Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 STAR TREK: W imieniu Rzeczypospolitej - epilog



Bankiet na cześć małej T'Alli, bo tak ostatecznie nazwano córeczkę R'Cera i T'Shan, był rzeczywiście wyjątkowo wesoły i skandaliczny, tak że już w połowie sternicy "zaparkowali" Hermasza we względnie bezpiecznej strefie, żeby nie było niespodzianek. Lepiej było ruszyć w dalszą drogę, gdy już wszyscy wytrzeźwieją.

Kilkanaście godzin później, gdy skacowana obsada mostka zaczęła wreszcie ściągać na swe stanowiska pracy, zastali kapitan Zakrzewską, siedzącą w fotelu dowodzenia i czytającą na podręcznym paddzie nowe wieści z dowództwa. Gizia, zwinięta w puszysty kłębek, spała na oparciu fotela. Nie byłoby w tym wszystkim nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pani kapitan miała na sobie nocną koszulę, bambosze w kształcie króliczków i włosy nawinięte na lokówki. Na widok swych oficerów nawet się nie zmieszała.

- Nie patrzcie tak, tu się obudziłam - powiedziała - Pewnie zaraz się, okaże, że na domiar złego lunatykuję. Jak my balowaliśmy, kwatera główna rozgryzła sprawę naszych Asgardów.

- Oo, i co piszą? - zainteresował się Arek.

- Twierdzą, że MPZ był wynalazkiem Starożytnych, nie Asgardów, i że te stwory z Galaktyki Pegaza nigdy nie handlowałyby takimi rzeczami. Ich zdaniem mamy do czynienia z rzeczywiście nową rasą, która ma dostęp do starych technologii. Pytanie, czemu nimi handluje, zamiast je wykorzystywać, pozostaje otwarte.

- A Asgardzi w końcu istnieją czy nie bardzo? - zasięgnęła informacji Weronika, siadając za sterami.

- Tego nie napisali. Myślę, że kiedyś tam istnieli i odwiedzali naszą planetę. Sama widziałam nieczynny portal, gdy odbywałam szkolenie w jednej z dawnych baz wojskowych. Niestety został nam tylko jeden i to popsuty... szkoda.

Wszyscy zamyślili się, próbując wyobrazić sobie, jak by to było, gdyby nadal istniała technologia, pozwalająca przerzucać obiekty materialne o tysiące lat świetlnych, niczym jakiś supertransporter. Z drugiej znów strony, jeśli wierzyć dawnym zapiskom, nic dobrego nie wynikło z jej używania, tylko same problemy i udręki.

- Gdyby Goauldzi nie wyginęli, to ciekawe, czy To'kra byliby dziś członkami Federacji. - westchnął Jurgen, zajmując swoje miejsce.

- Kto wie. Ale co tu gdybać, raczej pomyślmy, jak dogonić tamtych handlarzy. Bo że handlują, no to Bóg z nimi, ale uprowadzili jeden nasz okręt i prawdopodobnie uwięzili dwa inne. - powiedziała kapitan. Następnie wstała i przeciągnęła się rozkosznie.

- Idę pod prysznic - rzuciła - Jurgen, przejmuje pan mostek. Kurs 423.81, prosto w jądro galaktyki.

- Ciekawe, czy kiedykolwiek stamtąd wrócimy.- warknął Cezary Małpeczka, któremu wskutek losowania przypadł akurat dyżur przy konsoli maszynowni. Będąc na kacu zawsze wpadał w pesymistyczny nastrój i wygłaszał bardzo ponure prognozy na temat przyszłości misji. Wszyscy już do tego przywykli i nikt się tym nie przejmował.

- Jest się do czego tak znowu spieszyć? - Lilianna wzruszyła ramionami, zgarnęła Gizię z oparcia fotela i ruszyła do drzwi - A bo nam tu źle? Nie narzekajcie, Małpeczka, bo jeszcze zapeszycie.

- Ciekawe, czemu właśnie nam zlecono ściganie tych jak-ich-tam-zwać...Może chcą się nas pozbyć.

Kapitan pokiwała głowa z politowaniem i wyszła, pozostawiajac to pytanie bez odpowiedzi. Tak naprawdę sama nie była tego pewna, ale nie myślała się tym przejmować. Coraz dogłębniej przekonywała się, że jej miejsce jest właśnie tu, na pokładzie Hermasza. Sama nie wiedząc kiedy, łyknęła bakcyla podróży kosmicznych, od którego już nigdy nie miała się uwolnić - szczęśliwa mogła już być tylko, mknąc przez nieskończoną czarną przestrzeń, poznaczoną płonącymi ognikami. Mogła gonić tajemniczych złodziei lub dostarczać szczepionki na dalekie światy, obojętne, byle zostać tu, między rojami gwiazd, na kruchym statku, zaopatrzonym w histeryczny komputer i obsadzonym zwariowaną załogą.




Nim Hermasz trafił na jakiś rzeczywisty ślad uprowadzonych statków, minęło kilka miesięcy - ile, dokładnie nikt nie wiedział, bo chronometry na tym statku działały, jak chciały, a w podróżach z szybkością warp rozsypuje się poczucie czasu. W każdym razie trwało to dość długo. W między czasie R'Cer znalazł w jednej ze swych książek receptę na spętanie katry Sytara, ale, ku jego zdumieniu, Grzesiek gwałtownie zaprotestował, gdy tylko o tym usłyszał.

- Mowy nie ma - rzekł stanowczo - Przywykłem do tego skurczybyka i bez jego dogadywania czułbym się nieswojo. Poza tym on potrafi być naprawdę pomocny.

Przez następne dwa tygodnie R'Cer szukał w bazach danych jakichkolwiek wiadomości na temat Sytara i miał już zrezygnować, gdy przypadkiem natknął się na informacje o tym Wolkaninie w... kronikach policyjnych. Wynikało z nich, że Sytar jest wichrzycielem i chuliganem, ale przy tym wszechstronnie utalentowanym naukowcem. Jako chłopiec był w dwóch ośrodkach wychowawczych, jako nastolatek w odpowiedniku Akademii Wojskowej, później zabłysnął niezwykłymi talentami na studiach, ale jego niezdyscyplinowanie i pociąg do dziwnych eksperymentów spowodowały wydalenie go z uniwersytetu. Wysłano go na Ziemię, żeby pozbyć się go z Vulcana i w nadziei, że tam go utemperują, ale było jeszcze gorzej, zamiast żeby lepiej. Przede wszystkim wpadł w złe towarzystwo, potem zasmakował w ziemskim alkoholu, a na koniec wdał się w awanturę, w której zginął od przypadkowego pchnięcia nożem, które nawet nie było przeznaczone dla niego. Jak na Wolkanina Sytar był wyjątkowo barwną postacią. Zresztą jego zachowanie tu, na Hermaszu, potwierdzało powszechną opinię.

- Moim zdaniem powinniśmy go unieszkodliwić, nie zwracając uwagi na zdanie inżyniera Brzęczyszczykiewicza. - zakończył R'Cer meldunek, który złożył pani kapitan.

- Moim zdaniem też - odpowiedziała mu Lilianna - Ale bez zgody Grześka tego nie zrobimy, a poza tym ostatnio Sytar przyhamował nieco działalność rozrywkową. Może się wreszcie ustatkuje, kto wie.

R'Cer nie był tak optymistycznie nastawiony, ale nie protestował, nauczył się już bowiem, że to nic nie da. Ludzie byli uparci i nielogiczni, a gdy jeszcze mieli władzę, nie słuchali nikogo oprócz siebie. Zostawił swój raport na kapitańskim biurku i poszedł do ambulatorium, gdzie T'Shan przeprowadzała właśnie rutynowe badania ich córeczki. T'Allia rozwijała się prawidlowo, rosła, przybierała na wadze, psychoruchowo nie odbiegała też od wolkańskich norm dla niemowląt, ale lekarkę martwiło zbyt niskie ciążenie na statku i wpływ, jaki mogło mieć na małą. Irytowało ją też to, że prawie każdy z załogi chciał wziąć T'Allię na ręce i trochę ponosić, jakby była kolejnym zwierzątkiem na pokładzie. Ledwie kilka osób zachowywało się względem niej "normalnie", w tej liczbie pani kapitan i sterniczka Weronika. Obie nie znosiły małych dzieci, zachowywały więc wobec T'Alli w miarę neutralnie.

T'Shan najbardziej drażniło używanie przez załogantów infantylnego szczebiotu, gdy przemawiali do jej córeczki.

- Jak ona ma się nauczyć prawidłowo mówić, gdy będzie w kółko słyszała "i cio to zia ślicne nózecki?" albo "Cije to paluśki, koci koci łapci?" Skąd ma wziąć pojęcie o tym, kim jest, gdy będzie się jej powtarzać, że jest kotkiem, rybką, żabką lub królewną najsłodszą? - oburzała się lekarka, była jednak bezsilna wobec tego zmasowanego ataku na jej spiczastouchą latorośl. Załoganci śpiewali małej piosenki, od których logiczne umysły lekarki i komandora R'Cera stawały dęba, bawili ją wyliczankami, nie mającymi żadnego sensu ("Tu tu tu kokoszka jagiełki warzyła...", "Ślimak, ślimak pokaż rogi..." "Siedzi baba na cmentarzu, trzyma nogi w kałamarzu...") i aż strach było pomyśleć, jaką edukację dadzą małej Wolkance, gdy będzie już ona cokolwiek rozumieć.



Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, Malwinka Kręcik wychwyciła z szumu tła sygnał sygnaturowy statku Ciołkowski. Z podniecenia piękna porucznik mało nie spadła z fotela.

- Kapitanko, jest! - wrzasnęła - Jest Ciołkowski!

- Gdzie? - kapitan Zakrzewska, która drzemała w najlepsze na fotelu dowodzenia, zwinięta w kłębek jak kotka, poderwała głowę.

- Gdzieś tam! Mam sygnaturę jego silników. O, a teraz i łapię dwa pozostałe...

- Super. Udzielam pochwały za czujność. Ogłaszaj panna żółty alarm, osłony na sztorc. - kapitan zerwała się raźno z fotela i wybiegła. Wierna zasadzie, że "pańskie oko konia tuczy", zawsze osobiście sprawdzała gotowość personelu.Ci spośród zalogantów, których nie wzruszył żółty alarm, obsztorcowani przez panią kapitan szybko dostosowali się do stanu pogotowia. Przede wszystkim trzeba było pozamykać cały zwierzyniec w klatkach i terrariach, potem zabezpieczyć to, co mogło ucierpieć, a na koniec dopiero zameldować gotowość do ewentualnej walki. Kapitan Zakrzewska biegała po wszystkich pokładach, sprawdzając stan załogi, słusznie bowiem podejrzewała, że może on odbiegać od doskonałości, szczególnie po tak długim okresie względnego luzu.

Oczywiście załoganci nie byli specjalnie zadowoleni i wyrażali to bez ogródek, szczególnie ojciec Maślak, któremu żółty alarm przerwał zebranie kółka różańcowego. Z tym kółkiem była cała heca - poczciwy kapelan wykombinował sobie, że trzeba czymś zająć swoją trzódkę, by z bezczynności w rozpustę i inne grzechy główne nie popadała. W związku z tym zorganizował chór, wspomniane kółko różańcowe i towarzystwo katechetyczne, w które wciągnął też siostrę Ofelię. Co było najciekawsze, to to, że znakomita większość załogi dała się przekonać do uczestnictwa w zajęciach któregoś z tych klubów, nawet ci, którzy byli ateistami z dziada pradziada. Chór, pobożnie wyśpiewujący "Alleluja!" i inne tradycyjne pieśni, w trzech czwartych składał się z niewierzących, plus dwóch muzułmanów, z których jeden dysponował wspaniałym barytonem, a drugi kontraltem.

- Wszystko dobre, byle było jakieś urozmaicenie - stwierdził Karol Michałow, który też zgłosił się do chóru, co prawda dlatego, że należała do niego Malwinka Kręcik. Czerpał przy tym złośliwe zadowolenie z faktu, że jego zastępca i jednocześnie rywal nie ma za grosz słuchu i wyczucia rytmu, i jako taki do chóru należeć nie może.

- Przecież jeszcze nic się nie dzieje, czego mi pani nie da dokończyć zajęć? - pieklił się duszpasterz, biegnąc za Lilianną.

- Ojcze, niechże mi ojciec życia nie zatruwa, dobrze? Teraz nie pora na klepanie paciorków. - zdenerwowała się wreszcie pani kapitan i z rozmachem otworzyła drzwi od salki katechetycznej - Hej, moherki! Dość na dzisiaj, wszyscy na stanowiska. Nie słyszeliście alarmu?

- A to był alarm? - zdziwiła się siostra Ofelia - Myślałam, że to dzwonią na zmianę wachty.

Dopiero teraz Lilianna zorientowała się, że dzwonek na zmianę wachty i sygnał żółtego alarmu w samej rzeczy były dość podobne, ale i tak się zirytowała.

- Czy w trakcie zmiany wachty świeci się żółta lampa na ścianie?! - zawołała - Siostra nie musi się na tym znać, ale to całe towarzystwo, kurza twarz, powinno! Siedzieli jak lale malowane i ani się który ruszył!

- A bo siostra Ofelia tak ciekawie mówi, to się zasłuchaliśmy. - pisnęła doktor Lemowa. Kapitan bardzo treściwie wyraziła się, co zrobi, jeśli natychmiast wszyscy nie znajdą się na swoich stanowiskach (wcale nie była w tym gorsza od Królowej Kier), i towarzystwo katechetyczne rozbiegło się jak spłoszone mrówki. Dopiero wtedy Lilianna zwróciła się do wcale niespeszonej zakonnicy;

- Czy siostra zdaje sobie sprawę z tego, że większość tej grupy to ateiści?

- Oczywiście.

- I nie przeszkadza to siostrze?

- Jasne, że nie. Czy wszyscy widzowie "Hamleta" muszą być zagorzałymi miłośnikami Szekspira? Nikt ich nie wyrzuci z teatru tylko dlatego, że przyszli się rozerwać.

Kapitan odjęło mowę, machnęła więc tylko beznadziejnie ręką i odwróciła się na pięcie. Musiała wracać na mostek.




Sygnały wszystkich trzech uprowadzonych statków były wyraźne i raz je wychwyciwszy można było spróbować uzyskania jakichś konkretnych informacji. Inga i Malwinka natychmiast zabrały się do roboty, zaś Hermasz, jako obdarzony własną wolą, samorzutnie spróbował nawiązać kontakt z komputerami pokładowymi. Tak się w tym zapamiętał, że nie zwracał uwagi na nic innego, a że każdej jego aktywności towarzyszył zazwyczaj efekt akustyczny, ta nie była wyjątkiem. Przez zapomnienie Hermasz nie wyłączył węzła łączności wewnętrznej, więc ze wszystkich głośników na statku wydobywały się dźwięki, bardzo przypominające, jak stwierdził uczenie Mattias von Braun, "aktywność gazowo-perystaltyczną po doustnym podaniu większej ilości grochu z zasmażaną kapustą". Inni załoganci określali te dźwięki bardziej dosadnie i wielce nieufnie węszyli wokół siebie, póki ktoś im nie uświadomił, skąd się biorą podejrzane odgłosy.

- To doprawdy mogło się przytrafić tylko nam: popierdujący komputer. - stwierdził smętnie Karol MIchałow, gdy wszedł na mostek, by zameldować, że wbrew pesymistycznym prognozom silniki warp wytrzymały zwariowane tempo, a poszycie statku nie wykazuje większych uszkodzeń.

- No proszę. A mówiono, że taka radosna twórczość, jak ten nasz składak, nie przeleci cało nawet głupiego miliona kilometrów. - rzekł Arek z taką dumą, jakby osobiście nitował nie pasujące do siebie elementy z demobilu.

- I że pogubi części w zderzeniu z pierwszym obłokiem gazowo-pyłowym - dorzucił Józek Stelmach, który właśnie przejął dyżur przy konsoli maszynowni i spostrzegł ze zgrozą, że Cezary Małpeczka poprzestawiał wszystkie parametry - Sam pamiętam, jak w stoczni mi to zapodano. I pytano, czy nie boję się lecieć takim potworkiem.

- Przynajmniej nikt nie może powiedzieć, że nasz Hermasz to bezpłciowa produkcja seryjna - odparła kapitan Zakrzewska - Mamy statek o niezaprzeczalnej indywidualności. Dziewczęta, macie coś?

- Mamy, kapitanko - zameldowała Malwinka - Statki stoją w martwym punkcie triangulacyjnym między planetą klasy M a jej dwoma księżycami. Na pokładach nie ma śladów życia, natomiast są one wykrywalne na powierzchni planety. Całkiem spora ilość.

- Ludzkie?

- Ludzkie i nie ludzkie. Różniste, że tak powiem.

Lilianna podrapała się w czubek głowy. To, że zaginione załogi Hubble'a i Ciołkowskiego były na tej nieznanej planecie i cieszyły się według wszelkiego prawdopodobieństwa dobrym zdrowiem, przyjmowała za pewnik i cieszyła się z ich odnalezienia, ale czemu porzuciły one swe statki? I to na dodatek dokumentnie porzuciły? Instynkt podpowiadał jej, ze zanim pośle kogoś na powierzchnię, dobrze będzie zbadać sprawę, bo w końcu personel Gwiezdnej Floty nie porzuca swych statków ot tak sobie. Wstała z fotela dowodzenia i zaczęła krążyć po mostku. Zawsze lepiej się jej myślało "na piechotę".

- Czy na pokładach są jakieś ślady przemocy? - spytała, by zyskać na czasie.

- Z naszych odczytów to nie wynika. Na pokładach panuje ład i porzadek, wszystkie systemy działają, tylko... - Inga zawahała się na moment. Przynaglona przez Liliannę dokończyła:

-... obwody transporterów są otwarte.

- To logiczne - powiedział R'Cer - Jeśli wszyscy załoganci przetransportowali się na planetę, to ostatni musiał ustawić automatyczny transport. Logicznym też będzie założenie, że przetransportowali się dobrowolnie i że z własnej woli postanowili zdezerterować ze służby. Z czego wynika kolejny logiczny wniosek, że musimy tam zejść i ich aresztować.

Kapitan wszakże zauważyła, że taka logika jest gówno warta i nakazała sprawdzenie warunków na planecie, jak również profilu istot żywych, w najdrobniejszych szczegółach. Śmiertelnie urażony Wolkanin pochylił się nad skanerem z taką miną, że należało dziwić się, jakim sposobem delikatne urządzenie nie zamarzło od bijącej z niego aury niczym zanurzone w ciekłym azocie. Jednak po kilku minutach mina R'Cera wyraźnie zgłupiała i zapomniał o obrazie.

- Pani kapitan, wykrywam coś niezwykłego w widmie promieniowania - powiedział - Ci ludzie na planecie co prawda żyją, ale powinni być jak najdokładniej martwi.




Na mostku po oświadczeniu R'Cera zapanowała konsternacja. Jak to, powinni być martwi?

- Życzy im pan śmierci? - spytała niepewnie Aśka Kubica.

- Ależ skąd. Po prostu na tej planecie wykryłem czynnik życiogubny.

- A o czyją rzyć tu chodzi? - zainteresował się Stelmach, ale żle się wybrał, bo kapitan Zakrzewska dała mu po karku, aż dziobnął swym garbatym nosem w konsolę.

- Komandorze R'Cer, proszę uściślić swą wypowiedź. - nakazała surowo.

- Wykrywam promieniowanie Bertholda - rzekł Wolkanin - Tam nic nie powinno przezyć dłużej niż tydzień, no, niechby dwa. To bez sensu.Jedyna planeta, na której do tej pory wykryto takie stężenie promieniowania, to Omikron Ceti. A ta planeta... nie figuruje w oficjalnych rejestrach.

Arek spojrzał na swą kapitan wyczekująco.

- Mozemy posłać zwiad w skafandrach przeciwpromiennych.- zasugerował.

- Nie wynaleziono jak dotąd materiału na skafandry, chroniące przed promieniowaniem Bertholda. Jednak krótkotrwała ekspozycja nie jest szkodliwa, dopiero kilkudniowa owocuje poważnymi szkodami.

- A oni są tam conajmniej od pół roku. - powiedziała Inga, sprawdziwszy dokładnie wszystkie odczyty. Jurgen wymamrotał po niemiecku coś, z czego wynikało głębokie przekonanie, że ktoś tu musiał zwariować, zaś Lilianna popadła w głęboką zadumę.

- Utrzymujcie orbitę synchroniczną - rzekła wreszcie - Chcę mieć dokładny skan powierzchni, w tym liczbę znalezionych obiektów żywych. Ja idę do biblioteki.

Po wyjściu Lilianny na mostku wybuchła ożywiona dyskusja, w trakcie której sformułowano ogółem piętnaście hipotez, w przeważającej części wykluczających się nawzajem. Podczas gdy starsi oficerowi dyskutowali nad zagadką migracji załóg ze statków, Józek Stelmach połączył się ukradkiem z maszynownią i "sprzedał" tamtejszej ekipie najnowsze wiadomości. Efekt był taki, że zanim kapitan dokopała się w plikach bibliotecznych do wiadomości, których szukała, cały statek huczał wprost od najbardziej nieprawdopodobnych plotek. Lilianna postanowiła odszukać księdza i poprosić, by palnął jakieś kazanie na temat szkodliwościwszelkiego plotkarstwa, ale srodze się zawiodła. Ojciec Maślak nie tylko nie miał zamiaru ukrócić tych opowiaduszek, ale nawet sam się stał autorem jednej z teorii: oto na załogi obu statków miało spłynąć oświecenie i doznawszy natchnienia religijnego postanowiły porzucić przyziemne namiętności, oddając się ascezie i medytacjom.

- Już raczej owe namiętności pielęgnują, jak się patrzy! - wrzasnęła kapitan, tracąc kompletnie cierpliwość do swego kapelana - Bzykają się tam, aż miło, a i bimber pędzą wcale nie gorszy od tego, czym tu wszystkich częstuje mój Janicek umilony! Zachowują się jak dawni hippisi, tyle tylko, że zaczęli uprawiać jakieś roślinki, ale i tak nie dam głowy, czy to nie marycha!

Przebywając w bibliotece kapitan Zakrzewska nie tylko skorzystała ze szczodrej bazy danych Gwiezdnej Floty, ale i z silnych urządzeń obserwacyjnych. Udało się jej ustalić nazwę planety, choć w tym celu musiała włamać się do zakodowanych plików. Wiedziała więc dużow więcej, niż inni, choć też nie wszystko. Udzieliwszy księdzu takiej reprymendy, ze aż ściany drżały, Lilianna udała się na mostek.

- Już wiem, co trzeba, moi złoci - oznajmiła - Inga, natychmiast wywołaj mi Enterprise. Gdybyś nie mogła złapać łączności "ship to ship", poślij im zawiadomienie, że mają tu jak najszybciej przylecieć... ale lepiej byłoby, żebyś mogła.

- Jasne jak czekolada. - odparła służbiście Inga i pochyliła się nad konsolą. Reszta zaczęła wypytywać swego dowódcę, co takiego odkrył, ale Lilianna, opędzając się od nich jak od natrętnych much, schroniła się na kapitańskim fotelu.

- Odczepcie się, do licha, dajcie zebrać myśli, zaraz wszystko zrozumiecie. Nie będę dla waszej przyjemności zdzierać gardła po próżnicy.

Wkrótce Indze Laush udało się znaleźć odpowiednią częstotliwość i na ekranie pojawiła się twarz kapitana Kirka.

=/= Co się dzieje, potrzebuje pani pomocy? - spytał dowódca Enterprise.

=/= Ja nie. Załogi Ciołkowskiego i Hubble'a potrzebują - odpowiedziała mu Lilianna - Problem w tym, że ja im tej pomocy nie udzielę, bo w bazie danych nie ma pewnej istotnej informacji. Czemu nie wolno lądować na Thalos IV?

=/= Co takiego?! To tam panią zaniosło?! Kobieto, pani ma źle w głowie! Grozi pani kara śmierci! Proszę natychmiast uciekać i wymazać z dzienników pokładowych informację, że pani tam doleciała!!! Powtarzam, tamtym i tak pani już nie pomoże, proszę uciekać!






Kirk wyjął słuchawkę z ucha i odwrócił się do swego pierwszego oficera. Minę miał kompletnie osłupiałą.

- Ona pyta, czy, cytuję, ktoś zasadził mi już kiedyś kopa w dupie - powiedział - Zupełnie nie wiem, co ta kobieta ma na myśli.

- Jak mi się zdaje, jest w jakiegoś powodu negatywnie usposobiona do pana wypowiedzi - odparł Spock - Zaryzykowałbym twierdzenie, że ona stamtąd nie odleci, póki nie wymyśli, jak ocalić tamtych ludzi. Co może nie być łatwe.

Kirk potrząsnął głową i ponownie włożył słuchawkę do ucha.

=/= Lilianno, naraża pani całą swą załogę. - powiedział - Niech pani jak najszybciej ucieka z układu Talos.

=/= Uciekać to nie po polsku. My to nie Francuzi z ich czterobiegowymi czołgami!

=/= Co takiego? Jakimi znowu czterobiegowymi czołgami?

=/= Nie zna pan tego powiedzenia? Francuski czołg ma cztery biegi: trzy wsteczne i jeden do przodu, w razie gdyby wróg zaatakował od tyłu.

=/= Ja nie rozumiem, co pani do mnie mówi!

=/= To weź pan na przeczyszczenie abo co... Jak pan nie chcesz pomóc, to mów pan wprost, bez łaski Ogród Saski. Sama se dam radę. Patrzcie no, każdy facet taki sam, rżnie bohatera, a jak przyjdzie co do czego, to próżniak się okazuje i w niczym słabej kobiecie pomóc nie chce...

=/= Pani kapitan, z tym rżnięciem bohatera to już pani przesadziła - wtrącił się jakiś daleki głos - Kapitan Kirk nie jest taki, tego...

=/= Mnie nic do tego, Pierwszy, ja mu pod łóżko nie włażę. Alem nie przypuszczała, że taki chojrak stchórzy przy lada okazji.

Kirk zaczerpnął tchu, policzył w myślach do dziesięciu i odpowiedział:

=/ Nie tchórzę, mówię jedynie, co powinna pani zrobić.

=/= A ja pana przestrzegam, że przy najbliższym spotkaniu obiję panu gębę za odmowę pomocy.

=/= Niechże mnie pani nie przestrzega! Regulamin niech pani przestrzega!

=/= Cholera, dialog jak ze "Szpicbródki". - zachichotał ktoś na linii i Kirk uświadomił sobie, że pewnie pół załogi Hermasza podsłuchuje tę rozmowę.

=/= Ja chromolę regulamin, gdy w grę wchodzi ludzkie życie, jasne? - tu dowódca Enterprise pomyślał, że sam postępował nader często w myśl tej zasady i właściwie nie może mieć za złe małej Polce, że również nie chce nikogo poświęcać na darmo.

=/= To nie tak, kobieto - jeknął - Rozkaz generalny nr 7 stanowi, że każdy oficer, który wprowadzi statek do układu Talos, zostanie skazany na śmierć. Pani to zrobiła, rozumiem, że przez niewiedzę.... i jeśli natychmiast pani stamtąd nie odleci, czeka panią pluton egzekucyjny.

=/= Ooo, też mi wielka parada! Cóż to, chciałby pan żyć wiecznie? To się i tak nie uda. Słuchaj pan: chcę stąd zabrać tych ludzi i zrobię to, z pana pomocą albo bez, a potem mogą mnie nawet wziąć za tyłek i powiesić na maszcie flagowym.

Kirk popatrzył bezradnie na swego pierwszego oficera. Ten pokręcił z wolna głową.

- Ona nie ustąpi, Jim.

Kirk pomyślał chwilę, potem wznowił połączenie.

=/= Lilianno, nie mogę do pani dołączyć - powiedział - Gdybym to zrobił, to tylko po to, by panią aresztować i postawić przed sądem, dlatego wolę trzymać się z daleka. Już za samo to, że z panią teraz rozmawiam, mogę stracić dowodzenie statkiem. Jednak prześlę pani wszystkie materiały, których pani potrzebuje.

=/= Dobre i to. Niech mi pan prześle dokładny opis incydentu na Omikron Ceti, bo zdaje się, że mamy tu podobną sytuację... a w każdym razie, możemy ją mieć.

=/= Niech pani uważa, to prawdopodobnie tylko iluzja.

=/= Możliwe, ale wolę być przygotowana i wiedzieć, czego muszę się strzec, gdy tam zejdę.

=/= Kary śmierci.

=/= A pan to jak ten papugaj swoje powtarza... Dwa razy mnie nie powieszą, czego tu się cykać?

=/= To jeden raz dla pani nie jest dość?

=/= Z pana reputacją najlepiej powinien pan wiedzieć, że żadnej babie jeden raz nie wystarczy. Wyłączam się i czekam na transfer plików.

Wkrótce Hermasz zaczął odbierać strumień danych z Enterprise i Lilianna rzuciła się na nie radośnie, ku swej uldze znajdując w nich dokładnie to, czego szukała. Nadeszła pora działania.



=/= Przepraszam, co mam przygotować? - spytał ze zdumieniem Colorado Kwiek sądząc, że się przesłyszał.

=/= Czy ja mówię po klingońsku? Powtarzam zamówienie: Maski przeciwpyłowe, pięć sztuk! Filtry mają być bezwzględnie sprawne, inaczej osobiście powyrywam panu nogi z posad. Następnie potrzebny mi będzie proszek na swędzenie... emiter infradźwięków byłby lepszy, ale nie mamy do niego części, już pytałam Michałowa... proszek zsyntetyzują mi chemicy, ale pan ma znaleźć kombinezony ochronne, przez które on nie przeniknie. Nie mam ochoty się drapać. No i prócz tego solidne stereo z muzyką disco polo, najbardziej badziewiane kawałki, jakie uda się panu znaleźć.

=/= Rozkaz, pani kapitan, zrobi się... ale przyznam, że w życiu tak dziwnego zmówienia nie słyszałem. - Colorado wyłączył comlink i spojrzał bezradnie na żonę. Azalia Kwiek wzruszyła ramionami.

- Załatwmy to zapotrzebowanie, potem powróżę z fusów po kawie i sprawdzę, w co się znów wpakowaliśmy. - powiedziała.

- Nie mamy kawy od paru miesięcy, jeśli nie liczyć tego, co leje się z syntezatora.

- Spokojnie, nie jestem taka głupia. Schowałam sobie paczkę na specjalne okazje.

Podczas gdy zaopatrzeniowcy szukali, Lilianna pobiegła do Osipa Zajczika. Znalazła go dopiero w kuchni, gdzie dyskutował z von Braunem recepturę na bliny z polewą śledziową.

- Ośka, zapędź swoich najlepszych strzelców do wieżyczki - zakomenderowała, z trudem powstrzymując mdlości na myśl o omawianej z takim ożywieniem egzotycznej potrawie - Jeśli zbliży się do nas jakiś statek, wal pierwszą serię ostrzegawczą, a potem dopiero niech Arek z nimi gada. Poniatno?

- Poniatno, barysznia kapitan!

Krzysztof Majcher, który dostał rozkaz sformowania oddziału, wybrał do niego dwóch najlepszych jego zdaniem żołnierzy i Siboka jako "obstawę medyczną". Co prawda kapitan Zakrzewska nie spodziewała się walki, ale zawsze warto było mieć takiego kogoś w zwiadzie na nieznanym terenie. Zwłaszcza, że Lilianna nie kryła przed nim, z czym się zetkną.

- Ci ludzie są szczęśliwi tu, gdzie są - powiedziała - Nie będą chcieli wracać, póki tak się czują. To wszystko wina jakichś kwiatowych zarodników, które żywią się emocjami i osiedlają się w ciałach humanoidów. Neutralizują też działanie promieni Bertholda. Co prawda w notatkach Jima Kirka nie ma wzmianki o tym, jakoby na Talos IV wykryto takie promienie, ale sytuacja wtedy nie była zwyczajna.

- A co z zakazem zbliżania się do tej planety?

- Podobno mieszkające tu stworzenia są wyjątkowo niebezpieczne, ale to zwykłe pieprzoty. Można się z nimi dogadać. Dowództwo Gwiezdnej Floty trzęsie portkami, bo wie, że oni są nie do pokonania, a istota, której nie można żadnym sposobem zdominować, to w pojęciu tych baranów zagrożenie. I tu mi coś śmierdzi, bo gdyby te istoty zamieszkiwały jeszcze Talos, niepotrzebne by były żadne pyłki, one same radziły sobie z neutralizacją promieni. Kapitan Pike nie chorował ani Vina...

- Myślisz, że ich tam już nie ma?

- Zobaczymy.

Czekając na skompletowanie wyposażenia kapitan Zakrzewska podjęła próbę dogadania się z załogami na powierzchni planety, wykorzystując w tym celu "osę", czyli małe, samosterowalne urządzenie nadawczo-odbiorcze, wystrzelone ze statku. Niestety ta próba zawiodł. Przymusowi osadnicy odpowiadali ni w pięć, ni w dziewięć, albo w ogóle nie chcieli rozmawiać i odpędzali "osę", czym się dało.

- A skąd pani wie, że oni zostali tam zesłani przemocą? - spytał Arek, asystujący swemu dowódcy na równi innymi oficerami (było ich teraz na mostku tylu, że zachodziło podejrzenie, iż co najmniej połowa z nich to zwykli załoganci, którzy wkręcili się "na waleta", gnani ciekawością) - Może polecieli dobrowolnie?

- No coś pan? - sterniczka Weronika popukała się w czoło wymownie - Przecież cała załoga nie mogła jednocześnie zwariować, a tym bardziej dwie.

- Drzystu chlastu, aż ku miastu - poparł ją Jasiek Gąsienica - Tako gadke to możeta se wsadzić, panocku, jo nie powim, kaj.

- Może to jakaś akcja zasiedleniowa? - wyrwał się Józek Podgumowany.

- Gdy będę na zasiedleniu

pojmę córeczkę Tatara.

A może w mym pokoleniu

zrodzi się Palen dla cara...- zarecytował melancholijnie Mścisław Czerep.

- Sławek, ty nie męcz wieszcza, a pilnuj steru. Jak mnie tu nie będzie, macie słuchać Arka i wszystko monitorować. - przykazała kapitan, rzucając ze zniechęceniem słuchawki na konsolę, jako że z hali przesyła nadeszła właśnie wiadomość, że wszystko gotowe - Żółty alarm aż do mojego powrotu. Obroną kieruje autonomicznie Osip Zajczik, mostek przejmuje pierwszy oficer. I niech was ręka boska broni, żebyście coś narozrabiali! Działacie tylko na rozkaz.

Wszyscy oprócz R'Cera zrobili obrażone miny, mające oznaczać, że są najbardziej zdyscyplinową drużyną w Federacji, jeszcze w kołyskach działali wyłącznie na rozkaz i ta uwaga była absolutnie zbędna. Lilianna, która dobrze wiedziała, co ma myśleć o swej załodze, nie zwróciła na to uwagi. Posadziła Jaśkowi Gizię na ramieniu, pogłaskała tribble'a, z którym jej ordynans już się w ogóle nie rozstawał i pobiegla do hali transportu.



Kombinezony ochronne były zgrabne i kolorowe, jednak z włókna sztywnego jak wszyscy diabli. Maski za to przylegały dobrze i prawie się ich nie czuło na twarzy. Mimo tej ochrony członkowie zwiadu poczuli się nader niepewnie, gdy zostali zmaterializowani pośrodku czegoś, co wyglądało jak prymitywna osada rolnicza, zamieszkana przez ludzi w mundurach Gwiezdnej Floty. Było w tym coś z fikcji, szczególnie, że intruzi niemal nie wywołali reakcji. Jedynie kapitanowie obu załóg, wiedzeni zapewne szczątkowym poczuciem obowiązku, podeszli do przybyszy z szerokim uśmiechem.

- Witajcie na Talos IV, przyjaciele - powiedział jeden z nich - Jestem Amin Robau...

- Wiem, kapitan USS Hubble - przerwała mu Lilianna - A drugi z panów to z przeproszeniem kapitan Wang Hui, też nazwisko... Proszę zostać, gdzie jesteście, i nie podchodzić bliżej. Jestem kapitan Lilianna Zakrzewska, dowódca PSS Hermasz, i jestem tu po to, by zabrać was wszystkich do domu.

- Ależ tu jest nasz dom - przerwał jej Wang o niezręcznym nazwisku, niewysoki, zażywny Chińczyk z rzadkim wąsikiem na płaskiej twarzy - Nigdzie się stąd nie ruszamy, a i wy, gdy pozbędziecie się uprzedzeń, zrozumiecie, że to cudowne miejsce. Zdejmijcie te maski, są niepotrzebne.

- Sraty taty. To się jeszcze zobaczy. Gdzie są Talosianie? Rdzienni mieszkańcy znaczy się?

- Nie ma tu nikogo takiego. Słyszeliśmy, że nie żyją już od dłuższego czasu.

- A kapitan Pike i kobieta o imieniu Vina?

- Ich też już nie ma. Znaleziono ich martwych i pochowano. Zresztą ONI lepiej wam to wytłumaczą.

- Co za ONI? Gdzie są?

- ONI nie lubią słońca, więc w dzień nie wychodzą. Chodźcie z nami, zaprowadzimy was do nich.

- Rzućcie pały, chodźcie z nami. - zamruczał Krzysiek Majcher i poprawił nerwowo maskę. Wciąż miał wrażenie, że jeszcze chwila, a miękki plastik zsunie się z jego skóry, pozostawiając go bezbronnym wobec tajemniczych zarodników.

Lilianna wzruszyła ramionami i pozwoliła się zaprowadzić do jakiegoś skalnego wzgórza, w którym widniały otwory najwyraźniej sztucznie utworzonych jaskiń. Wokół rosły dziwne, przypominające barwione suchołustki kwiaty. Wibrował na wietrze, wydając melodyjne, ledwie słyszalne dźwięki. Sibok przytrzymał jeden z nich. Dźwięk ustał, a kwiat drżał mu w ręku niczym żywe stworzenie. Gdy go puścił, ponownie przyłączył się do cichutkiego chóru.

- Fascynujące. Gdybym tak mógł to zbadać... - mruknął chłopak i przyspieszył kroku, by nie pozostać w tyle za resztą oddziału.

Jaskinie były urządzone w środku niczym nowoczesne, a nawet futurystyczne mieszkania o wszystkich powierzchniach zaokrąglonych. Nie to jednak zdziwiło zwiad, ani też nie to, że znajdujące się tam urządzenia były im kompletnie nieznane. Wrośli co prawda w podłoże, ale dopiero na widok mieszkańców jaskin. Nie byli to ludzie, nie byli to też Talosianie, których kapitan Zakrzewska widziała na zdjęciach z akt kapitana Kirka. Chudzi, niewysocy, z nieproporcjonalnie wielkimi głowami i smutnymi oczami, pozbawionymi białkówek, mieli maleńkie usta i wątłe dłonie, sprawiające wrażenie jakichś nadzwyczaj precyzyjnych manipulatorów. Nie było wiadomo, jakiej są płci, choć żadne z nich nie miało na sobie ani kawałka szmatki.

- Asgardzi... westchnął Majcher ze zdumieniem i nabożeństwem jednocześnie.

- To prawda. Zawsze właśnie tak nas nazywaliście. - powiedział łagodnie jeden z mieszkańców jaskiń, głosem brzmiącym jakby z pewnego oddalenia. Przekrzywił nieco głowę, wpatrując się w przybyszy swymi wielkimi oczami.

- Jestem Seti - rzekł po chwili - A to Neferu i Osir. Czy przybyliście w pokoju?

- Nie, na statku kosmicznym - odparła bezmyślnie kapitan Zakrzewska, starając się jakoś przełknąć to wszystko i nie zwariować. Miała wrażenie, że dostała czymś ciężkim po głowie i dopiero solidne szturchnięcie pod żebro, zaaplikowane przez Krzyśka, wyrwało ją ze stanu "gapy".

- Przepraszam - powiedziała - Jestem skołowana. Mówiono nam, że Asgardzi wyginęli gdzieś pod kobiec XXI wieku.

- Nie wyginęliśmy - zapewnił ją Seti - Po prostu zniszczono lub zapieczętowano wszystkie wrota, prowadzące z galaktyki Milky Way do galaktyki Pegaza, dla bezpieczeństwa obu stron. Uznano, ze tak będzie najlepiej. Waszej galaktyce zagrażali Goauldzi i Widma, a przy ówczesnym poziomie waszego rozwoju nie poradzili byście sobie z nimi.

- No tak, gdyby ludzkość dowiedziała się wtedy o tym, co było najgłębiej strzeżoną tajemnicą wojskową, wybuchłaby taka panika, że nie byłoby co zbierać. - wypowiedział się chorąży Czerwonka, który pomimo przejść z Borg pozostawał najlepszym żołnierzem na statku i jako taki został włączony do zwiadu.

- Wtedy to wtedy, a teraz? - spytał Sibok, nie przerywając skanowania wszystkich trzech Asgardów.

- Sami widzicie - odparł Neferu - Postanowiliśmy sprawdzić, co słychać u naszych dawnych sojuszników i wpadliśmy w ręce istot, które odebrały nam naszą technologię, a nas zesłały na tę planetę.

- Po co im zaufaliście? Ostrożność jeszcze nikogo nie zabiła.

- Wyglądali jak wy. Dopiero później przekonaliśmy się, że potrafią zmieniać kształty. Najbardziej martwi nas to, że bez oprzyrządowania, które nam ukradli, nie zdołamy uruchomić Wrót i wrócić do siebie.

- I tak powinniśmy być zadowoleni, że większości urządzeń nie zdołali rozgryźć. - dodał Seti.

- Nie przeszkodziło im to w shandlowaniu ich - mruknął Majcher - A Wrota?

- Wzięli je za ozdobę statku. Nawet nie wiedzą, co mogliby uzyskać, gdyby je uruchomili. Zostawili je nam jako rzecz zbędną i bez wartości.

- Osły dardanelskie... no nic, was też stąd zabierzemy razem z waszymi klamotami - zadecydowała kapitan Zakrzewska, poprawiając maskę, która przekrzywiła się jej z wrażenia.

- Mówiłem już, my się stąd nie ruszamy. - zaprotestował Wang.

- Ktoś cię pytał, Hui'u? - mruknęła Lilianna głosem dalekim od uprzejmości i dotknęła komunikatora, posyłając siedzącemu jak na pinezkach Arkowi sygnał do rozpoczęcia akcji.




Epilog cz II

Zanim udało się opanować chaos, który zapanował na w samowolnej kolonii, przejrzeć systemy obu statków, ściągnąć obie załogi i na dodatek mieszkańców galaktyki Pegaza, upłynęło sporo czasu. Okazało się, że proszek na swędzenie i muzyka disco polo są o niebo lepsze od emitera infradźwięków, jeśli chodzi o wywołanie stanu wściekłości. Po czwartym wysłuchaniu wielkopomnego hitu "Ej Ziuta, będziesz tyrać u Helmutha", który otwierał stworzoną przez małżeństwo Kwieków składankę, załoga Hermasza również była gotowa gryźć i drapać, choć nic jej nie swędziało.

Otrzeźwieni ze stanu powszechnej błogości załoganci ponownie wzięli w posiadanie swe statki, naprawili drobne uszkodzenia i doprowadzili wszystko do stanu używalności - ma się rozumieć, po wzięciu gruntownej kąpieli celem usunięcia ze skóry paskudnego preparatu. Stało się to nawet przyczyną niewybrednych żartów w załodze Hermasza, która zresztą przede wszystkim zachodziła zbiorowo w głowę, skąd w zabranych z Ziemi zapasach wziął się ten proszek. To mógł wiedzieć tylko główny zaopatrzeniowiec, czyli podporucznik Kwiek. Wezwany w końcu do mesy celem rozstrzygnięcia kwestii wyjaśnił spokojnie, że ktoś o dużym poczuciu humoru wpakował im do ósmej ładowni zawartość całego "sklepu dla dowcipnisiów", może więc w każdej chwili służyć nie tylko proszkami na swędzenie czy na kichanie, ale też gumowymi karaluchami, sztucznymi kupkami i tym podobnymi precjozami. Zastrzegł się jednak, że nie wie, kto był taki mądry, jak również nie może nic powiedzieć w kwestii tego, kto wyposażył ich statek w muzykę disco polo. Ktokolwiek to był, niechcący trafił w dziesiątkę, bo przeprowadzone przez Siboka próby kliniczne udowodniły, że w zasadzie nie trzeba uwalniać negatywnych emocji, by pozbyć się zarodników - w zupełności wystarczy "Biały miś" i "Mydełko FA" - a gdy nieszczęsne kwiaty usłyszą "Jozin z bazin" (choć to raczej czecho-polo), same zwijają płatki i mowy nie ma o rozsiewie pyłków. Bardzo to wszystkich zafrapowało.

Trzej Asgardzi wywołali znacznie mniejszą sensację niż zebrane przez Siboka rośliny. Jedynie ojciec Maślak na ich widok przeżegnał się nabożnie, splunął ze wstrętem i zadeklarował, że "ci zgorszyciele maluczkich mają natychmiast odziać swe żałosne członki!".

- Goły balet?! Koniec świata!

Ma być w komżach i ornatach! - zaśpiewał niewinnie Mścisław Czerep i dostał różańcem przez grzbiet.

- Aua! - wrzasnął i na wszelki wypadek umknął poza zasięg duszpasterza. Różaniec ojca Tadeusza był ciężki jak wszyscy diabli, z rzeżbionego mahoniu i grubego srebra, a dłonie Maślaka operowały nim z zadziwiającą zręcznością, i to nie tylko w kwestiach modlitewnych.

- Uspokójcie się obaj, i to natychmiast - zakomenderowała kapitan Zakrzewska - Co sobie nasi goście pomyślą?

- A co my o nich pomyślimy to pies? - siostra Ofelia niespodziewanie poparła księdza, co zdarzało się bardzo rzadko - Kto to widział chodzić między ludźmi tak do rosołu...

- Tańczmy hula na nagula... - zanucił Czerep, któremu najwyraźniej zebrało się na piosenkowanie, ale tym razem oberwał sójkę w bok od dowódcy i umilkł pokornie.

Asgardzi przyglądali się tej scenie z pełną życzliwością i wyrozumiałością. Ich ogromne, wypukłe oczy lustrowały statek i jego załogę z ciekawością i jednocześnie tolerancją istot na dziesięciokrotnie wyższym stopniu rozwoju. Nawet oburzenia obojga duchownych nie odebrali jako czegoś obraźliwego, raczej z jakąś łagodną wyższością przeszli nad tym do porządku dziennego. Ludzie wyraźnie ich ciekawili, jak jakieś żywe okazy etnograficzne, nie jak równe im istoty, choć z pewnym uznaniem obejrzeli statek, a zwłaszcza maszynownię i ambulatorium, gdzie na ich widok doktor Żmijewski wytrzeszczył oczy i upuścił probówkę z czyimiś siuśkami

- Czym mogę służyć? - wybełkotał, usiłując zebrać myśli - Może szlafrokiem?

- Nie, nie ma takiej potrzeby - odparła uprzejmie kapitan - Jak mi się zdaje, noszenie ubrań jest sprzeczne z religią naszych gości. Niech pan będzie taki dobry i pokaże im swoje cudeńka, zgoda? Ja mam spotkanie z kapitanami. Jakby co, będę w konferencyjnej.

Zostawiwszy przerażonego Kubę w towarzystwie Asgardów Lilianna udała się do sali konferencyjnej razem z Miśkiem, który obskakiwał ją, uradowany, ziejąc szeroko uśmiechniętym pyskiem.

W sali, za stołem ozdobionym dwoma ogromnymi półmiskami (jeden z kanapkami, a drugi z ciastkami) oraz kilkoma butelkami z rozmaitą zawartością, siedzieli Robau i Wang. Obaj mieli na sobie już czyste mundury, byli schludnie ogoleni i uczesani, a miny mieli bardzo poważne, mimo bursztynowej zawartości stojących przed nimi szklanek. Na widok Lilianny obaj zostawili przekąskę i wstali.

- Siadajcie panowie - uprzedziła ich słowa - Nie róbmy sobie niepotrzebnych ceremonii. Jedzcie i pijcie zdrowo, nie żałujcie sobie. Jak tam wasze łajby?

- Nieźle, nie zostały poważnie uszkodzone. Ale teraz chodzi o pani skórę. - odparł Amin Robau ze smutkiem.

- Właśnie - poparł go kapitan Wang - Nam nic nie grozi, zostaliśmy ściągnięci do układu Talos przemocą i zesłani na tę planetę, ale pani wleciała dobrowolnie w zakazany obszar. Obawiam się, że zostanie pani stracona, choć w dzisiejszych czasach wydaje się to nieprawdopodobne. Gdy tamci ściągali nas w układ, my odebraliśmy wiadomość z kwatery głównej, że taka jest kara za złamanie generalnego rozkazu numer 7.

- Kwatera główna wiedziała, gdzie jesteście?

- Chyba tak... nie bardzo wiem, ale na to wygląda.

Lilianna mimochodem pogłaskała Miśka, który oparł wielki łeb o jej kolana i wepchnęła mu w pysk jedną z kanapek.

- No to mam już argument dla adwokata - powiedziała spokojnie - Nie martwcie się niczym, to była moja decyzja. Powiedzcie tylko, kto właściwie zaatakował was i Asgardów? To jakaś nieznana rasa, prawda?

- Ano całkiem nieznana. Wypytaliśmy o nich Asgardów, zanim zostaliśmy zainfekowani pyłkami, bo wtedy wszystko przestało nas obchodzić - odpowiedział jej kapitan Robau - Pochodzą z planety Psychon, nie mamy nawet pojęcia, gdzie się ona znajduje. Umieją przybierać każdy dowolny kształt, ale tylko na godzinę. To się nazywa transpozycja molekularna, o ile dobrze zapamiętałem nazwę. Oni nawet nie są szczególnie groźni, próbują tylko ratować swoją planetę.

- A wy weszliście im w drogę.

- No właśnie. Gdyby chcieli nas zabić, byłoby po nas, a oni nas tylko zesłali na Talos, żebyśmy nie mogli polecieć za nimi. Pewnie nawet nie słyszeli o rozkazie nr 7...

- Prawdę mówiąc, ja też nie słyszałam, póki Jim Kirk mnie nie uświadomił. - mruknęła kapitan Zakrzewska. Poukładała już sobie jakoś to wszystko w głowie, i zdecydowala, że najlepiej będzie towarzyszyć obu załogom na Ziemię. Ucieczka przed wymiarem sprawiedliwości nie miała sensu, lepiej było stawić czoła temu, co ją czekało i liczyć na łut szczęścia. I to właśnie postanowiła zrobić.



Droga na Ziemię trwała dość długo. Przez pierwsze dni dowództwo Gwiezdnej Floty milczało, dopiero na czwarty dzień Inga Lausch, z nudów rozwiązująca krzyżówkę przy konsoli, odebrała sygnał z kwatery głównej i omal nie spadła z fotela.

- Kapitanko, wywołują! - zawołała z takim przestrachem, jakby z głośnika wypełzła skolopendra.

- Taka ich praca - odparła kapitan Zakrzewska ze spokojem - Dawaj ich panna na ekran.

Na mostku zaszumiało, jakby kto wsadził kij do ula, wszyscy bowiem zdawali sobie sprawę z tego, że głowa ich dowódcy bardzo niepewnie trzyma się wdzięcznego karku i w tej sytuacji wiadomość z kwatery głównej nie może być szczególnie pomyślna.

Na ekranie głównym ukazał się admirał Cormack.

- Proszę wezwać wszystkich starszych oficerów. - polecił sucho, nie wdając się w powitalne uprzejmości. Inga, ponaglona spojrzeniem Lilianny, nadała wezwanie przez interkom. Po chwili na mostku zjawili się wszyscy, którzy mieli stopień wyższy od chorążego i zrobiło się niemożliwie tłoczno.

- Jak wszyscy wiecie, wasza kapitan złamała Rozkaz Generalny nr 7 - zaczął admirał - Zostaje wobec tego zwolniona ze służby i aresztowana. Resztę podróży ma spędzić w brygu. Dowodzenie okrętem przejmie pierwszy oficer.

- Nic z tego, nie ma głupich - obraził się Arek

- Co takiego? Ja panu daję oficjalny rozkaz!

- Pocałujcie mnie w dupę, panie admirale, ja dla waszej świergolonej przyjemności nie będę świnia.

Admirał poczerwieniał z oburzenia, ale opanował się, nie chcąc robić z siebie widowiska przy wszystkich.

- Zatem pan dołączy do kapitan Zak w brygu, a dowodzenie przejmuje drugi oficer, pan Jurgen von Ravensbruck.

- Dreck - odparł zdecydowanie Jurgen - Żeby mnie tu zadziobali? Proszę nie mieć mi za złe, admirale, ja naprawdę lubię żyć.

- Może pan sobie oszczędzić niepotrzebnej gadki, my nie dupki, nikt tu nie wyrwie naszej Lilce stołka spod tej ślicznej pupki - poparł go Krzysztof Majcher, niechcący do rymu - Kapitan Zakrzewska wystartowała tę kupę szczątków i tylko ona doprowadzi ją na Ziemię.

- Czy to bunt, poruczniku?!

- Mogę zarządzić referendum w tej sprawie, ale tak na oko, owszem, wydaje mi się, że to bunt.

Admirałowi Cormackowi opadła szczęka. Jego oczy biegały z ekranu po zgomadzonych i wreszcie zatrzymały się na R'Cerze. Wolkanin stał spokojnie, założywszy ręce za plecy i nie okazywał żadnych emocji.

- Panie R'Cer, podejmie się pan dowodzenia statkiem?

- Tak, każdym, ale nie tym - odpowiedział komandor - Panie admirale, Hermasz to nie jest zwyczajny statek, a przede wszystkim to nie jest zwyczajna załoga. Polakami może dowodzić tylko Polak, nikogo innego nie posłuchają. Jeśli wolno, doradzałbym rozwiązanie niestandardowe: niech kapitan Zakrzewska doprowadzi statek na Ziemię i dopiero wtedy będzie można dokonać legalnego aresztowania.

Spokojne i wyważone słowa Wolkanina wyraźnie trafiły admirałowi do przekonania. Rozważał je przez chwilę, a potem rzekł:

- Dobrze. Lećcie prosto na Ziemię. Aresztowanie i jednocześnie demobilizacja całej załogi odbędzie się od razu w doku, by uniknąć niespodzianek. Koniec łączności.

I ekran zgasł.

- Co robimy? - spytał Arek, patrząc na niewzruszoną Liliannę. Ta wzruszyła ramionami.

- Jak to, co robimy. Lecimy na Ziemię i to już. Nie myślę spóźnić się na własny pogrzeb. Rozejść się, ferajna.

Po czym zasiadła jakby nigdy nic w fotelu dowodzenia. Oficerowie rozeszli się zgodnie z rozkazem, a wraz z nimi rozeszła się po statku wieść o tym, co się dzieje. Najpierw wszędzie wybuchł lament. Potem załoganci rozeźlili się i po cichu, w tajemnicy przed własną sekcją dowodzenia, postanowili "zewrzeć szeregi, osadzić kosy na sztorc i nie dać nawet guzika od munduru". To, że cała załoga Hermsza nie miała w majątku ani jednego guzika (mundury i prywatne ubrania były na zamki magnetyczne), a i kos nie było na statku (jedynie Osip Zajczik trzymał na ścianie sierp i młot w artystycznej gablotce), było dla nich nic nie znaczącym szczegółem. Kapitanowie Amin Robau i Wang Hui gratulowali sobie po cichu, że nie dostali rozkazu objęcia zastępczego dowodzenia Hermaszem, bo coś takiego mogło by się dla nich źle skończyć i niezależnie jeden od drugiego przygotowali mowę w obronie polskiej kapitan, którą to mowę zamierzali wygłosić przed sądem. Jednemu i drugiemu, co tu ukrywać, zaimponowała ta mała kobietka, która nie zawahała się położyć na szali wszystkiego, co miała, łącznie z życiem, aby tylko postąpić tak, jak należało.

Co o tym wszystkim myśleli trzej Asgardzi, trudno było powiedzieć, ponieważ nie zwierzali się ze swych przemyśleń nikomu, cały czas zajęci próbą rekonstrukcji swych dziwnych urządzeń. Ekipa Karola Michałowa chętnie im pomagała dostarczając, czego tamci chcieli, jednak nic nie mogło skompensować utraty najważniejszych elementów, zabranych przez Psychonian. Wrota, olbrzymi metalowy pierścień z konsolą sterującą, który ledwie zmieścił się w dolnej ładowni, bez zasilania były jedynie ciekawym ornamentem i nic nie można było na to poradzić.






Powrót za Ziemię nie był tak triumfalny, jak załoga by chciała. Co prawda ojciec Maślak wygłosił płomienne i bardzo długie kazanie, którego sens oraz podsumowanie dałyby się zawrzeć w lapidarnym haśle "....ale moralnie wygraliśmy MY", lecz nastroje wśród załogantów były dość mało wesołe. Nie chodziło nawet o to, że oto lot się kończy, drugiego nie będzie, a ludzie poprzywykali i do siebie, i do tego zwariowanego statku. Nagle wszyscy doszli do wniosku, że cholernie lubią swoją wiecznie ryczącą na wszystkich kapitan, sformowali coś, co nazwali "sejmikiem hermaszowskim" i już na pierwszym zebraniu uchwalili jednomyślnie, by bronić jej "do krwi ostatniej'. Wkrótce dowiedział się o tym R'Cer i przyszedł nieproszony na następne zebranie, by w krótkich słowach uświadomić warchołom, że co najwyżej trafią do którejś z karnych kolonii, ale na pewno nikogo nie uratują przed odpowiedzialnością karną. Początkowo zakrzyczano go, ale później stało się jasne, że Wolkanin ma rację - nie mogli nic zrobić. To sprawiło, że na wszystkich pokładach zapanował nastrój ponurej beznadziei i wszystkim odechciało się żyć.

W doku, do którego ich skierowano, przede wszystkim nakazano załodze zostawić całą broń na statku. Ten rozkaz spowodował protesty i zamieszanie, które opanowała dopiero kapitan. Zjawiła się przed załogą w galowym mundurze, ze starannie uczesanym i spiętym z tyłu głowy warkoczem, i jednym groźnym spojrzeniem uciszyła szemrzącą załogę.

- Sioj! - powiedziała ostro - Żadnych mi tu takich, jasne? Nikt nie śmie mówić, że Polacy zachowują się jak przedszkolaki w burzę. Z godnością wychodzimy i rozchodzimy się w dyscyplinie i porządku.

Jej wzrok nieco zmiękł, gdy przesuwała nim po ludziach, z którymi tak się zżyła.

- Dziękuję wam - dokończyła - Byliście świetną załogą i nigdy nie dajcie sobie wmówić czegoś innego. Zawsze bądźcie dumni, że służyliście na pokładzie Hermasza. To wspaniały statek

- Dziękuję, królewno - zaszlochał komputer pokładowy - Ja was nigdy nie zapomnę i nie będę służyć innej załodze. Niech mnie choć złomują, a nie będę.

- A syn mój? Syn miał ojca hetmanem

i żyć nie będzie pod innym panem... - zaczął recytować sternik Czerep, ale urwał, gdy ktoś z tyłu zdzielił go pięścią pod łopatkę.

- Lecz wam, Kozacy, go nie pokażę

syna mojego, w grób go zakopię

Ale krew jego przyniosę w czarze

i krwią mogiłę ojca pokropię - dokończyła za niego kapitan Zakrzewska - Ja także znam poematy Słowackiego, panie Czerep, ale tutaj nie ma co mirmiłować. Nie udało się i już. Trzeba żyć dalej i zadowolić się pięknymi wspomnieniami. No a teraz dosyć biadolenia, proszę ustawić się trójkami, po starorzymsku, i idziemy.

Załoga posłusznie ustawiła się wedle rozkazu i wymaszerowała za swą kapitan po automatycznym trapie do hangaru. Czekał tm już oddział żandarmerii oraz ziejący triumfem admirał Cormack. Nie mógł sobie widać odmówić przyjemności osobistego aresztowania niepokornej Polki.

- Kapitanie Zak, jest pani aresztowana z rozkazu dowództwa Gwiezdnej Floty - powiedział oficjalnym tonem, gdy trójkowa kolumna zatrzymała sie przed nim, w karności i porządku - Niniejszym odbieram pani wszelkie przywileje rangi i prawa związane z przynależnością do Gwiezdnej Floty. Radzę się dobrze zastanowić, co pani będzie mówić, bo każde pani słowo może posłużyć jako argument obciążający. Zresztą i tak w najlepszym raziue czeka panią dsegradacja i kolonia karna.

W załodze Hermasza zaszumiało i zakotłowało się. Trójkowy szyk pękł. Żandarmerię otoczył nagle krąg wściekłych twarzy i posypały się przekleństwa takie, że nawet admirał Cormack stracił pewność siebie.

- Co za podłość!

- Co za niewdzięczność!

- Spisek kancelaryjnych szczurów!

- Hej, kto Polak, nie damy naszej kapitan!

- Tak jest! Spluwy nam zabrali, ale co to, pięści nie mamy?! - wołali ludzie jeden przez drugiego.

- Sąd sądem, prawo prawem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie!

- T'enga, wezwij gwardię andoriańską na tych wypierdków! - krzyczał Majcher, wymachując z braku innej broni sprężynowym nożem do owoców.

- Będziecie smażyć się w piekle, pachołki szatana! - wrzeszczał ojciec Maślak i dla dodania sobie powagi wywijał przy tym swym solidnym różańcem, niczym łańcuchem rowerowym.

- Hej, Ślepowron, daj fazera, zaraz weźmie ich cholera! - rymował na poczekaniu Mścisław Czerep, grożąc eskorcie admirała wymontowaną z konsoli dźwignią steru.

- Uch, jak prasne ciupaskom...! - ten głos wyraźnie należał do Jaśka Gąsienicy, trzymany za każdą mocarną pięść przez dwóch ochotników, żeby nie dopadł admirała wbrew wszelkiemu rozsądkowi. T'Allia, której nie spodobał się ten cały rejwach, zaczęła nagle rozdzierająco płakać, co tylko przyczyniło się do powiększenia ogólnego burdelu.

- Dziecko nawet nie może na was patrzeć, hamany! Żebyście tak mieli parch na głowie i za krótkie ręce! - zdenerwował się chorąży Rozenfeld, zabrał T'Shan dziewczynkę i zaczął ją kołysać dla uspokojenia.

- Allach wszystko widzi i zapisuje w księgi! - darł się pobożnie jeden z muzułmańskich załogantów - Ukarze was w dzień Sądu Ostatecznego! Obedrze was ze skóry, a następnie sprawi, by wam odrosła i znowu was obedrze! Wydrze wam wątroby i jelita! Całą wieczność będziecie się smażyć narozżarzonych węglach!

Obrazowy opis mąk piekielnych w połączeniu z wrzaskiem spiczastouchego niemowlaka, o którym żadne raporty nie wspominały, do reszty odebrały admirałowi pewność siebie. W dodatku ogromny, kudłaty owczarek, który nie wiadomo jak znalazł się obok, milczkiem a boleśnie ugryzł go w bezbronne siedzenie. Cormack aż podskoczył i pospiesznie usunął się poza zasięg imponującego garnituru kłów.

- Misiek, pfuj! - skarciła czworonoga kapitan Zakrzewska - Nie gryź admirała, zaraz dostaniesz obiad. A wy wszyscy spokój!!! Co wam mówiłam? Do szeregu! Panie R'Cer, doktor T'Shan, Sibok, pozwólcie do mnie.

Odeszła na bok, a za nią podążyli Wolkanie.

- Zaopiekujcie się Asgardami - powiedziała Lilianna cicho - Nie chcę, żeby jakoś na tym wszystkim ucierpieli. Najlepiej zabierzcie ich na Vulcan. Może wasi naukowcy znajdą sposób, by uruchomić Wrota i odesłać ich do domu.

- Zrobimy to - obiecał w imieniu całej trójki Sibok - Ale co będzie z panią? Tj, z tobą, Lilka?

- To już nie wasza sprawa, kochani. To walka, którę muszę stoczyć sama.

Pogładziła Siboka po policzku.

- Trzymajcie się, spiczastouche mądrale. - powiedziała serdecznie - Live long and prosper, czy tak jakoś.

I odeszła w stronę czekających na nią żandarmów.



- Cóż zatem powiedziała oskarżona, gdy wyjaśnił jej pan zakaz związany z Talos IV? - spytała pani prokurator, piękna i surowa Sheree J. Wilson, mierząc oczami kapitana Kirka. Ten siedział jak na szpilkach i widać bylo, że pragnie znaleźć się o jakiś tysiąc lat świetlnych stąd. Co chwila oglądał się do na towarzyszącego mu Spocka, to na tych z załogi Hermasza, którym pozwolono wejść na salę, to popatrywał z poczuciem winy na ławę oskarżonych, gdzie siedziała ta nieznośna Polka, wyglądająca na dwa razy bardziej bezbronną niż pewnie kiedykolwiek była.

- No, tego.. - zaplątał się.

- Więc? Proszę odpowiadać.

- No więc dała mi kilka sugestii o charakterze autoerotycznym - wydukał wreszcie Kirk - Większość była niewykonalna dla człowieka zbudowanego według standardowych parametrów.

- Jednym słowem, odmówiła podporządkowania się rozkazowi?

- Sprzeciw! - zawołał Daniel Crane, przydzielony Liliannie adwokat - Prokurator sugeruje odpowiedź.

- Nie mam więcej pytań. - panna Wilson wróciła ze zwycięską miną na swoje miejsce.

- Świadek jest pański. - zwrócił się do adwokata przewodniczący posiedzeniu komodor Chandra. Daniel Crane wstał i podszedł do Kirka. Na oko wyglądał nieszkodliwie - ot, mocno zażywny jegomość lat około sześćdziesięciu w drogim garniturze i nie wiedzieć czemu zielonym krawacie - ale Kirk dobrze wiedział, że to najlepszy adwokat od wojskowych i cywilnych spraw karnych na całej półkuli. Kto go sprowadził dla potrzeb tego procesu, trudno było zgadnąć.

- Pan oczywiście zna Rozkaz Generalny nr 7 - rzekł - Wie pan również, czemu został umieszczony w kodeksie. Czy zechce pan poinformować sąd o przyczynach tego kroku?

- Chodziło niezwykłe moce Talosian. Byli zbyt niebezpieczni i nie można było się przed nimi obronić - odparł kapitan.

- Właśnie. Czy to prawda, że w sprawie Gwiezdna Flota vs Mr Spock nie brał udziału komodor Mendez, a jedynie złudzenie jego obecności, wywołane przez Talosian?

- Prawda.

- Czy to złudzenie towarzyszyło panu od samej bazy?

- Wysoki sądzie, obrona gra na zwłokę - nie wytrzymała prokurator - To wszystko nie dotyczy sprawy.

- Przeciwnie, dotyczy i mam zamiar to udowodnić.

- Kapitanie Kirk, proszę odpowiedzieć - rzekł komodor Chandra

- Tak, to prawda. Komodora Mendeza nie było ani w promie, ani później na Enterprise. Nie opuszczał bazy. - odpowiedział Kirk.

- Zatem moce Talosian sięgały daleko poza ich układ.

- Na to wygląda.

- Czyli od tamtej chwili wiadomo, że Rozkaz nr 7 jest bezużyteczny w sytuacji, gdy te istoty zechcą kogoś dosięgnąć.

- Chyba tak.

- Nie mam więcej pytań.

- Świadek jest wolny. Czy oskarżenie ma jeszcze jakichś świadków? - komodor spojrzał na prokurator Wilson.

- Nie, wysoki sądzie.

- Zatem proszę o końcowe oświadczenia.

Z miny kapitan Zakrzewskiej można było wyczytać, że jest z tego bardzo zadowolona. Siedzenie w ławie i wysłuchiwanie zeznań na temat minionych wydarzeń było w najlepszym razie marną rozrywką, a w dodatku galowy mundur uwierał ją niemiłosiernie. Przez salę, w której odbywała się rozprawa, przewinęło się barwne towarzystwo: admirał Cormack, spokojny jak zawsze R'Cer, delegat Tholian w specjalnym skafandrze, komodor Gibbs, który wychwalał załogę Hermasza pod niebiosa, Sibok, opowiadający o swym uwolnieniu i obserwacjach, kapitan Robau, dwóch Klingonów... "Sąd ostateczny" Gwiezdnej Floty chciał wiedzieć absolutnie wszystko, więc rozprawa ciągnęła się okrutnie. Adwokat Daniel Crane nie starał się jej skrócić, na każdego świadka oskarżenia przedstawiał własnego, a Lilianna nudziła się w ławie, usiłując wyglądać godnie i nieskazitelnie. Co prawda zdarzały się chwile dość zabawne, jak na przykład ta, w której sprowadzeni w charakterze świadków Klingoni odmówili zeznań, ale wyrazili chęć odbycia honorowego pojedynku i obrazili się strasznie, gdy im odmówiono, albo gdy wezwana do złożenia zeznań Malwinka Kręcik odpowiedziała z całym spokojem, że przez noc zapomniała, jak się nazywa. Jednak ogólnie kapitan Zakrzewska nudziła się setnie, a w celi przeważnie spała, bo i tam nie było co robić. O tym, że jej sprawa nie przedstawiała się zbyt dobrze, adwokat poinformował ją już na pierwszej wizycie dodając też, że nie zostanie wypuszczona na wolną stopę aż do zakończenia procesu. Admirał Cormack złożył w tej sprawie stanowcze veto, a sędzia przychylił się do jego wątpliwości i kazał podsądną zamknąć. Lilianna nie przejęła się tym, natomiast jej załoganci bardzo i w ramach protestu urządzili kocią muzykę przed gmachem sądu, śpiewając unisono:

- Ja ci śrubkę wkręcę w radio

Oooo, Leokadiooo!

i robiąc przy tym bardzo wymowne gesty pod adresem z góry wiadomym. Ta cienka aluzja bardzo się nie spodobała władzom, ale niestety w ramach dopuszczonych przez prawo można było ukarać niesfornych Polaków jedynie grzywną za zakłócenie spokoju.

Teraz proces zbliżał się już do końca i można było mieć nadzieję, że coś się nareszcie rozstrzygnie, wte albo wewte.


- Prokurator i obrońca wygłoszą teraz mowy końcowe - powiedział komodor Chandra - Jako pierwszy głos ma prokurator. Tylko proszę mówić krótko. Znam ja was prawników, udzielić wam głosu, to potem już nie ma ratunku.

- Wysoki sądzie - zaczęła z namaszczeniem pani prokurator - Proszę z łaski swojej przyjrzeć się podsądnej. Stoi tu przed nami kobieta, którą Gwiezdna Flota zaszczyciła tytułem kapitana, choć nawet nie przekroczyła progu Akademii. Otrzymała wszelką możliwą pomoc i całe zaufanie, jakie Flota mogła jej okazać, a jak się odpłacila? Od początku podróży okazywała jawne lekceważenie autorytetom i regulaminom. Tolerowała niezdyscyplinowanie załogi i przymykała oko na nielegalny wyrób alkoholu w maszynowni. Zamieniła statek Floty w istny cyrk, pozwalając załogantom na założenie swoistego Zoo.Jej zachowanie naraziło Federację na konflikt z Tholianami i zagroziło zerwaniem rozejmu z Imperium Klingonu. Jakby tego było mało, ta kobieta złamała najważniejszy zapis kodeksu Gwiezdnej Floty, zakaz jakichkolwiek kontaktów z planetą Talos IV. Nie zważała na zagrożenie, nie myślała też posłuchać starszego i bardziej doświadczonego kapitana, po prostu postąpiła, jak sama chciała. To najlepiej obrazuje charakter podsądnej. Proszę nie dać sie zwieść jej łagodnej i uczciwej powierzchowności. Jest samowolna, arogancka i bezmyślna. Nie nadaje się nawet do kierowania barką podczas spływu. Bez jakichkolwiek skrupułów narażała własną załogę i, co gorsza, pokój, który jest dla nas wszystkich wartością nadrzędną. Dla takich jak ona nie ma miejsca w Gwiezdnej Flocie. Prokuratura wnosi o najwyższy wymiar kary i wierzę, że wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności wysoki sąd nie może, po prostu nie może wydać łagodniejszego wyroku.

- Dziękuję za pouczenie - rzekł cierpko Chandra - Głos ma obrońca.

Daniel Crane wstał i dopiął garnitur na swym dostojnym brzuszku. Patrząc na jego życzliwy uśmiech można by oczekiwać, że zgodzi się z panną Wilson z samej kurtuazji wobec płci pięknej, ale miał on inne plany.

- Wysoki sądzie - rozpoczął - Wysłuchałem przemowy mojej szanownej koleżanki z prawdziwym podziwem. Nie przypuszczałem dotąd, że umie ona aż tak zręcznie manipulować faktami, pomijając wszystko to, co jest w nich niewygodne, gdyż świadczy na korzyść mojej klientki.

To prawda, że kapitan Zak nie może poszczycić się dyplomem akademii. Tym bardziej należy ją podziwiać za to, że otrzymawszy do dyspozycji nietypowy statek i poskładaną byle jak załogę umiała zmienić jedno i drugie w sprawne narzędzie. Obecność na pokłądzie żywych maskotek niewątpliwie w tym pomogła, stworzyła bowiem domową atmosferę i zapobiegła nerwicy kosmicznej u osób, które, nie zapominajmy, nie przeszły żadnego treningu przystosowawczego. Dalej pani prokurator, do której żywię głęboki szacunek, wspomniałą o konflikcie z Tholianami. Czemu pominęła fakt, że kapitan Zak została zaatakowana i że pierwsza salwa padła z tholiańskiej strony, trudno mi zrozumieć. Być może nie zna wszystkich faktów. Również oskarżenie Klingonów, jak wiemy, zostało zweryfikowane. Okazało się, że działania mojej klientki były w pełni uzasadnione, a co więcej, zaowocowały ocaleniem zaginionego kadeta i resztek niepoznanej dotąd niehumanoidalnej rasy rozumnej. Przejdźmy zatem do głównego zarzutu: złamania Rozkazu Generalnego nr 7. Otóż według wszelkich danych jest to martwy przepis, nie mający żadnej wartości praktycznej. Mieszkańcy Thalos IV nie żyją, a gdy jeszcze żyli, umieli oddziaływać na takie odległości, że trudno doprawdy orzec, które działania hipotetycznego oficera łamiącego ów rozkaz byłyby w pełni autonomiczne. Można powiedzieć, że nie ma to nic do rzeczy, skoro odpowiedni zapis w kodeksie wciąż istnieje. Jednak samo istnienie zapisu o niczym nie świadczy. Gdyby brać za dobrą monetę wszystko, co jest zapisane w kodeksach całego świata, gdzieniegdzie jeszcze palono by ludzi na stosie za czary, gdyż absurdalny przepis nie został usunięty z księgi

Nie zapominajmy o czymś jeszcze: czyn kapitan Zak podyktowany był troską o dwie załogi, a do układu Talos zapędził ją rozkaz z dowództwa. Brzmiał on "Odnaleźć i sprowadzić do przestrzeni Federacji zaginione statki Hubble i Ciołkowski". Moja klientka wykonała ten rozkaz bez zarzutu, przy okazji zabierając z Talos IV uwięzionych tam przybyszy z innej galaktyki. Powstaje pytanie: czy można skazać dobrego oficera na podstawie martwego przepisu, który złamał, wykonując oficjalny rozkaz dowództwa? Czy można karać śmiercią za ocalenie życia? Nie, wysoki sądzie, wymiar sprawiedliwości nie może być niesprawiedliwy. To przekreśliło by sam sens jego istnienia. Obrona wnosi o uniewinnienie podsądnej i bezwarunkowe przywrócenie jej do służby.

Komodor Chandra spojrzał na kapitan Zakrzewską, która siedziała na ławie oskarżonych z miną niewiniątka i dłońmi złożonymi na kolanach.

- Zanim prezydium uda się na naradę, czy podsądna chce o coś prosić w ostatnim słowie?

Lilianna wstała, z wdziękiem odrzuciła warkocz na plecy i powiedziała:

- Wysoki sądzie, ja zostałam do swej funkcji wzięta z łapanki, dosłownie z dnia na dzień wysłano mnie o setki lat świetlnych od domu. Dano mi statek, na którym połowa instrumentów nie działała od nowości i załogę, która w przytłaczającej większości nie miała pojęcia o służbie na statku dalekiego zasięgu. Sama nigdy na takim nie służyłam. Wszyscy musieliśmy się wszystkiego uczyć od podstaw, a była to orka na ugorze. Wysyłano nas w miejsca, gdzie walili do nas Tholianie, Klingoni i własna artyleria. Nasze raporty traktowano jak wytwór chorej fantazji. Byłam za granicą galaktyki, porwali mnie Orioni, walczyłam z brakiem napędu, dziwnymi stworami i milionem trudności obiektywnych. Wykonałam rzetelnie wszystkie otrzymane rozkazy. W nagrodę na Ziemi wsadzili mnie do mamra, jak to się mówi, bez szelek i widoków. Od miesiąca mam kontakt jedynie ze swym obrońcą, dzień w dzień uczęszczam na tę salę, wysłuchując różności pod swoim adresem i nudząc się jak mops. To o co ja mam jeszcze prosić w ostatnim słowie? Może o surowy wyrok?

Ta konkluzja wywołała szaloną wesołość na sali, aż Chandra musiał uderzyć kilkakrotnie młotkiem w pulpit.

- Sąd udaje się na naradę. - oświadczył. Całe prezydium podniosło się ze swych miejsc i wyszło na zaplecze, zaś na sali runęło wielkie trajkotanie.



Narada prezydium sędziowskiego trwała ponad godzinę. Nareszcie komodor Chandra wyszedł i zajął miejsce za katedrą.

- Podsądna, proszę wstać - rzekł - Po zapoznaniu się z materiałem dowodowym sąd wojskowy nie ma żadnych wątpliwości, że kapitan Zak nie jest typowym oficerem Gwiezdnej Floty. Nie ulega też kwestii, że traktuje ona regulamin służby nader swobodnie. Jednak wszelkie oskarżenia, które przeciw niej wysunięto, wydają się przesadzone, zważywszy na nietypowe okoliczności wszystkich zajść. Należy podkreślić fakt, że wszyscy kapitanowie Gwiezdnej Floty, którzy mieli kontakt z podsądną, podkreślali jej operatywność i zaangażowanie. W opinii sądu żaden z zarzutów, z wyjątkiem najpoważniejszego, nie został dostatecznie umotywowany. Jeśli zaś idzie o złamanie Rozkazu nr 7, sąd decyduje się odstąpić od wymierzenia kary, biorąc pod uwagę następujące okoliczności łagodzące: 1. kapitan Zak otrzymała oficjalny rozkaz z kwatery głównej, by zorganizować akcję ratunkową, 2. Zachodziła poważna obawa o życie załóg dwóch statków, w sumie 386 ludzi, oraz trojga istot określanych jako Asgardzi, 3. Podsądna nie otrzymała informacji z dowództwa o Rozkazie nr 7, nigdy wcześniej o nim nie słyszała, znała go tylko z ustnego przekazu oficera równego jej stopniem. Nie musiała wziąć jego słów za dobrą monetę.

Uwalniając podsądną Liliannę Zak od winy i kary sąd postanawia jednocześnie, co następuje: jeśli podsądna chce utrzymać swą rangę, musi odbyć roczny kurs dla dowódców, organizowany przez Akademię Gwiezdnej Floty i pomyślnie zdać wszystkie egzaminy. Dopiero po o zaliczeniu tych egzaminów otrzyma następną misję.

- Czy mogę o coś spytać? - wyrwała się Lilianna.

- Proszę.

- Co z moją załogą?

- Ona również musi odbyć kurs doszkalający. Jednak nie widzę przeszkód, by ci, którzy sie na to zdecydują, nie mogli ponownie służyć pod pani rozkazami. Sąd zamyka posiedzenie.

Chandra uderzył młotkiem w pulpit. Na sali wybuchła wrzawa. Przed gmachem, gdzie zgromadzili się załoganci Hermasza, słychać było okrzyki i wiwaty, a wychodzącą kapitan powitał istny ryk radości.

Tego samego dnia wieczorem załoga Hermasza urządziła sobie wielkie barbecue na cześć dobrego zakończenia bardzo niemiłej sprawy. Wszyscy byli w stanie euforii. Nawet pierwszy oficer obojętnie przyjął degradację do stopnia podporucznika za, jak określono w raporcie "niewłaściwe zachowanie wobec starszego stopnem ofcera". Podobna kara spotkała też Jurgena. Admirał Cormack nie zapomniał im odmowy wykonania rozkazu, ale obaj, jak jednogłośnie stwierdzili, mieli to "gdzieś tam". Na barbecue podjęto ad hoc decyzję, by wyruszyć razem w następną podróż, jedynie doktor T'Shan i Józek Stelmach zdecydowanie oświadczyli, że zostają na Ziemi. Doktor oświadczyła, że chce poświęcić się wychowaniu córeczki, a młody Stelmach postanowił wrócić na łono swej ustosunkowanej rodziny i robić karierę w polityce. R'Cer i Sibok nie byli jeszcze zdecydowani. Na razie obaj przebywali na rodzinnej planecie, uczestnicząc w rozmowach z Asgardami i próbach uruchomienia ich sprzętu.

Dobry humor reszty mroczył tylko mus odbycia rocznego szkolenia, na co nikt nie miał ochoty.

- Co tam, rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata - pocieszył dobrotliwie swą trzódkę ksiądz Maślak - Ja też napiszę do kurii biskupiej, żeby zezwolono mi na następny lot.

- Nie ma nas ojciec jeszcze dość? - zdumiał się Matias von Braun, który, przypasawszy fartuch, pełnił dobrowolnie funkcję grillowego - Przecież taka załoga jak nasza to boskie skaranie, sam to ojciec powtarzał.

- Ktoś musi mieć pieczę nad waszymi duszami. Wygląda na to, że padło na mnie być przy was specjalistą od spraw duchowych. - westchnął nabożnie kapłan i przypiął się do nad wyraz materialnej kiełbasy z musztardą, jakby nie jadł od tygodnia.

- A pan, doktorze M'Benga? - zwróciła się siostra Ofelia do czarnoskórego lekarza, który zajęty był właśnie kolejną porcją pieczeni.

- Może pan teraz wrócić na Enterprise. To taki prestiżowy statek. - zawtórowała jej Lolita Niemogę. Jednak M'Benga machnął tylko ręką.

- Ee tam - wybełkotał z pełnymi ustami - Przywykłem do was. Nudziłbym się teraz w innej załodze.


Dopiero o świcie załoga skończyła świętować i zgodnie z otrzymanym wezwaniem udała się gremialnie do Akademii Gwiezdnej Floty, śpiewając po drodze:

Wyruszała wiara w pole!

Jeden z Płońska, drugi z Gniezna!

Żeby Polska

żeby Polska

Żeby Polska była Gwiezdna!

Dla wszystkich rozpoczynał się nowy, pisany biało-czerwonymi literami rozdział w życiu. Także dla wykładowców Akademii, którzy jeszcze nawet nie przeczuwali, że w ciągu najbliższego roku odpokutują wszystkie już popełnione i jeszcze niepopełnione grzechy.



KONIEC

 Autor: Eviva
 Data publikacji: 2011-05-20
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 122 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 122 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Należy każdego dnia posłuchać krótkiej pieśni, przeczytać dobry wiersz, zobaczyć wspaniały obraz i - jeśli byłoby to możliwe - wypowiedzieć kilka rozsądnych słów.

  - Johann Wolfgang von Goethe
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.