Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Quo vadis, Star Trek

KOSMICZNA BONANZA


Wszystko zaczęło się na początku lat 60'tych, skromnie, od kilku kartek, na których mało znany reżyser, Gene Roddenberry, zapisał ogólnikowo swą wizję serialu. Określił go wstępnie jako "western w kosmosie". Nieco później użył nazwy "Bonanza wśród gwiazd". W kilkunastu punktach młody twórca zawarł swą ideę odległych czasach, w których nie liczą się różnice rasowe, religijne czy płciowe. Już wtedy, we wstępnym szkicu przyszłej sagi, zawarł to, co w Star Treku było najistotniejsze i pozostało takie do dzisiejszego dnia - jego społeczne przesłanie.

Nie jest rzeczą jasną, czy sam Roddenberry wierzył wtedy, że zdoła jakoś "przepchnąć swoją wizję". Wiedział, że to, co wymyślił, nie ma precedensu i że jest to czymś o ponadczasowej wartości, nie był jednak pewny, czy zdoła przekonać do tego szefów wytwórni. Nie wiadomo, jakich argumentów użył, ale udało mu się i dostał zielone światło. Zrealizował wtedy odcinek pilotażowy serii, The Cage, Jeffreyem Hunterem w roli kapitana Pike'a, Leonardem Nimoyem w roli Spocka i nieznaną nikomu Lee Chudec jako Number One. Pilot okazał się kompletnym fiaskiem. Szefom wytwórni przede wszystkim nie przypadł do gustu Spock. Uznano, że sama koncepcja "pół-Marsjanina" może nie być aż tak zła, natomiast satanistyczny - jak określono - wygląd tej postaci może zrazić bardzo wówczas purytańską widownię. Najwięcej oburzenia wywołała jednak Number One, kobieta w męskim stroju jako pierwszy oficer. Dziś może się nam to wydać śmieszne, jednak wtedy nie tylko przypieczętowało odrzucenie pilota, ale wręcz zamknęło przed Bogu ducha winną Lee Chudec drzwi wytwórni. Pożałowania godny szowinizm. Potem jednak zdarzył się cud: zaproponowano Roddenberry'emu nakręcenie innego pilota, przy uwzględnieniu wytycznych wytwórni. Roddenberry poddał się, ale tylko pozornie. Wywalczył oficjalne pozostawienie na pokładzie statku Enterprise półkosmity Spocka, z tym, że zmienił jego rodzinną planetę z Marsa na odległy Vulcan i miał dopilnować, by był on jedynie czymś w rodzaju "żywej części dekoracji", innymi słowy jego postać miała pozostać nieistotna dla rozwoju akcji. Młody twórca liczył na to, że tajemnicza, intrygująca postać Wolkanina i osobisty wdzięk aktora, odtwarzającego tę rolę, zmienią nastawienie do spiczastouchego kosmity i nie przeliczył się. Musiał jednak zmienić kapitana, gdyż Jeffrey Hunter odmówił ponownego udziału w próbie wprowadzenia na rynek telewizyjny czegoś, co uważał za rzecz z góry skazaną na niepowodzenie. Tym razem wybór padł na Williama Shatnera, którego żywiołowa pewność siebie i radość życia odcisnęły niezatarte piętno na oryginalnej serii Star Treka. Roddenberry nie poprzestał na tym. Postanowił, że tym razem wprowadzi wszystko, co sobie zamierzył, mówiąc sobie, że nie ma nic do stracenia i jak już spadać, to z wysokiego konia. Przede wszystkim zaakcentował wielonarodowość załogi. Kapitan był Amerykaninem, bo nie mogło być inaczej, ale przy konsoli łączności siedziała czarnoskóra kobieta w randze oficera. Tę bezprecedensową rolę Roddenberry powierzył pięknej i utalentowanej Nichelle Nichols. Trzeba mieć na uwadze fakt, że dopiero rok przed rozpoczęciem zdjęć zniesiono w Ameryce segregację rasową, wciąż kursowały autobusy "tylko dla białych", a do wielu szkół, szczególnie bardziej prestiżowych, nie przyjmowano kolorowych uczniów. W filmach obowiązywał stereotyp kobiety jako matki-żony-kochanki, ewentualnie sekretarki lub hostessy, wybór ról dla czarnych aktorek był jeszcze bardziej zwężony - służąca albo prostytutka. Na tym tle porucznik Uhura była czymś, co nie mieściło się wprost w głowie. Wiąże się z tym pewna historia, a nawet dwie. Po roku Nichelle chciała zrezygnować z roli, co wyperswadował jej sam Martin Luther King, jak się okazało, zagorzały widz Star Treka. Zadzwonił do aktorki i wyjaśnił jej, jak ważna jest jej obecność na pokładzie dla sprawy, o którą walczył. Mimo jego słów Nichelle wahała się, jednak gdy dosłownie kilka dni później pastor zginął w zamachu, postanowiła potraktować jego prośbę jako coś w rodzaju "ostatniej woli" i zrezygnowała ze swych planów. Że postąpiła słusznie, pokazuje druga historia: mała dziewczynka, oglądając któryś z odcinków Star Treka, zawołała nagle do matki:

- Mamo, chodź prędko! W telewizji pokazują czarną panią i nie jest pokojówką!

Jak oświadczyła dużo później, w ten dzień uwierzyła, że może osiągnąć coś więcej niż stanowisko w obsłudze hotelowej. Po wielu latach świat poznał ją jako Whoopi Goldberg.

Drugim bardzo wyróżniającym się członkiem załogi został Japończyk Sulu, czyli George Takei, również "kolorowy", a w dodatku syn narodu, wobec którego Amerykanie mieli jeszcze wówczas bardzo silne uprzedzenia - i vice versa. Sam Takei powiedział, że przyjął miejsce w obsadzie Star Treka dlatego, że była to jedyna zaproponowana mu rola, która nie wymagała od niego udawania japońskiego akcentu i przybierania pozy gangstera. Nie wierzył jednak, by pomysł Roddenberry'ego jakoś się sprawdził. Chyba nikt w to nie wierzył, nie wyłączając Williama Shatnera, który przyjął rolę kapitana Kirka tylko dlatego, że rozpaczliwie potrzebował pieniędzy.

Drugi pilot Where no man has gone before zyskał uznanie, a tym samym zdecydowano o rozpoczęciu produkcji serialu. Postawiono jednak pewne warunki co do scenariuszy i kostiumów. Tak właśnie narodziły się słynne sukieneczki mini, kunsztowne fryzury i wysokie kozaczki dla kobiet - śmiechu warte w zestawieniu z realiami nawet wymyślonej podróży kosmicznej, ale za to miłe dla męskiego oka. Ten lalkowaty wygląd załogantek nie tylko nie był pomysłem Roddenberry'ego, ale nawet stał w sprzeczności z jego wizją, jednak lepiej było ustąpić w tej sprawie, by zyskać nieco w innej. Treści przemycane do scenariuszy często trzeba było w dosłowny sposób wywalczać i twórca był na to przygotowany. Najważniejsze było to, że mógł wreszcie ruszyć do przodu ze swych serialem.



TRUDNOŚCI W PRODUKCJI


Walkę z wytwórnią Gene Roddenberry postanowił prowadzić w sposób podstępny i bezwzględny. Przede wszystkim ponownie wprowadził do ekipy Lee Chudec - młoda aktorka, później zresztą jego żona, utleniła włosy, zmieniła fryzurę i sposób makijażu i jako Majel Barrett zagrała rolę siostry Chapel. Najzabawniejsze było to, że nikt z szefostwa nie skojarzył delikatnej blondynki z przebojową Number One. Do głównej ekipy dołączył oprócz niej DeForest Kelley, czyli niezapomniany doktor McCoy. Nie wziął on udziału w drugim pilocie, znanym pod tytułem Where no man has gone before, ale pojawił się już w następnym odcinku, The Man Trap. Po Shatnerze i Nimoyu stał się trzecim filarem serialu i zyskał ogromną popularność wśród fanów.

Mając już całą obsadę Gene mógł skupić się na oszukiwaniu cenzorów telewizyjnych i szukaniu sposobów, by za przyznane grosze stworzyć jak najlepszy serial. Nie lada sztuka, choć nie były to jeszcze czasy wyśrubowanych honorariów dla "gwiazd". Aktorzy dostawali niewielkie gaże i pracowali po kilkanaście godzin dziennie, by dany odcinek powstał w jak najkrótszym czasie. Zwolnień lekarskich nie honorowano, chyba że ktoś złamał nogę. W ten sposób oszczędzano na dniówkach dla aktorów drugoplanowych i statystów. Zarówno Roddenberry, jak i wszyscy pracujący przy produkcji codziennie łamali sobie głowę nad problemem, jak to zrobić, żeby na wszystko starczyło. Bywało, że za pewne elementy dekoracji czy kostiumów (słynne uszy Spocka) dopłacali z własnej kieszeni, ale to wszystko było mało. Dzisiaj, gdy telewizja oferuje nam obraz High Definition, a programy poddaje się cyfrowej obróbce, dekoracje użyte w oryginalnej serii często śmieszą swą sztucznością i nieporadnością, i jak na dłoni widać wszystkie ich wady. W czasach marnych jakościowo, przeważnie czarno-białych odbiorników kineskopowych o słabej rozdzielczości i dużym ziarnie wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Widz nie mógł zauważyć, że zza "nowoczesnego" komputera wyłazi tektura, a aktorzy mają na twarzach kilogramy szminek, konieczne wówczas, by uzyskać odpowiednio wysycony obraz. O efektach specjalnych lepiej nie mówić, choć były tak dobre, jak tylko można było wtedy uzyskać i o wiele lepsze, niż w wielu innych ówczesnych produkcjach SF. Obecnie można jedynie uśmiechnąć się na ich widok, ale robienie z tych niedociągnięć argumentu przeciw oryginalnej serii przypomina robienie wymówek babci, że jako panienka nosiła gorset. Gdyby Roddenberry miał do dyspozycji większy budżet, niektóre rzeczy, jak na przykład wygląd obcych ras, byłyby pewnie lepiej dopracowane, jednak nie jest to wcale takie pewne. Wątpliwe, czy w tamtych czasach zaakceptowano by nagromadzenie niehumanoidalnych Obcych, a nawet humanoidów o nieprzyjemnej dla oka aparycji, których widownia, nieobyta jeszcze z SF, mogła by nie zrozumieć. Częściowo dlatego, a częściowo ze względy na problemy z kosztami widzowie otrzymali to, co dziś jest jednym z zarzutów stawianych nie tylko serii oryginalnej, ale i całemu uniwersum Star Treka - humanoidalną galaktykę. Obcy różnili się od ludzi zazwyczaj jedynie kształtem uszu czy czoła, dodatkowymi fałdami na grzbiecie nosa czy wyrastającymi z czoła antenkami. Czasem byli niżsi lub wyżsi niż przeciętny człowiek. Czasami, bardzo rzadko, mieli specyficzną barwę skóry, niebieską, złotą, albo - ten chwyt był zastosowany tylko raz i w określonym celu - połowę ciała czarną, a drugą połowę białą. Jednak ciągle byli to po prostu ludzie. Chlubnymi wyjątkami oryginalnej serii, gdzie nawet osławieni Klingoni, w późniejszym okresie znani ze swych charakterystycznych czół, wyglądali jak zwykli ludzie, stali się: Horta, inteligentny silikonowy pełzak, zbiorowa społeczność neuropasożytów oraz Kompanion, bezcielesna forma energetyczna. Ograniczenia budżetowe nie pozwoliły na rozszerzenie tej grupy Obcych, co w tamtych latach wcale widzom nie przeszkadzało. Przeciwnie, chcieli widzieć kosmitów uczynionych na swoje podobieństwo i to też otrzymywali. Ułatwiało to percepcję filmu, szczególnie, gdy widz nie był szczególnym fanatykiem SF. A w tamtych czasach miłośnicy fantastyki stanowili zbyt wąską grupę odbiorców, by opłacało się robić serial tylko dla nich. Star Trek od początku był pomyślany tak, by przyciągnąć przed telewizory widownię zróżnicowaną wiekowo i o różnych preferencjach. Roddenberry chciał, żeby jego przesłanie, zakamuflowane całą tą barwną, fantastyczną otoczką, dotarło do możliwie największej grupy odbiorców. To właśnie było i jest do dziś rzeczą, która wyróżnia uniwersum Star Treka spomiędzy wszystkich seriali telewizyjnych, mieszczących się w nurcie fantastyki - przesłanie. Żeby móc je przekazać, Roddenberry dokonywał nieprawdopodobnej ekwilibrystyki. Jego dzieło traktuje przede wszystkim o nas samych, o problemach trapiących Ziemię i Ziemian, nawet gdy akcja rozgrywa się gdzieś na krańcach galaktyki. Wojny, niesprawiedliwość, nierówności społeczne, rasizm i seksizm, ekologia, kontrola urodzin, destrukcyjny wpływ przestarzałych tradycji na jednostki i całe społeczeństwa - to wszystko możemy znaleźć w oryginalnej serii, a potem i w pozostałych, z tym, że gdy one powstawały, cenzura telewizyjna nie miała już w Ameryce takiej władzy jak w latach 60'tych. Wtedy, w czasach początków, twórca Star Treka musiał się dobrze napracować, by przemycić niepożądane treści na ekran, a stamtąd do ludzkiej świadomości.

Tak naprawdę może dziwić to, że cenzorzy tak długo dawali się zwieść i nie dostrzegali, o czym naprawdę jest ten serial. Jednak ten stan rzeczy nie mógł trwać w nieskończoność. Do tego dochodziła słaba pozycja w rankingu. Nie było jeszcze takiego zapotrzebowania na SF jak teraz i widownia serialu była dość skromna, choć oglądalność ciągle rosła. Tylko dzięki fanom, którzy wzięli sobie za punkt honoru zasypywanie wytwórni listami pełnymi próśb o nowe odcinki, serial przetrwał trzy sezony. Nawet William Shatner był pewny, że nakręcą najwyżej kilkanaście odcinków, a tymczasem nosił mundur kapitana Kirka przez całe trzy lata. Jednak w chwili, gdy zapadła decyzja o kasacji, ani on, ani nikt inny z ekipy nie pomyślał "Boże, jak długo przetrwaliśmy..." Mimo niewolniczej harówki, kiepskiej płacy i fatalnych warunków aktorzy pokochali ten serial równie mocno, jak jego fani.




SPOŁECZNE PRZESŁANIE TREKA


Początkowo uważano, że wielokulturowość załogi nie sprawdzi się. Były to jednak obawy na wyrost. Amerykańska widownia, zdawać by się mogło ksenofobiczna i purytańska, bez trudu zaakceptowała i japońskiego sternika, i szkockiego inżyniera, i czarną oficer łączności. Ta ostatnia postać wzbudzała najwięcej kontrowersji wśród szefów wytwórni, więcej niż "diaboliczny" Spock, którego początkowo w ogóle usiłowano się pozbyć. Wątpliwości budził nie tylko wygląd Wolkanina - charakterystyczne uszy i brwi, zielonkawa skóra - ale w ogóle koncepcja przyjaznego Obcego. Nie była ona czymś całkowicie świeżym. W takich filmach jak chociażby Dzień w którym zatrzymała się Ziemia ludzie widzieli kosmitów, którzy nie próbowali ich zniszczyć, jednak nowością był Obcy traktowany jak kolega z pracy. Spock miał być nie tylko przyjaznym, ale opanowanym i bezwzględnie lojalnym współpracownikiem, pierwszym oficerem na statku Federacji Planet. W połączeniu z niezwykłym wyglądem ten pomysł budził tak poważne wątpliwości, że Martin Landau (późniejszy kapitan Koenig z serialu Space 1999) odrzucił propozycję zagrania tej roli. Leonard Nimoy, wszechstronnie utalentowany młody aktor, przyjął ją z wahaniem i początkowo nosił się z zamiarem rezygnacji, ale z biegiem czasu dostrzegł potencjał, ukryty w koncepcji zimnego logika z innej planety i wykorzystał go w pełni. Jego Spock stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci filmu i telewizji. Jest to zasługa nie tylko świetnie opracowanej roli, ale też uroku osobistego i warsztatu Nimoya. Jego magnetyczna osobowość uczyniła z postaci, która miała być jedynie "żywą dekoracją", prawdziwą ikonę Star Treka.

Roddenberry wiedział, że z "przepchnięciem" czarnej pani porucznik będzie problem, jeśli nie dobierze właściwej aktorki, zaangażował więc do tej roli Nichelle Nichols, z którą pracował już wcześniej na planie innego filmu, a która dysponowała, jak twierdził, "urodą powalającą na kolana". Główny jej atut stanowiły wspaniałe oczy, ujmująca delikatność i wrodzona godność, bardzo rzadka wówczas u czarnoskórych aktorek. Nichelle była prawdziwą damą, i to właśnie chciał pokazać. Śmiesznym wydaje się dziś fakt, że szefowie wytwórni wymogli na nim, by przynajmniej fryzura Uhury nie była typowo murzyńska, a makijaż jak najbardziej kamuflował to, co w jej twarzy było wyraźnie negroidalne. Trzeba było się na to zgodzić. Uhura z miejsca podbiła serca widzów, choć jej rola była dość ograniczona. Dzięki niej wiele czarnych dziewczynek uświadomiło sobie, że mogą osiągnąć nie mniej, niż białe panienki, jeśli tylko dostaną szansę i że warto o to walczyć, a w tamtych czasach było to niezmiernie ważne. Dla samej Nichelle, choć uważała swą rolę za niewiele znaczącą na tle innych, Star Trek stał się ważnym krokiem w życiu, gdyż w dwóch odcinkach miała okazję zaprezentować swój talent wokalny, wcześniej niezauważony. Dzięki temu podpisała swój pierwszy kontrakt jako śpiewaczka.

Drugą niestereotypową postacią był Sulu. Po raz pierwszy amerykańscy telewidzowie mogli zobaczyć na ekranie Japończyka, który mówił nieskazitelną angielszczyzną bez śladu obcego akcentu i nie rozdawał ciosów karate. Mało tego, w całym serialu nie było nawet wzmianki, by mógł znać wschodnie sztuki walki. Nie był to wróg, nie był obcy kulturowo potomek samurajów, a zwykły młody mężczyzna w mundurze, kolega z załogi, skory do żartów, koleżeński i dobrze wykształcony. Dla ludzi karmionych propaganda zimnej wojny było to coś zupełnie nieoczekiwanego, podobnie jak postać drugiego sternika, który doszedł do ekipy w drugim sezonie.

Pavel Andriejevitch Chekov miał personifikować przekonanie, że Rosjanie mogą bez przeszkód współpracować z przedstawicielami innych narodów, jeśli tylko obie strony wyzbędą się uprzedzeń i fobii. Bardzo szybko szybko podbił serca nastolatków i przyciągnął przed ekrany nawet tych, co zignorowali pierwszy sezon. Młodziutki Walter Koenig ze słodką buzią i beatlesowską fryzurą tak wrósł w załogę, że wielu nawet nie zauważa, iż nie było go w pierwotnej obsadzie. Jest bardzo rosyjski, czasem chciałoby się powiedzieć "radziecki" w swym upieraniu się, że wszystkie wielkie odkrycia są dziełem Rosjan, jednak nie budzi to niechęci. Przeciwnie, trudno go nie lubić.

Oprócz obsady szkieletowej mamy w oryginalnej serii całą gamę postaci drugoplanowych, które realizują zasadę współpracy i równości wobec prawa. Oficer personalny USS Enterprise jest Chinką, a jeden z nawigatorów Hinduską. W dowództwie Gwiezdnej Floty zasiada czarny admirał, który przewodniczy w jednym z odcinków sądowi przeciw białemu kapitanowi - rzecz wtedy wręcz absurdalna i nie do pomyślenia. Czarny jest również jeden z lekarzy na statku, i to nie byle jaki, a ceniony specjalista - w latach 60'tych Afroamerykanin, jak się dziś mówi, mógłby w filmie być najwyżej szpitalnym posługaczem. Mało tego. Roddenberry wprowadził postać czarnego naukowca, geniusza elektroniki, który tworzy samodzielnie myślący komputer. Dziś to nikogo nie dziwi, wtedy było innowacją wręcz szokującą i rzeczywiście wyglądało na bajkę, gdyż przytłaczająca większość białych Amerykanów szczerze wierzyła w niższość intelektualną "kolorowych".

Równie rewolucyjne było zaprezentowanie kobiet jako zwykłych załogantek, oficerów, lekarzy i ważnych osobistości. Jak bardzo było to nowatorskie, ukazuje półżartem jeden z odcinków oryginalnej serii, w którym na pokład USS Enterprise trafia pilot z XX wieku. Znacznie bardziej zdumiewa go widok dziewczyny w mundurze i słowa kapitana: "To członek mojej załogi." niż widok kosmity ze spiczastymi uszami na mostku. Do tej pory taki wizerunek "kobiety-traktorzystki" był zarezerwowany dla państw bloku socjalistycznego. Roddenbbery bodajże jako pierwszy twórca amerykańskiej telewizji ukazał widzom silną i inteligentną dziewczynę w służbie "dobrej sprawy", nie przestępczynię kierującą grupa bandytów. Właściwie nowością było nawet nie ukazanie istot płci żeńskiej w roli np., przywódcy, co fakt, że te kobiety nie były kosmitkami, a Ziemiankami i mimo seksownych minispódniczek nie było w nich nic z pustej i posłusznej swemu "panu" laleczki. Śliczna Uhura nie tylko przełącza umanikiurowanymi paznokietkami przyciski na pulpicie, śpiewa przy wtórze harfy i recytuje "Kanał łączności otwarty, kapitanie". Gdy trzeba, włazi pod tą konsolę z lutownicą i naprawia obwody, a sam Spock potwierdza, że nikt tego nie zrobi lepiej. Podkomisarz w Radzie Federacji i negocjator pokojowy, wysłany na ogarniętą wojną planetę, też jest kobietą, wie, co robi i nawet chora na śmiertelną zarazę nie pozwala na to, by użalano się nad nią. Doktor Helen Noel, której w skąpym "mundurze" widać nogi do pasa, dzielnie przedostaje się do elektrowni i wyłącza pole ochronne kolonii, w której więziona jest ona i kapitan Kirk. Żeby dokonać tego czynu musi w pojedynkę stoczyć walkę ze zwalistym mężczyzną i wygrywa. Śliczna kancelistka, która - zdawałoby się - znajduje się w grupie zwiadowczej wyłącznie po to, by flirtować z pilotem Chekovem, walczy wręcz podczas napaści tubylców, i to nie gorzej niż każdy z towarzyszących jej mężczyzn. Według obowiązującej dotyczczas konwencji powinna schować się za plecy kapitana lub malowniczo zemdleć. W latach 60'tych dama w serialu przygodowym wpadała w tarapaty jedynie po to, by ratował ją dzielny kowboj, rycerz w lśniącej zbroi lub szaleńczo odważny szpieg międzynarodowy. W Star Trek dziewczyny - śliczne jak lalki w swych kolorowych sukieneczkach i wymyślnych fryzurach - radzą sobie same, bez silnego męskiego ramienia, nie tracąc przy tym nic ze swej kobiecości. Po raz pierwszy amerykański reżyser ośmielił się powiedzieć widzom:

- Nasze kobiety w niczym, ale to w niczym nie ustępują mężczyznom.

I poprzeć to przykładami.

Tak więc Gene pokazał "ziemskie samice" jako istoty silne i niezależne.Nie znaczy to oczywiście, by rezygnował z ukazywania ziemskich absurdów w ich kwestii za pośrednictwem kosmitów. W jednym z odcinków padają nawet mocne słowa - ciężarna kobieta z rasy, która przestrzega tradycji zadziwiająco podobnej do arabskiej, tłumaczy doktorowi McCoy, że w jej kulturze dziecko należy do mężczyzny. Doktor wykrzykuje ze zgorszeniem:

- Co za bzdura!

Aluzja była tak przejrzysta, że wywołała nawet protesty środowisk muzułmańskich, które jednak przeszły bez echa, gdyż wtedy muzułmanie nie mieli tak silnego lobby na świecie jak dziś.




STAR TREK MUST DIE


Gene Roddenberry nie ustawał w piętnowaniu rzeczy niewłaściwie pojmowanych, a uważanych wtedy za normalne. Do historii przeszedł pierwszy międzyrasowy pocałunek, pokazany w amerykańskiej telewizji (acz nie pierwszy w ogóle, bo w tej dziedzinie wyprzedzili Amerykanów Anglicy). Twórcę raziło i śmieszyło to, że w telewizji usiłuje się zaprzeczyć rzeczy nagminnej i naturalnej - temu, że sprawach płci nie ma ani rasy, ani narodowości, istnieje tylko kobieta i mężczyzna. Ten pocałunek ściągnął na niego gromy i poważne kłopoty, ale przeszedł pod warunkiem, że nie zostanie pokazane zetknięcie ust biorących udział w tej scenie aktorów, Williama Shatnera i Nichelle Nichols. Taka hipokryzja bardzo się im obojgu nie podobała i na złość cenzorom pocałowali się naprawdę. To była prowokacja najbardziej dostrzegalna w purytańskiej Ameryce, tak bardzo widoczna, że przysłoniła inne, daleko ważniejsze.

Roddenberry od początku starał się zaakcentować swój racjonalny światopogląd. Mimo nacisków z góry nie zgodził się na wprowadzenie do załogi kapelana pokładowego, chociaż jego celem nie była walka z religią. Dążył raczej do pokazania świata, w którym czyjeś przekonania religijne lub ich brak są sprawą wyłącznie osobistą, czymś, co nie jest narzucane ani przez rząd, ani przez innych ludzi. Tylko w jednym odcinku widać pomieszczenie, określane jako pokładowa kaplica, jednak nie ma tam żadnych symboli religijnych. Jest to raczej miejsce, gdzie każdy może się pomodlić jak i do kogo chce, niż świątynia jakiegokolwiek bóstwa. Niekiedy zdarzają się odwołania natury religijnej, jednak są one rzadkie i słabo zaakcentowane. Napotykając osobnika, który wydaje się wszechmocny, członkowie załogi USS Enterprise nie zamierzają padać na kolana. Dla nich są to po prostu istoty na wyższym stopniu rozwoju, lub reprezentujące jakąś bardzo rzadką rasę, nie bogowie. I to właśnie twórca chciał propagować : racjonalne podejście do świata, rzeczywistość, w której przesądy i zabobony zostaną zastąpione przez poglądy, wynikające z ustaleń ściśle naukowych. Wtedy było to nieomal bluźnierstwo, gdyż jedną z ról telewizji miało być przekazywanie widzom wartości chrześcijańskich, i to w dość fundamentalistycznej formie. "Bezbożny" entuzjazm Roddenberry'ego wobec możliwości nauki silnie kontrastował z takim podejściem, a czas miał pokazać, że niejednego przyszłego naukowca zainspirował do wyboru drogi życiowej. Jednak dla niego samego było to źródłem wielu problemów z szefami wytwórni i z cenzurą.

W wielu odcinkach Star Treka widać, że nonkonformizm twórcy pozwalał mu widzieć ostrzej pewne sprawy. W jednym porusza wprost sprawę kontroli urodzin, coś, o czym się nie mówiło, o czym nawet nie wolno było mówić w telewizji. Drugi uświadamia ludziom, czym grozi lekkomyślne przeniesienie zwierzęcia, miłego i zdawało by się nieszkodliwego, do obcego mu środowiska, w którym nie on naturalnych wrogów. W innym pokazuje efekt manipulacji genetycznych i to, jaki mogą mieć wpływ na ludzi - co prawda mowa jest tam o eugenice, nie o programowanych zmianach DNA, ale jasno pokazuje konflikt między "zwykłymi" ludźmi, a sztucznie wyhodowaną "rasą panów". Wiele opowieści dotyczy nierówności społecznych i piętnuje stosunek klasy posiadającej do klasy pracującej, uważanej za woły robocze bez jakichkolwiek potrzeb wyższego rzędu. Jest też odcinek o spotworniałej "zimnej wojnie" - dwa narody tak bardzo się siebie boją, że nawet nie chcą rozmawiać, a prowadzenie konfliktu pozostawiają komputerom, które mechanicznie i obojętnie obliczają, ilu ludzi zabić. Inny znów sięga jeszcze dalej, ukazując zagładę planety, której mieszkańcy walczą ze sobą z powodu nieistotnych różnic. W ten odcinek Roddenberry wmontował autentyczne zdjęcia z Hiroshimy i Nagasaki. Być może było to gwoździem do trumny oryginalnej serii, gdyż Amerykanie wciąż nie byli gotowi na przyznanie, że dopuścili się ludobójstwa na ludności cywilnej i użycie tych zdjęć w takim kontekście zostało odebrane jako prowokacja. Trzeba sobie zdać sprawę z czegoś jeszcze - wymowa Star Treka jest generalnie antywojenna. W czasach, gdy pacyfizm - czy to wynikający z naukowego podejścia do życia, jak u Roddenberry'ego, czy to w wydaniu hippisów - traktowany był nieomal jak zdrada stanu, przemycanie takich treści w ulizanej, bogobojnej i prorządowej telewizji nie mogło ujść płazem. Star Trek musiał umrzeć. Jako oficjalną przyczynę przerwania produkcji podano niską oglądalność, co - choć zwierało merytoryczną prawdę - było zwykłym wykrętem, gdyż liczba widzów wciąż rosła i istniała uzasadniona nadzieja, że osiągnie wreszcie pułap, który zadowoli wszystkich. Za teorią, że przerwanie produkcji miało podłoże cenzorskie, przemawiają fakty: wspomniana rosnąca oglądalność, utrzymujący się na niskim poziomie koszt produkcji i fakt, że nie pozwolono twórcy nawet na zrealizowanie jakiegoś dorzecznego filmu, zamykającego serię. Koniec przyszedł znienacka, jak grom z jasnego nieba. Ostatni odcinek, The Tornabout Intruder, nic więc nie mówi o tym, czemu seria się kończy. Mamy do czynienia z opowieścią, przerwaną wpół słowa.




STAR TREKA ŻYCIE PO ŚMIERCI


W wytwórni Paramount, która wchłonęła Desilu (wytwórnię macierzystą), panowała powszechna opinia, że po roku nikt nie będzie pamiętał o "Bonanzie wśród gwiazd". Nawet sam twórca był tego zdania. Rozgoryczony i zniechęcony do własnego dzieła, trapiony kłopotami finansowymi, dał się namówić do sprzedaży praw autorskich, czego później gorzko żałował.

Tymczasem różne stacje telewizyjne zaczęły emitować powtórki serialu. Popularność samej serii i jej postaci rosła. Zaczęły pojawiać się pierwsze zrzeszania "trekkies", organizowano konwenty, na które zapraszano aktorów. Liczba gości na takich zjazdach już wtedy przekraczała kilkanaście tysięcy. Zaczęły powstawać książkowe uzupełnienia serialu, zarówno oficjalne, jak i pisane przez fanów. Oczywiście fanfic jako taki nie jest wynalazkiem trekkerów, jednak dopiero w ich wykonaniu rozwinął się tak bujnie i wielokierunkowo, dając przykład fanom innych filmów i seriali. Stało się jasne, że próba pogrzebania tego, co stworzył Gene Roddenberry była przedwczesna, nic jednak nie mogło nakłonić szefów Paramount Pictures, żeby pozwolili wznowić produkcję serialu. W odpowiedziach odmownych wciąż powtarzał się argument, że zapotrzebowanie na tego typu seriale jest zbyt małe, by opłacało się w nie inwestować - argument, który z roku na rok tracił na wiarygodności, aż w końcu stał się wręcz śmieszny. Mimo to wciąż pozostawał w użyciu.

W 1977 roku George Lucas wprowadził do kin pierwszą część swoich Gwiezdnych wojen. Wręcz histeryczne uwielbienie, jakie wzbudził ten film, skłoniło wreszcie wytwórnię do pójścia na kompromis. Być może któryś z decydentów zorientował się w końcu, jak wielką szansę i jakie pieniądze zaprzepaszczono z powodu bigoterii, hipokryzji i krótkowzroczności, choć o głośnym przyznaniu się do błędu nie mogło być oczywiście mowy. Gene Roddenberry dostał propozycję nakręcenia filmu kinowego z udziałem starej ekipy. W ten sposób narodził się Star Trek: The Motion Pictures, film porównywany czasem do Odysei kosmicznej Kubricka. Jego sukces spowodował, że Roddenberry'emu udało się przekonać wytwórnię do rozpoczęcia produkcji serialu Star Trek: Phase II. Niestety, dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć, gdy już wszystko było przygotowane i podpisano umowy z aktorami, wytwórnia wycofała się ze wszystkiego, tym razem bez podania przyczyn. Do dzisiejszego dnia nie wiadomo, czemu tak postąpiono. Wiadomo jedynie, że zmarnowano wspaniały projekt, którego już nigdy nie udało się wznowić. Znowu zapadła cisza w starannie przygotowanych dekoracjach, członkowie doborowej obsady musieli, jak poprzednio, poszukać innych zajęć, co wcale nie było łatwe. Zostali naznaczeni rolą i może jeden tylko Leonard Nimoy nie odniósł z tego powodu poważniejszego uszczerbku. William Shatner musiał stoczyć ciężką walkę o to, by "wypłynąć", walkę tym trudniejszą, że nigdy nie był aktorem wybitnym. Wielokrotnie dawano mu do zrozumienia, że dobry był jedynie jako kapitan Kirk, a i to nie na pewno. Sprawę dodatkowo utrudniał konfliktowy charakter aktora, choć w ostatecznym rozrachunku okazało się, że upór i awanturniczość, poparte niezwykłą pracowitością, pozwoliły mu wyrobić sobie dobrą pozycję. Jego ostateczny sukces można przypisać właśnie temu, że nigdy nie rezygnował, a gdy "zaliczył" bolesny upadek, po prostu wstawał i ruszał do boju. Pozostali aktorzy nie mieli tej energii co on. Zostali skazani na granie ról drugo- i trzecioplanowych, i jedynie trekkerzy wciąż okazywali im miłość i poważanie, witając ich z entuzjazmem na swych konwentach.

Z biegiem czasu stało się też jasne, jak wielki wpływ miał lekceważony przez różnych mędrków serial na ludzkie umysły. Wielu wybitnych naukowców zaczęło głośno przyznawać, że to Star Trek przekonał ich w przełomowym okresie życia do poświęcenia się pracy koncepcyjnej. Wiele gadżetów, znanych z planu tego serialu, zainspirowało wynalazców. Kierując się pomysłami Gene'a Roddenberry'ego stworzono nowy rodzaj napędu, płaski ekran, telefon komórkowy, laptop, komputer sterowany głosem, iPadd, czytnik do ebooków, a nawet elektronicznego tłumacza. Obecnie trwają prace nad medycznym skanerem, napędem jonowym i deflektorami, których teoretyczne opracowanie zostało już przedstawione światu.To wszystko ma korzenie w Star Treku. Jednak nie tylko nauka i technologia jest tam sławiona. Przesłanie proekologiczne wielu odcinków oraz filmu Star Trek IV: The Voyage Home przyczyniło się do spopularyzowania wiedzy o ekologii, a wspomniany film przyniósł swym twórcom nagrodę Złotego Globu. Szkoda tylko, że to wszystko nie mogło go ocalić.




SPUŚCIZNA


Pewnym uzupełnieniem przerwanego serialu miał być Star Trek: The Animated Series. Plan był taki, by w kreskówce wykorzystać pozostałe, już ukończone scenariusze i dzięki ułatwieniu, jakie stanowił rysunek, wprowadzić małym kosztem Obcych niepodobnych do ludzi, jednak nikomu nie wyszło to na dobre. Konieczność kompresji tekstu do niespełna półgodzinnych odcinków upośledziła w znacznym stopniu dramaturgię akcji, a sztampowy rysunek dokonał reszty. Nic nie pomogło to, że głosy podkładali oryginalni aktorzy, a produkcją zajął się Hal Sutherland, znany z serii He-man and the Masters of Universe. Serial nie przypadł do gustu dzieciom z powodu zbyt poważnej tematyki, dorosłych zaś odstręczył infantylnością i szybko przerwano produkcję. Mimo wszystko został on zaliczony później do kanonu, właśnie ze względu na scenariusze, przewidziane dla oryginalnej serii.

W drugiej połowie lat 80'tych wpływy ludzi, niechętnych Roddenberry'emu, osłabły. Antywojenna i prospołeczna wymowa Star Treka została wreszcie doceniona i choć sam twórca nie był już w świetle prawa właścicielem swego dzieła, powierzono mu stworzenie nowej serii, naprawdę zupełnie nowej. Aktorzy serii oryginalnej dawno już poświęcili się innym projektom, postarzeli się i wracanie na siłę do tego, co było, nikomu nie wydawało się mądre. Trzeba było zmontować inną załogę, inny statek, jedynie świat, w którym rozgrywała się akcja, miał zostać ten sam. W Star Trek: The Next Generations można znaleźć delikatne nawiązania do opowieści o kapitanie Kirku i jego załodze, szczególnie w pierwszej serii, której wiele odcinków opierało się na niewykorzystanych scenariuszach lub było ich swoistymi coverami. Jednak tym razem twórca dysponował o wiele większymi możliwościami i wyższym budżetem, mógł więc nareszcie przedstawić widzom statek taki, jaki chciał i nadać Obcym wygląd, choć trochę odróżniający ich od ludzi. Jak wielu twierdziło, nadal różnice podkreślały jedynie podobieństwo, jednak genialny Gene znalazł na to wytłumaczenie. W jednym z odcinków przedstawił wersję, jakoby nie tylko ludzie, ale wszyscy humanoidzi naszej galaktyki pochodzili od jednej rasy kosmicznych kolonizatorów, wymarłej przed setkami tysięcy lat. Różnice w wyglądzie poszczególnych gatunków istot rozumnych były więc jedynie wynikiem późniejszej ewolucji, dostosowującej ich ciała do warunków biofizycznych danej planety.

Tak więc większy budżet i zaawansowane możliwości techniczne pozwoliły na stworzenie serialu bardzo wizualnie nowoczesnego, ale duch Treka pozostał ten sam. Nadal obowiązywały te same zasady, co w oryginalnej serii, nadal wszechobecny był ten sam optymizm co do rozwoju naukowego i moralnego ludzkości. Serial bardzo się spodobał i utrzymał zainteresowanie widzów przez siedem sezonów. W tym czasie powstały też kolejne filmy z oryginalną załogą, jednak żaden z nich nie dorównał pod względem ocen i zysków pierwszemu z nich. Sam Roddenberry nie dożył do finałowego sezonu, zmarł w połowie czwartej serii, co o tyle nie miało znaczenia dla rozwoju wypadków, że już dużo wcześniej, z powodu ciężkiej choroby, nie miał wpływu na kształt serialu. Ster trzymali teraz Brannon Braga i Rick Berman, i tak już miało być do końca.

Sukces The Next Generations zaowocował wzrostem zainteresowania fantastyką na ekranie, choć ludzie niekoniecznie pragnęli ciągłych bajek o "nowym, wspaniałym świecie". Nie wszyscy bowiem podzielali entuzjazm trekkerów. Krytycy zarzucali serialowi zbytnią jednostronność, klasyczny podział postaci na "dobrych naszych" i "złych tamtych", co powodowało pewną bezbarwność występujących tam postaci. Jak wiadomo, w życiu nic nie jest całkiem czarne ani całkiem białe. Co ciekawe, ten pogląd krytyków podzielało i do dziś podziela wielu trekkerów. Efektem utrzymującego się zainteresowania były z jednej strony całkowicie nieudane filmy kinowe o przygodach załogi kapitana Picarda, a z drugiej strony coś, co miało skompensować niedostatki realizmu w TNG - dwa, kręcone niemal równolegle seriale z tego samego uniwersum, ale o nieco innej formule.

Pierwszy z nich, Star Trek Voyager, opowiadał o losach statku rzuconego w niezbadany dotąd kwadrant galaktyki, gdzie ludzie mogą liczyć tylko na siebie i na schwytanych tuż przed tym wydarzeniem partyzantów, których kapitan decyduje się włączyć do załogi. Nowością było to, że dowódcą statku była kobieta, której przypadło w udziale bardzo trudne zadanie: utrzymać w garści załogę, złożoną z bardzo różnych ludzi, zapewnić im przetrwanie i doprowadzić do domu. Plusem tego serialu była wartka akcja, sympatyczna załoga "kolesi" i duża ilość zupełnie nowych Obcych, minusem niespójności scenariusza, wtórność pomysłów i brak choćby pozorów realności wielu rozwiązań.

Drugi serial, Star Trek: Deep Space Nine, różnił się znacząco od wszystkich innych. Nie był, jak one, zapisem podróży, a niejako kroniką jednego konkretnego miejsca - stacji kosmicznej, krążącej wokół niedawno wyzwolonej spod okupacji planety Bajor. Mimo że uniwersum pozostało to samo, jednak nastrój był wyraźnie inny, głównie dlatego, że serial powstał już dla innej widowni. Nie silił się na zakładanie widzom różowych okularów, ukazywał świat, w którym toczy się wojna, często trzeba iść na upokarzający kompromis, gdzie właściwie nikt nie jest jednoznacznie dobry, a czarny charakter często okazuje bardzo ludzkie odruchy, nawet jeśli wygląda i zachowuje się jak sam diabeł. Ta próba urealnienia Treka nie została dobrze przyjęta przez wielu hardcorowych fanów. Powstał swoisty rozłam - na zwolenników DS9 i wszystkich innych, jednak po jakimś czasie jednych i drugich pogodził piąty serial z cyklu, Star Trek: Enterprise.

Sam pomysł na serial był bardzo dobry - pokazać początki Federacji, wyjaśnić wszystkie wątpliwości, wygładzić nierówności i pęknięcia w kanonie. Jednak wykonanie, jak zgodnie twierdzili wszyscy trekkerzy, było dalekie od doskonałości. Obok odcinków ciekawych, zrealizowanych z polotem i werwą, trafiały się opowieści wtórne, nielogiczne, a nawet wręcz żałosne. Bezsprzecznie bardzo dobrym pomysłem było zwiększenie udziału takich ras jak Wolkanie czy Andorianie w akcji serialu, niejako zrównanie ich z ludźmi w prawach do czasu antenowego. Jednak to nie starczyło. Najgorszy z punktu widzenia fanów był chaos w kanonie, i wielu spośród trekkerów do dziś odmawia uznania tego serialu za kanoniczny. Widzów postronnych też on nie przyciągnął, został więc przerwany po czwartym sezonie. Tym razem jednak twórcy mieli dość czasu, by nakręcić odcinek zamykający serię i spróbowali dokonać w nim podsumowania, wprowadzając jednocześnie parę aktorów, znanych The Next Generations - Marinę Sirtis i Jonathana Frakesa. Zakończenie miało być widziane z perspektywy ich postaci, ale nawet to niewiele pomogło, gdyż finałowy odcinek jest oceniany jako jeden z najgorszych w serii.

Inny rozdział stanowią filmy. Jak już wspomniałam, nie należą one do udanych. Właściwie wszystkie filmy z załogą oryginalnej serii, za wyjątkiem pierwszego, wiele tracą, jeśli ogląda je ktoś "z zewnątrz", a już samo to jest poważnym zarzutem, jeśli idzie o film kinowy. Nawet najlepsze z tych filmów mają nieznośne dłużyzny, a starzejący się i tyjący aktorzy sprawiają, że pokazane wydarzenia stają się - z punktu widzenia zwykłej logiki - coraz mniej wiarygodne. Filmy z ekipą The Next Generations nie zmieniły tej reguły, przeciwnie nawet, bo ich poziom wykazywał tendencje zniżkową, która osiągnęła dno w filmie Star Trek; Nemesis. Wyniki box office były tak nędzne, że porzucono myśl o dalszych produkcjach. Do czasu.



NOWA ERA


Być może trekkerzy, wybrzydzający zbiorowo na ST Enterprise, mieli nadzieję na powstanie bardziej ambitnej produkcji, ale jeśli tak, to się przeliczyli. Wytwórnia nie chciała dłużej finansować projektu, który od śmierci swego "ojca' przeżywał wyraźny okres schyłkowy. Okazało się, że wcale nie tak łatwo dorównać Roddeberry'emu, a przede wszystkim tworzyć w tym samym co on duchu i robić to dobrze. Próbowano zainteresować widownię innymi projektami zmarłego twórcy, jednak pomysł okazał się chybiony. Serial Andromeda wypadł tak żałośnie, że nawet Kevin Sorbo, pamiętny Herkules, nie mógł mu pomóc. Andromeda znikła z ekranów dość szybko. Z kolei Ziemia: Ostatnie Starcie trzymała jakoś poziom, póki uwzględniano w produkcji sugestie wdowy po Roddenberry'm . Gdy rozczarowana postawą producentów Majel Barrett wycofała się z serialu, jego poziom i oglądalność spadły w zastraszającym tempie i ponownie trzeba było zakończyć realizację wcześniej niż planowano.

W 2007 roku ktoś wpadł na pomysł, by nakręcić film, będący wskrzeszeniem dawnej legendy. Chodziło o to, by pokolenie wychowane na Matrixie i tym podobnych produkcjach, przeładowanych efektami specjalnymi, miało szansę przyjąć Star Trek jako coś swojego, nie jako coś śmiesznie starego, dobrego dla babć i dziadków. Realizacji projektu podjął się prężny i już wtedy znany reżyser młodego pokolenia, JJ Abrams, znany telewidzom głównie z serialu LOST. Scenariusz miał napisać duet Robert Orci& Alex Kurtzmann, jednak ci dwaj wzięci scenarzyści uzależnili swoją decyzję od tego, czy w filmie weźmie udział Leonard Nimoy. Miał być nie tylko osią, spajającą dawne czasy z nowymi, ale wabikiem, który przyciągnie do kin "starych" trekkerów. Na początku 2008 roku 77-letni wówczas aktor wyraził zgodę i można było zacząć kompletowanie reszty obsady.

JJ Abrams, choć nieraz jest nazywany "królem kiczu", wykazał się w tej sprawie wyjątkową przenikliwością. Od razu zrozumiał, że sukces oryginalnej serii opierał się nie tylko na dobrym pomyśle, ale i na starannie zmontowanej ekipie aktorów, takich którzy mieli w sobie "to coś", co budzi sympatię i zainteresowanie widzów. Jednak Abrams nie chciał mieć w swoim filmie zespołu parodystów, z uporem maniaka naśladujących miny i gesty swych poprzedników. Z tego powodu postarał się tak dobrać odtwórców ikonicznych ról, by fizycznie jak najbardziej przypominali swe pierwowzory, a jednocześnie mieli całkowicie własny styl gry. Położył na to ogromny nacisk, dzięki czemu uniknął klęski, jaka spotkała później remake Drużyny A, a także niejeden inny reboot. Główne role zagrali aktorzy młodego pokolenia, mający już własny warsztat aktorski, ale jeszcze niezbyt znani. Chris Pine jako kapitan Kirk odwołuje się czasem do tzw "shatneryzmów", ale robi to inteligentnie, dyskretnie, ledwie dostrzegalnie. Spock Zachary'ego Quinto różni się od Spocka Nimoya jak ogień od wody, dzięki czemu widz nie może powiedzieć "Nimoy robił to czy tamto lepiej." Zoe Saldana jako Uhura jest dużo śmielsza i ostrzejsza od swej poprzedniczki, której partia w serialu z konieczności była spłaszczona i zredukowana do minimum. Saldana gra z werwą, czysto i naturalnie, jakby urodziła się dla tej roli. Z kolei Karl Urban jest może najmniej oryginalny w swej interpretacji, gdyż jego "Bones" McCcoy jest niemal taki sam, jak McCoy Kelleya, jednak w tym konkretnym przypadku nie stanowi to problemu. Przeciwnie nawet, gdyż lekarz pokładowy USS Enterprise jest to postać tak charakterystyczna, że zmiana jej choćby na milimetr byłaby bluźnierstwem dla każdego trekkera, a w końcu szło o to, by tej części potencjalnej widowni nie zrażać do nowej produkcji. Cóż dalej? Nieco mniejszą rolę w filmie niż w serialu odgrywa Montgomery Scott, główny inżynier. Początkowo zdawało się, że komik Simon Pegg jest najmniej odpowiednim człowiekiem, by zagrać tę postać po nieżyjącym Jimmym Doohanie, jednak poradził sobie z nią doskonale i przekonał nawet swych przeciwników. Dobrze wypadł też John Cho, choć, jak niektórzy dodają, jego rola była w zasadzie najłatwiejsza. Żeby zamknąć sprawę głównej obsady, należy wspomnieć o Antonym Yelchinie, odtwarzającym rolę Chekova. Mimo braku jakiegokolwiek podobieństwa fizycznego do Waltera Koeniga zagrał on z wdziękiem i dowcipem, od razu przekonując do siebie widzów. Bardzo dobrze wypadł też Bruce Greenwood jako kapitan Pike. Ten znany z odrzuconego pilota i dwóch odcinków oryginalnej serii poprzednik kapitana Kirka jest tu dowódcą grupy kadetów, między którymi znajduje się też młody James T. Kirk. Najgorzej wypadł Christian Bale w roli złoczyńcy, Romulanina Nero, być może jednak była to wina źle napisanej roli.

Scenarzyści skorzystali z możliwości, jakie oferuje teoria mechaniki kwantowej i przenieśli akcję filmu do alternatywnej linii czasu. Dzięki temu mogli dokonać koniecznych zmian i uniknąć podwójnego niebezpieczeństwa, które czyha na każdego, kto bierze się za remake kultowej produkcji - pułapki powtarzalności i pułapki nieścisłości. Ich film opowiada o załodze "alternatywnej", z rzeczywistości równoległej, zatem nie dokładnie tej samej, którą już znamy. W efekcie nie można mieć pretensji, że różnice wiekowe między bohaterami uległy takiemu zmniejszeniu, by mogli mieć "wspólny start", albo że nie zgadzają się szczegóły ich biografii. Wszystko to wyjaśnia widzowi stary Spock, czyli Leonard Nimoy, który jest w tym filmie przybyszem z "oryginalnej linii czasu". Ten chwyt pozwolił na stworzenie czegoś, co będzie jednocześnie i dawne, i nowe.

Reakcja trekkerów na film była bardzo zróżnicowana. Jedni cieszyli się, że w ogóle powstał, drudzy w nieskończoność utyskiwali na nieścisłości scenariusza, wtórność głównego wątku i spłycenie postaci ukochanych bohaterów. Ich postawy nie ułagodziło nawet poparcie, udzielone Abramsowi przez Roda Roddenberry'ego, syna zmarłego twórcy i przez Majel Barrett, która przed śmiercią zdążyła jeszcze wziąć udział w produkcji filmu. Jednak oburzenie hardcorowej grupy trekkerów nie zmieniło faktu, że Star Trek 2009 zarobił prawie 400 mln dolarów, co dało zielone światło dalszym produkcjom. Wiadomo na pewno, że będą jeszcze dwa filmy kinowe, z których pierwszy wejdzie na ekrany w grudniu 2012 roku, coraz głośniej dyskutuje się też nad możliwością nakręcenia nowego serialu. Ci, dla których film Abramsa był pierwszym zetknięciem z uniwersum Star Treka, bardzo często nabierali chęci na głębsze poznanie tego unikalnego świata, zaś wynikiem tego stał się wzrost zainteresowania dawnymi serialami, zarówno tymi "nowszymi", jak i oryginalną serią, dostępną obecnie w zremasterowanej cyfrowo wersji. Dzięki temu do wyników finansowych nowego filmu można wliczyć nie tylko wpływy z box office i sprzedaży obocznej (DVD, książki, gadżety), ale też zysk z ponownej sprzedaży starych produkcji i wszystkiego, co się z nimi wiąże.

Jeśli JJ Abrams i jego scenarzyści nie popełnią błędu i kolejne filmy okażą się tak samo kasowe jak pierwszy, będzie to oznaczało nową erę Star Treka. Należy więc tylko życzyć sobie, by nie zmarnowano tej wielkiej szansy, bowiem dla każdego trekkera jest jasne, że Star Trek nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.



 Autor: Eviva
 Data publikacji: 2011-04-18
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Piękny :)
I nieoceniony ten artykuł dla kogoś kto próbuje poskładać w całość uniwersum Star Treka i jest dopiero na początku podróży. Dzięki.

Wszystkim nieobeznanym wyjaśnię, że artykuł napisany został zagorzałą Trekkerkę (tak to się pisze, Eviva?) i znawczynię tematu.
Autor: Whitefire Data: 20:51 18.04.11
 Tak, dokładnie tak się to pisze :)
Dzięki za słowa uznania.
Autor: Eviva Data: 20:23 19.04.11
 Wielkie Dzięki !!!
Wielkie Dzięki!!! Za tak świetnie opisaną historię powstania Star Treka, tyle faktów i ciekawostek naprawdę powiększyły moją wiedzę o serialu i jego poszczególnych seriach.
Autor: kero Data: 00:04 2.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 108 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 108 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Klasyka, to to, co wszyscy chcieliby przeczytać i czego nikt nie czyta.

  - Mark Twain
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.