Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Pamiętniki Robin Hooda cz. 1

POCZĄTEK

Kiedy sięgam pamięcią wstecz, widzę wyraźnie, iż cała ta historia tak naprawdę zaczęła się pewnego wiosennego dnia, gdy razem z przyjaciółmi siedziałem nad brzegiem naszego ulubionego strumienia. Było nam niewesoło, przyznaję. Dorastaliśmy już i z tego, co działo się wokół nas, rozumieliśmy dużo więcej, niż chcieli to przyznać nasi rodzice i opiekunowie. Normańskie rządy dla saskich rodów szlacheckich oznaczały nie tylko ucisk, ale również śmiertelne zagrożenie, co my, już nie dzieci, ale jeszcze i nie dorośli, rozumieliśmy bardzo dobrze i krew kipiała nam w żyłach, co słusznie niepokoiło nasze rodziny. Było nas pięciu: ja, Will Scarlett, rudy i piegowaty jak nieszczęście, Curly Will, kędzierzawy dryblas o wiecznie uśmiechniętej chudej mordce, Simon z Ely, osiłek jakich mało, ale powolny w myślach, oraz Will Stutely, najmłodszy i najprzystojniejszy z nas wszystkich. Doprawdy trudno było zgadnąć, skąd wziął tę swoją smagłą cerę i czarne jak smoła włosy, skoro wszyscy z jego rodziny poza nim byli blondynami lub w ostateczności jasnymi szatynami. Stutely miał też najgorętszą krew z nas wszystkich i to właśnie on najgłośniej narzekał na normańskie rządy. Ciągle wdawał się w utarczki z Normanami, a potem dostawał od ojca lanie w domu, ale to nic nie pomagało, dalej awanturował się, gdzie popadło. Inni ograniczali się zazwyczaj do ciężkich spojrzeń, ciskanych wprost, albo do kamieni, ciskanych zza węgła, pomału jednak we wszystkich nas narastała głucha wściekłość. Jeśli chodzi o mnie, to czarę goryczy przelało niedopuszczenie mnie do wiosennych zawodów łuczniczych pod błachym pretekstem, że do ukończenia wymaganych osiemnastu lat brakuje mi dwóch miesięcy. Rzeczywistym powodem oczywiście było to, iż jestem Sasem, a w zawodach brali udział niemal sami Normanowie, dla których nieznośne byłoby pokonanie któregoś z nich przez saskiego wyrostka. Na domiar złego krążące od jakiegoś czasu po Nottingham wieści były niepokojące: moja rodzina mogła w najbliższym czasie stracić Locksley Hall, a rodziny moich przyjaciół mogły zostać również pozbawione swoich dóbr. Król Ryszard był na krucjacie, a jego brat obawiał się saskich dworów warownych na terenie Anglii i jakiejkolwiek siły wśród saskiej szlachty, tępił więc Sasów, póki co skrycie. Szeryf Nottingham, Marvin of Roth, był jego wiernym poplecznikiem, nad naszymi głowami zbierały się więc czarne chmury, powoli, acz nieubłaganie. Czuliśmy to i staraliśmy się wymyślić coś, co mogłoby zaradzić tej paskudnej sytuacji, ale co może wymyślić banda szczeniaków przeciwko oficjalnej władzy? Chyba bezsilność była najnieprzyjemniejsza ze wszystkiego. Nasi ojcowie i opiekunowie, zaniepokojeni buntowniczymi nastrojami podopiecznych, tłukli nas pod byle pretekstem rzemieniami, to jednak nic nie pomagało. Byliśmy uparci. W naszych głowach powoli kiełkowało ziarno szalonego pomysłu, ale jeszcze żaden z nas nie miał tyle odwagi, by powiedzieć głośno o tym, co wszyscy myśleli po cichu. Znając ciężką rękę naszych ojców i opiekunów, skończyłoby się to dla nas potężnym laniem. Kiedy tak siedzieliśmy i milczeliśmy ponuro, od strony Sherwood nadbiegło coś małego, zabeczanego i w dodatku pijanego jak nieboskie stworzenie.

„Davie!” zawołał Scarlettt, łapiąc zręcznie to coś za pasek u połatanego kaftana.

David miał jakieś dwanaście lat, ale wyglądał na mniej, mieszkał w lesie wraz ze znanym kłusownikiem Małym Johnem i znany był z pociągu do mocnych trunków. John nie zabraniał mu popijania, gdyż biedny dzieciak był sierotą i wychowywał się w lesie niczym bezdomne szczenię, znając dobrze głód, chłód i ludzkie okrucieństwo.

„Co się stało, Dave?” spytał Stutely, potrząsając chłopcem mocno.

Wszyscy rozumieliśmy, że musiało wydarzyć się coś bardzo złego, skoro odważył się tu przybiec. Naogół wolał nie pokazywać się w Nottingham ani okolicach, choc przecież nawet najgorliwsi żołnierze nie zwracali uwagi na obdartego wiejskiego chłopca.

„John został schwytany.Powieszą go.”wykrztusił David, rozsiewając wokół zapach gorzałki.

„No, skoro go schwytali, to go rzeczywiście zapewne powieszą.”wypowiedział się Simon.

David zaczął ryczeć tak, że celem uspokojenia Scarlett musiał wsadzić mu głowę do strumienia i chwilę przytrzymać.

„Opanuj się, pijaczyno boża – rzekł surowo, gdy pozwolił mu wreszcie wynurzyć się i złapać powietrze – Myślisz, że twoje wrzaski coś tu pomogą? Co najwyżej sprowadzą ci na kark szeryfowe pieski. Tu trzeba myśleć, nie lamentować.”

„Myśleć? Chcesz powiedzieć, że... Czekaj, to rzeczywiście jest myśl – olśniło mnie nagle, jakbym doznał wizji – Uwolnimy Johna.”

„Will, spław teraz Robina w strumieniu, bo najwyraźniej słońce mu zaszkodziło.”zaproponował Simon z troską w głosie.

„Kiedy on ma rację – rozpalił się Curly, raptus, jakich mało – Z jakiej racji Normanowie mają powiesić Johna? To nasz przyjaciel. Uczył nas strzelać z łuku i tropić zwierzynę i nigdy żadnego z nas nie potraktował jak pętaka. I wogóle dość tego dobrego! Ktoś powinien się im przeciwstawić i tym kimś będziemy my!”

„To znaczy, niby my?” Simon wytrzeszczył na niego oczy i zaniemówił.

„Tchórzysz?” spytał go ironicznie Scarlett.

„No wiesz?” oburzył się święcie nasz mocarz.

Od strony miasta nadbiegli Ralf Blundeville i Alfred Fitzooth, jego nieodłączny przyjaciel.

„Macie pojęcie?!” wrzasnął Ralf, hamując piętami tuż przy nas.

„Jutro w południe powieszą Johna na rynku!” uzupełnił Alfred.

Zazwyczaj tak właśnie się wypowiadali – jeden zaczynał, a drugi kończył.

„Nie powieszą go, póki mamy tu coś do powiedzenia.”rzekłem zdecydowanie.

„A mamy?” Simon wyraźnie nadal nie był przekonany

„O tak, o tak! – zapiał David – Uratujcie go, chłopaki! Bardzo ładnie proszę!”

Łatwo było powiedzieć, wykonać trochę trudniej. O uwolnieniu Johna z lochów zamku nie było co marzyć, w grę wchodziło jedynie dosłowne wyrwanie go spod szubienicy i to mogło się udać. Co prawda było nas niewielu... Potrzebowaliśmy dobrego planu, sporej dozy odwagi i szczypty głupoty, a także przysłowiowego łuta szczęścia. Póki co, przemyciłem Davida na strych domu mojego wuja, u którego mieszkałem i przykazałem mu, żeby nie ważył się nikomu pokazywać na oczy. Nie było to może konieczne, jako że David, pijany w trupa, padł na słomę i natychmiast zasnął, musiałem jednak jakoś zaakcentować to, iż ja tu dowodzę. Zawsze tak było. Dowodziłem naszą zbieraniną we wszystkich wspólnych przedsięwzięciach, nawet w dziecięcych zabawach, gdy byliśmy mali, tyle tylko, że to, co się teraz szykowało, w żadnym wypadku nie mogło być uznane za zabawę. Musiałem obmyślić dobry plan, żebyśmy nie wpadli w grube tarapaty. Sprawę komplikował dodatkowo fakt, że musiałem wszystko ukrywać przed rodziną, a szczególnie przed moją młodszą kuzynką Roweną, wścibską plotkarką. Jakoś nie myślałem o tym, że mogę narazić ich wszystkich na poważne niebezpieczeństwo – Normanowie w przypadku tego rodzaju przestępstw byli bardzo surowi, mogło nie skończyć się na konfiskacie majątku i wygnaniu. Nim nastał ranek, miałem już gotowy plan jak ta lala, pozostawało podzielenie się nim z przyjaciółmi. Musieliśmy wszystko dopracować przed zamierzoną egzekucją, a przecież nie było nas zbyt wielu, nawet gdy doliczyć Davida, małego, lecz zawziętego. Skoro świt wymknąłem się z domu i w towarzystwie Dave’a, gnębionego straszliwym kacem, pobiegłem zwoływać przyjaciół. Na umówiony gwizd każdy z nich pospiesznie wdziewał, co tam miał pod ręką i wybiegał do mnie. Nie było przeszkód, w końcu przecież nikt nie spodziewał się po nas żadnych głupstw, jedynie ojciec Stutely’ego, wyjątkowo zapalczywy jegomość, zrobił mu piekło. Mimo to Willowi udało się wyrwać z domu. Wyskoczył po prostu przez okno, a za nim posypały się straszliwe przekleństwa, wśród których:„Ty normański bękarcie!” należało do najłagodniejszych (choć z drugiej strony, dawało coś niecoś do myślenia).

„Plan do przyjęcia – powiedział Scarlett, gdy wyłożyłem mu, co miałem zamiar zrobić – Konie weźmiemy z żołnierskiej stajni, wiem, jak tam wejść bez wzbudzania podejrzeń. Jednak wszyscy nas tu znają, oberwie się naszym bliskim.”

„Założymy kaptury z otworami na oczy. Omówiłem to z Robinem już wczoraj.”rzekł Stutely, który zwykle miewał najlepsze pomysły.

„Racja – przytaknął Ralf z zapałem – Wtedy sam diabeł nas nie pozna. Jeśli jednak żołnierze nie dadzą się nastraszyć, posiekają nam tyłki jak nic.”

„Zatem musimy być diabelnie szybcy.”uzupełnił Alfred.

Żaden z nas nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że może się nam nie udać, nawet ja, choć byłem uważany za najrozsądniejszego z nas wszystkich. Musieliśmy ocalić Johna – liczyło się tylko to. John był dla nas bardzo ważny, był jakby mentorem nas wszystkich, a nawet w pewnym sensie prowodyrem, skoro to on, nikt inny, wpoił nam nienawiść do Normanów. Nasze rodziny strzegły się pilnie, by „nie nabijać głów dzieci niepotrzebnymi rzeczami” i nigdy przy nas nie rozmawiały o tym, co było naprawdę ważne. A przecież my i tak wiedzieliśmy o wszystkim i buntowaliśmy się przeciwko niesprawiedliwości. Poza tym nie uważaliśmy się już za dzieci. Co prawda wszyscy nosiliśmy jeszcze sevenbold, ale ta oznaka czystości moralnej nie miała tak wiele wspólnego z wiekiem – raczej ze wstrzemięźliwością i skromnością, wszyscy więc w głębi serca żywiliśmy wątpliwości, czy Stutely powinien ją nosić. Dla świętego spokoju nie poruszaliśmy tego tematu.

„Myślicie, że zdołamy dokonać tego, co chcemy, i spokojnie wrócić do domów?” spytał Ralf z pewnym powątpiewaniem.

„To może być kłopotliwe.”dodał Alfred.

„Oto kaptury – wyciągnąłem z worka niezdarnie zszyte szmaty, nad którymi męczyłem się całą noc – Nikt nie ma prawa nas poznać. Musimy tylko trzymać się ściśle planu.”

Nie mieliśmy broni, jeśli nie liczyć naszych pałek, ale każdy z nas umiał wywijać nią jak się patrzy, uznaliśmy więc, że to nam wystarczy. Normanowie nie posiadali tej sztuki i, ufni w swoje miecze, pogardzali nią.

Nikt nie spodziewał się, że ktoś zechce uwolnić Johna. W okolicy nie było buntów od bardzo dawna, ludzie starali się jakoś żyć, nie drażniąc potężnego wroga, ba, powoli przyzwyczajali się do myśli, że to nie tyle wróg, co nowy pan. Myślę, że nasz atak był dla tych kilku żołnierzy, odprawionych dla przypilnowania egzekucji, całkowitym zaskoczeniem, nie mniejszym niż dla samego Johna. Biedny brodacz zdążył już pożegnać się z życiem. Gdy Stutely, najzwinniejszy z nas, skoczył na rusztowanie i przeciął jego więzy, przez moment wytrzeszczał tylko na nas oczy i nie ruszał się z miejsca. Trzeba było kopniaka w siedzenie, żeby się wreszcie ocknął. Tymczasem sytuacja nieco się zaogniła – na pomoc powalonym z zasadzki żołnierzom przybył przypadkowy patrol i musieliśmy szybko brać nogi za pas. John, który się wreszcie opamiętał, skoczył na wóz katowski, zrzucił z niego kata wraz z jego pomocnikiem na zbity łeb, po czym gwizdnął na nas rozkazująco. Jeden po drugim wskakiwaliśmy na wóz, opędzając się naszymi pałkami od żołnierzy. Trzeba było się spieszyć, gdyż w każdej chwili z zamku Szeryfa mogły przybyć dodatkowe posiłki. Jako prowodyr osłaniałem odwrót, choć powinienem raczej wyznaczyć do tego Simona. Nie pozwoliła mi na to źle pojęta duma, i to nas właśnie zgubiło: Simon, mimo że ledwie rok ode mnie starszy, był znacznie silniejszy i z pewnością nie dopuściłby do siebie tak blisko żadnego z żołnierzy. Ja popełniłem ten błąd, nie przypuszczałem jednak, że ten żołdak okaże się tak sprytny – zamiast skoncentrować całą uwagę na walce dał w pewnym momencie nura pod moją pałką i błyskawicznym ruchem zerwał mi kaptur z głowy. Podwójny pech: trzeba było trafu, że mnie znał.

„Robin Locksley!” krzyknął ze zdumieniem.

Odrzuciłem go uderzeniem pałki i wskoczyłem wreszcie na wóz. Zacięty przez Johna koń natychmiast ruszył z kopyta. Koło naszych uszu świsnęło kilka strzał, żadna jednak nikogo nawet nie drasnęła.

„Co teraz?! – krzyknął mi Scarlett prosto do ucha – Poznał ciebie, łatwo więc domyśli się, kto z tobą był!”

„Masz diable kaftan.”jęknąłem, siadając na dnie wozu.

„Ani mowy być nie może, żebyście wrócili do miasta – wtrącił się John stanowczo – Skończycie w lochu lub na szubienicy.”

„Zatem jesteśmy bezdomni – stwierdził Stutely, ściągając kaptur i przeczesując swe bujne włosy palcami – Musimy zamieszkać w lesie, tak jak John.”

„Będziemy mieszkać w wilczej norze i jeść korzonki.”dorzucił smętnie Ralf.

„Bez wygłupów. Zamieszkacie z nami w warowni Patricków, a w Sherwood nie brakuje zwierzyny, słowo honoru.”powiedział David wesoło.

„Przykro mi, chłopcy, ale chyba nie macie wyboru.” John ponaglił konia.

Nie wiem, czy tak było w istocie (John zawsze się tego wypierał), zdawało mi się jednak, że był zadowolony z takiego obrotu spraw. Samotność w lesie musiała mu mocno dokuczyć, a Davie pijaczyna nie był chyba zbyt ciekawym towarzyszem. Jednak ja i moi przyjaciele nie byliśmy zbyt szczęśliwi, choć w tym momencie jeszcze nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co się stało. Nie byliśmy, jak nas teraz opiewają, drużyną dzielnych buntowników, a grupką zdezorientowanych i z lekka przerażonych szczeniaków, których przerosły okoliczności.

Raczej dzięki szczęściu niż czemukolwiek innemu umknęliśmy pogoni. W Sherwood John kazał nam zsiąść z wozu, wyprzągł konia i poprowadził nas przez podmokłe bezdroża. Warownia Patricków, stara, na wpół zrujnowana kamienna twierdza, położona była w samym środku Sherwood, pośród bagien, które o każdej porze roku utrudniały do niej dostęp. Prawdopodobnie w czasach, gdy ją zbudowano, lasu jeszcze nie było, albo był znacznie rzadszy niż teraz. Żaden z nas nigdy przedtem tam nie był, choć słyszeliśmy opowieści o samej warowni, będącej punktem obronnym jakichś celtyckich wielmożów. Kiedyś toczyły się tam walki, o których na dobrą sprawę nikt już nie pamiętał. Sama warownia była w niezłym jak na jej wiek stanie, choć jej drewniane elementy butwiały już i kilka zostało niedawno wymienionych przez Johna, znającego się na ciesiółce.

„Tu jest mnóstwo miejsca. Znajdźcie coś dla siebie, a jutro pogadamy.”rzekł John, siadając przed wygaszonym paleniskiem, jakby nagle zabrakło mu sił.

Kiedy tak siedział ze zwieszoną smutnie głową, widać było, że sługusy Szeryfa bynajmniej z nim nie żartowali: miał kilka świeżych szram na twarzy, a przez podarte ubranie widać było, jak bardzo jest posiniaczony. Zrobiło mi się go żal. Nie miał łatwego życia – stracił wszystko, co miał, żył w tym lesie jak ścigane zwierzę, a teraz doprawdy w ostatniej chwili wywinął się od stryczka. Następnym razem mógł nie mieć tyle szczęścia. Nagle Alfred, do tej pory dziwnie milczący, rozbeczał się żałośnie jak małe dziecko. Rozejrzałem się. Wszyscy mieli niewyraźne miny, Curly Will też pociągał nosem, a Simonowi podejrzanie trzęsła się broda.

„No co wy?! – huknąłem ze zgorszeniem, choć w głębi ducha sam miałem ochotę sobie popłakać – Czy jesteście stadem przestraszonych kurczaków, czy dzielnymi Sasami?! Co to za miny? Dobra, jesteśmy teraz banitami, ale przecież bywali nimi lepsi od nas. To nie powód do beku! Zresztą John ma rację, dzisiaj nic nie wydumamy, jutro pomyślimy, co dalej.”

W rzeczywistości wcale nie czułem się lepiej niż oni. Jeszcze dziś rano mieliśmy domy, mieliśmy rodziny i względnie ustabilizowane życie, a teraz – mieliśmy tylko to, co na grzbiecie i mogliśmy liczyć tylko na siebie. Sytuacja nas przerosła. Nie, żebyśmy nie marzyli o przygodach, jak wszyscy chłopcy, ale to, co się stało, uświadomiło nam, że przygody nie zawsze bywają zabawne. Straciliśmy wszystko. Co prawda udało się nam ocalić Johna, to jednak żadnego z nas w tym momencie nie pocieszało. Nie mieliśmy nawet ochoty na to, by zwiedzić warownię.

„Co tam, nie martwcie się – powiedział wesoło David – Może się napijecie? Mamy w piwnicy kocioł do pędzenia samogonu, więc zawsze jest się czego napić.”

„Daj.”zgodziłem się bez entuzjazmu.

Pomyślałem, że jeśli chłopcy podchmielą sobie, odpędzi to od nich przygnębienie, ale sam nie chciałem pić. Nie wiadomo czemu, nagle poczułem się odpowiedzialny za nas wszystkich. W końcu, gdyby nie ja, nie byłoby tutaj żadnego z chłopców. I co teraz miałem robić? Miałem dopiero osiemnaście lat i w najmniejszym stopniu nie byłem przygotowany na bycie banitą ani na otwarty bunt przeciw Szeryfowi. W stanie całkowitego zagubienia wyszedłem z warowni i zagłębiłem się w lesie. Nie miałem pojęcia dokąd idę i było mi to obojętne, chciałem po prostu na moment pobyć sam ze swoimi myślami. Przedzierając się tak przez zarośla znalazłem się nagle na polanie, na której jakaś kobieta przebierała zebrane zioła. Przystanąłem, spłoszony. Słyszałem o niej dość, by ją poznać od pierwszego wejrzenia, choć tak naprawdę bardzo niewielu ludzi mogło poszczycić się tym, że ją widzieli. To była Hazel, zielarka, pomawiana o czary i bodaj czy nie konszachty z diabłem. Mieszkała w głębi Sherwood w towarzystwie swego męża, ponurego draba trudniącego się wypalaniem węgla drzewnego. Wysoka i barczysta jak mężczyzna, wydała mi się przede wszystkim groźna, które to wrażenie potęgowały jej rozczochrane włosy. Nagle spojrzała na mnie i omal się nie roześmiałem z ulgą, gdyż wbrew swej groźnej w zarysach postaci miała twarz drobną i łagodną, wydłużoną, o okrągłych oczach, co upodabniało ją do myszy.

„Czego chcesz, chłopcze?” spytała, nie przerywając swej roboty.

„E nic – odparłem – Chciałem przejść się trochę i pomyśleć. Widzisz...”

Sam nie wiem dlaczego, ale nagle strumieniem polały się ze mnie zwierzenia. Opowiedziałem jej o tym, że moja matka zmarła przy porodzie, a ojciec wyruszył na wyprawę krzyżową, kiedy byłem mały, zostawiając mnie pod opieką stryja. O tym, jak dorastałem, patrząc na otaczające mnie bezprawie. O tym, że nie dopuszczono mnie do turnieju łuczniczego, bo jestem Sasem, nie Normanem. Wreszcie o tym, czego wraz z przyjaciółmi dziś dokonałem. Hazel słuchała mnie, kiwając rozczochraną głową, a gdy zobaczyła, że raczej osuwam się, niż siadam na kłodzie powalonego drzewa, powiedziała:

„Robinie, nie doceniasz siły przeznaczenia. Skąd wiesz, czy nie masz odegrać ważnej roli w historii Anglii? Twe serce jest czyste, a ciało silne, zrób więc z nich użytek. Ludzie potrzebują przywódcy. Dość długo już cierpieli, muszą mieć kogoś, kto się za nimi ujmie. Dlaczego nie miałbyś to być ty?”

„Ja? Ale ja nie umiem...” urwałem, nie wiedząc, co właściwie mógłbym powiedzieć na tak nonsensowną propozycję.

„Jestem jeszcze dzieckiem.”dokończyłem bezradnie.

Hazel uśmiechnęła się pobłażliwie, odgarniając włosy z twarzy.

„Chodź, Robinie – rzekła, wstając i zawiązując węzełek z ziołami – Myślę, że powinieneś kogoś poznać. Myślę też, że jesteś już zupełnie dorosły, bo tylko ktoś dorosły przyznaje się otwarcie do swego zbyt młodego wieku.”

Poszedłem za nią, oszołomiony i zdezorientowany. Mimo swego wzrostu i kanciastych ruchów nie budziła we mnie lęku i od razu poczułem, że nie wierze w jej konszachty z diabłem. Miała zbyt czyste, zbyt dobre spojrzenie.

Hazel zaprowadziła mnie w głąb lasu, do zapomnianego przez ludzi chramu druidów. W pierwszej chwili myślałem, że chce się tu modlić do jakiegoś drzewa, ale okazało się, że ani jej to w głowie.

„Gantry, jesteś tu?!” zawołała.

Aż podskoczyłem. Gantry był postacią na poły legendarną. Mówiono o nim, że oddaje cześć dawnym bogom – bo ja wiem? W każdym razie na pewno

Normanowie bali się go i mieli powody, gdyż kiedyś stał na czele rewolty. Jednakże po jej klęsce zniknął i już o nim nie słyszano, chyba że w legendach.

Z chramu wyszedł starzec, jednak tylko z jego pooranej zmarszczkami twarzy można było odczytać wiek. Miał krzepką postać człowieka w średnim wieku, a jego oczy błyszczały niczym oczy młodzieńca, gdy spojrzał na mnie ostro.

„Kogo mi tu przywiodłaś, Hazel?” spytał głębokim, chrapliwym głosem.

„Chłopca, który nie może znaleźć miejsca w życiu.”odparła Hazel i powtórzyła mu moje opowiadanie. Gantry słuchał jej, nie przerywając, a gdy skończyła, spojrzał na mnie.

„Hazel ma rację – rzekł – Twoje przeznaczenie być może właśnie teraz wzięło nad tobą górę. Od dwudziestu lat czekam na kogoś takiego jak ty, kogoś, kogo będę mógł wyszkolić na przywódcę powstania przeciwko Normanom, którzy zniewolili nasz kraj, a saską szlachtę zepchnęli do roli chłopów.”

Zaraz, zaraz – zaprotestowałem czując, ze robi mi się ciemno przed oczami – Ja się do tego nie nadaję, i w ogóle nie reflektuję na takie stanowisko. To pomyłka.”

Gentry wolno pokręcił głową.

Nie, chłopcze, to nie żadna pomyłka – rzekł cicho – Odkąd tu jestem, wiele rzeczy stało się dla mnie jasne. Zapomniani bogowie lasów i łąk bardzo długo byli jedynymi moimi towarzyszami i może dlatego nauczyłem się czuć i rozumieć pewne sprawy.”

Przeszedł mnie zimny dreszcz, jakbym miał do czynienia z kimś niespełna rozumu, i mimowolnie zrobiłem krok w tył. Zawsze bałem się takich.

Dlaczego sam nie staniesz na czele rebelii?” wymamrotałem.

Dlatego, że w bitwie, w której straciłem swój oddział, zostałem poważnie ranny – odparł – Przez dwa lata nie miałem władzy w nogach. Przez następne dziesięć uczyłem się na nowo chodzić, a nigdy w pełni nie odzyskałem sił. Gdyby nie stary druid, który się mną zajął w tej świątyni, umarłbym. Przez cały ten czas ludzie o mnie zapomnieli i tak było lepiej. Teraz ja pilnuję świętego ognia w chramie i rozmawiam z duchami przeszłości.”

No to rozmawiaj. Ja po prostu chcę jakoś przeżyć. Nie mam zamiaru stawać na czele czegokolwiek, a teraz, wybaczcie, wracam do swych przyjaciół.”powiedziałem zdecydowanie, wycofując się tyłem.

Pozwól mu iść, Gantry – wtrąciła się Hazel – Niech to sobie przemyśli.”

Stary druid popatrzył na mnie zmrużonymi oczami, aż ponownie przeszył mnie dreszcz od tego spojrzenia, tak jakbym patrzył w oczy wcieleniu pradawnej mądrości. Co prawda cała Anglia przyjęła już chrzest, ale każdy wiedział, że czciciele dawnych bogów wciąż zbierają się w świętych miejscach i niejeden po prostu bał się ich zaklęć, odprawianych przy świetle księżyca.

Wrócisz do mnie, Robinie Locksley – powiedział – Szybciej, niż myślisz.”

Nie wstydzę się przyznać, że zrobiło mi się zimno od tonu jego głosu. Odwróciłem się na pięcie i niemal biegnąc wróciłem do warowni. Dopiero tam uspokoiłem się nieco i wytłumaczyłem sobie, że jeśli ktoś przez dwadzieścia czy trzydzieści lat rozmawia tylko z drzewami, to musi być dobrze stuknięty i nie należy przywiązywać wagi do jego słów. Nakazawszy sobie spokój wszedłem do środka niedbałym krokiem. Cała moja nonszalancja poszła jednak na marne, gdyż zarówno moi chłopcy, jak John i Davie byli już okrutnie pijani i nawet nie zauważyli, jak wszedłem.





CIEŃ PRZEZNACZENIA

Tydzień po naszej ucieczce w lasy zdecydowaliśmy, że David powinien pójść na przeszpiegi do Nottingham. Tylko on jeden mógł to zrobić bezpiecznie – nikt nie zwracał uwagi na obdartego wyrostka, takiego samego jak dziesiątki innych wiejskich chłopców. Przez ubiegły tydzień jakoś oswoiliśmy się ze swoją nową sytuacją i nikt nie myślał już płakać, choć w głębi serc tęskniliśmy za rodzinami. Głównie dlatego posłaliśmy Davida do miasta – chcieliśmy wiedzieć, czy u nich wszystko w porządku, choć nikt nie powiedział tego głośno.

David wrócił po południu, ku naszemu zaskoczeniu nie tylko trzeźwy, ale i poważny jak nigdy dotąd. Zasypaliśmy go pytaniami.

Odczepcie się – powiedział, gdy udało mu się dojść do głosu – Niech Robin idzie nad strumień przy trzech dębach. Czeka tam na niego Guy Gisbourne, on wszystko powie.”

Guy był naszym przyjacielem, choć służył Szeryfowi. Wiem, że brzmi to dziwnie, ale tak właśnie było. Ten nieco tylko starszy od nas chłopak Francuz, urodzony i wychowany w Anglii, był miłym, nieco za chudym, przeciętnie przystojnym chłopcem o tak wykwintnych manierach i języku, że czasem nie rozumieliśmy tego, co mówił. Nie potrafił wyrażać sie inaczej – miał to we krwi i rady na to nie było. Debatowaliśmy przez chwilę, czy można mu zaufać, i w końcu postanowiliśmy zaryzykować. Ostatecznie Guy był prawie jednym z nas i wydawał się być organicznie niezdolny do czegoś takiego jak zdrada – zresztą faktycznie tak było. Podobnie kryształowej natury ze świecą szukać, nie umiał nawet ołgać kogo. Podziwialiśmy go, ale i podśmiewaliśmy się trochę, bo każdy z nas gotów był zawsze krętaczyć i zmyślać, ile wlezie. Nie robiliśmy tego z chęci oszukiwania ludzi, a raczej z przemożnej potrzeby ubarwienia nieco szarego życia.

Co słychać w mieście, Guy?” spytałem, podchodząc do przyjaciela, który stał nad strumykiem, ciskając w jego bystry nurt kamyki, podnoszone z brzegu.

Guy spojrzał na mnie udręczonymi, jak mi się wydało, oczyma. Mimo że chudy i niezbyt urodziwy, był bardzo lubiany przez dziewczęta właśnie ze względu na te oczy : wielkie, brązowe, niezwykle łagodne, o niesamowicie ciepłym spojrzeniu. Stutely zawsze żartował, że są „psie”, i rzeczywiście przypominały oczy jakiegoś przyjacielskiego, spokojnego kundla, nie takiego z psiarni czy łańcuchowego, ale takiego leżącego przy palenisku w chacie jakiegoś staruszka.

Robin, Robin, coś ty narobił – westchnął – Wiem, że tej twojej żałosnej bandzie uwolnienie skazańca mogło wydawać się znakomitym żartem, ale zapewniam cię, że nikt się nie uśmiał.”

Zaraz zaraz – przerwałem mu – To wcale nie był żart. John to nasz przyjaciel i kłusuje tylko dlatego, że poplecznicy Szeryfa wszystko mu zabrali. Nie zasłużył na śmierć.”

To, czy zasłużył, to nie wasza sprawa – rzekł Guy z naciskiem – Za kogo się uważacie? Myślicie, ze co? Że w kilku pokonacie Szeryfa albo nawet księcia Jana? Co wam się śni? Macie źle w głowie, powinno sie was przykuć na łańcuchu do ściany, przynajmniej nikomu byście już nie zaszkodzili.”

A niby komu zaszkodziliśmy?” czułem już wzbierający gniew i urazę, na co zresztą Guy nie zwrócił żadnej uwagi.

Jeszcze pytasz? – warknął – Zapomniałeś widocznie, że macie rodziny. Po waszym wybryku Szeryf skonfiskował ich majątki pod pozorem zorganizowanego spisku, twojego stryja kazał powiesić, a wszystkich innych wygnał. Nie wiem, na ile to prawda... podobno jednak żołnierze Szeryfa zasadzili się na nich w lasach i mało kto uszedł z życiem. Gdzie są, nikt nie wie. Pytałem Szeryfa, ale znasz go, burknął tylko, żebym nie zadawał niepotrzebnych pytań, to nie dowiem się niepotrzebnych rzeczy.”

Siadłem tam, gdzie stałem, czując się tak, jakby zwalił sie na mnie jakiś ogromny ciężar, a jednocześnie ktoś podciął mi kolana od tyłu. Guy przyglądał mi się ponuro, ale jego oczy nieco już straciły na ostrości spojrzenia i powoli odzyskiwały zwykłe im łagodne ciepło.

Nie załamuj się – powiedział wreszcie – Nikt nie widział zwłok, a ludzie gadają różne rzeczy, więc ostatecznie jedyną ofiarą może okazać się twój stryj. Dyskretnie przepytywałem tu i tam i jedyny pewnik to ten, że wszyscy gdzieś przepadli. Do diabła, Robin, gdybym choć wcześniej cię znalazł...!”

Daj spokój, Guy, pewnie niczemu byśmy nie zapobiegli – wychrypiałem, nie poznając własnego głosu – Biedny stryj Mathew... Zawsze powtarzał, że wpędzę go do grobu i, jak widać, nie pomylił się. Do diabła, nie mogłem przewidzieć, że jakiś żołdak ściągnie mi kaptur z głowy, i to w dodatku taki, który mnie zna!”

Guy zakasłał i kopnął jakiś kamyk.

Jest jeszcze coś – rzekł – Są tacy, którzy opowiadają, że zjawił się wreszcie Człowiek W Kapturze, wiesz, ten z saskich pieśni i legend. Szeryf chyba obawia się, że możesz stać się bohaterem uciskanych przez niego biedaków, więc jeśli cię schwyta, możesz nie liczyć na cud. Zanim coś powiesz: nieważne, czy masz dane na to, by kimś takim zostać, ważne, że on się tego obawia. Tu nigdy nie było zbyt spokojnie, wiesz, ludzie ciągle się burzą, więc jeszcze mu potrzeba ożywionego mitu. Przecież on odpowiada za porządek w hrabstwie przed księciem Janem, postaw się na jego miejscu.”

Też coś – żachnąłem się – Mam się stawiać na miejscu tego wieprza?”

Wieprz czy nie, jest dla ciebie śmiertelnie niebezpieczny, więc trochę pomyśl, nim następnym razem coś zmalujesz. Najlepiej zabierz kompanów i przenieście się gdzieś daleko, choćby do Szkocji.”poradził mi Francuz.

Nie odpowiedziałem od razu. Musiałem pozbierać myśli, a te wirowały w mojej biednej głowie niczym rój wściekłych os.

Nie mogę być przywódcą ludowym – jęknąłem w końcu – Jestem jeszcze dzieckiem... Ale uciekać nie będę. Tu sie urodziłem, i jeśli mam umrzeć, to tu.”

Ambitne plany, i życzę szczęścia. Na mnie nie licz, nie będę się narażać.” Guy ze złością szmyrgnął w sam środek nurtu jeszcze jednym kamykiem. Naprawdę był zły. Nawet trudno mu było się dziwić. Zawsze pakowaliśmy go w jakieś kłopoty, nie bacząc na to, że właściwie nie należał do naszego ludu i nasze sprawy były mu obce. Lubił nas i usiłował kryć, co nieraz kończyło się dla niego awanturami, a nawet chłostą. Teraz, gdy miał już te swoje dwadzieścia lat i należał do przybocznych Szeryfa, nie należało oczekiwać, by chciał ciągnąć tak kłopotliwą przyjaźń, szczególnie w tych okolicznościach. W tym momencie, muszę przyznać, najmniej mnie to obchodziło. Ciągle czułem się jak człowiek, który dostał w głowę czymś ciężkim i nie może przyjść do siebie. Jak zwykle bywa w takich sytuacjach nie czułem bólu, a jedynie oszołomienie i słabość, wciąż nie pozwalającą mi wstać na nogi. Guy nagle ulitował się nade mną.

Posłuchaj, Robin – rzekł, już prawie serdecznie – Szeryf od dawna chciał pozbyć się saskich rodzin szlacheckich z Nottingham, a ty dostarczyłeś mu znakomitego pretekstu. Jednak gdybyś tego nie zrobił, znalazłby inny, to tylko kwestia czasu. Zastanów się teraz poważnie nad sobą, bo jeśli nie podejmiesz jakiejś decyzji, reszta twoich dni może być boleśnie krótka.”

Poklepał mnie po ramieniu i odszedł, zostawiając mnie z przeraźliwym pomieszaniem w głowie.

Nie wiedziałem, co robić. Powinienem wrócić do warowni, ale na samą myśl o tym, że musiałbym stanąć oko w oko z moimi przyjaciółmi, którym David już pewnie opowiedział wszystko, poczułem mdłości. Nie wiedziałem, co mam robić – to, co się wydarzyło, było niczym zły sen, z którego nie mogłem się obudzić. Jedyne, co wiedziałem na pewno, to to, że nie obudzę się z niego już nigdy. Zaciskałem zęby w bezsilnej złości i narastającej we mnie chęci odwetu. Tylko co mogłem zrobić, sam, a nawet z tymi kilkoma rówieśnikami, równie niewyszkolonymi w walce i zdezorientowanymi jak ja? Nagle coś sobie przypomniałem – Gantry, ten stary dziwak. Nie wiem czemu, ale poczułem mocną pewność, że tylko on może mi pomóc i zerwałem się z ziemi.

Jak odnalazłem chram, nie wiem – pewnie jakoś zapamiętałem widzianą tylko raz drogę, bo jakoś nie zabłądziłem ani nie utopiłem się w bagnie, co na zdrowy rozum powinno nastąpić. Stary druid siedział przy ognisku i rzucał w płomienie drobione w palcach suche gałązki i jakieś liście. Dym pachniał odurzająco i kłębił się niczym gęsta mgła.

A więc już jesteś – mruknął Gantry, nie patrząc na mnie – Co masz mi do powiedzenia?”

Od dziwnego dymu kręciło mi się w głowie, przeżyty wstrząs też robił swoje, razem wziąwszy ledwie trzymałem się na nogach.

Zgadzam się na twoje warunki – wymamrotałem – Ucz mnie, jeśli tego chcesz. Zrobię wszystko, by ludzie za mną poszli.”

Gantry prychnął wzgardliwie.

Przed tobą długa droga – powiedział, odwracając się ku mnie i mierząc mnie płonącymi jak oczy dzikiego zwierzęcia oczami – Czy naprawdę jesteś zdecydowany? Będziesz musiał słuchać mnie jako swego mistrza, i nauczyć się odwagi, opanowania, i siły w obliczu najgorszego.”

Zrobię co każesz, jeśli tylko zechcesz mnie uczyć.”odparłem.

Druid wyciągnął z ogniska rozgrzany pogrzebacz i przyglądał mu się w zadumie.

Bycie przywódcą to trudna rzecz – mruknął po chwili – A bycie przywódcą wyjętym spod prawa... Mało kto to wytrzyma, a z ciebie jeszcze dzieciuch. Nie wiesz, co to życie, nie umiesz panować nad sobą ani rozsądnie myśleć. Jako przywódca musiałbyś przede wszystkim rozumieć, o co walczysz i dlaczego, wiedzieć, że prawdziwym wrogiem jest książę Jan, nie Szeryf...Nie wiem, czy nie szkoda mego czasu.”

Udowodnię ci, że się nadaję!” krzyknąłem.

Gantry spojrzał na mnie szyderczo.

Jesteś odważny i zdecydowany? – spytał – Wziąłbyś do reki to żelazo na potwierdzenie swych słów?”

Jeszcze nie skończył mówić, gdy chwyciłem koniec pogrzebacza i ścisnąłem w garści. Do tej pory nie wiem, jak to się stało, że w pierwszej chwili w ogóle nie poczułem bólu. Dopiero, gdy Gantry siłą otworzył mi palce i bez słowa zaczął opatrywać poparzone miejsca jakąś maścią, mało się nie zsiusiałem – wiem, jak to brzmi, ale to prawda.

Jesteś zbyt impulsywny – stary owinął mi rękę jakimś gałgankiem – Gdy zagoi ci się dłoń, będziesz miał lekcje walki prawą ręką, na razie wracaj do swoich ludzi. Rozmawiać też musisz umieć, przekonasz się jeszcze, że to podstawa. Przyjdź do mnie jutro, zaczniemy naukę posługiwania się lewą dłonią, przynajmniej ją rozćwiczysz. Nie ma złego bez dobrego, choć na drugi raz nie bierz wszystkiego tak dosłownie.”

Położył mi po ojcowsku dłonie na ramionach.

Jeszcze jedno, Robinie Locksley – rzekł – Od tej pory jesteś dorosły. Już nigdy nie będziesz taki, jak twoi rówieśnicy.”

Wracałem do warowni jak odmieniony. Gantry miał rację, czułem się o całe wieki starszy, niż dziś rano. Chłopcy zauważyli wprawdzie moją owiniętą rekę, ale o nic nie pytali, zajęci własnym cierpieniem. Davie pijaczyna oczywiście wszystko im powiedział i prawdę mówiąc zaskoczyło mnie to, że żaden nie czynił mi wyrzutów. Już samo to było znamienne, i poczułem się jeszcze gorzej. Nie okazałam jednak tego po sobie. Rozumiałem już słowa starego druida, choć smakowały mi gorzko: oto już nigdy nie miałem być taki jak kiedyś, odtąd już zawsze miałem patrzeć na swych przyjaciół jak ktoś starszy od nich o wiele lat i odpowiedzialny za ich życie.

Musiałem stać się silny i wytrzymały, więc Gantry kazał mi biegać po lesie do upadłego, podnosić coraz cięższe głazy, uczył mnie też, co było ogromnie cenne, walki mieczem. Nie tylko tego – również moje umiejętności łucznicze, wbrew oczekiwaniom, nie wzbudziły jego zachwytu. Pod jego kierunkiem uczyłem się więc, jak strzelać na ślepo, kierując się dźwiękiem, i jak wypuszczać kilka strzał naraz. Początkowo tak jedno, jak i drugie wydało mi się absurdem, ale... Gantry okazał się wspaniałym nauczycielem i wierzył we mnie bardziej, niż ja sam. Nie tylko on. Moi przyjaciele, gdy zażądałem od nich wyboru między odejściem a przyłączeniem się do mnie w walce przeciwko Normanom, zachowali się tak, jakby byli pewni tego od samego początku. Nawet John, dużo od nas starszy i doświadczeńszy, przyjął całą sprawę nadspodziewanie spokojnie.

Jak chcesz – powiedział – Zginąć na szubienicy za kłusownictwo czy za ludowe ideały to dla mnie jeden diabeł. Stawiam jednak pewien warunek: musisz mnie pokonać w walce. Jeśli ci się to nie uda, zostawiam sobie prawo wypowiedzenia ci posłuszeństwa w każdej chwili.”

Zgoda – odparłem – Walka wręcz czy na pałki?”

John zarechotał, jakbym mu opowiedział jakiś znakomity żart.

Jakie wręcz, dzieciaku? Zgniótłbym cię jak komara. Jasne, że na pałki. Wejdziemy na kładkę nad strumieniem i który pierwszy spadnie, ten przegrał.”

John uwielbiał takie pojedynki – prawdę mówiąc, był w nich diabelnie dobry i mało kto mógł mu sprostać. Mimo to kiwnąłem głową aprobująco. Wiedziałem, że jeśli nie zgodzę się na tę próbę, John będzie zawiedziony i urażony, a tego nie chciałem. Potrzebowaliśmy go, potrzebowaliśmy jego doświadczenia i znajomości Sherwood, a poza tym zawsze był dla nas niczym ojciec, czy może raczej starszy brat. Uwielbialiśmy go jako dzieci, a i teraz był nam bardzo bliski.

Od słowa do słowa, wzięliśmy pałki i poszliśmy nad strumień. Chłopcy oczywiście pobiegli za nami i po przybyciu na miejsce usiedli szerokim półkręgiem przy kładce. Nie bez powodu przypuszczali, że walka będzie bardzo interesująca. John uchodził wprawdzie za mistrza, ale i ja nie byłem taki ostatni. Wywijania pałką uczyliśmy się wszyscy razem, jednak mnie to szło jakoś lepiej, niż innym. Ktoś kiedyś powiedział, obserwując moje zmagania z Simonem, że jestem „znakomicie wyważony”, a cokolwiek to oznaczało, po prostu trudno mnie przewrócić. Jestem też szybszy, niż moi kompani. Nie przechwalam się, po prostu tak jest. Moje ruchy są tak szybkie, że umiem pokonać ludzi nawet bardzo silnych i dużo cięższych niż ja. Podobno to wrodzony talent. John wiedział o tym, podobnie jak inni, gdyż takie rzeczy zazwyczaj szybko się rozchodzą po ludziach. Zwycięzcy turniejów w szermierce na pałki są sławni na cały kraj, zatem i po mnie oczekiwano, że dołączę do ich grona. Teraz nie było to już możliwe, choć w moim obecnym życiu banity ta umiejętność mogła okazać się bardzo przydatna. Choćby teraz. Bardzo chciałem pokonać Małego Johna, zdawałem sobie jednak sprawę z tego, iż nie będzie to łatwe, a może okazać się wręcz niemożliwe.

John stanął naprzeciwko mnie na kładce, ściskając w dłoniach swoją pałkę. Brodaty, muskularny olbrzym, podobny do niedźwiedzia, lekko wywijał ciężkim sękaczem, mierząc mnie pobłażliwie rozbawionym wzrokiem. Sam ten widok wystarczyłby, aby dawnemu Robinowi dusza uciekła w pięty. Ten nowy jednak myślał już i czuł zupełnie inaczej. Po raz pierwszy, choć nie po raz ostatni, stawałem do walki pozornie niemożliwej do wygrania, wiedząc, że liczy się przede wszystkim to, bym walczył. Nie ruszając się z miejsca, wytrzymałem pierwszy atak Johna i skontratakowałem tak zajadle, że cofnął się o krok. Nie oczekiwał tego po mnie – znał moje możliwości, ale że nikomu nie chwaliłem się swymi ćwiczeniami pod okiem Gantry’ego, nie wiedział, że uległy one wybitnemu poszerzeniu. Walczyłem z zajadłością, jakiej się po mnie nie spodziewał, i to go zaskoczyło. To jednak nie mogło trwać długo. Byłem silniejszy, niż kiedyś, nie mogłem jednak w żadnym wypadku równać się z Johnem, który bez trudu łamał podkowy i mógł podnieść konia na karku. Całej tej potwornej sile mogłem przeciwstawić jedynie swą zwinność i umiejętności, ale musiałem się spieszyć. Przedłużająca się walka byłaby dla mnie niebezpieczna, gdyż po prostu osłabłbym do szczętu. Kilkakrotnie udało mi się dosięgnąć przeciwnika, aż zachwiał się, ale ustał na kładce i w odwecie tak zaprawił mnie w żebra, iż skutki tego uderzenia odczuwałem przez ponad dwa tygodnie. Następnego ciosu, wymierzonego w głowę, zdołałem uniknąć, ale to były moje „ostatnie podrygi”, jak mawiał Stutely. Nie było co się łudzić – taki byk jak John mógł mnie zgnieść samą masa i należało się tylko dziwić, czemu nie zrobił tego od razu. Teraz postanowił naprawić ten błąd i ruszył na mnie, groźnie wznosząc pałkę. Zasłoniłem się, ale cios był tak silny, że nie utrzymałem się na nogach i poleciałem na zbity łeb prosto w wodę. W ostatnim mgnieniu oka zawadziłem swoją pała o nogi Johna, który przez chwilę młócił powietrze rękami, potem stracił równowagę i spadł po przeciwnej stronie kładki, niemal dokładnie naprzeciwko mnie. Nasi przyjaciele pokładali się ze śmiechu patrząc, jak siedzimy niczym zmokłe kury, popatrując na siebie głupio. Nie bardzo było wiadomo, jak zakwalifikować takie zakończenie, a niepisane reguły podobnych pojedynków wykluczały ponowne rozpoczęcie walki. Wreszcie John wstał.

Umówmy się, że tego w ogóle nie było.”oznajmił, wyżymając wodę ze swego ubrania.

Ja się nie umawiałem!” zawołał Stutely, jak zwykle akcentujący, że ma własne zdanie. Była to jedna z jego nieznośnych przywar.

Wstałem, usiłując przybrać możliwie godną minę, co było w tej sytuacji dość trudne. Już otwierałem usta, by powiedzieć coś poważnego i wzniosłego, gdy na łące zjawił się obdarty wyrostek, jeden z wielu chłopców, mieszkających w okolicznych wioskach.

Ratujcie, panie – poprosił, przypadając do mnie – Wyście Robin Hood, prawda? W mojej wsi są żołnierze Szeryfa. Popili się w karczmie, teraz biją, kradną i gonią dziewuchy. Samo im nie poradzimy.”

Musiałem podjąć błyskawiczną decyzję. Było nas mało – ledwie ośmiu i pół, bo Davida nie można było przecież liczyć za całą osobę. Od razu uszła ze mnie cała ważność, bo sytuacja była diabelnie niebezpieczna, choć niemniej kusząca. Wreszcie nadarzała się okazja, by otwarcie wystąpić przeciwko Szeryfowi, tak jak to sobie planowałem... tylko że moi chłopcy byli jeszcze niedoszkoleni, a i ja sam dopiero niedawno zacząłem naukę u Gantry’ego. Jednak chłopak patrzył na mnie tak ufnie i prosząco, że zdecydowałem się.

Wszyscy za mną.”rozkazałem krótko i ruszyliśmy za naszym obdartym przewodnikiem.

We wsi trwało zamieszanie. Żołnierzy było tylko kilku, ale chłopi dobrze wiedzieli, że jeśli któryś z nich zechce bronić swego ubogiego mienia lub swej kobiety, zostanie bezkarnie zamordowany. A jeśli przypadkiem zabije takiego łupieżcę, może zapłacić za to cała jego rodzina. Szeryf nie znał umiaru w karaniu tych, których uznał za swych wrogów. Żołnierze wiedzieli o tym i bez skrupułów wykorzystywali swoją uprzywilejowana pozycję. W mojej głowie pojawił się plan, który bez zastanowienia wprowadziłem w życie. Nie wiem, czy był całkiem mój, czy też narodził się pod wpływem opowiadań Gantry’ego, ale był dobry i okazał się skuteczny.

Żołnierze nie spodziewali się, że ktoś ich zaatakuje. Gantry nazywał to „elementem zaskoczenia” i udało się nam wykorzystać go naprawdę zgrabnie. Lanie, które im spuściliśmy, było naprawdę solidne, gdyż nie widzieliśmy powodu, żeby się ograniczać. Na zakończenie wyrzuciliśmy żołnierzy na drogę, daleko za wioskę, a ja odszukałem wśród nich tego, który był najprzytomniejszy i potrząsnąłem nim jak szczurem.

Powtórz swemu panu, że od tej pory Robin Hood, wierny poddany króla Ryszarda i wróg uzurpatora Jana, będzie mu się śnił po nocach! – wrzasnąłem mu prosto w twarz – Każdy gwałt, jakiego dopuszczą się jego sługusy, takie jak wy, ukarzę surowo! Jasne?!”

Nie... nie bardzo.”jęknął żołnierz z obłędem w oczach. Najwyraźniej nie całkiem jeszcze wytrzeźwiał, a i lanie, jakie otrzymał, też zrobiło swoje.

Machnąłem na niego ręka i wróciłem do wioski.

Możecie rozgłosić, że powrócił Człowiek w Kapturze - powiedziałem – Od tej pory Normanowie poznają, co to strach.”

Powiedzmy, że była w moich słowach pewna przesada. Ale wieśniacy gapili się na mnie jak oczarowani. Na kogoś takiego czekali już od dawna, a ja, patrząc na ich rozświetlone nadzieją twarze, byłem tylko ciekaw, czy udźwignę taką odpowiedzialność.



ZŁOTA STRZAŁA

Byłbym nieznośnym samochwałą, gdybym stwierdził, że Szeryf przestraszył się mojej wiadomości – założywszy, że żołnierz mu ją przekazał. Dla mnie ta awantura we wsi miała oczywiście swoje konsekwencje. Po pierwsze, zarówno wieśniacy, jak moi chłopcy inaczej od teraz na mnie patrzyli, tak jakoś... z szacunkiem, który mnie ogromnie peszył. A po drugie, musieliśmy przygarnąć chłopca, który nas zawiadomił, gdyż żołnierze widzieli, że nas przyprowadził i niebezpiecznie byłoby liczyć na to, że zapomną. Okazało się zresztą, iż wcale nie był to chłopiec. Był starszy ode mnie, tyle że niski i bardzo zabiedzony, a do tego brudny jak nieszczęście. Gdy trochę się obmył, widać było, że cień na jego twarzy częściowo nie jest wynikiem usmolenia, a zarostem. Mutch, bo tak się nazywał, przyjął nasze zaproszenie do warowni z radością. Był dobrym nabytkiem dla mojej formującej się bandy, gdyż był silniejszy, niż można by wynosić z jego mizernej postury, a w dodatku znał się na kuchni. To było ważne, gdyż żaden z nas gotować nie umiał – prawdę mówiąc, to, co czasem upichciliśmy, było nie do jedzenia, ale nawet gdy spartaczyliśmy upolowaną dziczyznę, zjadaliśmy ją bez słowa. Mutch od razu zajął się naszą kuchnią i posiłki stały się przyjemnością, zamiast być przykrym niejednokrotnie obowiązkiem wobec naszych pustych żołądków.

Twoja drużyna będzie się rozrastać, musisz być na to przygotowany – powiedział mi Gantry, gdy zwierzyłem mu się z całej historii – Ale jeśli chcesz wypowiedzieć wojnę Szeryfowi, to taka awanturka z jego żołnierzami nie wystarczy. Nie jesteś co prawda gotowy, ale na dobrą sprawę nigdy nie będziesz w wystarczającym stopniu. Zastanów się nad tym.”

Ba, łatwo powiedzieć. Nie bardzo wiedziałem, co niby mógłbym zrobić, nie mogłem przecież pójść do zamku w Nottingham i trzasnąć Szeryfa rękawicą po tej jego tłustej, czerwonej gębie. A nic innego do głowy mi nie przychodziło. Pomógł mi, jak to zwykle bywa, przypadek.

Pewnego dnia, gdy szykowałem się właśnie na polowanie, do warowni przybiegła David z wiadomością, że w Nottingham ma się odbyć doroczny turniej łuczniczy. Niby nic zaskakującego – odbywał się w końcu co roku, tym razem jednak mieli w nim wziąć udział strzelcy nie tylko z naszej okolicy, ale również z innych stron, a także najlepsi łucznicy Szeryfa, zwykle nie zniżający się do rywalizacji z Sasami. Jako nagrodę Szeryf wyznaczył legendarną Złotą Strzałę, będącą od pokoleń w posiadaniu Gildii Łuczniczej, rozpędzonej przez Normanów jakieś dziesięć lat temu. Tego było aż nadto, by moja wyobraźnia rozbrykała się niczym dwuletni ogier na wiosennym pastwisku. Ach,stanąć do zawodu z największymi mistrzami Anglii i wygrać! Umiałem strzelać z łuku lepiej niż większość znanych mi młodzieńców, to fakt, nie miałem jednak żadnej pewności, czy moje wyćwiczone palce i bystre oko sprostają aż takiemu wyzwaniu.

Ech, nie spróbuję, to nie będę wiedział.”zdecydowałem wreszcie.

Mój śmiały plan miał jeden słaby punkt: co zrobić, by mnie od razu nie rozpoznano? Głowiłem się nad tym problemem dłuższy czas, aż wreszcie postanowiłem użyć podstępu. Każdy, kto mnie znał, wiedział, że moje włosy mają barwę kwiatów mlecza. Ci, co chcieli być uprzejmi, mawiali, że są koloru słońca, ale nie zmieniało to faktów – były po prostu żółte. W dniu zawodów wysmarowałem je sobie sadzą z komina warowni, nie zaniedbując oczywiście uczernienia nią również brwi. Pierwszy natknął się na mnie, tak odmienionego, Stutely, i z okrzykiem:

Jasna cholera!”

cofnął się tak nieszczęśliwie, że zleciał ze schodów.

Coś ty z siebie zrobił, wodzu?” spytał, podnosząc się i ze skrzywioną miną pocierając dłońmi swe obite pośladki.

Nie on jeden tak mnie nazywał. Ten tytuł dawał chyba chłopcom jakieś poczucie bezpieczeństwa, bo używali go w stosunku do mnie z ogromnym upodobaniem. Początkowo mnie to peszyło, ale wkrótce przywykłem i nie zwracałem już na to uwagi.

Wiesz, wolałbym, żeby mnie nie rozpoznano – wyjaśniłem – Kiedy już wygram Złotą Strzałę, ujawnię się, no a jeśli mi się nie uda, to przynajmniej uniknę publicznej kompromitacji.”

Uda się, co się ma nie udać? Twoje paluszki są warte góry złota. I nie bój się, będziemy cię ubezpieczać.”powiedział Will beztrosko.

No to naprawdę jestem w opałach.”burknąłem niechętnie.

Wcale nie miałem zamiaru brać ich wszystkich do miasta, nie chciałem jednak sprzeczać się z nimi przed zawodami. Moja pozycja była jeszcze zbyt wątła, żebym ryzykował bunt podwładnych. Nasza wspólna walka o sprawiedliwość jeszcze zbyt niebezpiecznie przypominała zabawę w żołnierzy i rozbójników, a wiadomo, że w takiej zabawie łatwo o spór i kłótnię na temat „kto tu rządzi?”. W tej sytuacji wolałem ustąpić w taki sposób, jakbym zakładał od początku zabranie kompanów ze sobą.

Kiedy znaleźliśmy się w Nottingham, Ralf i Alfred zrobili szybki zwiad i wrócili z wieścią, że wszyscy są zbyt zaprzątnięci festynem, by zwracać uwagę na jakichkolwiek przybyszów. Musielibyśmy mieć rogi, zeby nas zauważono. Tłum był taki, że ciężko nak było przepchnąć się do stolika, przy którym jakiś zasuszony skryba zapisywał tych, co zgłosili się do turnieju. Simon, nim zdążyłem go powstrzymać, zapisał się do zawodów zapaśniczych i zaraz znikł tak, gdzie uszykowano plac dla takich osiłków jak on. Modliłem się w duchu, by nikt go nie rozpoznał, pocieszając się myślą, że ma on obecnie dłuższe włosy i lekki zarost (z którego był bardzo dumny). Po krótkiej chwili przestałem jednak myśleć o Simonie, bo wywoływano już łuczników do zawodów.

Było nas około dwudziestu, ale po pierwszej kolejce zostało pięciu. Nikt mnie jakoś nie rozpoznał, więc przerwę spędziłem miło przy pieczonym wole i piwie, które starałem się pociągać z umiarem, by nie stracić celności. Czasem porozumiewałem się spojrzeniem z którymś z moich przyjaciół. Oni również bawili się znakomicie. Simon wygrał zawody w swojej grupie wiekowej i był zachwycony tak, że z radości wypił nieco za dużo, ale nie zapominał, po co tu jest. Nad nimi wszystkimi pieczę sprawował John, co było bardzo pomyślne dla mnie, gdyż mogłem mieć niejaką pewność, że dostrzeże w porę wszystkie niebezpieczeństwa. Chociaż właściwie nie było niebezpiecznie – nikt nie podejrzewał, że odważymy się pojawić w biały dzień na festynie i nikt nas nie szukał. Kiedy odtrąbiono drugą turę strzelania, byłem już rozluźniony i spokojny, że nikt nie pozna we mnie poszukiwanego banity, póki sam się nie ujawnię. Po drugiej turze zostało nas dwóch: ja i francuski rycerz, na którego wcześniej nikt nie zwrócił uwagi. Powiedziano, że nazywa się Iv de Brenne czy tak jakoś. Wcześniej i ja nie spodziewałem się, ze ten wymuskany paniczyk odegra jakąś większą rolę w zawodach, z tym większa ciekawością więc zerkałem na niego spod kaptura. Francuz nie zwracał na mnie uwagi, był spokojny i zimny jak kawałek lodu. Niższy nieco ode mnie, ubrany był w świetnie skrojony kaftan z drogiego sukna, uwydatniający jego zgrabną postać, szeroką w ramionach, a wąską w talii i biodrach. Jego buty z cienkiej, zapewne cielęcej skóry wyszywane były na cholewach złotą nicią w jakiś skomplikowany wzór, podobnie jak szerokie mankiety zatkniętych za rycerski pas rękawic. Na pewno nie należał do rycerzy-najemników. Zresztą jego aparycja też temu przeczyła. Lśniącoczarne włosy zaczesane miał podobnie jak typowy paź, tylko odrobinę za długie i na ich tle jego twarz wydawała się jeszcze bledsza, niż była w rzeczywistości. Spoglądające spod zrośniętych brwi oczy były żółtozielone i sprawiały wrażenie skośnych, choć w istocie wcale takie nie były. Mierzył tyle, ile musiał i ani na mgnienie dłużej, jak prawdziwy mistrz – co było o tyle dziwne, że francuskie rycerstwo nie uznaje łuku za szlachetną broń i ignoruje jego istnienie. Mo.że jednak niecałe? W każdym razie ten szył z łuku niczym rodowity Sas. Jedna kolejka, druga, trzecia... Szeryf dwukrotnie kazał odsuwać tarczę, ale jak na razie nie wpłynęło to na naszą celność. Wreszcie Szeryf, po krótkiej naradzie ze swymi przybocznymi, nakazał ustawienie tak zwanego celu mistrzów, to znaczy grubego na cal drewnianego kołka. Strzelałem jako pierwszy i udało mi się pocelować dokładnie w sam środek kołka, podczas gdy Francuz, który najwyraźniej pierwszy raz miał do czynienia z czymś takim, zawahał się na moment i to go zgubiło. Jego strzała poszła bokiem, musnąwszy jedynie kołek. Niewzruszony rycerz zdjął cięciwę z łuczyska i odszedł w tłum, nie obdarzywszy mnie nawet jednym spojrzeniem. Nie wiem czemu, ale zrobiło mi się jakoś głupio i przykro, choć powinienem cieszyć się wygraną jak każdy normalny człowiek. Może gdyby tamten się wściekł, chociaż zdenerwował, gdyby cisnął mi nienawistne spojrzenie, nie czułbym się tak parszywie, przyjmując gratulacje od innych łuczników. Z jakiegoś powodu czułem się tak, jakbym nie wygrał nagrody, a ukradł ją tamtemu, choć było to oczywistym nonsensem.

Zbliż się, chłopcze – powiedział Szeryf – Zbliż się i weź nagrodę z rąk najpiękniejszej panny środkowej Anglii.”

Podszedłem nie odważając się odsunąć kaptura z czoła, choć jasne było, że Szeryfa nie obchodzi jakiś tam saski łucznik, a raczej owa dama, która miała wręczać Złotą Strzałę. Zerknąwszy na nią zaniemówiłem z wrażenia i mało co się nie zdradziłem. To była Marion Fitzooth, kuzynka Alfreda! Znaliśmy się dobrze w dzieciństwie, nazywali nas nawet parą narzeczonych. Teraz siedziała obok Szeryfa, sztywna i ponura w swej wyszywanej złotem i srebrem sukni, oczywiście zielonej – zawsze ubierano ją w tę barwę, nawet gdy była małą dziewczynką. Trzeba przyznać, że świetnie pasowała do jej czerwonych jak płomień włosów i białej skóry, ozdobionej kilkoma złotymi piegami na policzkach i delikatnym nosku. Wyrosła może nie na olśniewającą piękność, ale z jakiegoś powodu dużo mocniej przykuwała wzrok i myśli niż jakakolwiek ślicznotka. Naprawdę, nie mogłem oderwać od niej oczu. Nie wiedziałem, czy mnie poznała, ale miałem wrażenie, ze chyba tak. Wręczyła mi Złotą Strzałę i niespodziewanie powiedziała:

Tak znamienity łucznik zasługuje na dodatkową nagrodę.”

Szeryf otworzył usta ze zdziwienia, zaś Marion pochyliła się, jakby chciała pocałować mnie w policzek. Dla postronnego widza rzeczywiście mogło to tak wyglądać, ale zamiast pocałować szepnęła mi w ucho:

Zabierz mnie stąd na miłość Boską.”

Moi przyjaciele zwykle mawiają, ze nie zastanawiam się nad tym, co chcę zrobić, tylko działam pod wpływem chwili. Czasem mają rację. Zamiast poczekać i ułożyć jakiś sensowny plan działania, chwyciłem Marion wpół, przerzuciłem przez grzbiet pięknego karosza, trzymanego przez szeryfowego pazia i, nim ktoś zdołał mnie powstrzymać, już byłem na siodle i gnałem uliczkami Nottingham do bramy. Za mną gonił wrzask Szeryfa i żołnierzy, którym rozbawiony tłum skutecznie uniemożliwił natychmiastowy pościg. Za murami krzyknąłem do Marion:

Gnaj do klasztoru w Kirkles!”

po czym zsunąłem się z konia. Marion zebrała wodze i uderzyła konia piętami po bokach. Upewniwszy się, że odjechała we właściwym kierunku, zawróciłem do miasta. Oczywiście nie wszedłem teraz przez główną bramę, tylko bokiem, ale wszedłem. Nie mogłem zostawić swych kompanów, którzy po moim wyczynie, jak miałem nadzieję, przytaili się w piwnicy pod gospodą. Gospodę prowadził szwagier ojca Alfreda, Kulawy Quentin, i wiedzieliśmy, że tam zawsze uzyskamy pomoc i schronienie. Jakoż się nie pomyliłem.

Czyś ty na głowę upadł, pomylony smarkaczu?” natarł na mnie John, ledwie mnie zobaczył. Był zły. Miny reszty też pozostawiały wiele do życzenia.

Nie upadłem – odparłem z godnością – Ta dama, którą porwałem, to nasza Marion. Pamiętacie? Jej rodzina wyprowadziła się do Leighforte, gdy byliśmy wyrostkami, takimi jak David.”

Powiedzmy, ale co z tego?” spytał gapowato Simon, podczas gdy reszta kiwała ze zrozumieniem głowami.

Prosiła, żebym ją zabrał – wyjaśniłem – Nie mam pojęcia, czemu, ale widocznie ma powody do takiego zachowania.”

Może i ma, ale co ci do tego?” John był już spokojniejszy, ale nadal zachmurzony.

Wzruszyłem ramionami. Co mi do tego? Dobre pytanie. Rodzina Marion była bogata, więc krzywym okiem patrzyła na naszą zażyłość, choć byliśmy wtedy dziećmi. Kiedy teraz ją zobaczyłem, z całą mocą wróciły do mnie tamte uczucia – czyste, nieskażone, niewinne uczucia dziecka, gwałtownie zmieniające się teraz w uczucia młodzieńca. Byłoby przesadą twierdzić, że fruwałem już na skrzydłach miłości pod siódmym niebem, ale byłem żywo zainteresowany. Pamiętałem niezdarnego, chudziutkiego szkraba, biegającego z nami i pokrzykującego jak chłopak, a zobaczyłem młodą dziewczynę, przypominającą wiosnę. Majowa Królowa, to było pierwsze określenie, które mi się nasunęło. Trudno by mi jednak było tłumaczyć teraz to wszystko Johnowi i moim kompanom.

Na schodach coś zatupotało i do środka wpadł syn Quentina.

Ojciec mówią, cobyście zamkli drzwi ode środka i nikogo nie wpuszczali do nocy.”powiedział, wciskając mi do ręki wielki klucz.

Postąpiłem według jego rady, głównie dlatego, że znałem drugie wyjście z tej piwnicy. Zwykle było zastawione beczkami z winem i piwem, ale istniało. Nie miałem zamiaru siedzieć tu jak lis w paści i czekać zmiłowania, szczególnie, że ktoś z otoczenia Szeryfa mógł przypomnieć sobie o powinowactwie Quentina i Alfreda.

Słuchajcie – zacząłem – Wiem, co o tym myślicie, ale stało się i nie ma o czym mówić. Narobiliśmy zamieszania. Szeryf jest pewnie wściekły i nawet mnie to nie dziwi, ale to wszystko ma swoje dobre strony. Walka rozpoczęła się na dobre. Książę Jan, tyran i uzurpator, dowie się tego, że są w Anglii tacy, którzy wciąż stoją po stronie króla Ryszarda i tego, że nie przestaniemy walczyć.”

To go na pewno przestraszy jak jasna cholera.”mruknął sarkastycznie John, ale inni go zakrzyczeli.

Imię króla Ryszarda było dla nas niczym promień słońca w mrokach nocy, a wieści z krucjaty chłonęliśmy chciwie, gdy tylko była okazja. W ludziach, gnębionych podatkami i innymi chorymi pomysłami księcia Jana, narastało przekonanie, że wystarczy, by król Ryszard postawił stopę na angielskiej ziemi, a zaraz wszystko stanie się lepsze i łatwiejsze. Razem z legendą Ryszarda narastała niechęć wobec jego brata, w samej rzeczy nie umiejącego zaskarbić sobie ludzkiej miłości. Trzeba przyznać, że mało o to dbał. Szeryf, jako wierny poplecznik księcia Jana, również nie był kochany i tak samo mało go to obchodziło. Rządził żelazną ręką, choć przyznaję, ze próbował być sprawiedliwy. Kłopot w tym, ze sprawiedliwość pojmował inaczej niż my.

Korzystając z tego, że w piwnicy oprócz beczek z winem i piwem była również beczka z wodą, przygotowaną do (wstyd przyznać) fałszowania tych szlachetnych napojów, zmyłem jako tako sadzę z włosów i wytarłem je połą płaszcza.

Pomóżcie mi odsunąć te beczki.”powiedziałem.

Mając zapewniony dostęp do tylnego wyjścia poczekaliśmy, aż zaczęło się ściemniać i wyszliśmy, starając się trzymać małych uliczek. Po zmroku zamykano główną bramę, ale my nie na darmo wychowaliśmy się w Nottingham. Dobrze je znaliśmy i wiedzieliśmy, gdzie znajdują się maleńkie furtki w murze, przez które na raz mogła przejść tylko jedna osoba. Wystarczyłoby, abyśmy dotarli do którejś z nich... Łatwo jednak było to powiedzieć. Po mieście krążyły oddziały żołnierzy, uparcie szukając naszych śladów i z największym trudem udało się nam uniknąć wykrycia przez jeden z nich. Szeryf naprawdę się zawziął. Jego żołnierze przeszukiwali małe kramy, gospody, a nawet domy, a z podsłuchanych strzępów rozmów wywnioskowaliśmy, że Marion nie była jego gościem, lecz czymś znacznie ważniejszym. Kluczyliśmy po zaułkach, starając się stąpać jak najciszej i najlepiej nie oddychać zbyt głośno, żeby nikogo nie zaalarmować. Jednak Szeryf nie był wcale głupi – kazał nas szukać głównie w pobliżu murów, nie na rynku. Gdybyśmy zaś wpadli na jeden oddział, ten natychmiast zaalarmowałby inne i to byłby nasz koniec. Na szczęście, jak już wspomniałem, znaliśmy to miasto, choć żadna znajomość nie mogła nam pomóc tak, jak byśmy chcieli.

Ciągle zagradzają nam drogę. Wodzu, może jednak spierzemy kilku? Inaczej nie przedrzemy się do murów.”zaszeptał mi do ucha Curly Will.

Jak zaczniemy ich tłuc, narobią wrzasku i wpadniemy.”odparłem bezradnie.

Siusiu mi się chce.”jęknął David, który będąc w piwnicy dobrał się do którejś z beczek.

Zacekajcie wsyscy, aż się jeden wyscy.”zachichotał Stutely, zapominając o ostrożności.

Może głośniej? Szeryf cię nie usłyszał.”warknął na niego John.

Słysząc kroki następnego oddziału przywarliśmy do ściany jednego z domów i znieruchomieliśmy. Żołnierze przeszli niebezpiecznie blisko, światło padające od ich pochodni nieomal nas musnęło... i dopiero, gdy zaczęli się oddalać, zobaczyliśmy, że drzwi domu naprzeciwko nas są uchylone. Jakaś postać stała w nich cały czas, wyraźnie przyglądając się nam. Nawet w słabej poświacie księżyca mogłem poznać, że to Iv de Brenne, ten Francuz, któremu odebrałem zwycięstwo w turnieju.

Wchodźcie.”rzekł krótko, gdy odgłosy kroków żołnierzy ucichły.

Podrapałem się w łepetynę. Nie ufałem temu rycerzykowi o gładkiej buzi, ale gdyby chciał nas wydać, zrobiłby to wcześniej, bez trudu i ryzyka. Chciał nam pomóc, ale dlaczego? Wszyscy patrzyli na mnie, musiałem podjąć decyzję. Rycerz nie ponawiał zaproszenia, wszedł po prostu do domu, zostawiając drzwi uchylone, jakby reszta go nie obchodziła.

Weszliśmy za nim, zamykając drzwi za sobą. Francuz siedział na ławie obok paleniska, opierając głowę o ścianę, z przymkniętymi oczami. U jego nóg przycupnął ośmioletni może chłopczyk w aksamitach, a ponury olbrzym, czarnowłosy jak jego pan, stojąc obracał nad paleniskiem rożen z wbitym nań jagnięciem. Ten widok przypomniał nam, ze wszyscy jesteśmy głodni niczym psy, jednak nasze żołądki musiały poczekać.

Dlaczego?” spytałem stając przed rycerzem.

Uniósł powieki i spojrzał na mnie tymi niesamowitymi, zielonożółtymi oczami (w życiu takich oczu nie widziałem ani u człowieka, ani u zwierzęcia).

Co dlaczego?”

Dlaczego nam pomagasz? Przecież z nagrody cię ograbiłem.”

Tylko bez afektacji – rzekł Francuz wolno – Nie ograbiłeś, wygrałeś uczciwie i tyle. Gdybym miał o to cię obwiniać, byłbym głupcem, zadufanym w sobie. Znam cię, choć ty mnie nie znasz... Jesteś Robin Hood, banita. Opowiadają o tobie po wsiach, dużo słyszałem, choć nie przypuszczałem, że jesteś taki młody. Prawie dziecko. Posłuchaj: zabrałeś Szeryfowi narzeczoną, ale i o to cię nie obwiniam, gdyż wiem, że nie było jej zgody na ten planowany ślub. Dziewczyna jest sierotą i nie ma kto jej bronić. Ofiarowałbym jej swoje służby, ale jestem tu sam i obcy wszystkim. Można powiedzieć, że mnie wyręczyłeś.”

Uśmiechnął się i aż się zdziwiłem, jak bardzo jego blada twarz wyładniała w tym uśmiechu. Dopiero teraz miałem czas mu się przyjrzeć. Znać było na nim coś, co mój świętej pamięci ojciec określał jako „arystokratyczne piętno”, i nie była to wcale kwestia pańskiego ubioru. Jasna cera, gładka jak atłas, foremne rysy, jedwabiste włosy, delikatne dłonie o długich, wąskich palcach i błękitnych żyłach widocznych przez skórę. Do tego wszystkiego – jakaś godność, której nie sposób nabyć, trzeba się z nią urodzić.

Dlatego chcesz nam pomóc?” spytałem.

Nie – odparł – Po prostu chcę. Taka moja zachcianka i spełniam ją. Ot, wszystko. Hektorze, daj pieczeń na stół, ma dość. Gawaine, przynieś wino.”

Chłopczyk w aksamitach zerwał się i wybiegł z izby. Po chwili był już z powrotem, niosąc dzban pełen wina, zaś ponury olbrzym zdjął z rożna upieczone jagnię i położył je na półmisku.

Jedzcie.”zachęcił nas Iv.

Zawahaliśmy się nieco, słyszeliśmy bowiem już o takich, którzy dali się schwytać bez walki, zjadając zaprawione ziołami nasennymi pożywienie, którym ich zdradziecko poczęstowano.

Odgadując nasze obawy rycerz oderwał kawałek baraniny dla siebie i nalał wina do jednego z kubków. Uspokojeni, zabraliśmy się do jedzenia, jako że byliśmy naprawdę potężnie głodni. Hektor i Gawaine usługiwali nam w milczeniu. Obaj wyglądali na równie nieskorych do uśmiechu, równie skrytych i milkliwych jak ich pan. W ich wspólnym milczeniu wyczuwało się jakąś tajemnicę, być może równie poważną jak nasze kłopoty, ale z oczywistych powodów nie mogliśmy ich o nic wypytywać.



Następnego dnia, korzystając z dorocznego jarmarku, który zawsze towarzyszył wiosennemu festynowi, wymknęliśmy się pojedynczo z Nottingham. Tak było najbezpieczniej. Dopiero, gdy ostatni z nas (oczywiście byłem to ja) dobił do reszty, mogliśmy odetchnąć z ulgą. Nie powiedziałem tego kompanom, ale po opuszczeniu miasta okrążyłem je od północy i stamtąd wystrzeliłem w okno sypialni Szeryfa strzałę z przeczepioną do niej wiadomością. Napisałem tam, kto mianowicie zrobił z niego idiotę na oczach jego ludzi i sporej grupy przybyszów, na wypadek, gdyby miał jakieś wątpliwości. Zależało mi na tym, żeby wiedział. Nie był to jakiś zwykły szczeniacki wybryk – jeśli miałem traktować swoją walkę poważnie, Szeryf musiał wiedzieć, z kim ma do czynienia. Walka anonimowa mijałaby się z celem. Nawet jeśli Szeryf do tej pory nie zwracał uwagi na krążące opowieści o „powrocie człowieka w kapturze”, to teraz musiał zwrócić. Wystrzeliwszy tę strzałę oddaliłem się spokojnie, przez nikogo nie niepokojony. Spieszyłem się nie tylko do swych kompanów, również do Marion, która, nie miałem co do tego wątpliwości, dotarła bezpiecznie do klasztoru w Kirkles. Znałem to miejsce dobrze, gdyż przeoryszą klasztoru była moja daleka kuzynka, matka Elfryda. Nie lubiłem jej – była oschła, nieprzyjemna i jako dziecko święcie wierzyłem, że jest czarownicą – ale wiedziałem, że nie odmówi Marion gościny. Obligowały ją do tego klasztorne prawa.

Sprawdziwszy w warowni, czy nikogo nie brakuje, pojechałem do klasztoru. Wolałem nie zostawiać tam Marion na zbyt długo, gdyż Szeryf nie był przecież idiotą i mógł domyślić się, że niedoszła panna młoda znalazła schronienie w takim właśnie miejscu. Mniszki nie obroniłyby jej na długo, a Szeryf nie był dostatecznie pobożny, by uszanować miejsce święte. Muszę przyznać, że Elfryda powitała mnie mniej cierpko, niż się spodziewałem.

Od dziecka sprawiałeś rodzinie same kłopoty – powiedziała – Wiedziałam, że źle skończysz i wygląda na to, że się nie myliłam. Czego tu chcesz?”

Wczoraj przysłałem tu pewną młodą damę, ciociu – odparłem – Gdzie ona jest?”

Elfrida nie zdążyła odpowiedzieć, gdy z sąsiedniej izby wyszła Marion. Chyba nie spała tej nocy, bo jej piegowata buzia była blada, a oczy podkrążone.

Wiedziałam, że przyjedziesz po mnie.”rzekła cicho.

Jej oczy błyszczały, gdy patrzyła na mnie. W bogatej sukni wyglądała naprawdę jak Majowa Królowa, jednocześnie silna, władcza, niewinna i słodka jak kwiat. Nie była może klasyczną pięknością, ale mimo to olśniewała urodą i wdziękiem młodości. Wijące się włosy koloru ciemnej miedzi okrywały ją jak płaszcz – pewnie wysokie uczesanie męczyło ją i dlatego wyjęła z niego szpilki.

Przyjechałem – powiedziałem po chwili – Ale nie wiem, co dalej. Tu zostać nie możesz, do domu wrócić też nie możesz... Czy jest w Anglii miejsce, w którym możesz się ukryć?”

Potrząsnęła głową.

Nie sądzę. Szeryf ma poparcie księcia Jana, a jeśli ożeni się ze mną, będzie dwa razy bogatszy niż jest teraz. Książę Jan chce mieć bogatych wasali, dla zrozumiałych względów. Mój ojciec i brat zginęli na krucjacie, książę wie, że ja też jestem gorącą zwolenniczką króla Ryszarda, cóż więc prostszego, jak doprowadzić do mego małżeństwa z tym wieprzem?”

Lepiej się zastanów – wtrąciła swoje trzy grosze Elfryda – Byłabyś wielką panią, a dzięki swej młodości i urodzie na pewno zyskałabyś wielki wpływ na męża. Nie byłoby ci źle.”

Zależy, jak na to patrzeć, matko przełożona.” Marion nie wyglądała na przekonaną i wcale się jej nie dziwię. Gdybym był kobietą, wolałbym chyba śmierć niż naszego Szeryfa, obleśnego bydlaka o czerwonej gębie. Pierwszy lepszy tuczny wieprz był przystojniejszy od niego.

Zatem nie ma rady. Musisz póki co zamieszkać z nami – oznajmiłem – Boję się tylko, że będzie ci to nie w smak. U nas jest bardzo niewygodnie, warunki nie lepsze niż w chłopskiej chacie. To nie jest miejsce dla szlachetnie urodzonej damy.”

Marion roześmiała się.

Jestem silna i zahartowana jak chłopak. Byle z dala od Szeryfa, to mogę mieszkać nawet w szałasie.”powiedziała, ignorując przerażone i potępiające zarazem spojrzenie, jakie rzuciła na nią przeorysza.

Dziecko, jeśli pójdziesz z tym banitą, zniszczysz sobie życie!” zawołała.

Będę bojowniczką o wolność jak i on – rzekła Marion stanowczo – Książę Jan jest uzurpatorem. Przywłaszczył sobie tron swego brata, gnębi ludność i ktoś musi mu się przeciwstawić. Sama niewiele mogłam zrobić, ale razem z Robinem... Wspólnie ożywimy stare legendy i zjednoczymy ludzi, pragnących walczyć z niesprawiedliwością.”

Akurat! Myślicie, że książę lub choćby Szeryf zlęknie się garstki wieśniaków zbrojnych w pałki i kamienie? Oni mają regularne oddziały żołnierzy.”

A my mamy po swojej rację i uczciwość – powiedziałem – Wiem, co myślisz, ciociu, ale uwierz mi, czasem jeden człowiek wart jest tyle, co cała armia. Już wkrótce będą o nas mówić, jak Anglia długa i szeroka. Chodź, Marion. Pozostawanie tu jest niebezpieczne dla nas obojga.”

Jedźcie choćby do piekła, ja umywam ręce!” krzyknęła za nami Elfryda i zatrzasnęła za nami drzwi z gniewem, całkiem nieodpowiednim dla zakonnicy.

Odjechaliśmy, wprawdzie nie do piekła, a do warowni Pattricków, i w sama porę, bo wkrótce potem klasztor przeszukali żołnierze Szeryfa. Na szczęście spóźnili się cokolwiek. Przybywszy na miejsce Marion z ulga zrzuciła sztywne szaty i przebrała się w męski kaftan, dostarczony jej przez usłużnego Davida. W warowni było kilka skrzyń z różnymi ubraniami, szczęśliwie jedno z nich pasowało na dziewczynę, jak na nią szyte. W męskim stroju, z włosami splecionymi w warkocz i owiniętymi wokół głowy Marion wyglądała niczym driada, szczególnie, że zaraz zawładnęła jednym z naszych łuków.

Warząchew lepiej by ci pasowała.”zachichotał Stutely i dostał od niej po karku, aż się zakurzyło.

Jeszcze nam baby tu brakowało – burczał John, mierząc Marion wzrokiem – Umiesz chociaż strzelać, panienko?”

Okazało się, że Marion strzela nie gorzej niż większość z nas, choć nie ma tyle siły, by napiąć łuk do końca, więc jej strzały nie niosły tak daleko jak nasze.

Jeśli jeszcze powiesz, że umiesz bić się na pałki...”powiedział Scarlet z podziwem, oglądając rezultaty jej wysiłków.

Dziewczyna roześmiała się.

Tego to już wy musicie mnie nauczyć – rzekła, odkładając łuk – Wiem, że nie wszystko umiem, ale nauczę się, bez obaw. Nie będziecie musieli wstydzić się za mnie, gdy dojdzie do walki na serio.”

Rycerska dusza w ciele godnym bogini...” westchnął lirycznie Curly Will, który czasem układał wiersze.

Marion zarumieniła się i obdarzyła go miłym spojrzeniem, a ja poczułem ukłucie zazdrości. Ja nie umiałem tak pięknie mówić. Żeby zagłuszyć to brzydkie uczucie, wyjąłem zza pazuchy Złotą Strzałę i powiesiłem ją nad wejściem do naszej twierdzy. Godło Gildii Łuczniczej zalśniło pięknie w słońcu, niczym herb królestwa. Kiedy tak staliśmy i podziwialiśmy to wspaniałe trofeum, usłyszeliśmy za plecami ciche chrząknięcie. Odwróciliśmy się, spłoszeni i gotowi do obrony. Za nami stał Gantry, wsparty na sękatym kiju, dziwnie uroczysty w swej białej szacie i z długą, siwą brodą.

No, chłopcze... Teraz jesteś juz gotów do walki.”powiedział.





















 Autor: Eviva
 Data publikacji: 2011-07-15
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 128 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 128 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Sztuka pisania jest sztuką skreślania.

  - Julian Przyboś
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.