Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Związani ze zmiennokształtnymi


Pukanie – głośne i natarczywe – rozległo się, gdy akurat kończyłam przygotowywanie naparu dla sąsiadki cierpiącej na migreny. Niechętnie zdjęłam rondelek z ognia i poszłam otworzyć, spodziewając się, że ujrzę na progu miejscowe dzieciaki. Przybiegały do mnie po pomoc zawsze, gdy któreś z nich otarło sobie kolano lub coś zbroiło.
Jednak, ku mojemu zdziwieniu, zamiast nieznośnych szkrabów, ujrzałam dwóch rosłych i całkiem przystojnych mężczyzn. Założyłam ręce na piersi i przybrałam surowy wyraz twarzy, widząc ich zniechęcone miny i przykurzone, choć wciąż całkiem eleganckie stroje.
Spojrzeli po sobie niepewnie, najwyraźniej oczekiwali kogoś innego. Cóż, wiedziałam, że nie robię wrażenia, ale taki właśnie był mój cel. Nie chciałam rzucać się w oczy, a wygląd drobnej, podstarzałej i niezbyt urodziwej kobiety świetnie się sprawdzał.
– Tak? – zapytałam w końcu zniecierpliwiona.
– Powiedziano nam, że znajdziemy tu maga nazwiskiem Tehene – wyjaśnił z pewnym wahaniem jeden z mężczyzn, niższy.
– No i?
– Chcielibyśmy z nim porozmawiać.
– Słucham przecież.
Dotychczasowa niepewność niespodziewanych gości przerodziła się w prawdziwą konsternację. Poczułam się dziwnie usatysfakcjonowana, gdy po raz kolejny wymienili spojrzenia, nie wiedząc, czy mówię prawdę, czy raczej sobie z nich żartuję.
– Pani nazywa się Tehene? – upewnił się w końcu ten wyższy.
– Owszem. O ile mi wiadomo, nie jest to przestępstwem.
– I jest pani magiem? Nie pani brat albo mąż?
– Ani męża, ani rodzeństwa nie posiadam – zapewniłam z wyjątkową jak na mnie cierpliwością. – O co panom chodzi?
– A mogłaby pani jakoś swoją moc... udowodnić?
Skrzywiłam się niechętnie. Kobiety zawsze były dyskryminowane, gdy chodziło o moc, nawet jeśli nie ustępowały mężczyznom pod względem posiadanego talentu. Czasem nawet ich przewyższały, ale i tak nie były szanowane. Z jakiegoś powodu bardziej ufano magom chodzącym w spodniach.
– Jeśli potrzebują panowie dowowdu, to równie dobrze mogą sobie poszukać innego maga – burknęłam niegrzecznie, po czym bez namysłu zatrzasnęłam im drzwi przed nosem.
Zdążyłam sięgnąć po rondelek z naparem, gdy ponownie rozległo się pukanie, a potem głos jednego z przybyłych:
– Mag Firam wyznaczył panią na swojego następcę w roli nadwornego maga.
Omal nie wypuściłam naczynia z ręki, słysząc tę nowinę. Urząd nadwornego maga był dziedziczny i przez ostatnie trzysta lat stanowisko to należało do kolejnych mężczyzn wywodzących się z rodu Firam. Atrio był ostatnim z nich, bo – przynajmniej kiedy widziałam go po raz ostatni – ani nie posiadał, ani nie planował dzieci. Nie miałam jednak pojęcia, dlaczego miałby wskazywać na mnie, zamiast pozwolić władcom wybrać według własnego uznania. Co więcej, Atrio był młody, a jego urząd dożywotni...
Wróciłam do drzwi i otworzyłam je szarpnięciem, w drugiej dłoni wciąż ściskając nieszczęsny rondelek z naparem. Parował, roztaczając wokół przyjemny aromat.
– Co się stało z Atriem? – zapytałam, z niezadowoleniem słysząc w swoim głosie przestrach. On był potężnym magiem i jakoś nie mogłam sobie wyobrazić żadnego dobrego powodu, dla którego nie miałby dalej pełnić swojej funkcji.
– Mag Firam nie żyje – wyjaśnił cicho wyższy z gości.
Rondelek jednak wysunął mi się z dłoni. Odruchowo sięgnęłam po swoją moc i posłusznie zawisł kilka centymetrów nad podłogą, odpowiadając na moją magię, po czym powoli uniósł się do góry. Na próg chlapnęło ledwie kilka kropel naparu.
Obaj mężczyźni udali uprzejmie, że moja reakcja wcale ich nie zaskoczyła. I tak oto nie tylko udowodniłam im, kim jestem, ale również pokazałam, że Firam coś dla mnie znaczył.
– Jak to się stało? I dlaczego ja?
– Rzucił się z wieży Starego Zamku. Ale dlaczego wybrał panią, to nie wiemy.
Wizja tego, że Atrio popełnił samobójstwo, jakoś do mnie nie przemówiła. Nie miewał stanów depresyjnych, nie był niezrównoważony, jak zdarzało się wielu potężnym magom. No chyba, że coś uległo zmianie przez kilka ostatnich lat, gdy nie utrzymywaliśmy kontaktu.
– Czy zechce pani pojechać z nami do Darry?
Spojrzałam chłodno na mężczyznę. Nie miałam pojęcia, kto wyznaczył go na posłańca, ale moim zdaniem nie był to wybór najtrafniejszy. Potrząsnęłam głową, zarówno by odegnać od siebie wątpliwości, jak też by zaprzeczyć. Nie spieszyło mi się do stolicy.
– Nie, nie pojadę z panami – odparłam. – Pojawię się, gdy uporam się ze wszystkim, co muszę najpierw załatwić w domu.
– I to mamy powiedzieć królowi?
– Mogą panowie skłamać, jeśli prawda panom nie odpowiada.
Chyba ta propozycja się im nie spodobała, ale już się dłużej nie wykłócali. Pożegnawszy się uprzejmie, choć dość chłodno, wreszcie znikli sprzed mojego domu. Patrzyłam jeszcze przez chwilę za nimi, zastanawiając się, w co właśnie wplątał mnie Atrio. Nawet jeśli naprawdę rzucił się z tej wieży – a jakoś w to powątpiewałam – to musiał mieć ważny powód, by kazać mnie odszukać. Bardzo ważny.

*

Darra położona była na północy kraju, nad brzegiem morza, które co jakiś czas wyrywało mieszkańcom kolejny spłachetek ziemi. Stary Zamek stał na samym klifie i ilekroć go widziałam, zadawałam sobie pytanie, kiedy runie. Niestety, nikogo to nie interesowało, bo cały dwór przeniósł się przed ponad stu laty do nowego pałacu w centrum miasta, o mniejszych walorach obronnych, ale wygodniejszego i bardziej reprezentacyjnego.
Z okien sali, w której się znajdowałam, miałam doskonały widok na jedną z wież Starego Zamku. Nie mogłam odegnać od siebie myśli, że to z niej mógł skoczyć Atrio. Nagle drzwi za moimi plecami się otworzyły, więc spojrzałam w tamtym kierunku i z zaskoczeniem ujrzałam króla we własnej osobie.
Mój wzrok przesunął się po jego postaci: szczupłej twarzy z pierwszymi zmarszczkami, szpakowatych włosach, eleganckim stroju. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to dość bezczelne z mojej strony, więc przeniosłam oczy na towarzyszące władcy osoby. Pomiędzy nimi dostrzegłam moich dwóch niedawnych gości.
– Więc to pani nazywa się Tehene – stwierdził nagle król, mierząc mnie surowym spojrzeniem. – Nigdy o pani nie słyszałem. Kim pani jest i skąd znał panią Firam?
– Jestem magiem lub czarownicą, jeśli tak woli mnie wasza wysokość nazywać – odparłam obojętnie. – A Atria poznałam, gdy jeszcze studiował. Potem się nie spotykaliśmy.
– Jednak to panią wskazał w swoim liście pożegnalnym na następcę, a nie któregoś z magów zaprzyjaźnionych z dworem. Musi być pani kimś szczególnym.
– Nie muszę, wasza wysokość. I nie jestem.
Po tym stwierdzeniu zapadła dość krępująca cisza. Nagle wzrok króla skierował się w dół i uświadomiłam sobie, że wpatruje się w kota siedzącego u moich stóp. Podniosłam go szybko z podłogi, a on wbił mi pazury w ramię. Spojrzałam wyzywająco na władcę, na chwilę zapominając, z kim mam do czynienia.
– Czy pani chce, żeby to zwierzę zamieszkało w pałacu?
– Może tu zamieszkać inne zwierzę – odparowałam.
– Słucham? – brwi króla złączyły się w jedną, groźnie wyglądającą kreskę.
– Edna to zmiennokształtna – wyjaśniłam, po czym pogłaskałam mojego pupila.
Widząc, że król i dworzanie nadal nie za bardzo wiedzą, o co mi chodzi, odszukałam w swoim wnętrzu moc i korzystając z niej, nawiązałam kontakt mentalny z Edną:
– Bądź tak dobra i pokaż im. Tylko coś niegroźnego, proszę.
Zmiennokształtna zeskoczyła z moich ramion, w locie przemieniając się w słowika. Zaświergotała, zataczając koło pod wysokim sufitem sali, i dopiero dawszy ten popis, wróciła na moje ramię. Przysiadła na nim grzecznie, czekając na dalsze rozkazy, ale żadnych nie miałam. Chciałam najpierw ujrzeć reakcję króla.
– To ma jakieś ograniczenia? – zaniepokoił się.
– Nie to, Edna – poprawiłam go twardym głosem. – Owszem, ma. Mogę obiecać, że nie przemieni się, na przykład, w smoka.
W każdym razie mogłam przysięgać, że nie zrobi tego bez mojego wyraźnego rozkazu, a takiego nie zamierzałam wydać. Co prawda Edna posiadała własną wolę i mogła sama decydować, w co się przeistoczy, ale nie miałaby wystarczającej mocy, by wykonć coś tak spektakularnego, jak smok. Do większych przemian potrzebowała mojej magii.
– Myślałam, że zmiennokształtni to... ludzie – wtrąciła jakaś kobieta. – Tacy, którzy zmieniają się w wilki podczas pełni księżyca.
– Wilkołactwo to choroba, nie naturalna zdolność – wyjaśniłam uprzejmie. – A gwoli ścisłości, powinna ją pani nazywać likantropią.
– Nie widzę różnicy...
– Przede wszystkim powinna pani wiedzieć, że jest wiele różnych rodzajów przemian i zmian wyglądu, łącznie ze zwykłą iluzją. Tymczasem zmiennokształtność to bardzo rzadka wrodzona umiejętność, występująca tylko u zwierząt, które posiadają magiczną moc – wyjaśniłam, nie zamierzając dodawać, u jakich konkretnie zwierząr ona występuje. Jeszcze by dwór uciekł z krzykiem... – Natomiast likantropia to choroba, według naszej nomenklatury przenoszona poprzez magiczne zakażenie, która nie wymaga posiadania mocy. Zmienno-kształtny panuje nad przemianami i nie wyrządzają mu krzywdy, natomiast likantrop musi się im poddać, gdy przychodzi ich pora i cierpi przy tym. Teraz widzi pani różnicę?
Automatycznie zaczęłam spacerować w tę i z powrotem przed tymi wszystkimi ludźmi, rytm słów odmierzając krokami, jak często robią to nauczyciele. Dopiero gdy skończyłam swój krótki wykład i zatrzymałam się, odkryłam, że przy drzwiach znajduje się osoba, której wcześniej nie dostrzegłam. Otyły, wiekowy mag w ciemnej szacie, w zamyśleniu przecze-sujący palcami brodę, był rektorem Uniwersytetu i jako jedyny człowiek w tej sali mógł się domyślać, kim jestem.
Król, jakby idąc za moim wzrokiem, odwrócił się w jego stronę z pytającym wyrazem twarzy. Z pewnością moja ostatnia wypowiedź trochę zamieszała mu w głowie. Chyba nie spodziewał się, że kobieta naprawdę może posiadać wiedzę o magii, szczególnie, gdy jej wygląd wskazuje na prostą osobę.
– Sądzę, że wasza wysokość może zawierzyć wyborowi Atria – osądził krótko rektor.
– Mag Firam popełnił samobójstwo, skąd mam mieć pewność, że nie był szalony?
– Ręczę za niego. Za panią też bym poręczył, lecz pewnie nie przyjmie tej oferty.
Znowu uwaga wszystkich skupiła się na mnie, a ja już wiedziałam, że stary mag mnie rozpoznał. Skinęłam mu nieznacznie głową, w podziękowaniu za tak sprytnie ukryty przekaz i wsparcie. Dobrze wiedzieć, że wciąż mam przyjaciół na Uniwersytecie.
– Więc powiedzmy, że to będzie okres próbny – oświadczył sucho król, nawyraźniej wciąż nie do końca usatysfakcjonowany takim wyborem.
Jako pierwszy ruszył do wyjścia, a cały dwór rozstępował się przed nim, tworząc szpaler, by potem po kolei również wychodzić, ustawiając się według jakiegoś schematu, którego nie rozpoznawałam, ale który musiał mieć coś wspólnego z zajmowaną pozycją.
Pozostał tylko rektor, wciąż głaszczący w zamyśleniu swoją brodę i patrzący na mnie tak uważnie, jakbym stanowiła przedmiot jego badań. W końcu podszedł do jednego z foteli i zajął w nim miejsce. Usiadłam na przeciwko niego, a on stwierdził:
– Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
– Ja również nie – przyznałam. – Kiedy mnie pan rozpoznał?
– Nie miałem pewności, dopóki nie wygłosiła pani wykładu o zmiennokształtności. Ta iluzja jest aż nazbyt dobra, a nazwisko obce.
– Praktyka czyni mistrza, a ja miałam czas, by ćwiczyć.
– Król z pewnością byłby bardziej ufny, gdyby widział panią bez iluzji.
– Nie zależy mi na jego zaufaniu.
– Ale przyjęła pani posadę nadwronego maga. Jako pierwsza kobieta w historii...
– Chcę tylko wiedzieć, co się stało z Atriem.
– Nie wierzy pani, że popełnił samobójstwo?
– Nie. A pan, rektorze?
– Wszystkie dowody na to wskazują, ale również nie.
– A jakie to dowody? – zainteresowałam się.
– Znikł pewnego dnia, nie uprzedzając, że wyjeżdża, zostawiając wszystkie rzeczy tak, jak leżały. Szukaliśmy go... Na skałach klifu pod Starym Zamkiem znaleźliśmy jego zegarek, nic więcej, ale to daje podstawy, by sądzić, że skoczył... No i na biurku był dość niechlujny list pożegnalny... Zresztą mam go przy sobie, pomyślałem, że nastepca Firama będzie chciał go zobaczyć.
Rektor wręczył mi pojedynczą kartkę papieru dobrej jakości, ale z wyraźną atramentową plamą w górnym rogu i zagnieceniami, które wyglądały na prostowane w pośpiechu. Słowa skreślone nierównym pismem głosiły:

Jeśli mnie zabraknie, niech nadwornym zostanie C. Tehene z Adelyn. A. Firam.

Wpatrywałam się w tę wiadomość długi czas, milcząc. Atrio, którego pamiętałam, miał obsesję na punkcie porządku i staranności. Pisał czytelnie i elegancko, nie robił kleksów, używał zawsze najlepszego papieru. Gdyby planował samobójstwo, raczej nie musiałby się spieszyć, a ten liścik dobitnie wskazywał na pośpiech. Poza tym znał chyba lepsze sposoby niż rzucanie się z wieży na skały? Cała ta sprawa wydawała mi się coraz bardziej podejrzana, łącznie z nakazem, bym to ja odziedziczyła po nim stanowisko. Atrio był jedną z trzech osób, które wiedziały, gdzie i pod jakim nazwiskiem zamieszkuję, ale to nie uprawniało go jeszcze do wyciągania mnie z mojego bezpiecznego schronienia.
– Dlaczego uciekła pani z Darry do Adelyn? – przerwał moje rozmyślania rektor.
– Nie uciekłam. Wyjechałam, by poszukać spokoju. Darra mnie męczy.
– Brakowało nam pani wiedzy.
– Nie sądzę, by wielu magów podzielało pańską opinię na ten temat.
Uśmiechnął się trochę smutno i pokiwał głową, z pewnym zniechęceniem przyznając mi rację. Z pewnością rektor wolałby, żebym lepiej wspominała jego podwładnych, a moich kolegów. Niestety, zbyt wiele razy byłam przez nich wytykana palcami, bym potrafiła o tym tak łatwo zapomnieć. Trochę ponad dziesięć lat to nie aż tak wiele, jak by się wydawało.
– Nie wróci pani do swojego poprzedniego nazwiska i twarzy, prawda?
– Nie. I wolę, by zachował pan dla siebie wiedzę o tym, kim jestem.
– Prócz mnie jeszcze kilku magów może się domyślić.
– Postaram się nie zachowywać przy nich tak, jak dziś. Czy w razie czego mogę liczyć na pańską pomoc, rektorze?
– O każdej porze dnia i nocy – obiecał uroczyście i wstał z niejakim wysiłkiem. – Pani naprawdę chce sprawdzić, czy Atrio się zabił, prawda?
– Muszę mieć pewność. Nie potrafię go sobie wyobrazić skaczącego.
– Proszę mnie informować, pani... Jak właściwie mam teraz do pani mówić?
– Celia, rektorze – odparłam, nie mając ochoty tłumaczyć mu, że tym razem wróciłam do swojego prawdziwego imienia, a to, które poznał przed laty, było fałszywe.
Mężczyzna ukłonił mi się na pożegnanie i wyszedł. Dopiero, gdy drzwi się za nim zamknęły, zdałam sobie sprawę z tego, że nieszczęsny list pożegnalny wciąż trzymam w ręku.  Nie zamierzałam jednak gonić rektora przez pałacowe korytarze tylko z tego powodu, bo ani nie chciałam budzić większej sensacji, niż dotychczas, ani nie uważałam, by jemu ta kartka była do czegoś potrzebna. Jeśli w tym zniknięciu Atria kryło się coś więcej, niż samobójstwo, wskazówki miałam odnaleźć ja. Inaczej nie kazałby im mnie odszukać.

*

Srebrna koperta ozdobiona była herbem rodu Firam. Po jej otwarciu ujrzałam pęknięte szkiełko i wskazówki, które zatrzymały się na godzinie siódmej dwadzieścia jeden. Trudno mi jednak było stwierdzić, czy o takiej właśnie porze zegarek upadł na skały i się zatrzymał, bo uszkodziły się delikatne trybiki, czy po prostu Atrio go nie nakręcił.
Odłożyłam zegarek na biurko i zaczęłam metodycznie przeglądać pozostałe po magu rzeczy. Przez cały czas czułam na plecach baczne spojrzenia królewskich gwardzistów, którzy   nie chcieli zostawić mnie samej w komnatach mojego poprzednika. Właściwie mi nie przeszkadzali, raczej trochę denerwowali swoją podejrzliwością.
Ku mojemu zaskoczeniu w pokoju panował bałagan. Łóżko było niepościelone, ubrania porozkładane na niemal wszystkich płaskich powierzchniach, niedoczytane książki porzucone w najdziwniejszych miejscach, a luźne kartki dosłownie wszędzie. Aż trudno było uwierzyć, że mieszkał tu człowiek, którego uważałam za największego pedanta na świecie.
Większość pism, które znalazłam, wiązała się z życiem dworskim i jego mniejszymi lub więszymi problemami. Kiedy uświadomiłam sobie, że teraz to ja będę musiała czytać dokumenty, udzielać konsultacji królowi i ludziom przez niego przysłanym, a także brać udział w naradach i politycznych spotkaniach, zrobiło mi się słabo. Unikałam życia politycznego jak tylko mogłam, a teraz to ono samo do mnie przyszło. Straszne.
Nie uciekłam z pałacu tylko dlatego, że w końcu spomiędzy kilogramów oficjalnej makulatury udało mi się wydobyć bardziej prywatne zapiski Atria. Kilka dzienników, notatki sporządzone na podstawie książek i własne przemyślenia maga mogły mi dać jakieś wskazówki, co do jego aktualnych zainteresowań.
Wszystko, co wydało mi się interesujące, zapakowałam do swojej torby i przeniosłam do własnego pokoju, by przestudiować spokojnie wieczorem. Tymczasem jednak wzywały mnie moje pierwsze obowiązki, co wcale nie brzmiało zachęcająco.
Posiedzenie, tak jak się spodziewałam, było nudne. Otaczający mnie mężczyźni – znowu ta dyskryminacja płci pięknej – dyskutowali o polityce i gospodarce, ale ograniczając się tylko do kwestii ważnych dla osób bogatych. O ubogich łatwo im był zapomnieć, skoro przebywali w wygodnych pałacach, otoczeni służbą, przepychem i wszystkim tym, czego tylko mogli zapragnąć.
Nie wiedziałam jednak, do czego im było potrzebne moje towarzystwo, bo przez całą tę audiencję odezwałam się może ze dwa razy, a i to tylko dlatego, że król wyraźnie nakazał mi zabrać głos. Doskonale poradziliby sobie sami, więc odnosiłam wrażenie, że po prostu chcieli  sobie obejrzeć nowego nadwornego maga. Nie spodobała mi się ta wersja.
Byłam już kompletnie wyczerpana taką bezczynnością, gdy w końcu mogłam wrócić do własnych komnat. Nie chciało mi się przeglądać zapisków Atria, ale gdy ujrzałam Ednę leżącą tuż obok nich, po raz kolejny w skórze kota, obowiązek wziął górę. Skoro ona mogła ich pilnować podczas mojej nieobecności, to ja mogłam przezwyciężyć zmęczenie i przestu-diować chociaż kilkanaście stron ostatniego dziennika.
Atrio, jak większość magów, został nauczony, że wszystkie swoje prywatne badania powinien dokumentować równie uważnie, jak te wykonywane na zlecenie. To pomagało nie tylko w ich usystematyzowaniu, lecz również w ewentualnym odtworzeniu i wyłapaniu błędów. Postępowałam podobnie, choć może nie z tak mistrzowską precyzją, jak mężczyzna.
Z pewnym zaskoczeniem odkryłam nad czym Firam pracował na własną rękę po ukończeniu studiów. Choć, jak wynikało z jego notatek, nie miał wiele czasu wolnego pomiędzy oficjalnymi zadaniami zlecanymi przez króla, udało mu się zebrać całkiem sporo informacji... Potem jego zapiski się urywały, a ja miałam podstawy, by sądzić, że kartki zostały po prostu przez kogoś wyrwane, bo mag przekroczył cienką granicę wiedzy zakazanej.
Doszedłszy do tego wniosku, odłożyłam dziennik i przetarłam zmęczoną twarz dłońmi. Wieczór zamienił się w środek nocy, a następnie we wczesny ranek, bo zamiast tylko prze-kartkować uwagi Atria, przeczytałam je w całości. Westchnęłam i drugą rękę zanurzyłam w miękkim, gęstym futrze Edny. Zmiennokształtna uniosła łebek i zamruczała z wyraźną przy-jemnością, a mnie od razu poprawił się nastrój. Jej kocia forma była chyba moją ulubioną.
– Zaniesiesz komuś wiadomość ode mnie?¬ – zapytałam Ednę. – To pilne i poufne.
– Tak – usłyszałam w odpowiedzi. – Komu?
– Tairisowi.
Zmiennokształtna popatrzyła na mnie swoimi mądrymi ślepiami, ale nie skomentowała. Poczułam napływającą od niej falę niepokoju i niepewności, więc jeszcze raz pogłaskałam jej miękkie futro, pragnąc dodać otuchy. Wiedziałam, że nie przepadała za Tairisem, ale tym razem nie miałam wyboru. Jedyne, z czego mogłam się cieszyć, to fakt, iż nie próbowała ze mną dyskutować. Musiała wyczuwać, że to dla mnie naprawdę ważna sprawa, bo gdyby tak nie było, z pewnością nie prosiłabym jej o tę przysługę. Nasz związek opierał się nie tylko na magii, ale też na przyjaźni i starałam się jej nie wykorzystywać.
Zabrałam się do pisania mojej krótkiej i raczej lakonicznej wiadomości, co chwilę wyglądając za okno i podziwiając wschód słońca. W tym czasie Edna przemieniła się z kota w gołębia, posłuszna i gotowa do wykonania zadania, nawet, jeśli się jej nie podobało. Nie minęło wiele czasu, a przytroczyłam liścik do jej nóżki i wypuściłam ją na zewnątrz. Miałam ochotę od razu pobiec to rektora i powiedzieć mu, czego zdążyłam się dowiedzieć, ale nie zrobiłam tego. Po pierwsze, budzenie człowieka o świcie byłoby co najmniej niegrzeczne. A po drugie wiedziałam, że niedługo zacznie się kolejne oficjalne spotkanie, na którym muszę się stawić. Powinnam skorzystać z ostatich kilku godzin spokoju i zdrzemnąć się, by potem nie ziewać przy tych wszystkich doracach i ministrach.
Sen nie przyniósł ukojenia, tylko wspomnienia sprzed dziesięciu lat. Inne nazwisko, inną twarz, inną pracę. Nie byłam wtedy zielarką i pomniejszą wiedźmą, za jaką brali mnie ostatnio miekszańcy Adelyn, lecz jedyną profesorką na Uniwersytecie. Otoczona samymi mężczyznami, rozsiewającymi niezbyt przyjemne plotki na mój temat, każdego dnia toczyłam małą wojnę o swoją pozycję, wspierana przez rektora i może dwóch kolegów. Gdyby kończyło się tylko na drobnych utarczkach, pewnie w ogóle bym się tym nie przejmowała, ale prześladowania przybierały na sile, aż do pamiętnego dnia, gdy zostałam zaatakowana przez jakiegoś wynajętego zbira. Wtedy odeszłam, przysięgając sobie, że już nigdy więcej nie wrócę do Darry i dziękując w duchu za to, że jedynie kilka osób wie, kim naprawdę jestem. Gdyby dowiedzili się o tym ci wszyscy uprzedzeni magowie, zostałabym ukamienowana.
Przypomniał mi się też Atrio. Był nastoletnim chłopakiem, uczęszczającym na moje wykłady i już wtedy nadmiernie zainteresowanym tematami, które powszechnie uważano za wiedzę niewskazaną i potencjalnie niebezpieczną. Ale on – młody, potężny i z widokami na świetlaną przyszłość u boku króla – nie przejmował się ostrzeżeniami ani stereotypami. Zostawał po zajęciach, dyskutował ze mną, poszukiwał dodatkowych lektur i informacji. Nie potrafiłam odegnać od siebie przekonania, że gdyby nie moja ówczesna pomoc, może nie wpakowałby się teraz w kłopoty tak poważne, jak przypuszczałam.
Przebudziłam się z szybko walącym sercem i płytkim oddechem, zaniepokojona i zmartwiona. A jeśli przyjechałam zbyt późno, albo myliłam się? Jeśli on już nie żył z tego, czy innego powodu? Czy miałam go na sumieniu tylko dlatego, że kiedyś zafascynowałam go swoją wiedzą, zaprzyjaźniłam się z nim i powiedziałam mu prawdę? Czy gdyby nie ja, objąłby posadę nadwornego maga, swoje zainteresowania kierując na coś bezpieczniejszego, jak na przykład ulepszanie życia dworskiego?
Z głową pełną wątpliwości, wstałam i przyszykowałam się do opuszczenia swoich komnat. Spodziewałam się kolejnego nudnego dnia i jego początek faktycznie nie okazał się zbyt zachęcający. Dopiero wczesnym popołudniem pojawił sie jeden z doradców – nie zdążyłam jeszcze zapamiętać ich imion i pełnionych funkcji – by powiadomić, że przyszedł ktoś proszący o konsultację ze mną. Co miałam zrobić, przystałam na to, a towarzyszący mi wówczas król oświadczył, że chętnie zobaczy mnie przy pracy. Nie mogłam odmówić.
Jak się okazało, po poradę przyszła jakaś zaniepokojona arystokratka z nastoletnią córką. Twierdziła, że zaobserwowała u Aleniki niepokojące objawy, takie jak lunatykowanie, wahania nastroju i pojawiające się coraz częściej krótkie zaniki pamięci. Wysłuchałam jej cierpliwie, przyglądając się dziewczynie, która siedziała przed nami ze spuszczoną głową, płonąc rumieńcem przy każdym kolejnym zdaniu. Domyślałam się, że to obecność władcy tak na nią wpływa i jakoś nie potrafiłam się temu dziwić.
– Od jak dawna występują te objawy? – zapytałam, gdy matka w końcu umilkła.
– Mniej więcej od dwóch tygodni i cały czas się nasilają.
Zerknęłam do swojego kalendarza, by upewnić się, czy moje podejrzenia są słuszne. Wymienione obajwy najczęściej związane były z likantropią, ale ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że fazy księżyca się nie zgadzają. Pierwsze symptomy choroby powinny wystąpić w przeciągu siedmiu dni od ugryzienia, ale trzy tygodnie temu nie było pełni, tylko nów. Poza tym aż trudno mi było uwierzyć, że dziewczyna nie wspomniałaby o ataku...
Ledwie to pomyślałam, doznałam olśnienia, ale by potwierdzić swoją teorię powinnam porozmawiać z „pacjentką” sam na sam. Spojrzałam na króla i matkę, po czym stanowczo poprosiłam, by wyszli. Jak łatwo się domyślić, oboje zaprotestowali, ale gdy dobitnie uświadomiłam im, że od tego zależy życie nastolatki, w końcu posłusznie nas zostawili.
– Umrę...? – przeraziła się Alenika, gdy już zamknęłam drzwi za królem i kobietą.
Miała cichy, drżący głosik i patrzyła na mnie oczami pełnymi łez. Skulona w fotelu, wyglądała co najwyżej na trzynaście lat, choć wiedziałam już, że niedawno skończyła siedemnaście. Przysiadłam na pufie tuż obok niej i ująwszy ją za rękę, wyjaśniłam:
– Nie, ale nie znalazłam lepszego argumentu, by ich wyprosić. A teraz powiedz mi, twój chłopak jest likantropem, prawda? I spotkaliście się trzy tygodnie temu?
Na twarzy dziewczyny pojawiło się tak zabawne zdziwienie, że omal nie parsknęłam śmiechem. Udało mi się jednak powstrzymać, a ona ostrożnie zapytała:
– Skąd pani wie, że on jest wilkołakiem? Nie powie pani mamie, prawda?
– Obawiam się, że sama będziesz musiała jej powiedzieć. A co do tego, skąd wiem... widzisz, likantropia to poważna choroba, która przenosi się przez magiczne zakażenie. To znaczy, że ofiara zostaje zarażona poprzez kontakt nosiciela z jej krwią. Najczęściej jest to ugryzienie, gdy likantrop jest w zwierzęcej postaci, o czym z pewnością wiesz.
– Tak, ale on nigdy mnie nie ugryzł. Nie spotykamy się w czasie pełni.
– Niestety mało kto wie – ciągnęłam, jakbym nie usłyszała jej wtrącenia – że likantropia może też roznosić się drogą płciową, podczas nowiu. Tę rzadką odmianę choroby nazywamy likantropią odwrotną, a przenosi się ona nie na partnerkę, lecz na dziecko, choć kobieta w czasie ciąży ma podobne objawy jak wilkołak przed pierwszą przemianą. Po urodzeniu dziecka u kobiety obajwy znikają, ale za to ono w każdy nów będzie przechodzić przemianę. Poleca się, by zostawało wówczas z ojcem, tak dla bezpieczeństwa.
Skończyłam na tym mój wykład, nie chcąc wdawać się w bardziej szczegółowe rozważania naukowe, gdyż mina dziewczyny dobitnie wskazywała na to, że zdążyłam ją już śmiertelnie przerazić.
– Matka nie może się dowiedzieć – wyjąkała.
– Nie ukryjesz przed nią ciąży. Ani tego, że twoje dziecko będzie wilkołakiem.
– Niech mi pani jakoś pomoże... Proszę! Przecież jest pani magiem!
– Nie mogę spełnić takiej prośby – skrzywiłam się na samą myśl o tym, że miałabym przygotować tę, bądź co bądź, zakazaną miksturę.
– Pani nie rozumie, ona nie może się dowiedzieć, ona nie znosi mojego chłopaka, a jak się dowie, że jestem z nim w ciąży, wyrzuci mnie z domu. On jest biedny, a jak nie będę miała dokąd pójść... – urwała i nie dokończyła tej myśli, tylko wykrzyknęła: – Niech pani coś zrobi, bo się zabiję!
W oczach Aleniki odmalowało się w tamtym momencie nie tylko przerażenie, ale też desperacja. Widziałam już kilkakrotnie kobiety, które miały urodzić dziecko likantropa i wszystkie bywały chwilami niepoczytalne. Nie jedna próbowała się zabić i nie wątpiłam, że pewnego dnia i ta dziewczyna może się targnąć na swoje życie. Westchnęłam, wiedząc, że jest jedno rozwiązanie, może nie lepsze, ale chociaż gwarantujące, że nikt nie umrze.
– Mogę cię wysłać do znajomej – zaproponowałam. – Prowadzi dom dla dziewcząt, które mają taki sam problem, jak ty. Będziesz mieć tam dobrą opiekę, choć na pewno nie luksusy, ale urodzisz dziecko w spokoju i potem zdecydujesz... czy wolisz je zostawić, czy jesteś odpowiedzialną matką, gotwą je wychować.
Dziewczyna energicznie pokiwała głową, nawet nie próbując dociekać, gdzie pojedzie i dlaczego moja znajoma prowadzi taki dom. Nie pozostało mi więc nic innego, jak poprosić do pokoju jej matkę – król wszedł bez zaproszenia – i powiedzieć, że wyjazd jest niezbędny w celu leczenia Aleniki. Uwierzyła w to kłamstwo, więc obiecałam, że skontaktuję się z nią w ciągu najbliższych dni i podam wszystkie niezbędne informacje.
Gdy matka i córka już nas opuściły, król popatrzył na mnie z zaciekawieniem.
– To na co hrabianka jest właściwie chora? Chyba mi to umknęło...
– Tajemnica lekarska, wasza wysokość – odpowiedziałam sucho.
Nie zdążył zwrócić mi uwagi na niestosowność mojego zachowania, bo drzwi otworzyły się bez żadnego ostrzeżenia. Władca odwrócił się w tamtą stronę, gotów zganić przybysza, ale słowa uwięzły mu w gardle.
W progu stał wysoki, postawny mężczyzna, o przystojnej, młodej twarzy. Otaczały ją kręcone, kruczoczarne włosy, spływające swobodnie na ramiona. I nie byłoby w nim niczego dziwnego, gdyby spomiędzy loków nie wyzierały nazbyt długie, spiczaste uszy, a oczy nie miały barwy krwi i cienkich jak kreseczki źrenic. Uniósł dłoń i przyłożywszy ją do serca, skłonił się lekko, przy okazji prezentując czarne szpony kończące każdy palec.
– Wasza wysokość pozwoli, że przedstawię, Tairis... – zaczęłam, zwracając się do króla.
– ...książę demonów z Szet – dokończył zamiast mnie przybyły mężczyzna. Miał niski, głęboki głos, który zawsze sprawiał, że po plecach przebiegały mi ciarki, choć nigdy w życiu bym mu tego nie powiedziała.
Władca pobladł śmiertelnie, a mnie przemknęło przez myśl, że jak dostanie zawału, to zostanę oskarżona o zamach stanu. Na szczęście jednak tylko usiadł i odetchnąwszy głęboko kilka razy, wymamrotał:
– Jakże miło mi gościć...
Tairis błysnął kłami w uśmiechu, za co miałam ochotę go zamordować, po czym nie przejmując się wrażeniem, jakie zrobiło jego przybycie, podszedł do mnie swobodnym, lekkim krokiem. Dopiero, gdy znalazł się tuż obok, a jego moc zalała mnie gorącą falą, dostrzegłam, że na jego ramieniu leżą dwie małe jaszczurki. Zdjął jedną z nich i podał mi, a ja rozpoznałam Ednę w postaci służącej regeneracji sił witalnych zmiennokształtnych. Przeło-żyłam ją na swoje ramię, a książę demonów wyjaśnił cicho:
– Była zbyt zmęczona, by wrócić o własnych siłach i w zmienionej postaci, a nie chciała przyjąć mojej mocy. Mogę ci tylko zazdrościć tak wiernej towarzyszki.
– Jak mam rozumieć pańską wizytę? – wtrącił w tym momencie słabym głosem król.
– Tairis przybył na moją prośbę – wyjaśniłam. – Muszę z nim coś ustalić.
– Pani ma konszachty z demonami... To niewybaczalne...!
Książę, słysząc ten jakże urokliwy protest, tylko się roześmiał. Widziałam w jego oczach, że ma ochotę zdradzić mnie przed królem, więc pospiesznie wyjaśniłam:
– To nie konszachty, ale kwestia życia i śmierci. Mam podstawy, by sądzić, że Atrio wcale nie popełnił samobójstwa, a Tairis może mi pomóc dotrzeć do prawdy. Mam na myśli, że Firam być może wciąż żyje.
Demon nie dodał niczego, a ja wcale nie byłam pewna, czy powinnam się z tego cieszyć. Chyba liczyłam na to, że gdy tylko padnie imię Atria, Tairis zapewni, że nadworny mag wciąż jeszcze ma się dobrze. Przeliczyłam się.
Król przez długą chwilę mierzył nas oboje wzrokiem, a ja dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że Tairis stoi stanowczo zbyt blisko mnie, w porównaniu z tym, na co pozwalały dworskie normy. Na dodatek za naszymi plecami znajdowało się jedno z licznych pałacowych luster i jak na prawdziwego demona przystało, książę się w nim nie odbijał.
– Wasza wysokość, proszę... przysięgam, że nigdy więcej żaden demon nie zawita w pałacu, ale jeśli to może uratować Atria... ten jeden raz... – zaczęłam się jąkać, wiedząc, że składam obietnicę, której pewnie nie będę mogła dotrzymać.
– Nie – przerwał mi Tairis. – To ja przysięgam, że nigdy więcej nie wykorzystam zaproszenia Celii, by wejść do pałacu. Lub by wszedł tu którykolwiek z poddanych mi demonów. Nie zostanę tu też ani chwili dłużej, niż to konieczne.
Tym razem oboje – król i ja – wytrzeszczyliśmy oczy na księcia Szet. Chyba po raz pierwszy w historii kontaktów ludzi z demonami zdarzyło się, by któryś z nich złożył taką przysięgę. Oszołomiony władca po raz wtóry zwrócił się do mnie, chyba nie wiedząc, co mógłby odpowiedzieć na zapewnienie Tairisa:
– Kim pani jest?
– Magiem, jaśnie panie, obecnie nadwornym – powtórzyłam uparcie to samo, co słyszał już wcześniej. Demon stojący obok mnie zdusił śmiech. – Proszę, panie, muszę...
Król przerwał mi, unosząc dłoń, po czym wykonując nią jeden stanowczy gest, oznacza-jący, że mam wyjść. Dygnęłam uprzejmie i czym prędzej ruszyłam do wyjścia. Tairis po raz wtóry wykonał swój dworny ukłon i podążył za mną.
Odetchnęłam z ulgą dopiero, gdy dotarliśmy do moich komnat. Usiadłam przy biurku, a książę stanął za moimi plecami, swobodnie opierając się dłonią o jeden z podłokietników. W pierwszej chwili zamarłam, czując jego magię tak blisko siebie, więc czym prędzej skupiłam się na prezentacji notatek Atria i moich własnych przemyśleń.
Tairis wysłuchał mnie cierpliwie, a potem wyprostował się i zaczął przechadzać po pokoju. Nagle przystanął i wbił we mnie czerowne oczy.
– Pomożesz mi? On żyje, prawda? – zapytałam z nadzieją.
– Ile znaczy dla ciebie ten śmiertelnik, Celio?
Zdębiałam, słysząc pełen smutku ton demona. Gdyby pojawił się w nim gniew lub kpina, byłoby mi o wiele łatwiej. Ale smutek...? Nie odpowiedziałam, a Tairis w okamgnieniu znalazł się tuż przy mnie, interpretując moje milczenie na swój własny sposób. Oparł dłonie na poręczach krzesła i nachylił się nade mną, a ja odruchowo odunęłam się najdalej, jak mogłam. Czuła na sobie nie tylko jego magię, ale też świdrujący, palący niczym ogień wzrok i z przerażeniem dotarło do mnie, że on widzi mnie taką, jaka jestem naprawdę. Iluzja, która chroniła mnie przed ciekawskimi spojrzeniami ludzi, na niego nie działała.
– On pewnego dnia i tak umrze – wyszeptał książę. – A ty będziesz żyć dalej, piękna, niezmienna i nieszczęśliwa. Będziesz go opłakiwać, choć oboje wiemy, że ten mag nie zasługuje na ciebie. Pociąga go twoja natura i moc, nic więcej. On nie da ci swojego serca.
– Proszę cię...
Tymi dwoma słowami chciałam go błagać, by mnie nie dręczył, by po prostu pomógł mi odnaleźć i uratować Atria. By nie sugerował niczego tym swoim pięknym, pełnym bólu głosem, bo ja nie potrafiłam lub nie chciałam zaakceptować, że za jego przybyciem kryje się coś więcej, niż dawna znajomość.
Jeszcze przez krótką chwilę patrzył mi z bliska w oczy, a ja w ich barwie nie potrafiłam ujrzeć niczego, poza symbolem przelanej przez demona krwi. Musiał to zrozumieć, bo wyprostował się gwałtownie i rzucił krótko:
– Pomogę ci. Ale wiedz, że nie zależy mi na życiu tego człowieka.
Na wszelki wypadek nie zapytałam o powód jego decyzji.

*

Do zachodu słońca Edna i Liv, zmiennokształtny Tairisa, zdążyli wypocząć. Budząc więc niezdrowe zainteresowanie rodziny królewskiej, dworzan, a także służby, postawiliśmy nasze jaszczurki na samym środku pałacowego dziedzińca, by rozpoczęły przemianę.
Przyklękłam przy Ednie i przymknąwszy oczy, poszukałam w swoim wnętrzu magii. Tym razem potrzebowałam czegoś znacznie potężniejszego niż gołąb, więc zaczerpnęłam mocy i kierując ją mentalnym strumieniem do zmiennokształtnej, rzekłam:
– Weź ją, bo teraz potrzebuję całej twojej siły i pełni możliwości. Wiem, że nie chcesz tam wracać w żadnej postaci, ja również, ale tym razem nie mamy wyboru. Proszę cię, stań się wierzchowcem demona.
Poczułam szarpnięcie, gdy zmiennokształtna nie racząc odpowiedzieć, zaczęła pobierać moją moc. Patrzyłam, jak jej ciało powoli zwiększa się, mięśnie drgają pod skórą, zmieniając swoje położenie, a z grzbietu wyrastają potężne skrzydła. Na moich oczach i za moją sprawą, krucha jaszczurka przemieniła się w potwora z sennych koszmarów. Dwie głowy najeżone były kolczastymi wyrostkami, wyzierającymi z długiej, splątanej grzywy, która spływała wzdłuż karków aż do linii barków. Z pysków wystawały imponujące kły, łapy kończyły się pazurami przypominającymi noże, a ogon wił niebezpiecznie, gotów uderzyć każdego, kto zanadto się zbliży. Mogłam przysięgać, że jeden cios potrafi zabić.
Edna wspięła się na tylne nogi, prostując błoniaste skrzydła i prezentując wszystkim gapiom swoje zgrabne, okryte gładką skórą ciało. W blasku zachodzącego słońca, u boku czarnego jak noc Liva, była niczym wykuta ze złota, piękna, potężna i groźna.
Jakaś kobieta krzyknęła i zmiennokształni zwrócili swoje łby – w tej chwili już cztery – w jej stronę. W ich ślepiach płonących nienaturalną zielenią błyszczała żywa inteligencja i już po chwili usłyszałam w umyśle:
– Mam ochotę ją nastraszyć.
Zgromiłam Ednę wzrokiem, a Tairis warknął coś do Liva, więc domyśliłam się, że jego zmiennokształtny miał podobny pomysł. Nie chcąc nadwyrężać ich cierpliwości, czym prędzej dosiedliśmy naszych wierzchowców, a one wzbiły się w niebo, budząc podziw lub grozę tłumu. A może jedno i drugie.
Demon prowadził, przemykając na swoim zmiennokształtnym z zawrotną prędkością ponad dachami Darry, a potem otaczającymi stolicę wioskami, polami i lasami. Edna podążała za nim niestrudzenie, rytmicznie poruszając potężnymi skrzydłami. Z początku nie wydawała się zadowolona tą podróżą, wyczuwałam w niej napięcie i niechęć, jednak z czasem uspokoiła się i zrównawszy z Livem, rzuciła mu krótkie spojrzenie. Mogłabym przysięgać, że pomiędzy naszymi wierzchowcami doszło do krótkiej wymiany zdań, gdy łeb w łeb przekroczyły granicę światów.
Na krótką chwilę zaparło mi dech, a przed oczami wybuchła feeria barw. Wczepiłam się palcami w grzywę Edny, pozwalając, by wypełniająca mnie magia, którą z reguły musiałam trzymać w ryzach, rozszalała się w moim ciele. Otaczająca mnie iluzja prysła – tutaj i tak na nic by się nie przydała, gdyż wszystkie demony potrafiły ją przejrzeć. Tairis rzucił mi tylko krótkie spojrzenie i uśmiechnął się pod nosem, wyczuwając zmianę, na jaką musiałam sobie pozwolić. Jeśli dla niego dłuższe przebywanie w świecie ludzi było szkodliwe, to dla mnie śmiertelnie niebezpieczne byłoby hamowanie magii w księstwach demonów.
– Dokąd lecimy? – zaniepokoiłam się, gdy książę skręcił ostro w prawo. To nie była droga do Szet. – U którego z twoich braci jest Atrio?
– U Werossy – odparł ponuro i wiedziałam, że jemu ta wizyta też się nie podoba.
Mimowolnie zadrżałam, uświadamiając sobie, jak wielkie ryzyko oboje podejmujemy. Najstarszy z czterech demonów władał Rassa An, księstwem najbardziej wysunięty na północ, ale jego ambicje zawsze były większe. Nie raz próbował zgładzić swoich młodszych braci i przejąć ich tereny, a pokój, jaki obecnie zapanował, był raczej przerwą na umocnienie swoich pozycji, niż trwałym paktem, służącym współpracy i dobrobytowi. Nie chciałam stać się przyczyną jego zerwania, a przybycie do Werossy u boku Tairisa z rządaniami wydania maga mogło zostać odebrane jako prowokacja.
Przelatując nad Rassa An, co chwilę widziałam hodowle zmiennokształtnych. Starałam się odwracać od nich wzrok, bo doskonale pamiętałam, jak straszliwej tresurze były tutaj poddawane zwierzęta. Tylko najsilniejsze z nich potrafiły dotrwać do końca, ale nawet to nie gwarantowało, że zostaną związane z jednym spośród demonów. Te, które w przeciągu roku od ukończenia tresury nie zostawały wierzchowcami demonów, kończyły jako źródło mocy dla następnych pokoleń i nie miało żadnego znaczenia, dlaczego ich nie wybrano.
Odruchowo pogładziłam jedną z długich, smukłych szyj Edny. Choć zamykałam oczy, pod moimi powiekami wciąż rozgrywała się scena sprzed lat. Moja zmiennokształtna szła w kolumnie kilkunastu zwierząt przeznaczonych na rzeź, złocista jak gwiazda pośród swoich ciemnych braci i sióstr. Nikt jej nie wybrał ze względu na jasne umaszczenie i płeć, a ja stałam jak oczarowana, kiedy mnie mijała, mierząc dumnym, roziskrzonym wzrokiem. Było w niej jakieś podobieństwo do mnie, być może dlatego, że obie nie do końca pasowałyśmy do tego świata. Ale gdy zażądałam, by związano ją ze mną, usłyszałam tylko drwiący śmiech. Nie byłam demonem czystej krwi i nie miałam prawa do swojego wierzchowca, a w każdym razie nie tutaj, w Rassa An.
Krzyki i protesty nie przyniosły żadnego rezultatu, nawet powołanie się na pozycję mojego znienawidzonego ojca poszło na marne. I pewnie zmusiliby mnie do kapitulacji, gdyby wtedy nie nadleciał Tairis na Livie. Demony prowadzące hodowlę pokłoniły się przed nim i umilkły, trwożliwie spuszczając wzrok, ale ja nie zorientowałam się, kto przede mną stoi. Przebywając w tym świecie zaledwie od dwóch lat, zdążyłam poznać tylko Werossę, któremu służył mój ojciec, więc jakby nigdy nic przypadłam do księcia Szet i zapytałam, czy pomoże mi ich wszystkich przekonać, że zasługuję na zmiennokształtną.
– Jeśli masz na tyle odwagi i tupetu, by patrzyć mi w oczy, gdy oni wszyscy drżą, z pewnością na nią zasługujesz – odpowiedział z powagą. – Którą sobie upatrzyłaś?
Wskazałam mu Ednę bez najmniejszego wahania, a on kazał ją uwolnić i przeprowadzić rytuał związania. Wyższy rangą demon spośród prowadzących hodowlę wyprowadził moją złotą zmiennokształtną z kolumny innych, ale twardym głosem oświadczył, że nie może uczynić nic więcej, bo książę Werossa zabije go za rytuał wykonany na półkrwi.
 – Mnie nie zabije. A w każdym razie nie za to – odparł niefrasobliwie Tairis, odsyłając demony brata w dalszą drogę i patrząc na mnie uważnie. Gdy już nie mogły nas usłyszeć, wyciągnął do mnie rękę, drugą kładąc na jednym z pysków Edny i zapytał:  – Kim jesteś?
– Celia, córka Marisy Tehene z Królestwa Onainy oraz Bahada z Rassa An.
– Celio, czy jesteś gotowa przyjąć odpowiedzialność, jaką niesie ze sobą posiadanie wierzchowca? Czy przysięgasz bronić go za cenę swego życia, by i on uczynił to dla ciebie? Czy przysięgasz nigdy go nie porzucać, dzielić z nim strawę, myśli i moc? Czy przysięgasz dzielić z nim życie przez wieczność lub do chwili, w której ktoś zakończy żywot jednego z was? Czy przysięgasz znieść ból, jakiego zazna, wiedząc, że i on odczuje twój?
– Przysięgam – odparłam bez wahania, choć odrobinę zdziwiona słowami. Widziałam już rytuał wykonywany przez demony wyższej rangi w imieniu Werossy i pamiętałam, że przysięga brzmiała inaczej.
– Połóż dłoń na jego drugim pysku.
Uczyniłam, co nakazał mi demon i wyraźniej niż kiedykolwiek poczułam swoją moc, a także magię tkwiącą w zmiennokształtnej. Na granicy mojego umysłu pojawiła się czyjaś świadomość i już po chwili rozpoznałam, że należy ona do przeprowadzającego rytuał. Była zatrważająco potężna i dopiero w tamtej chwili uświadomiłam sobie, że mam do czynienia z kimś ważniejszym, niż zwykły demon wyższy rangą.
Nie zdążyłam się nad tym zastanowić, bo w moim umyśle pękła jakaś bariera i coś szarpnęło moją mocą. Przez chwilę czułam się tak, jakby ktoś rozrywał mnie na kawałki i musiałam zagryźć zęby, by nie krzyknąć z bólu. Kiedy niemiłe doznanie ustało, wyczułam wyraźną więź z drugą żywą istotą i po raz pierwszy w życiu usłyszałam mentalny głos:
– Jestem Edna. Dziękuję ci.
Obecność demona na granicy mojej świadomości znikła, gdy puścił moją dłoń i zdjął rękę z pyska zmiennokształtnej. Pogłaskałam ją z czułością, wiedząc, że będziemy mieć jeszcze wiele czasu na rozmowy, po czym odwróciłam się do mężczyzny.
– A kim ty jesteś? – zaciekawiłam się.
– Mów mi Tairis – rzucił swobodnie, wzruszając ramionami i dosiadając Liva. – A teraz chodź, musisz pochwalić się ojcu, że masz swojego wierzchowca.
Zdębiałam wówczas. Mogłam nie poznać twarzy księcia Szet, ale jego imię było mi znane. Pragnęłam zapaść się pod ziemię, zawstydzona swoim własnym zachowaniem.
Gdy teraz o tym myślałam, byłam pewna, że jeśli na jego miejscu byłby inny z braci Werossy, pewnie już bym nie żyła. Ale Tairisa musiała bawić moja ówczesna nieświadomość oraz możliwość dokuczenia bratu.
– Nie – stwierdził książę, przerywając moje wspomnienia i kierując Liva ku twierdzy Werossy, która ukazał się już naszym oczom. – Nie bawiła mnie twoja nieświadomość ani nie chciałem dopiec bratu czy twemu ojcu.
– Więc dlaczego mi wtedy pomogłeś? – zdziwiłam się. Nie podobało mi się, że czytał moje myśli, ale cóż, tak to już bywa z książętami demonów.
– Pewnie z tego samego powodu, z jakiego pomagam ci teraz.
Nie odpowiedziałam, po raz kolejny nie chcąc dopuścić do siebie tego, co Tairis od czasu do czasu próbował mi uświadomić.

*

Gdy stanęliśmy przed obliczem Werossy, starszy książę miał taką minę, jakby ktoś zmusił go do oglądania czegoś obrzydliwego. Siedzący po jego prawicy Bahad zachował kamienną twarz, ale w oczach mojego demonicznego ojca ujrzałam niechęć. Wiele wysiłku kosztowało mnie wytrzymanie jego wzroku z dumnie uniesioną głową.
– Czego chcesz, Tairisie? – zapytał Werossa, ignorując moją obecność.
– Abyś wypuścił na wolność młodego maga nazwiskiem Firam.
– Ten głupiec próbował wykraść nasze tajemnice – mruknął książę i choć jego głos nie zdradził napięcia, a słowo „nie” nie padło, wiedziałam już, że odmawia.
– Lecz nie udało mu się – nie ustępował Tairis.
– Musi zostać ukarany.
– Przebywanie w twojej twierdzy choćby jeden dzień to wystarczająca kara.
– Jeszcze słowo, a dołączysz do niego razem ze swoją półkrwią.
Szkarłatne oczy pana Rassa An przesunęły się po mnie, a mnie serce podeszło do gardła. Odkąd ujrzałam go po raz pierwszy, wiedziałam, że jego zainteresowanie mną jest tej samej natury, co zainteresowanie Bahada moją matką. I choć miałam nad nią tę niewielką przewagę, że dysponowałam magią odziedziczoną po ojcu, wciąż byłam zbyt słaba, by wygrać walkę z demonem czystej krwi, a co dopiero z samym księciem.
– Jeśli spróbujesz skrzywdzić Celię, zabiję cię – oświadczył Tairis twardym głosem.
Usłyszałam za sobą gardłowe warknięcie, ale nie odwróciłam głowy, by sprawdzić, czy to Liv czy raczej Edna wyraża swoje poparcie dla władcy Szet. Na wszelki wypadek nasi zmiennokształtni pozostali w swoich wspaniałych postaciach podniebnych wierzchowców, co w twierdzy Werossy nie było czymś niezwykłym.
– Zerwiesz pokój tylko po to, bym nie tknął tej półkrwi?
– Tak.
– I co jeszcze jesteś gotów dla niej zrobić? Uwolnić tego śmiertelnika?
Stojący u mojego boku książę Szet tylko skinął głową, a na jego przystojnej, spokojnej twarzy odmalowała się determinacja, jaką wcześniej widziałam tam tylko raz, gdy niemal przed czterystu laty wymusił na Werossie i Bahadzie, by pozwolili mi opuścić Rassa An. Za moją wolność zapłacił bardzo wysoką cenę i bałam się, czego mógłby zapragnąć teraz jego starszy brat. Co gorsza, bałam się, że Tairis przystanie na każdy warunek.
– Zapłać za niego swoją osobą – rzekł w tym momencie książę Rassa An.
Zamarłam. To było więcej, niż mogłam się spodziewać nawet po Werossie. Przecież on nie mógł wziąć do niewoli własnego brata tylko po to, by nadworny mag odszedł wolno. Nie mógł wierzyć, że Tairis zgodzi się na taką głupotę...
I wtedy książę Szet po raz kolejny skinął głową. Werossa roześmiał się triumfalnie, a ja bez zastanowienia wczepiłam się palcami w ramię stojącego obok mnie demona. Kątem oka dostrzegłam wyraz niedowierzania na twarzy ojca.
– Nie rób tego, nie możesz! Tairis, opamiętaj się! – wykrzyknęłam.
– Przysięgnij, że mag Atrio Firam i Celia, córka Bahada i śmiertelniczki, wraz ze swoim wierzchowcem Edną, będą mogli odejść stąd w pokoju i zdrowiu, a nigdy więcej ani ty, ani poddane ci demony, nie będziecie ich niepokoić. Przysięgnij, Werossa – zażądał w tym momencie książę, ignorując moje rozpaczliwe prośby o rozsądek.
– Przysięgam, Tairisie.
Władca Rassa An skinął głową mojemu ojcu, a ten wstał ze swojego fotela płynnym ruchem i przywołał mnie. Zawahałam się, wciąż wczepiając palcami w ramię demona i nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie zrobił. Książę Szet stanowczym ruchem odsunął mnie od siebie i stwierdził krótko urzekającym głosem:
– Zabierz stąd swojego przyjaciela.
Wyraz jego czerwonych oczu nakazał mi posłuszeństwo, choć twarz była beznamiętna jak teatralna maska. Niepewnie poszłam za Bahadem, czując na plecach oddech Edny i co krok oglądając się na Werossę i Tairisa. Oni jednak tylko mierzyli się wzrokiem, przynajmniej dopóki za ojcem i mną nie zatrzasnęły się drzwi.
Bahad, przyglądając mi się spod zmarszczonych brwi, poprowadził do lochów twierdzy. Zmiennokształtna niestety musiała zostać na dziedzińcu, a mnie nie pozostało nic innego, jak ufać, że nikt nie uczyni jej krzywdy tylko dlatego, że należy do mnie.
Nie wytrzymałam tych spojrzeń demona i ze złością, jaka często nachodziła mnie przy ojcu, wypaliłam w końcu:
– No co? Chyba przez te czterysta lat aż tak się nie zmieniłam?
– Jesteś podobniejsza do Marisy niż kiedykolwiek.
– Nie masz prawa wymawiać jej imienia! Zhańbiłeś ją, zniszczyłeś jej życie, a potem porwałeś mnie, chcąc zmienić w demona, co doprowadziło ją do śmierci.
W żaden sposób nie skomentował moich oskarżeń, a ja odwróciłam od niego twarz, by odegnać od siebie kolejne wspomnienia. Żyłam czterysta lat, zmieniając tożsamości i twarze, udając, że jestem człowiekiem, nie spotykając się z demonami i nie przyznając do swojego  pochodzenia. Wystarczyło, bym zdradziła je młodemu magowi, a musiałam wrócić do zniena-widzonego „drugiego” świata, prosząc Tairisa o pomoc i skazując go na niewolę.
W końcu Bahad zatrzymał się przed jedną z sal znajdujących się w lochach twierdzy. Wpuścił mnie do środka, a gdy tylko ujrzałam Atria przykutego do krzesła i otoczonego przez drobną siateczkę, wyglądającą jak utkana z pajęczych nici, serce podeszło mi do gardła. Mag był nieprzytomny, oddychał płytko, a jego wychudzona twarz miała barwę kredy.
Przypadłam do niego i zaczęłam przy pomocy mojej magii powoli wyplątywać go z sieci. Ojciec stał za moimi plecami, oparty o ścianę, przypatrując się moim wysiłkom ze stoickim spokojem. Nagle, gdy szarpałam się z jedną z bardziej uciążliwych nici, rzekł:
– Twój mag i tak umrze, a Werossa do końca świata będzie miał Tairisa w swoich rękach. Tylko dlatego, że książę pragnie, byś była szczęśliwa.
Moje palce na moment zamarły, gdy w głowie pojawiła się jakaś przerażająca myśl. Nie potrafiłam powstrzymać się przed zerknięciem na Bahada, ale nie zapytałam o nic, bo poczułam, jak pod moją dłonią nici się napinają. Atrio poruszył się odrobinę i uniósł powieki. Ujęłam jego twarz w dłonie i po chwili skupił na mnie wzrok. Niewyobrażalnym wysiłkiem woli zdołał poruszyć ustami i wymamrotać:
– Wybacz mi.
Jego oczy uciekły na moment w bok, a ja automatycznie posłałam odrobinę swojej mocy do jego ciała, byle go choć trochę wzmocnić. Miałam ochotę krzyczeć z rozpaczy, widząc, jak ucieka z niego życie. Firam po raz kolejny wysilił się i spojrzał na mnie.
– Chciałem... lekarstwo... likantrop Aleniki... – wyjaśnił, po czym kilka kolejnych słów wybełkotał tak, że ich nie zrozumiałam. – Zdążyłem tylko... list... potem zabrał... Bo miałem rację... prawda, Celio...? Rację...
Głowa Atria opadła, a ciało zwiotczało i zwisło w sieci. Ta część mnie, która pochodziła od demona, zadrżała, wyczuwając śmierć. Bahad za moimi plecami nerwowo wciągnął powietrze, a ja rzuciłam mu mordercze spojrzenie przez ramię. Poczułam, jak magia się we mnie gotuje i bez namysłu poderwałam się na nogi. Podbiegłam do ojca i krzyknęłam:
– Dlaczego!? Dlaczego mu to zrobiliście!? On tylko chciał wiedzieć!
Demon złapał moje nadgarstki i przytrzymał mnie mocno, żebym nie mogła wyładować na nim swojej rozpaczy i złości. Spróbowałam się wyrwać, ale ojciec posiadał siłę, z jaką niewielu mogłoby się równać.
– On nie chciał tylko wiedzieć. On pragnął wykraść tajemnicę zmiennokształtności, żeby wykorzystać ją dla swoich celów – wyjaśnił spokojnie i rzeczowo. – Znasz prawa i wiesz, że musiał za to umrzeć.
– Dlaczego go torturowałeś!? Dlaczego tak!?
Ojciec przez chwilę nie odpowiadał, a w mojej głowie nagle wszystkie informacje ułożyły się w spójną całość. Atrio, który poszukiwał lekarstwa na likantropię dla chłopaka Aleniki, wierzył, że uzyska je dzięki magii demonów i ich zmiennokształtnych. Mówiłam mu kiedyś, by nie zgłębiał tego tematu, jeśli nie chce umrzeć, bo nawet ja nie zdołam uratować go przed prawami książąt. Nie posłuchał mnie i nie tylko zginął, ale też wbrew własnej woli stał się narzędziem w rękach władcy Rassa An, przynętą na mnie i Tairisa.
– Werossa kazał mi go utrzymać jak najdłużej przy życiu – rzekł Bahad. – A jego magia była tak samo dobrą pożywką dla młodych wierzchowców, jak każda inna.
Mieszkałam wystarczająco długo w świecie demonów, by wiedzieć, że sieć wysysająca moc sprawia ofierze potworny i długotrwały ból, od którego uwalnia tylko śmierć. Znałam też podejście demonów do magii, połączenie praktycyzmu i pożądania, sprawiające, że zawsze wykorzystywały ją one do ostatniej kropli. Ale nie mogłam pogodzić się z tym, że moc Atria posłużyła do wykarmienia tych samych zmiennokształtnych, których tajemnicę chciał odkryć. A najbardziej bolało, że zrobił to dla znanej mi hrabianki i jej chłopaka, czerpiąc pierwsze informacje z moich własnych opowieści. Może gdybym nie zdradziła mu aż tak wiele, nie wpadłby na szaleńczy pomysł wykradania tajemnic Werossy.
Nagle ojciec potrząsnął mną, przerywając moje samozadręczanie. Rzucił dość obojętne spojrzenie na ciało Atria, a potem nieco wymowniejsze na mnie.
– Przestań ryczeć, jesteś córką demona – zganił mnie.
– I myślisz, że tego chcę!?
– Nie, nie chcesz. Ale nie masz wyboru. Więc przestań udawać słabego człowieka i weź się w garść. Nie wiem, co cię łączyło z tym śmiertelnikiem i nie chcę wiedzieć, ale nie skazuj Tairisa na wieczność u Werossy ze względu na głupie sentymenty do trupa.
Jęknęłam, słysząc, jak Bahad wyraża się o magu. W zasadzie nie powinno mnie to dziwić, w swoim długim życiu widział wielu umarłych i niejednokrotnie krew plamiła jego dłonie. Jednak ten kompletny brak szacunku nie mieścił mi się w głowie.
Potrząsnął mną jeszcze raz, tym razem mocniej i warknął gardłowym głosem:
– Demony nie rozpaczają, demony się mszczą!
Miałam ochotę wykrzyczeć, że nie jestem demonem, ale nie potrafiłam, gdy czułam, że w mojej krwi płynie taka sama magia, jaka bije od mojego ojca. W dodatku wiedziałam, że to, co powiedział, nie dotyczyło jedynie mojego obecnego zachowania. Nawiązywał do relacji między Werossą i Tairisem, wszystkich zadawnionych konfliktów i tego, że stanowiłam dodatkowy punkt zapalny w ich sporach.
– Co on mu zrobi? – zaniepokoiłam się, próbując uspokoić.
– Nie wiem – przyznał mój ojciec. – A teraz chodź stąd. Magowi już nie pomożesz.
– Ale...
– Werossa szybko zmienia zdanie, pamiętaj o tym. Odleć stąd, póki jeszcze możesz.
Ojciec wyciągnął mnie siłą z sali śmierci, a potem powiódł na dziedziniec. Popchnął brutalnie w kierunku Edny, a ja oparłam się o moją zmiennokształtną, po raz pierwszy w życiu nie chcąc opuścić twierdzy w Rassa An.
I wtedy usłyszałam krzyk Liva. Straszliwy, rozdzierający uszy wrzask pełen bólu i strachu. Przeszedł w skowyt, a ja odgadłam, że ból, jaki odczuwa zmiennokształtny, nie został zadany jemu, lecz Tairisowi. Popatrzyłam z przerażeniem na Bahada, uświadamiając sobie, że nie mam pojęcia, jak potężną mocą włada Werossa i co robi.
Demon rzucił mi lodowate spojrzenie, po czym warknął:
– On to przeżyje. Odleć stąd do świata ludzi i udawaj dalej, że nie jesteś jedną z nas. Albo, jeśli Tairis znaczy dla ciebie więcej, niż okazałaś do tej pory, jeśli znaczy dla ciebie tyle, co ten śmiertelnik, leć do Szet i przywiedź ze sobą jego demony.
– Jestem półkrwią, nie posłuchają mnie...
– Jesteś córką Bahada! – uciął i odszedł.
Wiedziałam, że był najwierniejszym demonem Werossy, a równocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, iż właśnie próbował mnie namówić, bym zaatakowała jego księcia na czele armii z Szet. Albo wciągał mnie w pułapkę, albo chciał zdardzić dla mnie swojego władcę. Tak czy siak, stawiał mnie przed pytaniem, czy mu ufam.
W tym momencie rozległ się kolejny skowyt Liva. Edna trąciła mnie niecierpliwie łbem, a ja zdecydowałam. Czy ojciec wciągał mnie w pułapkę, czy też nie, musiałam chociaż spróbować pomóc Tairisowi, bo to z mojego powodu oddał się w ręce Werossy. Nie ulegało wątpliwości, że sama nie wygram z demonami księcia Rassa An.
– Zanieś mnie do Szet – rozkazałam, dosiadając mojej zmiennokształtnej.

*


Niebo przesłoniły ciemne kształty wierzchowców, niosących demony z Szet do Rassa An. Gdy na nie patrzyłam, ledwie mogłam uwierzyć, że ja to sprawiłam. „Półkrew”, którą tyle razy wyśmiewali i wyzywali, jeśli tylko nie towarzyszył jej książę lub ojciec. Żaden inny demon wyższy rangą nigdy nie pokazałby się u mojego boku, gdy jeszcze mieszkałam – lub raczej byłam przetrzymywana – w Rassa An. A nawet wtedy, gdy Tairis zmusił Werossę i Bahada, by pozwolili mi przenieść się na jakiś czas do Szet, w moim towarzystwie nie dało się ujrzeć nikogo poza władcą. Po kilku latach udało mu się w końcu wywalczyć mój powrót do świata ludzi i nasze kontakty się urwały. Nie zapomniałam, ile mu zawdzięczam, ale nigdy nie miałam okazji, by się odwdzięczyć... aż do teraz.
Patrzyłam na podążające za mną demony, które z początku słuchały mnie nieufnie, lecz w końcu dały się przekonać. Powoływałam się na wszystko, co mogło je do mnie przekonać, od wierności wobec Tairisa, aż po wspomnienia dawnych czasów i jego krwawych wypraw, które przynosiły im chlubę i łupy. Najpierw czułam się okropnie, mówiąc o zbrodniach księcia, którego darzyłam przyjaźnią za jego ludzkość. Potem przestało mi to przeszkadzać, jakby górę wzięła moja demoniczna część i z zaskoczeniem odkryłam, że sama też czuję dumę z jego dokonań. Nawet tych, które w oczach śmiertelnych były zbrodniami.
Kiedy Edna zniżała swój lot, kierując się ku twierdzy, wiedziałam, że do końca życia nie zapomnę chwili, w której tysiące zmiennokształtnych przemieniło się z dotychczasowych form w wierzchowce demonów. Ich gładkie skóry, długie grzywy, potężne skrzydła i umięś-nione ogony prezentowały się wspaniale, gdy kolejne dołączały do podniebnej armii, poz-walając, by wiodła je półkrew.
Moja zmiennokształtna opadła na dziedziniec, lecz pozostałe wierzchowce wraz z dosia-dającymi je demonami wciąż unosiły się nad nami, czekając na rozwój wypadków.
Zeskoczyłam z grzbietu Edny i podbiegłam do Liva. Leżał pod jedną ze ścian, zwinięty w kłębek, niemal niknąc w głębokich cieniach rzucanych przez wznoszące się wokół budynki. Przyklękłam przy nim, a on popatrzył na mnie ze smutkiem podobnym do tego, jaki czasem widywałam w oczach jego pana. Pogładziłam go, ale nawet się nie poruszył.
– On cierpi – rzekła Edna, podchodząc i trącając mnie w ramię.¬ – Odczuwał wszystko, co związany z nim książę i nawet nie ma sił, by zmienić formę. Daj mu swoją magię.
– Tylko demon wyższy rangą może ją dać zmiennokształtnemu, z którym nie został związany. A ja nawet nie jestem do końca demonem.
Edna parsknęła z niezadowoleniem i już miała coś dodać, gdy odrzwia się otworzyły i na dziedziniec twierdzy wyjechał Werossa. Dosiadał potężnego, ciemnoszarego wierzchowca, którego imienia nigdy nie poznałam. Musiałam przyznać, że książę Rassa An prezentował się wspaniale, pełen siły i dostojeństwa, a zarazem przerażający, z pogardliwym wyrazem twarzy i niebezpiecznym błyskiem w oku. Za nim pojawił się mój ojciec na swoim brązowym zmiennokształtnym i krótko skinął mi głową.
Werossa zlustrował wzrokiem krążące nad jego twierdzą demony z Szet, po czym przeniósł oczy na mnie. Tym razem nie było w nich pożądania, jedynie złość. Wstałam, a Edna ustawiła się u mojego boku, powarkując cicho. Jej nisko pochylone łby skierowane były ku wierzchowcowi księcia i wiedziałam, że jeśli będzie trzeba, rzuci się na niego.
– Nie dotrzymałeś swojej części umowy, Werossa – rzekłam, zbierając całą odwagę, jaką posiadałam. – Atrio zmarł i nie mogłam z nim odejść do świata ludzi. Wypuść Tairisa.
– Książę Szet oddał się dobrowolnie w moje ręce, a ja nie mam wpływu na to, kiedy i po kogo przychodzi śmierć. Mogłaś sobie zabrać jego trupa.
– Wykorzystałeś mnie i Atria jako przynętę na Tairisa. Zrywam pakt w jego imieniu.
Werossa wiedział, że nie miałam na myśli umowy dotyczącej mojej wolności za niewolę  księcia, lecz pokój, jaki zawarli między sobą bracia. Zmarszczył brwi, a ja przygotowałam się na odparcie pierwszego ataku. Gdzieś nade mną, z wyższych pięter twierdzy, ruszyły do ataku  demony Rassa An, uderzając na te, które przywiodłam ze sobą z Szet.
Jednak nie uderzyła we mnie magia, której oczekiwałam. To Bahad wysunął się do przodu i rozpostarł tarczę, przyjmując na nią cios księcia wymierzony we mnie. Ledwie mogłam uwierzyć w to, co ujrzałam: oto mój ojciec, którego przez całe wieki nienawidziłam, wypowiedział posłuszeństwo jednemu z najpotężniejszych demonów, by mi pomóc. I chyba nie tylko mnie tym zaskoczył, również na twarzy Werossy odmalowało się zdziwienie.
– Komnata pustki! – powiadomił mnie Bahad krótko, a potem sam zaatakował swojego księcia, umożliwiając mi przedostanie się do środka.
Nie czekałam na dalszy rozwój wypadków, tylko wskoczyłam na grzbiet Edny i obie popędziłyśmy przez korytarze twierdzy. Komnata pustki znajdowała się na parterze i wiedziałam, że mogę do niej dojechać na zmiennokształtnej. Chyba specjalnie usytuowano ją w takim miejscu, by demony mogły do niej dojeżdżać na wierzchowcach.
Zeskoczyłam z Edny i otworzywszy ciężkie drzwi, wpadłam do środka. Komnata była całkiem pusta, a kamienne ściany i posadzka sprawiały, że panował w niej ziąb. Na środku podłogi leżał Tairis, skulony podobnie jak Liv na dziedzińcu. Jego długie włosy, pozlepiane krwią, przesłaniały twarz, ale kiedy przy nim przyklękłam i odsunęłam je, ujrzałam, że książę jest niemal tak blady, jak Atrio tuż przed śmiercią. Również na jego ubraniu dostrzegłam brunatne plamy i coś powiedziało mi, że on nie bronił się przed atakami Werossy.
Potrząsnęłam nim, zastanwiając się, co zrobię, jeśli się nie przebudzi. Nie miałam wystarczająco dużo siły, by samodzielnie go stąd wyciągnąć, a czas odgrywał w tej walce istotną rolę. Na szczęście książę otworzył oczy i jęknął, przewracając się na plecy. Skinęłam na Ednę, a ona zbliżyła się niechętnie. Z wysiłkiem i moją pomocą Tairis usiadł, ale wstać nie dał rady. Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. W tej komnacie regeneracja mocy nie była możliwa, a wiedziałam, że im dłużej demon tu przebywał, tym bardziej był wycieńczony. Nie potrafiłam jednak zmusić go, by się podniósł. Mogłam powtarzać przez ściśnięte gardło „Proszę”, ale on tylko patrzył ze smutkiem i ani nie odpowiadał, ani się nie ruszał.
Z pomocą przyszła mi moja zmiennokształtna. Choć wiedziałam, że nie darzyła Tairisa ciepłymi uczuciami, położyła się przy nim, a książę z wysiłkiem wdrapał na jej grzbiet. Edna spojrzała na mnie wymownie, a ja, choć z lekkim wahaniem, usiadłam za nim. Wstała ostrożnie, domyślając, że choć demon wczepił się palcami w jej grzywę, to jest zbyt słaby, by utrzymać się przy gwałtowniejszych ruchach.
– Dokąd? – zapytała mnie, wyjeżdżając w końcu z komnaty pustki.
– Do sali tronowej – zadecydowałam.
Skierowała się tam bez namysłu. Przemierzając korytarze twierdzy, szybko wyjaśniłam Tairisowi, co się stało, udając, że wcale nie słyszę odgłosów bitwy, docierających z zewnątrz. Miałam nadzieję, że książę w końcu się do mnie odezwie, ale on wciąż uparcie milczał i nie wiedziałam już, co mam o tym wszystkim myśleć.
Sala tronowa, ta sama, w której kilka godzin wcześniej rozmawialiśmy z Werossą, była pusta i cicha. Położona niemal w samym sercu twierdzy, zdawała się całkiem odizolowana od reszty budynku i tego, co rozgrywało się na zewnątrz. Wiedziałam, że zanim walki przeniosą się tutaj – o ile w ogóle się przeniosą – minie trochę czasu.
Oboje zsunęliśmy się z Edny. Książę zajął fotel swego brata, a ja ojca, zmiennokształtna nastomiast położyła się u naszych stóp. Widząc, że też jest już zmęczona, nie miałam serca prosić, by sprawdziła, jak toczy się bitwa. Spojrzałam niepewnie na Tairisa, czekając na jakąś reakcję z jego strony. Wyciągnął do mnie rękę – bladą i drżącą – a gdy ją ujęłam, lekko pociągnął mnie w swoją stronę. Pochyliłam się, a wtedy wyszeptał:
– Jeśli chcesz, byśmy wygrali walkę z Werossą, potrzebuję wierzchowca i mocy.
– Wezmę go, Liv nie da rady – zapewniła Edna, choć w jej mentalnym głosie wyczułam skrywaną niechęć i zmęczenie.
Jednak trudniejsza decyzja stała przede mną. Posiadałam sporo mocy, mój ojciec był naprawdę potężnym demonem i nawet połowa śmiertelnej krwi, krążąca w moich żyłach, nie potrafiła tego zmienić. Ale pełny pobór magii gwarantowała tylko śmierć dawcy.
Tairis musiał wyczuć, nad czym się zastanawiam, bo dodał cicho:
– Śmierć jest potrzebna, gdy nie oddajesz magii doborowolnie. Nie umierasz przecież, gdy dzielisz się nią z Edną. Przysięgam, że nie uczynię ci krzywdy.
Chyba dopiero wtedy w pełni dotarło do mnie znaczenie wszystkich czynów i słów księcia. Miał sławę demona, który potrafi gołymi rękami rozszarpać przeciwnika, byle tylko zdobyć odrobinę jego mocy, ale ode mnie nigdy nawet nie próbował jej zabrać. Z łatwością mógłby mieć wszystko, czego tylko zapragnął, a czekał cierpliwie setki lat, będąc przy mnie, gdy tylko go potrzebowałam. I gdy w innych demonach wyczuwałam pożądanie – dotyczące mojej mocy lub ciała – w nim była tylko pełna ciepła przyjaźń.
– Jeśli nie dla mnie, ani nie dla siebie, zrób to dla tych wszystkich, których przywiodłaś tu z Szet – poprosił jeszcze cicho Tairis, patrząc mi uważnie w oczy.
– Dla ciebie – odpowiedziałam. – Tylko dla ciebie.
Na twarzy księcia w końcu pojawił się blady uśmiech, a ja po raz pierwszy w czerwieni jego oczu ujrzałam coś więcej, niż tylko krew jego ofiar. Potem pochylił się i pocałował mnie, a ja poczułam, że ucieka ze mnie moc, za to na jej miejsce wkrada się coś zupełnie innego.

*

Gdy się obudziłam, przez kilka minut leżałam oszołomiona, nie mogąc przypomnieć sobie, co się stało. Pamiętałam pocałunek z Tairisem, a potem już nic, zupełnie, jakby ktoś ukradł mi kawałek życia. Rozejrzałam się wokół, w nadziei, że w czymś mi to pomoże, i z pewnym zaskoczeniem odkryłam, że jestem w swojej sypialni nadwornego maga, a Edna leży zwinięta w nogach mojego łóżka, jak zwykle w skórze kota.
Dostrzegła, że przebudziłam się pełna wątpliwości, więc uniosła głowę i zapewniła:
– Nie śniłaś. Tairis wygrał pojedynek z bratem, choć gdyby wcześniej Werossa nie został osłabiony przez Bahada i wyższe demony z Szet, pewnie by mu się nie udało. Po bitwie kazał mi odnieść cię tutaj i przekazać, że twój ojciec nie żyje, z powodu czego jest mu przykro.
Poderwałam się z łóżka i pospiesznie wyszykowałam do wyjścia. Musiałam powiedzieć o wszystkim królowi: o pracy i śmierci Atria, o bitwie w świecie demonów, która mogła jakoś odbić się i tutaj, choć Edna nie wspomniała na razie o żadnych konsekwencjach.
Wpadłam do sali audiencyjnej i dopiero wtedy zorientowałam się, jak niestosowne jest moje zachowanie. Zdziwione spojrzenia zgromadzonych tam mężczyzn uświadomiły mi też, że chyba zapomniałam powtórnie okryć się iluzją. Zerknęłam w jedno z luster wiszących w sali i ujrzałam młodą, nienaturalnie piękną twarz z fiołkowymi oczami, otoczoną przez falujące, rudawe włosy, które opadały mi aż do połowy pleców. Byłam smukła i w niczym nie przypominałam tej niezbyt urodziwej kobiety w średnim wieku, jaką ostatnio udawałam.
Rektor Uniwersytetu, zasiadający wraz z innymi mężczyznami przy stole, uśmiechnął się do mnie. Jako jedyny z obecnych w tej sali widział już kiedyś moją prawdziwą twarz.
– Pani Celio, miło mi widzieć panią w tak dobrym zdrowiu – rzekł na powitanie.
– Dziękuję, rektorze. Wasza wysokość, proszę o wybaczenie...
– Wybaczam. Niech pani usiądzie, pani Tehene. Przyznam, że zaniepokoiła nas pani.
Usiadłam na wskazanym miejscu, próbując odgadnąć, co on właściwie ma na myśli – wizytę Tairisa, czy też coś, czego nie pamiętałam. Z pomocą przyszedł mi rektor, mówiąc:
– Zmiennokształtna przywiozła panią nieprzytomną blisko dobę temu. Nasi medycy zgodnie stwierdzili, że jest pani magicznie wyczerpana, ale nie potrafili stwierdzić, czy coś poza tym pani dolega, ani kiedy się pani przebudzi. Co w zasadzie nie wydaje się dziwne, biorąc pod uwagę, jaką mocą pani dysponuje.
Uśmiechnął się do mnie, a ja z ulgą odgadłam, że wciąż tylko wąskie i zaufane grono osób zdawało sobie sprawę z tego, kim jestem. Spojrzałam na króla i moja radość trochę się zmniejszyła. Jego srogie oblicze wyrażało dezaprobatę i oczekiwanie. Chyba jednak będę musiała wszystko mu wyjaśnić, łącznie z tym, o czym wolałabym nie wspominać.
Z niechęcią przystąpiłam więc do opowiadania, starając się jak najmniejszy nacisk kłaść na swoje pochodzenie, choć i tak wśród zgromadzonych wokół mnie mężczyzn rozszedł się pomruk niedowierzania i niezadowolenia, gdy poinformowałam, skąd znam Tairisa. Również kilka innych faktów nie przypadło im do gustu, więc oszczędziłam im takich szczegółów, jak przyczyna śmierci Atria i kwestia spożytkowania jego mocy. Na sam koniec swojej przemowy oświadczyłam, że zrzekam się posady nadwornego maga i chyba wszyscy przyjęli to z ulgą, co nawet mnie nie zaskoczyło. Przynajmniej nie będę im psuć statystyk, mówiących, że jest to stanowisko, które zawsze zajmują najpotężniejsi mężczyźni.
Oczywiście mój pobyt na dworze nie dobiegł końca po tej rozmowie. Spędziłam tam jeszcze kilka dni, dochodząc do pełni sił dzięki łaskawości króla, a przy okazji wydając swoją opinię o kolejnych kandydatach na stanowisko nadwornego maga. Nie omieszkałam też wysłać krótkiego listu do hrabiny, w którym podawałam jej wszystkie niezbędne informacje dotyczące „leczenia” Aleniki. Uprzedziłam również swoją przyjaciółkę prowadzącą dom dla młodych matek o rychłym przybyciu kolejnej dziewczyny, doradzając utrzymanie tajemnicy przed hrabiną. Był to ten krótki moment, w którym szczerze pożałowałam, że badania Atria nad lekiem na likantropię skończyły się w tak straszliwy sposób. Gdyby nie potrzebował do niego zmiennokształtnych i nie skończył w pazurach Werossy, mógłby pomóc nie tylko chłopakowi Aleniki, ale też wielu innym osobom. A gdyby prawa demonów były inne, może nawet sama kontynuowałabym te badania.
Wiedziałam jednak, że nawet Tairis nie uchroniłby mnie przed taką samą karą, jaka spotkała Atria. Znałam tajemnicę zmiennokształtności, ale nie mogłam jej nikomu przekazać, ani do niczego wykorzystać, jeśli nie chciałam umrzeć.
W końcu nadszedł dzień, w którym nie miałam już nic więcej do zrobienia. Pozostała mi tylko jedna decyzja: znów przybrać twarz starej wiedźmy i wrócić do Adelyn, czy raczej poprosić Ednę, by przemieniła się w wierzchowca i polecieć do Szet. Pragnęłam znów ujrzeć Tairisa, ale z drugiej strony trochę przerażała mnie ta wizja. Miałam dziwne przeczucie, że książę dostał w końcu to, czego pragnął. Czy gdyby było inaczej, odsyłałby mnie do świata ludzi? Może moja wiara, że choć trochę różni się od pozostałych demonów, nie warta była funta kłaków? Bo co właściwie mógłby czuć książę do półkrwi, poza chwilowym pożądaniem jej mocy i odrobiną fascynacji?
– Jedźmy do Adelyn – poprosiła wreszcie Edna, przerywając moje rozważania.
Zgodziłam się, użyczając jej swojej magii, by mogła przybrać postać konia. Nie zamierzałam jeździć po świecie ludzi na wierzchowcu demonów, niepotrzebne straszenie okolicznych chłopów nie było moim celem.
Byłyśmy już niemal w naszym dawnym domu w Adelyn, gdy zmiennokształtna dodała:
– Powinnam ci jeszcze coś przekazać.
– Co takiego?
– Zanim Tairis mnie odesłał, powiedział, że gdy już zaakceptujesz, że jesteś demonem i znudzi ci się udawanie śmiertelnego maga, mamy przylecieć do Szet.
– Może się nie doczekać. Nie znudziło mi się przez czterysta lat.
– Powiedział, że będzie czekać przez wieczność, jeśli to konieczne.
Wzruszyłam ramionami. Wieczność to bardzo dużo czasu, a cierpliwość demonów była raczej ograniczona. Wątpiłam, by książę naprawdę miał ochotę tak długo wypatrywać mojego przybycia. Raczej to on znudzi się za jakiś czas i rozejrzy za kimś odpowiedniejszym niż półkrew. Przecież, jak już zdążyłam stwierdzić, nie było we mnie niczego, co mogłoby go naprawdę zainteresować. A nawet gdyby coś takiego się znalazło, to był zbyt dumny, by pozwolić mi odrzucać swoje względy przez kilka kolejnych wieków, jak czyniłam to do tej pory. Nie, on już otrzymał moją moc zamkniętą w pocałunku i odesłał mnie, nie bacząc na to, że w końcu przejrzałam na oczy. Cóż, będę mieć całą wieczność, by o nim zapomnieć.
Gdy dojechałyśmy do naszego starego domu w Adelyn, Edna westchnęła aż nazbyt ludzko. W jej mądrych oczach malowało się jakieś uczucie, którego nie potrafiłam odczytać.
– Wszystko w porządku? – upewniłam się.
– Tak, zastanawiam się tylko nad czymś.
– Mogę wiedzieć, nad czym?
– Jakby to było mieszkać z Livem do końca świata.
– Chcesz tam wrócić? – zapytałam. Do tej pory zmiennokształtna była temu pomysłowi przeciwna nawet bardziej, niż ja.
– Nie, na razie nie. Ale wieczność to bardzo wiele czasu na zmianę zdania.
Miała rację. Pytanie brzmiało, kto pierwszy uzna, że związanie ze zmiennokształtnym to jednak nie to samo, co związek z drugim demonem. Ale żeby się tego dowiedzieć, musiałam najpierw przeżyć kawałek wspomnianej wieczności i zamierzałam zrobić to jako wioskowa czarownica.
 Autor: Marta Choińska
 Data publikacji: 2011-06-26
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Naprawdę fajne
Lubię takie opowiadania o więzi między człowiekiem a magicznymi istotami. Naprawdę fajne i ciekawe :)
Autor: kero Data: 11:36 8.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 109 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 109 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Poloniusz: Cóż czytasz, mości książę?
Hamlet: Słowa, słowa, słowa.

  - Szekspir
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.