łon mo główka? Bo kcem go trochi pogłaskoć.

Mudd wręczył mu tribble'a, co odwróciło od niego uwagę Miśka, i poprawił starmoszone ubranie.

- Co to za statek? - spytał.

- Sowiecko-polskij. - odparł z dumą Zajczik, co ściągnęło na niego cały gniew ojca Maślaka, niezależnie od innych spraw zaciekłego antykomunisty.

- Co ty wygadujesz za herezje, diable niechrzczony?! - wrzasnął tak, że aż korytarz zadrżał - Polski! Bez żadnych bliskowschodnich konotacji! Ja ci tu zaraz dam sowiecki...

Zajczik nasrożył się wściekle. Od kilkunastu lat na terenie Rosji działała Partia Reaktywacji ZSRR, i Osip był jej gorącym zwolennikiem. Członkowie partii i jej sympatycy uparcie używali określenia "Sowietskij Sojuz" na miejsce swego urodzenia i zamieszkania, i żadne kary administracyjne nie były ich w stanie przekonać, by tego nie robili.

- Ja czegoś tu nie pojmuję: prawosławny komunista? - Stelmach wytrzeszczył oczy, nie przerywając żucia swej kanapki.

- Właśnie, wyznanie wiary ty jakie miawszy, kochaneńki? - spytał Tuniek Osipa.

- S'nacziała to niczego nie było, tol'ko towariszcz' Boh prahażałsia ulicami Maskwy...- wyrecytował Zajczik, budząc tym szaleńczą wesołość wszystkich obecnych, za wyjątkiem Mudda, który nic nie rozumiał i zaczynał podejrzewać, że dostał sie na pokład objazdowego domu wariatów. Jego zdetonowaną minę zauważył wreszcie Afdiejew i ulitował się nad nim.

- Ty się nie martw nic, mileńkij - rzekł serdecznie - My tylko tak sobie gadawszy. Pozwolą do mesy, obiad już pewnie wydawany. Jasiu, oddaj zwierzynę.

- Hihi, kiedy łon taki hecny... Ćwirko cołkiem jak wróblik.... - rozanielona mina Jaśka nie pozostawiała wątpliwości, że młody góral dosłownie zakochał się w tribble'u.

Hartcout Mudd machnął ręką.

- Zatrzymaj go sobie, chłopcze. - powiedział z podejrzaną serdecznością.

- Ło Ponbócek zapłać! - rozpromienił się Jasiek.

Tuniek zaprowadził Mudda do mesy, gdzie obaj dosłownie wpadli na Orionkę, tańczącą dla wgapionych w nią załogantów coś pośredniego między tańcem brzucha a macareną. Matias von Braun, nakładający kolejne porcje dzisiejszej "potrawy dnia", postukiwał do taktu chochlą o brzeg wielkiego gara.

- Gayla! - krzyknął Mudd ze zdumieniem.

- Harry! Skąd się tu wziąłeś?! Wróciłeś po mnie?! - dziewczyna przerwała występ i radośnie rzuciła mu się na szyję. Kapitan wyglądał na nieco spłoszonego tym spotkaniem, co usiłował zamaskować jowialną wesołością. Jednak Matias, bystry obserwator, nie dał się oszukać - Mudd nie był zachwycony tym spotkaniem. Jeśli prawdą było to, że pomógł Gayli uciec od jej dwóch mężów, to czemu obecnie wygląda, jakby się jej obawiał?



Wydawszy ostatnią porcję "specjału dnia" Matias zamknął kuchnię i udał się na poszukiwanie pani kapitan, chcąc podzielić się z nią swymi niejasnymi podejrzeniami. Po drodze natknął się na Kazia Piskorza i Anetkę Piekutek, którzy z obłędem w oczach przeszukiwali trikorderami cały korytarz. Zaciekawiony, przystanął i po krótkiej obserwacji bezpośredniej zainterpelował o wyjaśnienie zjawiska.

- Dyplomata, weźta się i udpierdulta - usłyszał w odpowiedzi - My tu mamy takie zakłócenie konstytucji, że normalnie szok.

- A dokładniej? - spytał łagodnie Matias, wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że z wariatami trzeba jak z dziećmi.

- Czikita się nam okociła i pętaki się nam rozleźli. - odparła zrozpaczonym głosem Anetka.

Trzeba było kilkunastu sekund, by dyplomata i kucharz w jednej osobie zrozumiał, że samica pięknego ptasznika brazylijskiego, duma Kazika Piskorza, przed samym wyjazdem postanowiła zmienić swój stan cywilny i obecnie obdarzyła swego zdumionego właściciela większą ilością nad wyraz ruchliwych ptasznicząt. Podczas niedawnej pogoni za statkiem Mudda ich terrarium uległo niejakiemu rozszczelnieniu i obecnie miłe stworzonka przebywały diabli wiedzą gdzie.

- Fa-tal-nie - zmartwił się Matias - Co one będą tu jadły? Na statku nie ma much, żuków ani niczego w podobie... Nawet pchły wytruliśmy.

- No, o to nie martwiłbym się tak bardzo. W dolnej ładowni mamy ładne stadko prusaków, które chyba zapakowali nam z ostatnim towarem w charakterze niespodziewanki - pocieszył go Piskorz- Każde bydlę ma swój rozum, pewnie i te małe polezą tam, gdzie będą miały co żryć, gdy tylko sporutują. A pan, panie ładny, to co, nie ma co robić?

- Mam, właśnie mam. Gdzie kapitan?

- Siedzi w ambulatorium i gada z Szuwaksem... z M'Bengą znaczy i z resztą tej ich ferajny.

Podczas gdy kapitan Mudd rozglądał się po Hermaszu, Anetka i Kazik szukali małych pajączków, a von Braun szukał kapitan Zakrzewskiej, ta ostatnia rzeczywiście konferowała z doktorem M'Bengą, Kubą Żmijewskim i Jędrkiem Karpielem.

- Mr Spock jest zdania, że jeśli szansa powodzenia wynosi nawet 5%, to powinniśmy spróbować. - powiedziała im na zakończenie długiego wywodu, naszpikowanego terminami naukowymi tak, że nie zrozumiałby go nikt postronny.

- Szansa wynosi dużo więcej, ale i ryzyko spore... No ale jeśli ten mieszaniec jest za, to czemu my mielibyśmy nie spróbować? - stwierdził Karpiel, który zresztą od początku aż się palił do wypróbowania kuracji nanitowej.

- Czy nie powinniśmy poczekać, aż R'Cer i Trekowski wrócą ze stacji? - spytał Kuba, drapiąc się w przedziałek, który ostatnio, ku jego zmartwieniu, zaczął się dziwnie powiększać.

- Diabli wiedzą, kiedy oni wrócą. Ostatnio meldowali, że są na tropie, nie wyjaśnili tylko, na jakim. Proponuję rozpocząć przygotowanie nanitów bez nich, a z samym zabiegiem możemy poczekać. Panie von Braun, a pan tu po co?

- Po jajco. - obraził się Matias i zmitygował się zaraz - Nie, nie całkiem, chciałem powiedzieć pani kapitan, że mnie się ten Mudd nie podoba.

- Mnie też nie, za gruby i nie lubię wąsów u facetów. - odparła kapitan uprzejmie.

- A u bab? - zainteresował się Karpiel.

- Odczep się, Jędrek, ja w ważnej sprawie! - zdenerwował się Matias - Pani kapitan, ten Mudd jest jakiś niewyraźny! On ma coś na sumieniu!

- Powiedział co wiedział. No jasne, że ma - Lilianna wzruszyła ramionami - Orioni nie handlują statkami, a on ma orioński. Posłałam tam Michałowa z ekipą, żeby przewąchali, co to za ptica ten typek. Nie chcę konfliktu z Orionami, wystarczy, że Tholianie wystawili już pewnie za nami list gończy...



Mówiąc, że nie chce konfliktu z Orionami, kapitan najwyraźniej zapomniała chwilowo o Gayli, która była wystarczającą przyczyną do awantury. Orioni bardzo nie lubili, gdy ktoś wtrącał się do ich zwyczaju handlu - Nawet niebrzydka ta łajba, tylko kolorki jakieś syfiaste. - stwierdził Karol Michałow, rozejrzawszy się po oriońskim statku. Wnętrze pomalowane na kolor wściekłej pomarańczy z lazurowym rzucikiem było rzeczywiście szczególnie niegustowne, a zwieszające się tu i ówdzie draperie z jaskrawo różowego tiulu ozdobionego frędzlami były już szczytem złego smaku.

- Co za idiota robił tu wystrój wnetrza? - Jolka Stern była wyraźnie zgorszona.

- Pewnie jakiś Orionin - powiedział Andrzej Lepek - Oni mają już taki jakiś gust, słyszałem, że obwieszają się biżuterią jak choinki, a im bardziej świecąca, tym dla nich lepsza. Co za ćwoki...

Z pokładu głównego przeszli do maszynowni, pomalowanej dla odmiany na srebrno i złoto. Napęd miał trochę inną budowę niż standardowe reaktory warp - przede wszystkim zawierał dodatkowe oprzyrządowanie, pozwalające na wykorzystanie całej dostępnej energii, bez typowej rezerwy i wykonanie skoku z szybkością przekraczającą wszelkie dotychczasowe osiągnięcia innych ras. Właśnie ta część nie dawała się uruchomić, co uniemożliwiło Muddowi ucieczkę przed Hermaszem. Michałow natychmiast zabrał się do rozpracowywania problemu, podczas gdy Jolka sprawdzała komputer, a Lepek zabrał się za kanały wentylacyjne, w których coś nieprzyjemnie powarkiwało.

- Jola, znajdź w komputerze opcję "Sterowanie ręczne" i włącz - polecił Michałow po dłuższej chwili - Dasz radę z tymi oriońskimi oznaczeniami?

- Bo ja wiem, to takie krzesełka, nie przyzwoite pismo - odparła pani inżynier - Na szczęście trochę tego liznęłam, ale nie dam głowy, czy nie pomylę opcji przywracania systemu podtrzymania życia z sekwencją autodestrukcji.

- Lepiej tego uniknij, bo nasza stara będzie musiała płacić odszkodowanie za ten latający dom schadzek, a to jej raczej nie ucieszy.

Wytężywszy całą swą mizerną znajomość oriońskiej symboliki Jola zdołała wreszcie zidentyfikować odpowiednią opcję i włączyć ją, przekierowując systemy sterujące napędem do ręcznej konsoli przy samym rdzeniu. Bardzo zadowolony Michałow zaczął sprawdzać obwody, robiąc jednocześnie dodatkową dokumentację, która zamierzał później wykorzystać. Jolka, której przyświecały podobnie zbożne myśli, zajęła się ściąganiem z komputera logów podróży. Oboje tak pogrążyli się w pracy, że z transu wyrwał ich dopiero rozgłośny okrzyk Lepka:

- O święty Jacenty, miej mnie w opiece teraz i na wieki amen!

- A ten co, motyla noga, modlić się tu przyszedł?! - wkurzył się Michałow, który z zaskoczenia puścił samoczynnną klapkę i przytrzasnął sobie paznokieć.

- Hej, Andrzej, szef pyta, czego się tak modlisz! - zawołała Jolka w otwór szybu wentylacyjnego.

Chwilę potrwało i Lepek wyczołgał się z przewodu na czworakach. Oczy miał zupełnie okrągłe i wytrzeszczone jak żaba.

- Rany julek - wystękał - Wy macie pojęcie, co tam jest?!




Podczas gdy trzyosobowa ekipa inżynieryjna badała napęd oriońskiego statku; Hartcourt Mudd włóczył się po Hermaszu w towarzystwie podskakującej Gayli i Tuńka. Oglądał statek, zaglądał w każdy kąt i oczy podejrzanie mu się świeciły. Gołym okiem było widać, że zamyśla coś nie fair, jednak dobroduszny Afdiejew nic nie podejrzewał, tym bardziej na wpół dziecinna Orionka. Wkrótce kosmiczny włóczęga przemyślnym fortelem pozbył się na moment swych towarzyszy i zniknął w plątaninie korytarzy. Był wyćwiczony w przejmowaniu kontroli nad cudzymi statkami, i zwykle wystarczało mu do tego zlokalizowanie najbliższego panela i jakiś kwadrans spokoju. Ku jego zadowoleniu jeden z paneli dostępowych na tym dziwacznym statku był położony w bocznym korytarzyku, gdzie najwyraźniej rzadko kto bywał. Drugą pomyślną okolicznością było to, ze panel był standardowy, dobrze mu znany. Bez trudu zdołał go uaktywnić. Gdy usiłował dobrać się do systemu operacyjnego, spotkała go przykra niespodzianka. Znienacka otrzymał solidne kopnięcie prądem, a wściekły, przepity baryton oświadczył:

- Spróbuj jeszcze raz, dziadu, to cię ze ściany będą szufelką zbierać i przez lejek do trumny wlewać!

- Kto to mówi? - wystękał Mudd, z trudem podnosząc się z podłogi.

- Tutejsza... mać, już wiesz kto?

Przemytnik szybko doszedł do siebie i zdecydował, że nie ma co zwracać uwagi na pyskaty komputer. Miał swoje sposoby. Szybko wyjął z kieszeni jakieś urządzenie i aktywował je, wygaszając elektroniczne fale dźwiękowe w promieniu kilkudziesięciu metrów. Wyciągnął zza pasa skórzane rękawice, nałożył je, po czym ponownie podszedł do panela i zaczął pstrykać klawiszami. Przerachował się jednak, a może po prostu nie przyszło mu do głowy, z czym ma do czynienia. Pozbawiony możliwości wokalnego alarmu Hermasz przesłał wezwanie tekstowe na ekran w pokoju kontroli i na mostek, i kilka minut później w korytarzu zjawiła się Maura Gwizdak z oddziałem ochrony.

- Ja właśnie... - zaczął Mudd, zaskoczony widokiem żołnierzy.

- Nie mów "właśnie", bo cię kura jajem trzaśnie - poradziła mu Maura - Rączki, rączki, Kloss! Już my cię tu oduczymy kreciej roboty.

Absurdalne słowa uzbrojonej po zęby dziewczyny w mundurze kompletnie zbiły Mudda z pantałyku, szczególnie, że zaraz po oddziale ochrony zjawiła się filigranowa pani kapitan i z sadystyczną rozkoszą poleciła:

- Do brygu z nim, Maura. Na razie go zamykamy, a co będzie potem, się zobaczy.

Szefowa ochrony przeszukała więźnia, odebrała schowaną za cholewami butów broń i urządzenie zakłócające, które też od razu rozwaliła pod obcasem, na wszelki wypadek. Nagłe odzyskanie zdolności mówienia Hermasz udokumentował serią obrzydliwych przekleństw w kilku językach naraz, nie wyłączając klingońskiego, po czym oświadczył obrażonym głosem:

- Ja uprzedzałem. Jak się wpuszcza na pokład byle kogo, to trzeba go chociaż pilnować.

- Przecież mamy ciebie, ty zawsze czuwasz. Cóż zatem próbował zrobić nasz gość?

- Ja nic nie próbowałem! Byłem jedynie ciekaw... - zaczął Mudd z miną urażonej niewinności, ale Maura przerwała mu i zaczęła wyliczać:

- Wyprowadził pan w pole swego opiekuna, użył aparatury zagłuszającej komunikację wewnętrzną i próbował cichaczem wejść do systemu. Jest tego dość na ładny wyrok, mój panie.

- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, Mudd - poparła ją Lilianna - A na moim statku, do aresztu. I tam właśnie pan trafi. Zabrać go.

Kompletnie załamany Mudd pozwolił się odprowadzić do brygu. Takie odosobnienie też miało swoje zalety - miał czas przemyśleć zaistniałą sytuację i coś wykombinować. A w sztuce kombinowania był jednym z niekwestionowanych mistrzów galaktyki.



Wróciwszy na mostek kapitan Zakrzewska przede wszystkim zwymyślała sterników Milcza i Czerepa, którzy zamiast pilnować konsoli siłowali się na rękę, a Malwinka Kręcik kibicowała im z zajęciem, nie zwracając uwagi na to, że na konsoli łączności miga dioda rozmowy przychodzącej. Dopiero po wygaworze od Lilianny wróciła na swoje miejsce z żałosną miną i włączyła aparaturę.

=/= - Pospaliście się tam, czy co?! - odezwał się z głośnika zdenerwowany falset profesora Trekowskiego - Piąty raz próbujemy się z wami połączyć!

=/= - Wybacz, Dinuś, ale mieliśmy tu zawody armwrestlingu - odpowiedziła mu kapitan - Malwinka się zagapiła. Gadaj, co masz na wątróbce.

=/=- Melduję, że rozwiązaliśmy tu problem. 慶iケgnijcie nas na pokウad, a wszystko wyja彿my.

=/= - Oby.

Kapitan połączyła się z halą transportu i wydała odpowiednie polecenia. Nie było łatwo porozumieć się przez interkom z Lalewiczem, ponieważ słowa zaguszało głośne zawodzenie Vuvu, którego Michałow zostawił w hali. Mały vole za nic nie chciał opuścić hali, warując przy platformie transportera i skowycząc przenikliwie. Każdego człowieka na świecie by to wkurzyło, ale technik Lalewicz był wyjątkiem. Jego nie sposób było wyprowadzić z równowagi, gdy siedział w hali i czytał jedną ze swych ulubionych książek.

Trekowski zmaterializował się na platformie obok R'Cera, który wydawał się być jakby nieco niespokojny. W odróżnieniu od niego profesor był w stanie euforycznego podniecenia.

- Pani kapitan, wszystko wiem! - zawołał, zeskakując z platformy i omal nie nadeptując na Vuvu.

- Przesadza pan, profesorze, a zna pan wzór na zimną fuzję? - spytała Lilianna.

- Do cholery z zimną fuzją, ja wiem, co się stało na stacji! - uściślił Trekowski.

- Wie? - spytała kapitan, patrząc na R'Cera. Ten spojrzał na nią błędnym wzrokiem i przejechał dłonią po swej dopiero co odrastającej czuprynie.

- Podobno. - odparł znękanym głosem. Widać było, że ma za sobą cieżkie przeżycia, jak zresztą każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z Dinosławem Trekowskim.

- Nie podobno, tylko naprawdę - obraził się profesor - Pani kapitan, proszę wezwać Zajczika i niech da na stację ognia ze wszystkich naszych fazerów. Jak najszersza wiązka, tryb ogłuszający.

- Czy pan jest trzeźwy?

- Naturalnie, że tak, mogę chuchnąć!

Lilianna wzruszyła ramionami i podeszła do interkomu.

=/= Osip Anegdotycz Zajczik, proszę zgłosić się do wieżyczki - nakazała.

W interkomie coś zazgrzytało, potem odezwał się Krzysztof Majcher, wyraźnie coś przeżuwający:

=/= Melduję, że Ośka poszedł do spowiedzi i jeszcze nie wrócił.

=/= O, to może potrwać. W taki razie, Krzychu, ty idź do wieżyczki i walnij w tę stację ze wszystkich naszych fazerów wiązką ogłuszającą, szerokie spektrum.

W interkomie zapanowała chwilowa cisza, potem słychać było, jak Krzysiek aktywnie przełyka, aż wreszcie spytał familiarnie:

=/= Lilka, czy ty to naprawdę powiedziałaś?

=/= A jak to zabrzmiało? Wykonać, żołnierzu!

=/= Ta jest!

Lilianna zamknęła interkom i zwróciła się do przestępującego z nogi na nogę Wolkanina:

- Co odkryliście? Gdzie znikli ci ze stacji?

- Oni w ogóle nie znikli - wyjaśnił jej zmęczonym głosem R'Cer - Według profesora oni jedynie przeszli w inną fazę. Odwrotna jonizacja spowoduje ich powrót do normalnego stanu, a wiązki fazerowe jonizują powietrze.

- W życiu nie słyszałam takich bredni - stwierdziła kapitan z przekonaniem - Ale że od początku rejsu przytrafiają się nam rzeczy, przeczące zdrowemu rozsądkowi, nie zdziwię się, gdy wyjdzie w praniu, że macie rację.

Trekowski zaczął rozwodzić się długo i szeroko nad tym, jak doszedł do swych zdumiewających wniosków. Wymachiwał przy tym rękami, czerwienił się i używał coraz bardziej zawikłanych zdań, których nie rozumiał chyba nikt poza nim samym. Kapitan słuchała uprzejmie gadania długiego i szerokiego, ani przy tym mruknąwszy, była bowiem świadoma tego, że profesor patologicznie nienawidzi tego, jak mu się przerywa i to niezależnie od powodu, który mógł być dowolnie ważny.



Wyjaśnienia Dinosława Trekowskiego nic nie wniosły do sprawy o tyle, że praktycznie nikt ich nie zrozumiał. Były tak zawiłe, że w końcu sam profesor zaplątał się i zamilkł z ogłupiałą miną. Wtedy R'Cer zwrócił wreszcie uwagę na piszczącego Vuvu, którego zawodzenie stawało się coraz bardziej żałosne.

- Ja przepraszam, ale czemu to stworzenie tak skuczy?

- Michałow poszedł na statek Mudda sprawdzić, co z jego napędem i zostawił biedaka... - odparł sennie Lalewicz.

- Jakiego Mudda?

Kapitan wyjaśniła Wolkaninowi okoliczności przybycia gwiezdnego przemytnika, a także przyczyny aresztowania go i osadzenia w brygu. Jeszcze nie skończyła mówić, gdy na konsoli transportera odezwał się brzęczyk. Technik nacisnął guzik odbioru i z głośnika popłynął głos Michałowa:

=/= Lalunia, nie mogę połączyć się z naszą starą, a nie masz pojęcia, co myśmy tu znaleźli!

Kapitan podeszła, odepchnęła Lalewicza od konsoli i odpowiedziała:

=/= Jak dotąd zwykłam sama wybierać facetów, z którymi się łączę, a co tam macie?

=/= Cały skład oriońskiej mamony! Jest tego tyle, że starczyłoby dla całej naszej załogi.

Lilianna kiwnęła głowa, choć inżynier nie mógł tego zobaczyć. Domyślała się takiej niespodzianki, odkąd skojarzyła sobie pewne fakty, takie jak opowiadanie zielonoskórej piękności, orioński statek, wątpliwa renoma Mudda i jego zachowanie, oraz słowa mężów Gayli na temat skradzionych, rzekomo przez nią, pieniędzy. Teraz już wszystko było jasne.

Hartcourt Mudd zauważył, że śliczna Gayla o umyśle dziecka jest bardzo nieszczęśliwa w wymuszonym małżeństwie. Początkowo niewiele go to obchodziło, potem jednak dostrzegł w tym niepowtarzalną szansę na zagarnięcie dużej sumy wolnej od podatku. Dobrze wiedział, że gdy Gayla raz znajdzie się na terytorium Federacji Planet, będzie mogła zażądać azylu i zostanie on jej udzielony, bo Federacja nie tolerowała niewolnictwa. Syndykatowi Oriońskiemu nie udało się dotychczas uzyskać zwrotu ani jednego z niewolników, którym powiodła się ucieczka pod skrzydła Ziemian lub innej z ras sprzymierzonych. Nawet na Wolkanie mieszkało kilka zielonoskórych dziewcząt, którym udało się wyrwać z niewoli i dotrzeć na tę planetę zaprzysięgłych logików, gdzie uzyskały azyl i pracowały jako instruktorki tańca.

- Zaraz, instruktorki tańca na wulkanie... tfu!, na Volcanie?! - po raz pierwszy zdarzyło się, żeby coś zdziwiło Lalewicza aż tak, by wyrwać go z jego zwykłego stanu zblazowanej obojętności.

Lilianna, która niemal tak samo jak Trekowski nie lubiła, gdy się jej przerywa, zmarszczyła czoło z niezadowoleniem, ale wyjaśniła:

- Wolkanie nie rezygnują ze wszystkiego, co w życiu piękne tylko dlatego, że są logikami. Poza tym ich dzieci uczą się grupowego tańca po to, by wyładować nadmiar energii i nauczyć się, że współdziałanie jest podstawą uzyskania dobrego efektu. Dobrze mówię, panie R'Cer?

- Od biedy... - mruknął Wolkanin. Jego ta cała sprawa nic a nic nie obchodziła. Myślał tylko o jednym: czy dział naukowy uporał się już z kodem nanitów na tyle, by można było użyć ich do wyleczenia T'Shan. Coraz bardziej tęsknił za jej bliskością, choć nie przyznałby się do tego nawet za cenę życia. To z kolei sprawiło, że słuchał wywodów pani kapitan tylko jednym uchem i wolał udzielić jak najbardziej wymijającej odpowiedzi. Lilianna zorientowała się, że R'Cer prawie nie słucha, machnęła ręką i zmieniła temat:

- Co ten Krzysiek robi w wieżyczce, rzęsy sobie czerni czy jak? Już powinien meldować o wykonaniu zadania!

- Może ma trudności obiektywne? - bąknął nieśmiało Lalewicz.

- Jakie trudności obiektywne, może jeszcze sztuczna mgła na lotnisku i pijani kontrolerzy? Rozejść się, ja idę na mostek. Lalunia, ściągaj Michałowa i jego ekipę, niech wreszcie uciszą tego wyjącego szopa. Ogłuchnąć można od tego skiełczenia.



Cokolwiek pomyślał sobie Krzysztof Majcher na temat dziwacznego rozkazu, zachował to dla ciebie. Ponieważ Osip Zajczik w samej rzeczy nie wrócił jeszcze z kaplicy, główny nawigator sam udał się do wieżyczki, wygonił stamtąd Konstantego Ślepowrona i jego oddział, po czym zabrał się za ustawianie fazerów. Wyproszony tak bezceremonialnie Ślepowron tak długo robił na korytarzu piekło, że aż zwabił w końcu patrol ochrony, Ewelinę Siwak i siostrę Ofelię, która też przyszła zobaczyć, co się święci. Przez chwilę słuchała z zainteresowaniem potoku wymowy Ślepowrona, potem, bez cienia ostrzeżenia, kopnęła go w kostkę, aż miauknął i zwinął się w kłębek.

- Wstydziłbyś się używać takiego języka przy damach i przy osobie duchownej - oświadczyła dobitnie - A teraz proszę bardzo, mów, co się stało.

- Ten... Majcher... wygonił nas z wieżyczki, a właśnie miałem wykład! - wybuchnął kapral wściekle.

- Przecież wykład może pan robić gdziekolwiek. - zauważyła Ewelina Siwak, co spowodowało, że cała złość Ślepowrona skierowała się nagle na nią.

- A pani czego się wtrąca?! Lepiej by pani pilnowała kuchni i swego chłopa!

Ewelina obraziła się, ale zamiast grzmotnąć kaprala w ucho, uruchomiła tradycyjną babską fontannę. Na ten moment trafił Jasiek Gąsienica.

- Krucafuks, cośta pedzieli dziwcokowi?! - wrzasnął tubalnie, zaciskając pięści wielkości baranich łopatek i potrząsając nimi nad głowa Ślepowrona.

- A com chciał - kapral, który nie był tchórzem, najeżył się ostro i nie cofnął ani o krok - Nie wtrącaj się, słoniu cholerny! Też ci nic nie brakuje! Ciebie to, psiakrew, tylko sfotografować i można powiesić nad łóżkiem zamiast środka antykoncepcyjnego!

Obrażony Jasiek chciał huknąć kaprala pięścią, ale w tym właśnie momencie Krzysiek Majcher uruchomił wszystkie fazery. Wstrząs po odpaleniu działek spowodował, że zebrani w korytarzu polecieli na wszystkie strony. Najgorzej dostało się biednej siostrze Ofelii, która dosłownie przekoziołkowała przez cały korytarz i wpadła na Arka.

- Czarne, białe, czarne, białe, czarne, białe, bum - zacytował pierwszy oficer znany dowcip, pomagajac zakońnnicy wstać - Habit proszę obciągnąć, bo majtochy siostrze widać.

- Wolałbyś, synu, żebym była bez nich, ale nic z tego - odcięła się Ofelia, doprowadzając strój do porządku.

Interkom na ścianie zabulgotał, zakaszlał i rozdarł się głosem Malwinki:

- O kurrrtkamać, stację odbieram! Ależ tam klną, ja pierdzielę!

Arek dopadł interkomu.

- Malwino, mniej wulgaryzmów w raporcie! - krzyknął - Już pędzę, zawiadom resztę starszyzny.

I ruszył z kopyta do turbowindy.

- Phi, też mi starszyzna - mruknęła Ofelia, dopinając kornet - Banda smarkaczy i tyle.

W niedługim czasie większość wyższych oficerów była już na mostku. Nie zabrakło nawet ojca Maślaka i Matiasa von Brauna. Słuchając w podnieceniu skarg ludzi ze stacji i próbując poskładać w sensowną całość ich opowieść nikt nie zauważył, że nie ma z nimi kapitan Zakrzewskiej. Dopiero po dłuższym czasie Jurgen zorientował się, że nie ma komu złożyć meldunku. Natychmiastowe poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Choć zbadano statek od A do Z, przed capstrzykiem było już wiadomo, że kapitan Hermasza znikła jak kamfora. Nawet wszechobecny komputer główny nie wiedział nic, bowiem odpalenie wszystkich fazerów zakłóciło na dobrą chwilę jego funkcje. Stała się więc rzecz straszna - w krytycznym momencie załoga została bez kapitana.





E.

Długo trwało, nim Jurgen, Arek i R'Cer uspokoili załogę. Zniknięcie kapitan Zakrzewskiej wywołało panikę, jakiej Hermasz jeszcze nie widział. Kobiety w większości płakały rozdzierająco, a mężczyźni wzięli się za niszczenie zapasów bimbru w celu uspokojenia nerwów. Dział naukowy zrobił burzę mózgów w celu ustalenia naukowego podłoża zniknięcia osoby z krwi i kości, jednak burza mózgów zakończyła się zwyczajną burzą, a to głównie za sprawą Cezarego Małpeczki, który wszedł z prostym pytaniem, czy to imprezka otwarta czy zamknięta i czy wszyscy się wściekli. Niektórzy wzięli się też za szukanie pomocy u sił nadprzyrodzonych. Azalia Kwiek z zaopatrzenia postawiła kabałę, doktor M'Benga zaczął przypominać sobie jakieś afrykańskie legendy, tyczące takich porwań i ofiarował się, że zrobi "makumbę" i to powinno pomóc, zaś ojciec Maślak z punktu zabrał się za odprawianie specjalnego nabożeństwa w intencji odnalezienia dowódcy.

- A co to jest makumba? - zainteresowała się Inga Lausch.

- "Makumba, czyli drzewo gadające". Powieść Michała Choromańskiego, radzę przeczytać - odpowiedział jej Mścisław Czerep od sterów - To rodzaj afrykańskich czarów z użyciem lalki, uszytej z kawałka garderoby człowieka, któremu chce się taką "makumbę" podłożyć.

- Jak dorosłe, cywilizowane istoty mogą wierzyć w takie brednie? - spytał ze zdziwieniem R'Cer - Przecież to nic nie pomoże.

- Ale i nic nie zaszkodzi, panie Wolkan. My, ludzie, mamy osobliwą konstrukcję nerwową: niektóre alogiczne działania nie tylko nas uspokajają, ale też stymulują nasze umysły, dzięki czewmu możemy łatwiej znaleźć rozwiązanie problemu.

R'Cer stłumił westchnienie i wrócił do przeglądania odczytu.

- Hermasz, naprawdę nie masz nic więcej? - zapytał po dłuższej chwili.

- Nic nie mam! Gdzie ona jest, królewna moja? - wygęgał komputer z trudem, po czym zaczął odtwarzać z banku pamięci muzycznej "Marsz żałobny" Szopena. Wywołało to nie tylko kolejną falę biadoleń na pokładzie, ale i poważne zaniepokojenie na stacji, usiłującej dogadać się jakoś ze statkiem, który bądź co bądź wybawił ich wszystkich z bardzo kłopotliwej sytuacji. Na szczęście R'Cer stracił wreszcie wolkańską cierpliwość, stanowczym głosem nakazał Hermaszowi wyłączyć muzykę i zabrał się do wyjaśniania komodorowi Gibbsowi, co właściwie zaszło. Nim skończył, na mostek wszedł Sibok, przynosząc hiobową wieść, że według wszelkich odczytów zniknięcie pani kapitan nie miało nic wspólnego z przesunięciem fazowym, którego uległa załoga stacji. Lilanna po prostu ulotniła się z niewiadomy sposób.

=/= Zamiast szukać wewnątrz staku, poszukajcie odczytów na zewnątrz. - poradził Gibbs.

- Na zewnątrz? Przecież tam jest próżnia i zero absolutne, kapitan by tam nie przeżyła! - przeraziła się Inga.

- Kto wie, może zdążyła złapać ciepłe skarpetki. Wszystkie czujniki w ruch - nakazał Arek, który właśnie przypomniał sobie, że to on jest pierwszym oficerem, nie R'Cer. Wolkanin zachowywał się tak, że czasem można było mieć wątpliwości co do tego, kto jest kim na tym statku.

Dokładne przeszukanie zarówno statku, jak i przestrzeni wokół niego nie wykryło żadnych śladów kapitan Zakrzewskiej, jednak technik Lalewicz upierał się, że na swych czujnikach dostrzega słaby znacznik nietypowej wiązki transportera.

- ...A że mieliśmy opuszczone osłony, to jasne jest, że ktoś po prostu wypromieniował nam kapitana przez pancerz. - dokończył swój meldunek. Po tym oświadczeniu nastało niewielkie zamieszanie, które jednak zaraz ucichło, ustępując miejsca gremialnej naradzie pod tytułem "Co robić?"




Podczas gdy prawie wszyscy naradzali się i kłócili, na mostek weszła Weronika Bąk i próbowała zmienić Mścisława Czerepa, który według grafiku właśnie skończył wachtę.

- Zjeżdżaj panna, pókim dobry, bo jak kopnę w lewy półdupek, to się panna nogami na kryjesz i łbem do śmietnika wlecisz. - odpowiedział jej wściekle Czerep, który ani myślał oddać sterów w tak ciekawym momencie. Weronika, długo się nie namyślając, wymierzyła mu silnego szturchańca pod lewą łopatkę..

- Uderzenie oficera grozi sądem polowym! - zawołał R'Cer, oburzony takim brakiem szacunku dla wyższego szarżą i rozejrzał się po mostku, szukając poparcia.

- Ja nic nie widziałem - odpowiedział na jego spojrzenie Arek.

- Ja też nie. - poparł go Majcher.

- Panie Czerep...

- Ja byłem odwrócony - przerwał Wolkaninowi sternik - Co pan sobie wyobraża, powiem przed sądem, że baba mnie bije? Sam się na niej odegram, spoko kiecka.

- Zamknijcie sie wszyscy, oficerowie jedni, bo nic nie słyszę. - warknęła Inga od stanowiska łączności.

Przez otwarte łącze słychać było, jak komodor Gibbs nakazuje swoim ludziom skanowanie najbliższej przestrzeni, z dodatkiem soczystych przekleństw. Nie trwało długo, gdy obie ekipy wykryły ślad jonowy, pozostawiony przez obcy statek. Dokładniejsza analiza ujawniła, że maszyna wcale nie odleciała, a znajduje się w pobliżu, zakamuflowana i przyczajona.

- Ciekawe, kto to. - mruknął Arek. Następnie upuścił komunikator, który poturlał się pod konsole i klnąc w żywy kamień wlazł za nim.

- Stawiam na Orionów - wypowiedział się Krzysztof Majcher - Śledzili nas pewnie w związku z Gaylą.

- I porwali naszą kapitan? - przeraziła się Inga - To przecież okropne! Trzeba zawiadomić ambulatorium, by byli przygotowani do ratowania życia. O ile znam naszą starą, to ona bardzo nie lubi być porywana, szczególnie przez łowców niewolników.

- No tak, jak jej gdzieś nie zamkną, to mają kłopoty, jak bum cyk cyk. - przytaknął jej Józek Stelmach, który właśnie miał dyżur przy konsoli maszynowni.

- Już ja się nad nimi użalać nie będę. Sami będą sobie winni, jak stara ich przerobi na gęsie pipki w sosie własnym.

- Przestańcie już - poprosił z niesmakiem R'Cer - Wasze uwagi są nie tylko nielogiczne ale i nieinteligentne. Musimy dokładnie namierzyć i wywołać ten statek. Szykują sie niełatwe negocjacje.

- Bardzo niełatwe - przytaknął mu Majcher - Szczególnie, że oni odlatuję.

- Za nimi, kurs nadążny! - wrzasnął Arek, podrywając się tak gwałtownie, że aż huknął ciemieniem w wystającą poręcz.

- I nie ważcie się ich zgubić. - wystękał, trzymając się za głowę - Ma ktoś może nóż?

- Chce pan ich rżnąć? - spytał uprzejmie Majcher, ofiarowując mu własny nieodłączny bowie.

- Niech pan nie będzie głupi. - Arek przyłożył szeroką klingę noża do rosnącego mu na ciemieniu guza.

- To nie takie głupie! Kiedy służyłem na USS Gojira, piloci bojowi opowiadali sobie taki dowcip: pewien myśliwiec miał ostrzeliwać siły wroga pociskami fotonowymi, ale wyrzutnia się zacięła. Zameldował więc: "Schodzę na 1000 metrów, użyję ręcznych karabinków." Jednak już po pierwszej salwie broń odmówiła posłuszeństwa. Dowódca kazał wracać, jednak rozwścieczony pilot odmówił ."Schodzę nad samą powierzchnię! - wrzasnął - Będę ich lał pasem!"

R'Cer zupełnie nie mógł pojąć, czemu obecni na mostku ludzie wybuchnęli śmiechem, postanowił jednak tego nie zgłębiać, ponaglił jedynie do pościgu w obawie, że porywacze znikną bez śladu. Hermasz wystrzelił więc śladem niezidentyfikowanej jednostki, która dokładała starań, by zniknąć z czujników, jednak panowie Majcher i Czerep byli zbyt starymi wyjadaczami, by dać się zgubić.



Hermasz ścigał statek porywaczy, trzymając się w akurat takiej odległości, by go nie zgubić, a jednocześnie, by być trudno dostrzegalnym. Początkowo statek uciekał wysokim warp, ale po jakimś czasie niespodziewanie zwolnił i zawrócił. Podrzemująca przy czujnikach Inga krzyknęła przeraźliwie:

- Jezus Maria, atakują!

- Nikt nie atakuje, wariatko - mruknął Arek - Po prostu zawrócili. Wywołaj ich panna, zamiast się drzeć jak pijany Klingon.

Inga przełączyła drżącymi palcami częstotliwość, uaktywniła selektor, poprawiła redukcję szumów i rzuciła w przestrzeń standardowy sygnał wywoławczy. Powtórzyła go trzykrotnie i już miała zwrócić się do Arka z bezradnym zapytaniem, co dalej, gdy głośnik zazgrzytał i na ekranie ukazała się potargana, zaczerwieniona i najwyraźniej wściekła kapitan Zakrzewska.

- Co tak długo?! Mogli mnie tu zgwałcić i udusić, zanim byście tyłki ruszyli! Ja to mam załogę, niech ręka boska broni!

- Pani kapitan, myśmy tylko się bali, żeby nie zrobić pani krzywdy, no tośmy nie strzelali - usprawiedliwił się Arek - A... a...gdzie ci co panią porwali?

- Było ich tylko dwóch, to ci niby mężowie Gayli. Dostali po mordzie i leżą. A jak pan szanowny myśli? Miałam dla nich zaśpiewać? A może zatańczyć?

- A nie mówiłem, że ona sobie poradzi? - mruknął Krzysztof Majcher. Znając Liliannę jak zły szeląg nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

- Jednak... - zaczął R'Cer i zamilkł, stwierdzając niespodziewanie, że ma kompletną pustkę w głowie. Co ta piekielna kobieta zrobiła, że zdołała zdominować dwóch porywaczy, i to dość potężnie zbudowanych?

- Co jednak? Ściągnij pan na pokład mnie i tych dwóch zgniłków, ale już! Też sobie znalazł moment na medytacje, spiczastouchy mendrala...

- Ja lecę powiadomić Lalunię! - pisnęła Weronika i wyskoczyła z mostka jak z procy. Po drodze potknęła się o czekającego na nią Miśka i z rozpędu wpadła na ojca Maślaka, wtrącając mu z ręki kadzielnicę, szczęśliwie nie zapaloną, bo kapelan niósł ją właśnie do naprawy.

- Uważaj, ślepa komendo! - wrzasnął ksiądz - Co za statek, wszyscy gdzieś pędzą!

- Zwłaszcza w maszynowni! - odkrzyknęła mu ze śmiechem sterniczka, nawet się nie zatrzymując. Gdy dopadła hali transportu, okazało się, że powiadomiony przez interkom Lalewicz ustawia już koordynaty do przesyłu. Pięciu żołnierzy ochrony pod dowództwem Maury Gwizdak czekało w pełnej gotowości.

- No tak, znowu zapomniałam, że istnieją komunikatory. - mruknęła Weronika z rozbawieniem i wlepiła oczy w platformę transportera. Po chwili na platformie zawirowały słupy świecących cząstek, które uformowały się wkrótce w trzy postacie: rozwścieczonej kapitan Zakrzewskiej i dwóch nieprzytomnych Orionów. Nawet Maura zacmokała nieregulaminowo na ten widok.

- Czym ich pani tak urządziła? - spytała.

- Nie przyglądałam się dokładnie, ale zdaje się, że to była gaśnica, czyli tak zwana pożarowa śmigusówka - odparła kapitan, zeskakując z platformy - Zamknąć mi tych dwóch palantów.

- Nie związali pani? - zaciekawił się sennie Lalewicz.

- Związali, a jakże, ale nie na darmo odbywałam szkolenie w Czarnych Beretach razem z kolegą Majchrem. Co ze stacją?

- W porządku, jak odlatywaliśmy, to panował tam harmider niczym na bazarze. - zameldowała Maura, podczas gdy jej żołnierze wynosili nieprzytomnych Orionów.

- To i dobrze. Wracamy. Zostawimy tych ogryzków Gibbsowi razem z Muddem, niech on się z nimi buja - zdecydowała kapitan - Werka, znajdź mi Jaśka. Jeśli nie będzie trzeźwy, to zastosuj wobec niego metodę Broszkiewicza.

- Znaczy jaką?

- Daj mu soli, lód na głowę i piętnaście bykowców na gołe plecy - zacytowała Lilianna kwestię z powieści "Kluska, Kefir i Tutejszy" - Ma być migiem w stanie użyteczności publicznej, jak zresztą cała załoga. Już ja sobie wyobrażam, co się tu działo pod moją nieobecność. Kiedy kota nie ma, myszy harcują.

Obciągnęła nerwowym ruchem podarty mundur i energicznym krokiem wymaszerowała za drzwi, gdzie natychmiast rozległo się radosne "Wow!" i łomot, wyraźnie wskazujący na to, że uradowany Misiek swoim obyczajem powalił drobną kapitan na podłogę.

- Paszoł ty won, ty włochata kupo mięśni! - wrzasnęła Lilianna - Skakanie na wyższego oficera jest wbrew regulaminowi!

- Ja myślę, że to zależy, w jakim celu - powiedział z rozbawieniem Matias von Braun, który właśnie zjawił się pod halą - Misiek, nastąp się!

Pomógł Liliannie wstać i życzliwie otrzepał jej mundur.

- Czekają na mostku - rzekł - Komodor Gibbs dobija się o rozmowę z panią. Widzi pani, jaka jest pani przez wszystkich uwielbiana?




Trzeba przyznać, że komodor Gibbs wysłuchał przemowy kapitan Zakrzewskiej bez drgnienia powieki.

- Ci biedacy pewnie uważali, że wszystkie kobiety są takie, jak ich durne samice - powiedział - Mają nauczkę na przyszłość. A co z Muddem?

- Niech pan sam zdecyduje - zezwoliła wspaniałomyślnie Lilianna - Ja nie myślę się z nim wozić w te i wewte. Na jego statku znajdzie pan to, co ukradł tym Orionom. Pewnie zadowolą się odzyskaniem forsy. Gayla jej nie zwinęła, zresztą nawet nie przyszłoby jej to do ptasiego móżdżku.

- A co z Gaylą?

Lilianna zastanowiła się. Z chęcią udzieliłaby Orionce azylu na pokładzie Hermasza, ale czuła, że to nie jest najlepszy pomysł - zielonoskóra tancerka nie nadawała się na członka jakiejkolwiek załogi, w głowie miała tylko taniec i zabawę.

- Zaopiekuje się pan nią? - spytała.

- Bardzo chętnie. Uzyskanie azylu dla niej będzie dziecinną igraszką, potem może u nas pracować jako tancerka w barze. Pogadam z moim oficerem rozrywkowym - komandor Gibbs przeciągnął się, aż mu kości zatrzeszczały, i ziewnął - Przepraszam, pani kapitan. Przebywanie w innej fazie jest cholernie męczące i wszystkim nam dało się we znaki.

- Nie szkodzi - odparła Lilianna uprzejmie - Zaraz prześlę panu więźniów i oficjalny raport. Chcę to mnieć jak najszybciej z głowy, bo czeka mnie coś ważniejszego niż głupi Orioni. Będziemy wybudzać moja naczelną lekarkę. Jeśli eksperymentalna terapia zawiedzie, stracimy ją.

- Życzę powodzenia.

Lilianna wyłączyła komunikator i poszła do brygu, gdzie jej porywacze siedzieli na pryczach z bardzo głupimi minami. Widać było, że czują się upokorzeni tą sytuacją.

- Dobra - powiedziała kapitan, patrząc na nich wzrokiem pełnym politowania - Który z was to Vint, a który Tevint?

Okazało się, że Vint jest kapitanem, a Tevint jego Pierwszym, ale poza odmiennymi dystynkcjami na mundurze bracia nie różnili się niczym, tak że sprawa, który jest który, tak naprawdę pozostawała kwestią zaufania.

- Za chwilę zostaniecie przekazani dowódcy stacji numer osiem - oznajmiła kapitan Zakrzewska - Być może zainteresuje was fakt, że razem z wami przekażę mu również Hartcourta Mudda i jego statku, na którym notabene znajduje się cała zagrabiona wam suma. Wasza żona nie miała nic wspólnego z kradzieżą, o którą ją oskarżacie.

- Naprawdę? - zdziwił się radośnie Tevint - Zatem może z nami wracać bez obaw!

- Rzecz w tym, że ona tego nie chce - ostudziła go Lilianna - A skoro nie chce, nie macie prawa jej zmuszać.

- Jak to, nie mamy prawa? Kupiliśmy ją legalnie na targu!

- Na terenie Federacji niewolnictwo nie istnieje. Gayla ma prawo wyboru. A wy dwaj odpowiecie za porwanie federacyjnego kapitana i akt wrogości wobec Gwiezdnej Floty, tak że macie teraz większe problemy niż ucieczka wspólnej żony.

- Będziemy pośmiewiskiem w Syndykacie - rzekł ponuro Vint.

- I bardzo słusznie. Sama bym was wyśmiała, gdybym nie była na was taka wściekła. Macie szczęście, że mam was komu przekazać, bo gdybym miala poprowadzić sąd polowy nad wami, cało byście z tego nie wyszli.

Kapitan Zakrzewska obrzuciła swoich więźniów wzgardliwym spojrzeniem i już miała wyjść, gdy zatrzymał ją głos Mudda z sąsiedniej celi:

- Pani kapitan, dogadajmy się. Ostatecznie nie zrobiłem nic szczególnie złego... ja potrafię być wdzięczny.

- Idź pan w buraki ze swoją wdzięcznością - poradziła mu Lilianna - Nie wiem, że gość w dom, to Bóg w dom, ale gdy taki gość z domu, to chwała Bogu. Jedyne, co mogę dla pana zrobić, to podkreślić w raporcie, że mimo wszystko dobrze zaopiekował się pan Gaylą i ze względu na udzieloną jej pomoc nie powinien pan być wydany Orionom.

- Dobre i to. dość, że słowa prawdy pan nie powiedział, to jeszcze dokonał pan próby sabotażu głównego komputera. Ja - mruknął Mudd, który w swojej karierze odwiedził był już oriońskie więzienia i nie wyniósł stamtąd najlepszych wspomnień. Więzienia federacyjne miały swoje zalety - przede wszystkim uciec z nich było dużo łatwiej niż z innych.



Jasiek Gąsienica, chłopak skory do wzruszeń, zalał się łzami, otrzymawszy polecenie oddania tribble'a prawowitemu właścicielowi.

- Wot szczipatiel'naja dusza. - powiedział ze współczuciem Osip Anegdotycz, który był tego świadkiem. Kapitan podrapała się po głowie, nie bardzo wiedząc, jak ma zareagować.

- No nie bucz, Jasiu - rzekła wreszcie - Pogadam z tym starym piratem, może nam sprzeda futrzaka. Chociaż, do diaska, tego nam tylko tu trzeba, kolejnego pieszczocha. Właściwie powinniśmy się zatrudnić jako objazdowa menażeria.

Lilianna miała bezwzględną racje, gdyż harcujące po korytarzach zwierzaki nie były wbrew regulaminowi Gwiezdnej Floty tylko dlatego, że nikomu nie przyszło dotąd do głowy, by zakazywać tego, co oczywiste. Żadnemu z admirałów nie przyszło jak dotąd do głowy, że na jakimkolwiek statku gwiezdnym, spiesząc na mostek, można się potknąć o wietnamskie prosię, w wywietrzniku znaleźć morską świnkę, w magazynie może znienacka spaść za kołnierz ptasznik brazylijski, a w łazience można stanąć twarzą w twarz z kameleonem, siedzącym na prysznicu. To wszystko było norma na pokładzie Hermasza i nikt, za przykładem dowódcy, nie robił z tego kwestii, może za wyjątkiem ojca Maślaka, który bał się panicznie pająków i gadów.

Kapitan dotrzymała słowa: w zamian za tribble'a wycofała zarzut o sabotaż, co spowodowało, że Mudd miał już na karku jedynie oskarżenie o kradzież. A że obaj Orioni, których okradł, mieli teraz własne kłopoty, istniała spora szansa, że z właściwym sobie szczęściem wykręci się sianem z całej historii.

- Bez urazy, piękna kapitan - powiedział na pożegnanie - Każdy orze jak może. Niewykluczone, że się jeszcze kiedyś spotkamy, więc do zobaczenia.

- Idź pan do diabła. - odparła serdecznie Lilianna, której gwiezdny włóczęga mimo wszystko przypadł jakoś do serca.

- Tribble'a można karmić bez obawy! Jest bezpłodny! - krzyknął jeszcze za nią Mudd. Potem położył się na pryczy i zaczął wesoło gwizdać.

Wróciwszy na pokład Hermasza Lilianna od razu udała się do sekcji medycznej, gdzie cała ekipa czekała w pełnej gotowości. Dział naukowy nie tylko zdołał przeprogramować nanosondy Borg, ale i przetestować laboratoryjnie. Wyniki były bardzo obiecujące, ale nikt nie śmiał rozpocząć procedury bez wyraźnego rozkazu kapitana. Przy komorze stazy stał cały komitet: Jędrek Karpiel, Dinosław Trekowski, doktorzy M'Benga i Żmijewski, R'Cer, Lolita Niemogę z zestawem pierwszej pomocy, dwóch sanitariuszy oraz ksiądz Maślak.

- A ojciec tu po co? - spytała Lilianna ze zdziwieniem.

- Na wszelki wypadek... z ostatnim namaszczeniem przyszedłem. - wyjaśnił dostojnie kapłan.

- Czy ksiądz, z całym szacunkiem, na głowę upadł? T'Shan nie jest katoliczką!

- Ale może chciałaby być?

- Ona nawet nie jest człowiekiem! Ojcze, niech ojciec wyjdzie, to świecka ceremonia.

- Nie wyjdę. Moim obowiązkiem jest dbać o każdą duszę na tym pokładzie. - uparł się ksiądz.

- Wolkanie nie mają duszy, tylko katrę. - wtrąciła się siostra Niemogę.

- To to samo, idiotko!

- Ściśle rzecz biorąc, nie całkiem... - zaczął R'Cer, ale kapitan rzuciła mu takie spojrzenie, że urwał.

- Lećcie z tym koksem, do jasnej cholery. - zarządziła..Nie mniej niż inni obawiała się, że eksperymentalna terapia nic nie da, ale w ciągu bezsennych nocy przekopała cała medyczną bibliotekę Floty i wiedziała dobrze, ze T'Shan i jej nienarodzone dziecko są praktycznie bez szans. Wybór był zatem jedynie między klęską całkowitą a nikłą szansą na powodzenie - i wybrała to drugie.

Dinosław Trekowski postawił na stole automatyczny iniektor, wypełniony nanitami. Było to urządzenie, które w porównaniu z hiposprayem wydawało się archaiczne, ale mimo to wciąż było w użyciu - na przykład przy podawaniu krwi i do tradycyjnych wlewów kroplowych. Nie dawalo się tak łatwo zastąpić.

- Wszyscy wiedzą, co robić? - spytał dla porządku Trekowski - No to jazda. Nie przeciągajmy sprawy bardziej, niż jest to konieczne.



Na dany przez profesora sygnał dr M'Benga zwolnił stazę i pewną ręką zaintubował nieprzytomną pacjentkę. Lolita Niemogę chwyciła błyskawicznie jej ramię, wprawnie ścisnęła, a Kuba Żmijewski wbił igłę iniektora w uwydatnione naczynie krwionośnie. Jednocześnie sanitariusze podłączyli respirator i zamknęli nad T'Shan namiot tlenowy.

- Nanity trafiły do krwiobiegu. - zameldował Karpiel, którego zadaniem było obserwować i ewentualnie korygować wskaźniki na tarczy pojemnika.

- Teraz już tylko czekać. - powiedział cicho profesor. Leżąca na zaadaptowanym stole diagnostycznym T'Shan wydawała się martwa, jednak wskaźniki na tablicy leniwie pulsowały - gdzieś w środku bezwładnego ciała tliło się wciąż życie. Tę słaba iskrę miały rozdmuchać odpowiednio zaprogramowane nanosondy, jednak nie mogło się to stać w parę minut. Trzeba było czekać, ale do tego niekoniecznie było potrzeba tylu osób. Prawie wszyscy rozeszli się więc do swych zwykłych zajęć, za wyjątkiem R'Cera, doktora M'Bengi i Lolity, której zadaniem było monitorowanie parametrów płodu. We trójkę czekali, jak rozwinie się sytuacja, w każdej chwili gotowi na reakcję.

Kapitan Zakrzewska udała się na mostek, gdzie odebrała podziękowanie z dowództwa za rozwiązanie zagadki milczącej stacji i jednocześnie polecenie, by Hermasz udał się na poszukiwanie zaginionych bez wieści statków. Ostatnie namiary na Quereena oraz pościgowce Ciołkowski i Hubble wskazywały, że wszystkie trzy udały się w kierunku jądra galaktyki, prawdopodobnie ścigając tajemniczych złodziei. Potem, jak wiadomo, kontakt się urwał i reszta pozostawała w sferze domysłów. Kapitan Zakrzewska przyjęła rozkaz bez szczególnego entuzjazmu, ale i bez protestu. Dla odmiany nie miałaby nic przeciwko nudnej i bezorężnej misji, w trakcie której załoga mogłaby się jakoś pozbierać, a takie szukanie wiatru w polu zapowiadało się dość spokojnie.

- W razie gdyby te zmiennokształtne istoty chciały nam zrobić kuku, czy mamy prawo je stuknąć? - spytała dla porządku.

- Lepiej byłoby nawiązać z nimi stosunki dyplomatyczne. Proszę brać przykład z kapitana Kirka. - odpowiedział jej karcąco admirał Cormack.

- Tego proszę się po mnie nie spodziewać. Nie mam zamiaru iść do łóżka z każdym napotkanym kosmitą, nawet gdyby od tego zależał pokój międzyplanetarny.- obraziła się Lilianna i zerwała połączenie z kwaterą główną, nie chcąc tracić czasu na próżne dyskusje. Miała jeszcze całe mnóstwo zaległej roboty

- Może choć z co drugim? - mruknął z rozbawieniem Cormack, zapisując w grafiku lotów nowy kurs Hermasza jako "misję badawczo-ratunkową". Wyglądało na to, że "czarny koń" Gwiezdnej Floty sprawia się zupełnie nieźle.

Podczas gdy kapitan zmagała się ze stosem niepodpisanych i najczęściej chaotycznych raportów ze wszystkich sekcji, R'Cer czuwał nad nieprzytomną T'Shan, Matias von Braun przygotowywał bankiet z okazji Dnia Braku Okazji (sam to święto wymyślił), a Karol Michałow i Grzesiek Brzęczyszczykiewicz udali się do pokładowej siłowni, by odbyć wreszcie od dawna zapowiadany pojedynek o Malwinkę Kręcik.



Gdyby ktoś myślał, że dwaj inżynierowie zrezygnowali ze swej rywalizacji o względy pięknej szefowej łączności, byłby w błędzie. Ich animozja rozkwitała coraz zajadlej, do czego wcale niemało przyczyniał się Sytar, bez przerwy podburzający spokojnego na ogół Grześka. Pomału wszyscy na pokładzie nauczyli się, jak rozpoznawać, czyja jaźń akurat dominuje, a gdy ktoś był na to zbyt tępy, starczyło, że popatrzył na zachowanie zwierząt. Łagodny zazwyczaj Misiek warczał na Sytara, a mały Vuvu gryzł go po piętach, co strasznie denerwowało Grześka, bądź co bądź właściciela kąsanego ciała. Nie zdarzyło się natomiast, by któreś z nich okazało niechęć zastępcy głównego inżyniera, gdy ciałem kierowała jego własna świadomość - przeciwnie, i vole, i pies bardzo go lubili. Za to Mruczek, wspaniały iberyjski ryś doktora Żmijewskiego, uwielbiał Sytara, natomiast na Grześka parskał i prychał.

- Koty lubią Wolkan. - powiedział kiedyś R'Cer, ale nie wyjaśnił, czemu tak się dzieje. Żywa wyobraźnia załogantów natychmiast ustaliła, że zapewne Wolkanie pochodzą od kotów, nie od małp i ta teoria zyskała sobie gorących zwolenników.

Tak czy inaczej, Michałow i Brzęczyszczykiewicz postanowili ostatecznie rozstrzygnąć, któremu z nich "należy się" śliczna Malwinka i w tym celu udali się do siłowni, by stoczyć honorowy pojedynek. Było trochę kontrowersji w sprawie, jakiego systemu użyć - wreszcie obaj rywale zgodzili się, że najlepsze będą zapasy. Co prawda Sytar mamrotał coś o tym, że lepsze byłyby tradycyjne lirpa, ale Grzesiek kazał mu się zamknąć i nie przeszkadzać. W końcu nie chodziło o to, by przyjaciele (bądź co bądź) się pozabijali, a o to, żeby wreszcie jeden z nich ugruntował swe prawa do samicy homo sapiens.

- Nigdy nie zrozumiem ludzi. - zadeklarował się wreszcie Sytar i umilkł, bardzo niezadowolony, że nie może teraz przejąć władzy nad ciałem Grześka i wykorzystać swych umiejętności.

Wiadomość o pojedynku dotarła na mostek akurat wtedy, gdy kapitan kończyła rozmowę z Walterem Gibbsem. Komendant stacji nr 8 doszedł wreszcie do tego, co spowodowało przesunięcie fazowe - a raczej kto za tym stoi - i zastanawiał się, czy i w jakiej formie ostrzec dowództwo.

- Moim zdaniem powinien pan wystosować zwyczajowy raport - poradziła mu Zakrzewska - I tak panu nie uwierzą, ostrzegam lojalnie.

- Ale ci, którzy to zrobili, ukradli nasz statek i uciekli do swoich z federacyjnymi danymi!

- Z tym już nic pan nie zrobi. Dowództwo musi o tym wiedzieć.

- Ale ja wyjdę na idiotę, co nie potrafi komputera upilnować.

- To już trudno, komodorze Gibbs....

W tej właśnie chwili zjawił się podekscytowany Jasiek.

- Panicko, a dyć się psiekrwie bijom! - zawołał - Łomocom sie, jaze błysko!

Lilianna oderwała oczy od ekranu, na którym widniała zawadiacka postać komodora.

- Powoli, Jasiu. Kto z kim się leje?

- A panowie inzynierowie! Łoni kcom łoba do Malwinki, a dziwcok sie nie ozerwie, ni?

- Przepraszam, komodorze Gibbs, zdaje się, że mój pion inżynieryjny znowu zwariował - westchnęła kapitan - Panno Gwizdak! Proszę aresztować tych dwóch bałwanów!

- Co za brak zrozumienia... - mruknęła Maura, ale wykonała rozkaz. A raczej, usiłowała go wykonać, bo przez roztargnienie zabrała ze sobą oddział złożony z samych mężczyzn i zamiast dojść do aresztowania, doszło do regularnej bijatyki. Awantura trwała, póki nie zjawiła się kapitan, która głosem nie znoszącym sprzeciwu zarządziła karne manewry dla wszystkich uczestników kontrowersji. Potem spojrzała na Maurę i surowo kazała jej dołączyć do ukaranych.



- Pani też musi się z nami męczyć? - spytał współczująco Karol Michałow, gdy kierujący manewrami Krzysztof Majcher zarządził dwuminutową przerwę.

- Dostałam trzy dni karnych ćwiczeń. - wyjaśniła mu Maura, dysząc ciężko i ocierając rękawem pot z czoła.

- Za co?

- W tym dwa za takie właśnie pytanie.

- Oberwała, bo nie umiała zapanować nad nami i oddziałem. - zachichotał Grzesiek, choć sam ledwie łapał oddech. Na samą myśl, że zaraz zacznie się dalsza część manewrów, robiło mu się niedobrze.

Jednak do wznowienia ćwiczeń nie doszło, gdyż nastąpiło coś, co spowodowało powszechną amnestię i jednocześnie wybuch dzikiej radości na całym statku. Główny komputer rozdarł się nagle jak zarzynane prosię:

- Do wszystkich! Pani T'Shan się obudziła!

Nie musiał tego dwa razy powtarzać. W mgnieniu oka wszystkie sprawy uległy zapomnieniu, a wszyscy rzucili się do ambulatorium, skąd dobiegał słaby, ale charakterystyczny krzyk. Wybudzona lekarka rodziła. Harmider, który wybuchł na pokładzie Hermasza, zdawał sie wyraźnie wskazywać, ze dzieje się coś nieprawdopodobnego, co wręcz nie zdarza się w warunkach normalnych, choć chodziło jedynie o banalny poród. Arek z punktu poleciał do działu zaopatrzenia z żądaniem, by do ambulatorium dostarczono bukiet róż i bombonierkę czekoladek Wedla. Osłupiały ze zdumienia Colorado Kwiek odpowiedział, że w magazynie nie ma i nigdy nie było podobnych delikatesów, wyszukał jednak kawałek czerwonego jedwabiu, kawałek zielonego, drucik i jakimś cudem zmajstrował z tego wcale udaną imitację rozkwitłego kwiatka. Czekoladek jednak nie było.

- Gdyby były, pewnie już i tak byśmy je zjedli. - stwierdził Arek i poszedł do sekcji medycznej.

Przepchawszy się jakimś cudem przez zgromadzonych tłumnie załogantów pierwszy oficer wszedł do ambulatorium, gdzie ujrzał niecodzienny w samej rzeczy widok - w każdym razie, niecodzienny na ziemskim statku gwiezdnym. Na biołóżku leżała T'Shan, najwyraźniej zupełnie zdrowa, a w jej ramionach spoczywało niewielkie zawiniątko, z którego sterczała mała główka, ozdobiona parą spiczastych uszek i rzadką czuprynką. Obok siedział R'Cer z taką miną, jakby doświadczył objawienia samego wolkańskiego najwyższego bóstwa.

- Eee - zaczął niezbyt mądrze pierwszy oficer - Pani doktor, gratulacje... jak się pani czuje?

- Okropnie - odparła T'Shan - Wy, mężczyźni, nigdy nie zrozumiecie, co to znaczy rodzić. To naprawdę żadna przyjemność.

- Nie mogliśmy podać znieczulenia, by nie zakłócić działania nanitów - usprawiedliwił się M'Benga, przerywając wyjaśnianie czegoś pani kapitan.

- Więc działają? - Arek aż podskoczył z wrażenia.

- Działają jak złoto. Za 24 godziny ulegną dezaktywacji, a do tej pory zdążą naprawić wszystkie uszkodzenia. Tyle że... nie będziemy już mieli materiału dowodowego dla dowództwa. Nie uwierzą nam na słowo.

- Pies ich srał - kapitan wzruszyła ramionami - Ważne, że mój naczelny lekarz i jako młode ma się dobrze. R'Cer... R'Cer! Mówi się do pana!

- Tak, przepraszam, kapitanie? - komandor wyglądał, jak wyrwany ze snu.

- Jak pan nazwie te małą?

- Nie wiem jeszcze, pomyślimy nad tym oboje....

Arek położył na okrywającym T'Shan kocu jedwabny kwiat.

- Najlepszego - powiedział z uśmiechem - Śliczne maleństwo.

Na korytarzu rozległo się zaintonowane przez nie wiadomo kogo gromkie

- Hip hip hurra!

podchwycone przez wszystkich obecnych i tak w końcu głośne, że mała Wolkaneczka zbudziła sie i cichutko zapiszczała.

- No to spokój mamy teraz z głowy. - mruknęła siostra Niemogę, próbując ukryć zadowolenie, jako że uwielbiała małe dzieci.

- Jaki spokój, tu nigdy nie było spokojnie! - zawołała kapitan Zakrzewska - Hej tam, szykować bankiet! Takie przyjęcie, jakiego tu jeszcze nie było!


Wzbogacony o nowego członka załogi Hermasz mknął przez kosmos i można założyć się o każdą sumę, że w danej chwili w całej Gwiezdnej Flocie nie było radośniejszej i bardziej zintegrowanej załogi.


KONIEC



 Autor: Eviva
 Data publikacji: 2011-02-05
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 128 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 128 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Kto mówi, sieje, kto słucha, zbiera.

  - Pitagoras
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.