Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 I pójdę pod cyprysy złorzeczyć jego laurom

„Pomiędzy ludźmi tej ziemi nie poznasz szczęśliwego, póki śmierć jego życia nie zakończy.”

Gerard Philipe przeczytał to zdanie dwukrotnie, następnie podkreślił je i odłożył egzemplarz „Trojanek” na nocny stolik koło łóżka. Czuł się zmęczony. Prawdę mówiąc, od czasu operacji czuł się coraz gorzej, choć lekarze zapewniali go, że wszystko jest w porządku, zaś Anne powtarzała za nimi te słowa. Powinien im wierzyć, nic go przecież nie bolało, czuł jednak, że czegoś mu nie mówią i że jego stan wcale nie jest tak dobry, jak twierdzą. Czasem miał ochotę potrząsnąć mocno żoną i krzyknąć:

- Czego mi nie mówisz, Anne?! O czym milczysz tak uparcie?! Czemu płaczesz, gdy myślisz, że cię nie widzę i z takim smutkiem przyglądasz mi się, gdy sądzisz, że śpię?!-

Nie wiedział nawet, czy zna już odpowiedź na te pytania, czy też obawia się ją usłyszeć, a najbardziej – czy obawia się usłyszeć ją właśnie od Anne, której do tej pory ufał bezgranicznie. Wszyscy dziwili się, kiedy ją poślubił – on, bożyszcze kobiet całego świata, filmowy amant o, jak mawiano, urodzie anioła, ją, drobną i nieładną rozwódkę z małym dzieckiem, starszą na dodatek od niego o trzy lata i nic nie znaczacą w świecie. A przecież dobrze wiedział, czemu to robi: po prostu kochał ją. Ona też go kochała, należeli do siebie od początku świata. Była inteligentna, wrażliwa i czuła, o głęboko zakorzenionym poczuciu prawości. Kiedyś przysięgli oboje, że zawsze będą mówić sobie prawdę, bez względu na to, jaka by była, i niegdy się nie okłamywali... aż do teraz. Teraz wszystko się zmieniło, coś ich rozdzieliło, czuł to i był bezradny. Przez uchylone drzwi swego pokoju mógł widzieć pokój, w którym spała, dostrzegał jej szczupłą postać skuloną na łóżku, zwiniętą w pozycji embrionalnej i opanowała go rozpaczliwa chęć, by wstać, pójść do niej i raz na zawsze wyjaśnić to, co było niedopowiedziane. Wiedział dobrze, iż nie zrobi tego, gdyż nie utrzyma się już na nogach, wyciągnął więc tylko rękę do wyłącznika lampy, ale zastygł wpół gestu. Na oknie siedział On. Inaczej nie nazywał w myślach tej dziwnej postaci, która go prześladowała od czasu pobytu w klinice, postaci młodego mężczyzny o złowrogich oczach i włosach czarnych jak szkło wulkaniczne, opadających na plecy i ramiona. Myślał, że jest przywidzeniem, zrodzonym z podawanych mu leków przeciwbólowych, nic więc nikomu o nim nie mówił, ale On zjawiał się wciąż i wciąż, uparty jak myśl, i wpatrywał się w aktora tymi wąskimi, zachodzącymi aż na skronie oczami koloru złotej cynfolii. Jak na urojenie, był przerażająco realny i Gerard zaczynał się go bać.

- Czego ode mnie chcesz? – spytał zdławionym głosem, wbrew wszelkiej logice – Dlaczego mnie tak dręczysz?

Nieznajomy poruszył się i niespodziewanie odpowiedział, dając tym samym dowód swego niezaprzeczalnego istnienia:

- Nie dręczę cię, nie mogę się tylko zdecydować, czy złożyć ci swoją propozycję, czy też dać sobie spokój.

- Jaką znowu propozycję? Czemu nie dasz mi spokojnie zasnąć? - Gerard wbrew swojej woli dał się wciągnąć w tę rozmowę, choć nie do końca jeszcze wiierzył w realność przybysza.

- Niedługo zaśniesz na wieki. - rzekł On z głębokim, przeszywającym smutkiem. Głos miał śpiewny i aksamitny, jednocześnie chłodny i gorący.

- Twoja żona oszukała cię – mówił dalej – Być może uważała, iż wyświadcza ci przysługę, nie wiem, w każdym razie doradzili jej to lekarze. Nie chce prawdopodobnie, żebyś cierpiał, dlatego woli, by śmierć zabrała cię nieświadomego, iż musisz umrzeć.

- Muszę? - spytał Gerard zdławionym szeptem. Domyślał się tego, jednak potwierdzenie tych domysłów było strasznym przeżyciem, tym straszniejszym, że jednocześnie uświadamiał mu nieszczerość żony. Sam nie wiedział, co jest dla niego gorsze.

- To nowotwór, mój biedny Fanfanie, i to najbardziej złośliwy, adenoma. Nic nie można ci pomóc, nie w dzisiejszym stanie rozwoju medycyny. Dziś lub jutro twoje wyczerpane ciało podda się ostatecznie. Ach, jaka szkoda - nieproszony gość podciągnął lewe kolano aż pod brodę, a drugą stopą, spuszczoną z parapetu, zaczął swobodnie kołysać – Nie spytasz, po co tu jestem?

- Jak dotąd, po to, by mnie dręczyć. Nawet nie wiem, kim jest człowiek, co natrząsa się z mojej agonii. - odpowiedział mu aktor nienawistnie. Teraz, gdy znał już prawdę, wyraźnie czuł zimny oddech śmierci na karku i nieznany dotąd lęk ściskał mu gardło.

- Ależ skąd, mój mały – zaprzeczył jego gość z dobrotliwym uśmiechem – Nawet mi to w głowie nie postało, cóż za pomysł. Jestem tu po to, by przedstawić ci pewną propozycję, nic wielkiego, prosty wybór między życiem, a śmiercią. Ale by dokonać tego wyboru, musisz najpierw wiedzieć, kim jestem.

- Kim? - spytał aktor, lustrując jego czarno ubraną sylwetkę spojrzeniem nie tyle ciekawym, co przerażonym. Zaczynał się domyślać i, choć jego przypuszczenia były absurdalne, zadrżał na całym ciele. Urzekająco piękna, wąska twarz o niewielkim, haczykowato złamanym niemal u nasady nosie, zaskakująco łagodnej linii ust przy drapieżnych rysach i tych kocich oczach, błyszczących spod ukośnych brwi nie miała w sobie ani odrobiny człowieczeństwa, choć mniej była upiorna, niż można było się tego spodziewać po kimś, składającym podobne propozycje.

- Nazywam się Sinclair Radhjaleah – przybysz zmrużył powieki – Ale wszyscy mówią mi Never.

- To od angielskiego ‘jamais’? - przerwał mu Gerard.

- Nie, od nefferdin, co w jednym z arabskich dialektów oznacza syna diabła – odparł gość – Nazywano mnie tak na Wschodzie, gdy byłem jeszcze bardzo młody i nie umiałem jeszcze, no, zachować umiaru.

Uśmiechnął się, ukazując białe zęby, ostre jak u rekina, o nieco dłuższych, choć nie przesadnych kłach, i przy węższym przekroju dużo liczniejsze niż ludzkie. Czyniły jego uśmiech przerażającym.

- Wampir – szepnął Gerard – Powinienem od razu się domyślić. Czemu chcesz ratować mi życie, a raczej sprawić, żebym był taki jak ty?

Never zeskoczył z parapetu i wyprostował całą swą czarną postać, szczupłą do przesady, choć jednocześnie dość szeroką w ramionach.

- Byłem na wszystkich twoich filmach i sztukach – rzekł – Jesteś wielkim aktorem, dziecinko, naprawde wielkim. Poza tym masz uroczą buźkę i piękne, zielone oczy, a to mój ulubiony kolor. Nie patrz tak, to nie to, co myślisz, ale oczywiście szkoda tego wszystkiego, nie uważasz? Śledziłem twoją karierę i polubiłem cię, a to nie zdarza mi się codziennie, pytam zatem: czy chcesz żyć?

- A znasz takiego, co na moim miejscu odpowiedziałby przecząco? - spytał Gerard z rozpaczą w głosie.

- Może się zdziwisz, ale są i tacy – nieproszony gość pochylił się nad nim – Chcę, żebyś wiedział, że uszanuję twoją decyzję, jaka by nie była, choć będę cię opłakiwał. Nie winię cię za wypaczone poglądy na temat nas, w końcu wiedzę swą czerpałeś z książek i filmów, a tam oczernia się nas od samego początku. Nie wszystko jest tak, jak myślisz, tyle ci tylko mogę powiedzieć, bo na dokładniejsze wyjaśnienia nie ma czasu. Umierasz, mój biedny mały. Po co ci to? Odejdziesz, nie wiedzieć dokąd. Za kilka dni twoje ciało zacznie się rozkładać. To okrucieństwo natury, któremu my się wymykamy i właśnie dlatego ludzie tak nas nienawidzą, że przypisaliby nam każdą możliwą zbrodnię. A my nie jesteśmy źli, no, w każdym razie nie gorsi od całego ludzkiego plemienia. Pomyśl, ja daję ci szansę, a śmierć nie da ci żadnej. To dama okrudna i nie wzrusza jej nic. Dokonaj wyboru.

- Prawdziwy z ciebie drań – szepnął aktor – Chcesz, żebym umierał w cierpieniu? Teraz wiem, czemu Anne przede mną milczała.

Zamilkł, usiłując wyobrazić sobie, jak wyglądało jej życie w tych ostatnich dniach, odkąd dowiedziała się prawdy. Jak żyła, dzień po dniu, godzinę po godzinie, uśmiechając się pogodnie, rozmawiając z nim, redagując setki listów i odpowiadając dziennikarzom na ich pytania. A dzieci? Nie widział ich od czasu operacji. Zapewne Anne nie chciała, by te dwa małe elfy musiały patrzeć na jego śmierć i pewnie miała rację. Nagle tak mocno za nimi zatęsknił, że aż go zabolało. Never nie spuszczał z niego swych złocistych oczu.

- Nie chcę, żebyś cierpiał – powiedział łagodnie – Chcę, żebyś się zdecydował. Co wybierasz?

Gerard zamknął oczy, przesunął ręką po czole i podjął decyzję.

- Wybieram życie. - rzekł cicho i wstrząsnął nim dreszcz, którego nie potrafił opanować. Never pogładził go palcami po twarzy, przesuwając powoli palce w dół, na szyję, gdzie pod skórą pulsowała tętnica.

- Nie bój się – zaszeptał tkliwie – To nie będzie bolało. Dam ci po prostu odrobinę swojej krwi i zapadniesz w letarg. Włożą cię do trumny i pogrzebią, a ja będę czuwać na cmentarzu, by w odpowiedniej chwili otworzyć twój grób i cię stamtąd uwolnić. Pamiętaj, ani przez chwilę nie będziesz sam.

Pochylił się i Gerard poczuł ostre ukłucie na szyi. Ból był znikomy, osobliwie przyjemny i sercem umierającego targnęła rozpacz na myśl, że wszystkie jego plany i nadzieje muszą skończyć się w taki sposób. Poczuł okropny żal, nie do Nevera, który właśnie odbierał mu tę żałosną resztkę życia, co się jeszcze w nim tliła,

co do nieubłaganego losu. Wampir ostrożnie wyssał kilka kropli krwi, smakując ją z wyraźną przyjemnością, po czym wbił zęby we własny nadgarstek.

- Pij.- nakazał przytykając rękę do ust Gerarda. Aktor poczuł, jak słony, gorący płyn wypełnia mu usta i świat rozpłynął mu się przed oczami w pustą i ciemną ciszę.

 

Otworzył oczy nagle, jak ktoś zbudzony szarpnięciem za ramię lub gwałtownym wystrzałem nad głową. Dookoła panowała cisza, pachniało drewnem, świeżo skopaną ziemią i więdnącymi kwiatami, ciemność była nieprzenikniona. Poczucie zamknięcia uświadomiła mu, że leży w trumnie i opanowało go uczucie narastającej paniki, dławienia, serce waliło mu tak mocno, że jego stukot rozlegał się niczym werbel, ale jednocześnie jakby z daleka nadszedł odgłos przypominający zgrzyt, a zaraz potem szmer odgarnianej łopatą ziemi. Wkrótce potem nieprawdopodobnie silne targnięcie oderwało wieko trumny i Gerard zobaczył nad sobą twarz Nevera. Zaczerpnał gwałtownie powietrza z otwartej nad nim przestrzeni i użył całej siły woli, by opanować rozdygotane nerwy. Silne ręce Nevera pomogły mu wydostać się z grobu i stanąć na ubitej ziemi między rzędami nagrobków. Świat wkoło milczał, jeśli nie liczyć zwykłych odgłosów nocy, wysoko w górze mrugały gwiazdy, okazjonalnie przesłaniane przez małe obłoczki, ciemność była przejrzysta dla oczu wampira niczym kryształ, tak że mógł bez trudu policzyć liście na pobliskiej topoli. Gdzieś niedaleko huknęła polująca sowa, ale poza tym panował kojący spokój. Never szybkimi ruchami porządkował rozkopany grób, przesuwając na swoje miejsce marmurową płytę i układając we wzorowym porządku bukiety kwiatów, znicze, oraz wieńce przewiązane trójkolorowymi szarfami.

- No, to by było na tyle – oznajmił wreszcie, podnosząc się z klęczek – Jak się czujesz, mały?

- Jestem przeraźliwie głodny.- wyznał mu Gerard po chwili wahania. Określenie, którego użył, nie było w pełni scisłe. To, co odczuwał, było stanem pośrednim między głodem, pragnieniem a czymś na kształt palącej żądzy, i nie dawało się ani do końca zdefiniować, ani opisać słowami. Dla nowicjusza, którym był, nie było to łatwe do opanowania.

- Tak, wiem – powiedział Never współczująco – Trudno, musisz jeszcze trochę pocierpieć. Przede wszystkim musimy dotrzeć do Paryża, a poza tym trzeba będzie skołować dla ciebie jakieś ubranie, bo chyba nie zamierzasz tak chodzić po ulicach?

Dopiero teraz aktor zwrócił uwagę na to, jak jest ubrany.

- O raje, to mój kostium do Cyda – jeknął – Grałem w nim don Rodriga. Musieli ubrać mnie do trumny w tę szmatę. Taki wstyd...

Never roześmiał się, ubawiony jego miną.

- Nie przypuszczali, że jeszcze wstaniesz – rzekł – A gdybym ja ze swej strony przewidział, że ułożą cię do wiecznego snu w tych błyszczących łaszkach, przywiózłbym ci coś na zmianę. A tak mam tylko zapasowe spodnie w bagażniku. No nic, jakoś to będzie.

Odpiął od lewego przedramienia ukryty w tękawie nóż marki bowie i odciął nim bufiaste rękawy kostiumu.

- Od dołu normalne spodnie i jakoś to będzie. Chodź. - powiedział nagląco. Gerard ruszył posłusznie za nim, starając się opanować jakoś dręczący go z przeraźliwą siłą głód, co było jednak wysiłkiem daremnym. Kiedy tylko w zasięgu jego wzroku pojawił się nocny stróż z latarką, wątła nić rozsądku prysła pod naporem pierwotnego instynktu, przełamującego wszelkie opory moralne, jakie mógłby mieć. Błyskawicznym skokiem znalazł się tuż przy nieszczęśniku i ogłuszył go ciosem w kark, zadanym z siłą, jakiej nawet się po sobie nie spodziewał. Klęknął przy leżącym, rozglądając się chaotycznie za czymś ostrym, jego zęby były przecież jeszcze zbyt krótkie i tępe, by mógł się nimi posłużyć. Nie mogąc nic wypatrzyć uderzył latarką, króra wypadła z ręki stróża, o kamień i odłamkiem szkła chlasnął go po szyi, aż krew trysnęła mu na ręce. Drżąc z niecierpliwości przywarł ustami do przeciętej arterii, pijąc ogromnymi haustami płynny nektar, którego tak bardzo był spragniony. Krew miała orzeźwiający, wspaniały smak świeżego soku truskawkowego, co powinno go zdziwić, ale nie myślał o tym. Dopiero, gdy trawiący go od wewnątrz płomień zaczął przygasać, zreflektował się i przeraził tym, co zrobił. Uniósł głowę. Nad nim stał Never i patrzył na niego z politowaniem.

- No, gdybyś się zabrał w ten sposób do rzeczy gdzieś w mieście… – powiedział – Kończ już tę rozkosz, mamy kawał drogi przed sobą i raczej mało czasu.

- A on? - zapytał Gearrd, ocierając usta z poczuciem winy. Starszy wampir wzruszył ramionami.

- Co on? Wykrwawiłeś go na śmierć – powiedział – Musisz nauczyć się poskramiać swój apetyt, bo jak będziesz tak mordował, to daleko nie zajedziesz. Zostaw go i chodź.

Aktor posłusznie ruszył za nim, gnębiony strasznymi wyrzutami sumienia. Fizycznie czuł się wspaniale, niczym młody bóg. Dawno nie było mu tak dobrze, przecież już od jakiegoś czasu przed operacją czuł się źle, nawet bardzo źle, a w Meksyku, gdzie kręcił swój ostatni film, wręcz ledwo trzymał się na nogach. Mimo przepajającego go teraz uczucia zdrowia i siły samopoczucie miał jednak fatalne. Oto obciążała go śmierć niewinnego człowieka, ledwie podniósł się z grobu, co dopiero będzie dalej? Nie chciał być mordercą, a ten aspekt sprawy umknął jakoś jego uwadze, gdy przyjmował propozycję wampira.

- Nic się nie martw – powiedział Never, odgadując widocznie jego myśli – Nauczę cię, jak być sytym i nie siać trupami po drodze. Mamy dwudziesty wiek, o ile pamiętasz. Wsiadaj na tylne siedzenie, masz tam butelkę z wodą i ręcznik, doprowadź się do porządku na wypadek kontroli glin.

Rzucił mu wyjęte z bagażnika spodnie i usiadł za kierownicą eleganckiego royce’a, zaparkowanego dyskretnie pod bramą cmentarza. Gerard potulnie wciągnął spodnie, po czym zaczął wycierać twarz i ręce zmoczonym ręcznikiem, przeglądając się w zawieszonym na oparciu fotela lusterku.

- Pospiesz się – mruknął po chwili – O ile wiem, powinniśmy schronić się gdzieś przed wschodem słońca. Ono może nas zabić, czyż nie?

- Bez obaw, zapowiada się deszczowy dzień, a takie dni są dla nas bezpieczne – odpowiedział Never, prowadząc szybko, ale z wyczuciem – Zabić to słońce nas nie zabija, w każdym razie nie tak od razu. Pochmurne dni są bezpieczne, a jeszcze bardziej deszczowe, wiąże się to wszystko z poziomem melaniny we skórze,

czy czymś równie kretyńskim. Dokładnie nie wiem, tymi rzeczami zajmuje się Gusto, ja nigdy nie miałem głowy do nauk ścisłych.

- To znaczy, że z tymi kołkami osinowymi to też bujda? - spytał Gerard po chwili, konstatując, że jest już mniejwięcej czysty, choć bluzy nie udało mu się do końca wytrzeć z krwi.

- Bujda i nie – Never pokręcił głową niechętnie – Widzisz, wiele plotek o nas to brednie, totalne brednie, ale w niektórych tkwi ziarno prawdy. Sam zauważyłeś, że odbijasz się w lustrze zupełnie normalnie, zapewniam cię też, że nie wyrastają nam nietoperze ryjki, nie boimy się płynącej wody i po śmierci nie rozsypujemy się w proch jak zeschłe liście. Jeśli idzie o kołki, to pewne gatunki żywic drzewnych są dla nas trujące i sporządzone z tych drzew kołki, wbite w serce tak, by ostrze dokładnie przeszło przez węzeł zatokowy lub przedsionkowokomorowy, zabijają. Jednak wcale nie osika jest dla nas najgroźniejsza, a olcha czarna, następnie olszyna nadwodna, a osika dopiero na trzecim miejscu. Nie jest oczywiście obojętne, czy drewno jest świeże, czy stare i wyschnięte. Taki na przykład Tygier był już kołkowany dwa razy, i przeżył. Za pierwszym razem Łowcy pomylili się o centymetr w obliczeniach, a za drugim trafił na kompletnych amatorów, użyli dębu, masz pojęcie, mój mały, dębu! To tak, jakby...

Nie dokończył i z całej siły nadepnął na pedał hamulca, aż royce’m rzuciło. Mimo to słychać było, jak coś dużego gwałtownie uderzyło o maskę i zostało odrzucone na bok. Never zaklął i wyskoczył na pobocze drogi.

- Czyś ty na głowę upadł, Fronda?! – wrzasnął, pomagając komuś się podnieść – Już nic idiotyczniejszego nie mogłeś wymyślić?! Nie masz się w co bawić, czy jak?!

Wepchnął do samochodu wysokiego, zgrabnego młodzieńca w najmodniejszym fasonie dżinsów i granatowej koszuli. Ten rozsiadł się wygodnie obok Gerarda i uśmiechnął się do niego, odgarniając na bok długą, stanowczo za długą grzywkę. Miał miłą, nieco kwadratową twarz o bardzo delikatnych rysach, prostym nosie i pięknie zarysowanych ustach. Brutalniejszy akcent stanowiły brwi, zalegające ciężkimi łukami nad szeroko osadzonymi, podłużnymi oczami, w których tliły się wesołe iskierki, ale mimo to ich wyraz budził mglistą pewność, że bardzo dawno temu były to oczy człowieka naprawdę młodego. A przecież wyglądał na jakieś dwadzieścia parę lat, nie więcej.

- Nie złość się, Radża, nie zwariowałem – rzekł pojednawczo – Ktoś musiał uprzedzić cię o zasadzce. Musisz zmienić trase i jechać przez Saint Germain Des Pres, a tylko ja i Cień mieliśmy dość odwagi, by cię poszukać. Cień by cię przecież nie zatrzymał.

- Ano nie. - zgodził się z nim Never. Fronda spojrzał na Gerarda.

- No, no, udało ci się jednak utrwalić tego komedianta – powiedział – Cieszę się. Pomysł był dobry, wykonanie jak widzę też, tylko pora może nienajlepsza. Zagraża nam dzikie polowanie, a ten jest całkiem zielony.

- No to co? Dłużej czekać nie mogłem, przecież wiesz o tym lepiej niż ja, bo to ty romansujesz z tą pielęgniarką. - burknął Hindus.

- Wiem, wiem – Fronda machnął niedbale ręką i zwrócił się do aktora – Jestem wielbicielem twego talentu, mały.Byłem na wszystkich twoich filmach, na każdej sztuce. Nikt tak jak ty nie umie poruszyć we mnie każdej struny. Kiedy jako Oktaw w ‘Kaprysach Marianny’ krzyknąłeś: ‘Puste jest moje miejsce na ziemi!’, to się popłakałem, słowo daję.

Never parsknął śmiechem.

- Akurat. Nie wierz mu ani na grosz – powiedział – To średniowieczny rycerz, płakał może przy swoim urodzeniu, a i to nie na pewno.

- Średniowieczny rycerz? - powtórzył Gerard, marszcząc czoło pod wpływem jakiegoś wspomnienia. Fronda pokiwał głową potakująco. Wspomnienie stało się nagle wyraźniejsze: dawna wycieczka do Chateauroux, muzeum urządzone w starym zamku i poczerniały portret, przed którym zatrzymał się na chwilę. Portret przedstawiał młodego rycerza, którego stan wyznaczał jedynie rycerski pas z mieczem i srebrny ryngraf na łańcuchu z dużych, ozdobnych ogniw, bo ubrany był w prosty kafan bez rękawów, zesznurowany z przodu cienkim rzemykiem. Gerard pamiętał, jak długo przyglądał się jego twarzy, pięknej nawet mimo średniowiecznej maniery w rysunku, gładko wygolonej, okolonej czarnymi włosami, spadającymi na czoło i zakrywającymi niemal całkiem uszy, co nie było przecież modną podówczas wśród rycerstwa fryzurą.

- Kto to jest? - spytał kustosza.

- To nieskatalogowane malowidło – odparł starszy pan – Pochodzi z XIVgo wieku, tyle o nim wiadomo, ale wśród mieszkańców tych okolic przetrwała legenda o tym człowieku. W czasie wojny stuletniej był podobno kimś w rodzaju Robin Hooda. Nazywali go Theo Lanceur. Ile w tym prawdy, sam nie wiem.

Zachęcony błyskiem zainteresowania w oczach znanego aktora opowiedział mu kilka z tych legend, podczas gdy Gerard przyglądał się portretowi z fascynacją. Czyżby więc...? Pod kołnierzykiem koszuli tego młodego mężczyzny siedzącego obok coś pobłyskiwało. Gerard nie mógł się opanować. Sięgnął i wyciągnął spod jego koszuli medalion na płaskim łańcuchu z ozdobnych ogniw, połączonych przegubowo, dokładnie taki sam jak na portrecie.

- Miałem rację – szepnął, przyglądając się srebrnemu ryngrafowi, choć nie wiedzieć czemu chłodny metal nieprzyjemnie kłuł go w palce – To ty byłeś na portrecie w

Chateauroux. Francuski Robin Hood z wojny stuletniej, Theo Lanceur z ludowej legendy.

Fronda roześmiał się z ukontentowaniem.

- Jaki domyślny – powiedział – Na szczęście mało kto zwraca uwagę na ten portret, choć przyznam, że jest trafiony.

- Rany, musisz mieć chyba ze sześćset lat. - westchnął Gerard.

- Sześćset dwadzieścia siedem – poprawił go Theo – Ale to nic trudnego, wystarczy poczekać. Są starsi ode mnie i nikt się im jakoś nie dziwi.

Uśmiechał się ciepło, ukazując dziewczęce dołki w policzkach. Był szalenie przystojny na ten chłopięcy sposób, który podoba się kobietom w każdym wieku, ale najbardziej podlotkom, a w dodatku miał jakiś kapryśny wdzięk, powodujący, że lubiło się go od pierwszej chwili.

- Rycerz, więc pewnie chrześcijanin... i jak ty zostałeś wampirem? Never cię nim uczynił? - spytał Gerard z niedowierzaniem.

- To byłby dopiero wyczyn, zważywszy na to, że jest ode mnie o ponad dwieście lat młodszy – zaśmiał się Fronda – Nie, mój mały, moim mistrzem był ktoś inny. Kobieta.

- Mademoiselle Pas de Chance. - dorzucił Never.

- Ładna? - spytał aktor po chwili.

- Zależy jak na to patrzeć, Fanfanie – odparł Theo – Trochę dziwna, ale bezsprzecznie pociągająca. Nazywano ją Czarną Damą z Sologne i uważano za lekko pomyloną, bo raczej po nocy chodziła niż za dnia, naprawdę jednak miała na imię Katarzyna. Moja chorągiew stacjonowała niedaleko jej zamku, poznaliśmy się więc... oczywiście było to już po tym, jak zostałem ułaskawiony, zresztą tylko po to, by zasilić armię. Opowiedzieć ci tę historię?

- Jasne. - odpowiedział Gerard entuzjastycznie. Uwielbiał takie opowieści, choć nigdy mu się nawet nie śniło, że usłyszy coś takiego „z pierwszej ręki”. Jego zaciekawienie wyraźnie pochlebiło starszemu wampirowi, który obdarzył go zadowolonym spojrzeniem i zaczął mówić :

- Widzisz, ja dobrze wiedziałem, że nie powinienem wiązać się z Katarzyną w żaden sposób, ale właśnie dlatego pociągał mnie taki związek. Mieliśmy wojnę, a wojenne romanse nie wymagają długich podchodów, korzystałem więc z okazji, nie myśląc o jutrze. Przedtem cztery lata ukrywałem się po lasach, ścigany jak zwierzę, moje życie było jedną walką, tak że możliwość bycia ponownie rycerzem swego króla zawróciła mi w głowie i spowodowała, że zapomniałem o tym, co bolało, tak jakby tego wogóle nie było. To był o tyle błąd, że właśnie dlatego nie zwróciłem uwagi na to, jak dziwnie zachowywała się Katarzyna, zwłaszcza wobec mnie. Myślę, że wybrała mnie już wtedy, ale bitwa, jaka rozegrała się później niedaleko jej zamku, pokrzyżowała jej plany. To była zacięta walka między naszym rycerstwem a oddziałami Czarnego Księcia. Nie wdając się w szczegóły powiem, że miałem pecha, a moi towarzysze broni zostawili mnie na polu bitwy, sądząc, że nie żyję. To były inne czasy, nie było służb sanitarnych ani szpitali polowych, więc leżałem po prostu w towarzystwie trupów i konających, czekając na śmierć, a było to straszne czekanie. Kiedy zaszło słońce, przyszła ona.

- I ugryzła cię? - zaryzykował Gerard. Nie wiedział jeszcze, które tematy są między wampirami tematami tabu, ale ten chyba nie był, gdyż Fronda tylko potrząsnął głową.

- Nie – odparł – Byłem zbyt wykrwawiony, by ryzykowała tradycyjną procedurę, więc zmusiła mnie tylko do przełknięcia swojej krwi, a potem zabrała mnie w bezpieczne miejsce. Tam lizałem się długo z ran, gdyż Anglicy pocięli mnie nieomal na dzwonka, jak za przeproszeniem śledzia, ale wyzdrowiałem. Tak to było.

Ukląkł na tylnym siedzeniu i sięgnął przez fotel obok kierowcy do schowka pod tablicą rozdzielczą.

- Siadaj normalnie – ofuknął go Never – Zaraz dojeżdżamy, nie chciałbym narazić się glinom.

Theo wrócił na swoje miejsce i pokazał Gerardowi to, po co sięgnął: bardzo stary sztylet z wyrytym na rękojeści takim samym herbem, jak na ryngrafie.

- Znalazłem go niedawno w muzeum – rzekł – Zdobycie go kosztowało mnie pół godziny strachu i całonocny pościg po ulicach. Z trudem udało mi się zgubić gliniarzy, pewnie nikogo bym nie przekonał, że wziąłem tylko coś, co należało do mnie.

- Zawsze się w coś wpakujesz – Never zatoczył łuk przez bulwar St. Germain i wjechał w jakiś zaułek – Czasem mam poważne wątpliwości co do twego zdrowia

psychicznego. Żeby narażać życie dla jakiegoś zardzewiałego majchra, to doprawdy trzeba być tobą.

- To nie jakiś tam majcher, tylko mizerykordia, którą otrzymałem od ojca w dniu pasowania na rycerza. - Theo oglądał sztylet z nostalgią graniczącą ze wzruszeniem.

- Ostrzegałem cię już, nie przywiązuj się do przedmiotów. Wysiadamy tutaj. - powiedział Hindus, zatrzymując royce’a na tyłach jakiejś niewielkiej knajpy. Rozejrzał się czujnie.

- Nikogo. Możemy wchodzić. - wyjętym z kieszeni kluczem otworzył drzwi i sprowadził przyjaciół krętymi schodami gdzieś w dół, przez kilka odzielonych od siebie kondygnacji. Na samym dole, jak się okazało, było coś w rodzaju sypialni – obszerne pomieszczenie, w którym stało kilkanaście łóżek, pooddzielanych od siebie zasłonami i parawanami, większość już zajętych. Theo podszedł do parawanu w rogu i odsłonił kotarę, ukazując niskie łóżko, zasłane skórami.

- Witaj, moje łóżeczko – rzekł pieszczotliwie – Bardzo żeś tęskniło? Już jestem, łóżeczko...

Położył się na skórach i zasunął kotarę.

- O rany. - mruknął Gerard.

- Niech cię to nie zraża – pocieszył go Never – Fronda to dziwak, ale czego się spodziewać po kimś z samego średniowiecza? Poznaj innych: To jest Tygier, tamten, który czyta ‘Fizykę nuklearną’ to Gusto Vanderbelt, tamten to Jyan Min, zwany Velvet, ten w panterce to Jackie Kłamca, a ów Saladin ibn Hakim. Inni i tak śpią. A to, moi przyjaciele, nasz nowy kamrat, Gerard Philipe, który jest jeszcze za młody, żeby mieć ksywkę.

- Miło nam. - mruknęli bez zainteresowania przedstawieni. Gerard zauważył, iż byli tu sami mężczyźni, wszyscy bez wyjątku ciemnowłosi, tak jakby inna barwa włosów nie występowała w tym klanie. Idąc za przykładem Nevera znalazł dla siebie wolną leżankę i zasunął za sobą parawan. Zasypiając zdążył jeszcze pomyśleć, że jednak głupio to wszystko wyszło, i zaraz potem zapadł w lekki, niespokojny sen. Kiedy się zbudził, duża część gości kryjówki już wyszła na swoją nocną eskapadę, a ci, co jeszcze zostali, przeciągali się leniwie na swoich leżankach i ziewali. Never podał Gerardowi wysoką szklankę, wypełnioną ciemnoczerwonym, mętnym płynem. Gerard spróbował nieufnie i spojrzał na niego, nie kryjąc zdumienia.

- To krew konserwowa – wyjaśnił mu starszy wampir – Mamy swoich dostawców w każdej stacji krwiodastwa. Niby jak inaczej dalibyśmy sobie radę w dzisiejszych skomplikowanych czasach?

Gerard skinął głową.

- To rozumiem – rzekł – Ale powiedz, czemu wyraźnie czuję smak truskawek?

- W zależności od grupy krwi, czynnika RH oraz diety dawcy będziesz czuł różne smaki – odezwał się wampir zwany Gusto, unosząc się na łokciu – Twój organizm zaczął się już przystosowywać. Radża, mnie też nalej.

Otrzymawszy pełną szklankę usiadł i zaczął pić ze smakiem. Nie był zbyt wysoki, ale zbudowany jak zapaśnik, o pociągłej twarzy kowboja z reklamy papierosów Malboro i kędzierzawych włosach, raczej ciemnobrązowych niż czarnych. Mówił z wyraźnym, niemieckim akcentem.

- Czemu tak pocierasz palce? - spytał po chwili.

- Bolą mnie, jakby były poparzone – wyznał z pewnym zakłopotaniem aktor – Zupełnie nie wiem, co się stało.

Gusto wzruszył ramionami.

- Pewnie dotykałeś medalionu Frondy – rzucił – To przecież srebro, musiałeś się sparzyć. Z nas wszystkich tylko jeden Fronda jest uodporniony na działanie srebra.

- A dlaczego? - zaciekawił się Gerard. Gusto stracił na chwilę rezon.

- Nie wiem. - wyznał po chwili.

- Też mi naukowiec – dobiegło złośliwe prychnięcie z leżanki zajętej przez Tygiera – Uodpornił się, bo jest cholernie uparty i za Chiny Ludowe nie chciał zdjąć tej blachy z karku. Czekaj, Gusto, idę z tobą!

Theo odsunął zasłonę.

- Uparty, też coś. Ten ryngraf to moje dziedzictwo rodowe i to, że zostałem wampirem, w dodatku wbrew mojej woli, to jeszcze nie powód, żebym się z nim rozstwał. - rzekł buntowniczo. Wziął podaną mu butelkę i wypił jej zawartość, nie trudząc się przelewaniem jej do szklanki.

- Zawsze tu śpicie? - spytał Gerard po chwili, śledząc bez zainteresowania opuszczające kryjówkę wampiry. Never uśmiechnął się.

- Ależ skąd – odpowiedział – To tylko jeden z punktów awaryjnych. Używamy takich, gdy Łowcy z Insytutu Van Helsinga... to łowca wampirów z Draculi, wzięli jego nazwisko za logo swej instytucji... aktywizują się. Ostatnio wytropili nas tutaj, spalili jedną z pracowni Gusty i poważnie zagrozili nam wszystkim. Fatalnie się to zbiegło w czasie z twoją inicjacją, ale nie miałem wyboru. Fronda wiedział, że mam zamiar cię utrwalić, ruszył więc za mną, by nas ostrzec na czas. Ostatecznie roztrąbiono na cztery strony świata, gdzie zostaniesz pochowany, więc trzeba być ostatnią jałopą, by zmylić drogę. Dobrze, że udało mu się ominąć Łowców.

- Jeśli chodzi o ścisłość, to niezupełnie – powiedział Theo lekko – Przydybała mnie jedna Diana Łowczyni, gdy wychodziłem od Erziki, taka nadgorliwa małolata z kuszą.

- Zdążyłeś ostrzec grupę Erziki? - zaniepokoił się hinduski wampir.

- Jasne, że zdążyłem – odparł jego przyjaciel, odkapslowując następną butelkę – A Dianie zafundowałem anyżkowy pocałunek.

- Ja zwariuję. Dlaczego anyżkowy? - jęknął Gerard. Rycerz w dżinsach napił się i wyjaśnił mu:

- Tak się mówi. To dlatego, że przy tradycyjnym poborze krwi twoja ofiara czuje smak anyżku, a przy zwykłym pocałunku mięty. To taki zabawny skutek uboczny.

Zachichotał, jakby to było coś bardzo śmiesznego.

- Dziwne. - szepnął Gerard.

- Ano dziwne, ale nie pytaj mnie, jaki jest mechanizm tego zjawiska. Gdy jesteś w romantycznym nastroju, sam czujesz smak czekolady... jak ja teraz. Do licha, wezmę prysznic i idę do Agnes, podkręciłem się.

Rzucił opróżnioną butelkę do kosza, uśmiechnął się łajdacko i wszedł za drzwi, zza których po chwili doszedł szum lecącej wody.

- Fronda to czyścioszek – powiedział Never, przysłuchując się tym odgłosom – Inni myją się rzadko, korzystając z tego, że nasze ciało nie wydziela żadnych przykrych woni niezależnie od okoliczności, a on po prostu uwielbia chlapać się w wodzie. Jak kiedyś pojechaliśmy nad morze, to mało nie zamienił się w fokę ze szczęścia.

- Dobrze się znacie? - spytał aktor po chwili. Never zmarszczył lekko czoło.

- Dość dobrze – odpowiedział – Jesteśmy tym, co Amerykanie w stylu Jackie Kłamcy nazywają ‘sidekicks’. Trzymamy się razem od czasu wojen napoleońskich i naprawdę niejedno przeszliśmy. No dobra, zbieraj się, musimy zająć się tobą, Theo da sobie radę sam.

- Jak to, zająć się mną? - spytał aktor, posłusznie wstając.

- A tak. Musimy zafundować ci całkowitą zmianę tak zwanego image – powiedział Never – Nie możesz chodzić po ulicach tak ubrany i tak uczesany, bo to byłoby jawną prowokacją. No nic, najpierw znajdźmy się w mieszkaniu, potem pomyślę, co da się zrobić.

Przyjrzał się mu krytycznie. Gerard wiedział, o co mu chodzi. Zazwyczaj nosił jasne lub ciemne spodnie smokingowego kroju i starannie wyprasowaną koszulę pod kolor, czasem marynarkę, a w chłodniejsze dni jasny trencz. W takim stroju znali go wszyscy, od Gibraltaru aż po Ural. Doświadczony wampir z dalekich Indii miewał już doczynienia z podobnymi przypadkami i wiedział dobrze, jak dalece zmienia człowieka w oczach innych fryzura i odpowiednio dobrany strój. Już w drodze zatrzymał wóz przed sklepem z ubraniami i po chwili wyszedł stamtąd z dużą paczką pod pachą. Następnie zawiózł młodszego kolegę do wielkiego apartamentu, mieszczącego się w starej, na wpół zrujnowanej kamienicy, opatrzonej tabliczką „Obiekt zabytkowy, nie podlega rozbiórce”.

- Tu nie trafili – stwierdził z zadowoleniem – Gdyby było inaczej, rozwaliliby wszystko, wiesz, oni są bardzo staranni w tym, co robią. Niszczą i palą wszystko z wzorową dokładnością.

Apartament rzeczywiście nie nosił żadnych śladów nieprzewidzianej wizyty. Urządzony był raczej dziwnie, choć w sposób niepozbawiony swoistego gustu, cały w stonowanych barwach granatu i jasnego fioletu, nie przeładowany zbędnymi meblami. Część sypialną wyznaczał rzeźbiony parawan, z sufitu zwisał kryształowy żyrandol osobliwego kształtu – jakby wieloramienna gwiazda, siejąca różnobarwnymi błyskami. W jednym kącie stała ogromna szafa, pełna książek, w drugim staromodny klawikord, a na ciemnopurpurowym dywanie leżało kilka wielkich poduszek, zastępujących wschodnim obyczajem krzesła.

- Łazienka jest tam.- powiedział Never, wskazując na ozdobne drzwi w jednej ze ścian. Gerard kiwnął głową i udał się tam, zabierając po drodze podany mu ręcznik i przybory do golenia. Nie bardzo miał ochotę oglądać samego siebie w lustrze, które z brutalną wyrazistością ukazywało mu kościste ciało, półprzezroczystą skórę z przeświecającymi na skroniach żyłkami, bezkrwiste wargi i wychudłą twarz, w której jedynie szmaragdowozielone oczy płonęły po dawnemu. Jak mógł wcześniej nie zauważyć, że jest z nim naprawdę bardzo niedobrze? Może nie chciał tego widzieć? Jego żona jednak widziała to na pewno, nie mógł więc zrozumieć, czemu milczała, pozwalając, by umierał nieświadomie, choć przecież kiedyś przyrzekli sobie, że będą zawsze wobec siebie szczerzy, bez względu na okoliczności.

- Ciekawe, od kiedy wyglądam jak upiór. - pomyślał gorzko, odwijając mydło z opakowania. Właściwie nie powinno go to obchodzić, ale w głębi serca żywił nie bardzo dające się wyznać przywiązanie do swej urody i pragnął ją zachować. W końcu to ona, nie wielki talent, zjednała mu rzesze wielbicieli obojga płci, zdawał sobie z tego dobrze sprawę i pogodził się z tym już dawno. Niewielu widzów, tak kinowych jak i teatralnych, zdolnych jest tak naprawdę poznać się na talencie aktorskim, w rzeczywistości ocenić go potrafią jedynie reżyserzy i garstka tych krytyków, którzy naprawdę znają się na swej pracy. Przytłaczającej większości ludzi wystarczy ładna buzia, zgrabna postać i ujmujący sposób gry, a jeśli jeszcze taki aktor ma dość rozsądku, by spośród licznych ofert wybrać te, które naprawdę kryją pewne możliwości, miał zapewniony sukces niezależnie od obecności czy też braku większego talentu. To, oczywiście, dotyczyło tylko filmu, gdyż scena nie znosi dyletantów i demaskuje ich natychmiast. Jednak i tam mało który widz umie odróżnić aktora niezłego od znakomitego. Gerard umył się starannie mydłem o nikłym zapachu jaśminu, ogolił się i przyczesał stanowczo już za długie włosy, po czym postanowił nie rozmyślać już o tym, co było, a skupić się wyłącznie na tym, co jest lub będzie. Tak było najrozsądniej. Kiedy opuścił łazienkę, tuż obok drzwi znalazł powieszone nowe ubranie – wiśniową koszulkę, zapinaną z przodu na trzy guziki, wąziutkie dżinsy, lśniące buty o wydłuzonych szpicach i do tego skórzaną kurtkę, tak zwaną ramoneskę.

- Rewia mody – powiedział głośo, wycierając włosy ręcznikiem z resztek wody – Gdyby tak zobaczyli mnie w tym znajomi i koledzy z branży, musiałbym chyba po kryjomu wynieść się z kraju.

Never wyszedł zza parawanu.

- Nie marudź – powiedział – Siadaj lepiej, to cię ostrzygę i wymodeluję ci jakąś maskującą fryzurkę. Musisz mieć bardziej neutralny wygląd, bo cała sprawa może skończyć się totalną klapą, zanim policzymy do trzech.

 

- Nie widziałeś się już potem nigdy z tą twoją Czarną Damą? - spytał Gerard Theo, gdy rozgrywali kolejną partię szachów. Średniowieczny rycerz przepadał za tą grą, choć nauczył się jej stosunkowo niedawno, jakieś sto lat wcześniej, a Never rzadko chciał z nim grać, zwłaszcza, że grał słabo, a przegrywać nie lubił. Dawniej Theo miał dobrego partnera, niejakiego Finna Bergstranda, Norwega, ponoć znakomitego kompana i szachowego mistrza, ale nie trwało to długo. Finn zginął w starciu z Łowcami, i to wskutek własnego głupiego błędu. Fronda nie lubił o tym mówić, podobnie jak nie lubił wspominać żadnego z przyjaciół straconych w podobnych okolicznościach, choć na wiele tematów rozwodził się długo i szeroko, nawet nieproszony.

- Nigdy – odpowiedział, bawiąc się bezwiednie jednym z pionków – Uciekłem od niej, gdy tylko mogłem ustać na nogach i skryłem się w lesie, tam, gdzie nie mogła mnie odnaleźć. Lasy Sologne były wtedy gęste i rozległe, że można było kryć się w nich do końca świata. Musisz mnie zrozumieć, synu, byłem święcie przekonany, że Katarzyna wydała mnie na wieczne potępienie i bałem się, jak może nigdy niczego. Byłem oszalały z przerażenia i samotności, ukrywałem się więc, aż wreszcie przyłączyłem się do stada wilków.

- Bujasz, bracie. - aktor spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Jak babcię kocham – Theo uderzył się pięścią w klatkę piersiową – Nie żartuję, mały. Wiele lat spędziłem, biegając z wilkami. Łatwo mnie zaakceptowały, a w dodatku nieraz przydawała się im moja pomoc.

- Zgroza.- westchnął Gerard, kręcąc głową z niedowierzaniem.

- Uważaj lepiej na swoją królówkę – poradził mu przyjaciel złośliwie – Dlaczego zgroza? Nic złego nie robiłem. Bawiłem się z wilczętami, opatrywałem dorosłym zwierzakom poranione łapy, a na wiosnę wyłem do księżyca. Nie gap się tak, po prostu wtedy moi wilczaszkowie dostawali małpiego rozumu, więc co, miałem być gorszy? To nie było nawet takie złe życie. Ale lata mijały i nic się nie działo, i pewnego dnia zrozumiałem, że żaden diabeł nie przyjdzie po moją nieśmiertelną duszę, przynajmniej dopóki żyję. Wtedy opuściłem lasy. Świat wokół jednak zmienił się, moi przyjaciele nie żyli, a Czarna Dama znikła bez śladu. Nagle pojąłem, że jestem sam, zupełnie sam, i że muszę nauczyć się żyć na nowo: jeść, ale nie zabijać, i kryć swą inność przed ludźmi. Wtedy po raz pierwszy zacząłem współczuć homoseksualistom, których przez lata potępiałem na równi z moimi współczesnymi i obojętnie przyglądałem się, jak palono ich na stosie. Zrozumiałem, co to znaczy być innym i ukrywać to drżąc, by się nie wydało. Musiałem nauczyć się tego bez niczyjej pomocy, bo wtedy nie umiałem jeszcze posługiwać się psycholokacją i odnajdywać za jej pomocą takich jak ja, zresztą jeszcze wielkie pytanie, czy chcieliby mi pomóc. W owych czasach każdy z nas egzystował na własną rękę i nikt nikomu nie ufał, pewne więzi łączyły jedynie ucznia i mistrza, a te przecież dobrowolnie odrzuciłem. Na szczęście jakimś szóstym zmysłem od razu przeczułem, że krew zwierząt może mi zaszkodzić i nie tykałem jej, ale inne sprawy... Wiesz, czym to wszystko było dla wierzącego człowieka? Jednym koszmarem. Do tej pory nie jestem pewny, czy po śmierci (w końcu kiedyś nadejdzie) nie czeka mnie ogień piekielny.

- Na razie czeka cię zupełnie, ale to zupełnie coś innego, mój ty francuski Robin Hoodzie – oświadczył Gerard – Szach, mój drogi. I mat.

Theo zrobił wielkie oczy i zabrakło mu słów, gdy wpatrywał się w planszę.

- Niech cię, ale żeś mnie podszedł – rzekł wreszcie z podziwem – Roszada Lapinsky’ego, no no, nie podejrzewałem, że znasz ten ruch. Nic to, zaraz ci pokażę, gdzie raki zimują.

Zebrał figury z planszy i rozstawił je ponownie. W korytarzu trzasnęły drzwi i do apartamentu wmaszerował Never z plikiem codziennej prasy.

- Słońce już wysoko, a wy jeszcze przy szachach? – spytał – No, może przesadziłem, wysoko to nie, ale wschodzi. Zostawcie tę zabawę na jutro i chodźcie spać.

Fronda przeciągnął się, niedbałym ruchem ręki zmiótł figury szachowe do pudełka i poszedł do łazienki. Zawsze brał prysznic przed pójściem do łóżka i po wstaniu z niego. Uwielbiał to.

- Za jego czasów, żeby się wykąpać, należało dać nura do rzeki lub do jeziora, jeśli ktoś trafunkiem nie miaszkał w mieście, w którym była jakaś łaźnia – powiedział kiedyś Never do Gerarda – A w zimie wogóle nie było to możliwe. Theo powiada czasem, że teraz ludzie nawet nie wiedzą, jak im dobrze. On sam zawsze był dość czysty, i gdy prysznice weszły do masowej produkcji, mało nie oszalał ze szczęścia.

Gerard poczekał cierpliwie na swoją kolej, potem wykąpał się i poszedł za parawan. Never już spał, zwinięty w kłębek pod kocem, odsypiając zeszły tydzień, przeżyty na pełnych obrotach. Potrafił obchodzić się bez snu zdumiewająco długo, a i teraz można było się założyć, że wystarczą mu dwie, trzy godziny. Theo czytał przy świetle nocnej lampki „Przegląd techniczny”. Kupował wszystkie tego rodzaju wydawnictwa, nie dlatego, by szaleńczo interesował się najświeższymi osiągnięciami nauki, ale dlatego, że już bardzo dawno temu zrozumiał, od czego zależy jego przetrwanie w świecie wrogim dla istot jego pokroju. Mimo braku podstawowego wykształcenia orientował się powierzchownie we wszystkim. Gerard położył się na swoim łóżku i przytulił policzek do chłodnej poduszki, ale jakoś nie mógł usnąć, choć tu, za parawanem, panowała ciemność i przyjemny chłód. Wreszcie uniósł się na łokciu.



Cz II

- Fronda, czy ja mogę zadać ci niedyskretne pytanie? - spytał nieśmiało. Theo opuścił czasopismo i spojrzał na niego życzliwie.

- Wal. - przyzwolił. Zawsze starał się używać młodzieżowej gwary, tylko wtedy, gdy był mocno zdenerwowany, archaizował z lekka wymowę i składnię.

- Widzisz – zaczął aktor – Znamy się już jakiś czas i zaczynam się zastanawiać, czemu właściwie jesteś z Neverem. To na pewno równy gość, ale raczej wyobrażałbym sobie ciebie w towarzystwie jakiejś ślicznotki. Czyżby z dziewczynami ta sprawa się nie udawała?

Fronda skrzywił się lekko.

- To skomplikowana sprawa – odparł niechętnie – Udaje się, i jeszcze jak! Tyle tylko, że między nami wampirami panuje ścisły podział interseksualny. My sobie, a babki sobie. Na przykład niedaleko stąd mieszka grupa Erziki Szabo i jeśli chcesz, możemy je odwiedzić. Ale mieszkać razem, razem żyć...

Pokręcił głową.

- Dlaczego właściwie? - zdziwił się Gerard. Starszy wampir potarł palcem lewe oko.

- Zastanów się – poprosił – Pomyśl, dlaczego właściwie kobiety są z nami? Bo nas kochają? Skądże. Kobieta jest ze swym facetem a) ze względów społecznych, b) dla poczucia stabilizacji, c) dla zapewnienia genów i wychowania potomstwu, d) dla statusu, e) dla pieniędzy. Uczucie pewnie jest gdzieś w tym wszystkim, ale pełni rolę podrzędną, bo żeby iść z ukochanym do kina lub, powiedzmy, do łóżka, nie trzeba zaraz zmieniać nazwiska. Gdy kobieta przekształca się we wampirzycę, tamte kwestie przestają istnieć. Z konieczności staje się samodzielna, znikają przesądy i ograniczenia społeczne, rodzina przestaje się liczyć, a dzieci już mieć nie będzie, po co jej więc towarzysz życia w potocznym rozumieniu? Powiedzmy, poznajesz dziewczynę, że cud, miód, malina. Wdajesz się w romans, po jakimś czasie przyznajesz się jej, kim jesteś, albo, co jest częstsze, sama to odkrywa (możesz mi wierzyć, one wcale nie są głupie) i na początku jest lekko przerażona, a potem zachwycona twoją odmiennością. Czas jednak płynie nieubłaganie i któregoś dnia ona zaczyna cię błagać o krew. Ulegasz i, jeśli to jest możliwe (bo nie zawsze jest) utrwalasz ją. No i to już koniec romansu. Twoja Dulcynea jest z tobą jeszcze miesiąc, dwa, trzy, ale zawsze odchodzi przed upływem roku. Nasze braterstwa są z konieczności jednopłciowe i nie można nic na to poradzić.

- To bardzo smutne. - szepnął Gerard.

- Nie tak bardzo jak myślisz. Śpij już lepiej, mały, nie warto przejmować się tym wszystkim.

Theo pocieszająco mrugnął do niego, potem odłożył czasopismo i zgasił lampkę. Gerard posłusznie ułożył się do snu, ale zasnąć jeszcze długo nie potrafił. Mimo kilkuwiekowego doświadczenia Fronda nie mógł mieć przecież racji we wszystkim, w to nie potrafił uwierzyć, jednak jego słowa były jakoś mało optymistyczne dla płci męskiej w całości. W dodatku było dla niego nieprawdopodobne, by Anne była z nim dla któregoś z powodów wymienionych przez przyjaciela. Głęboko wierzył w ich wzajemną miłość, co zresztą teraz mogło już nie mieć dla nikogo żadnego znaczenia, skoro w opinii świata był od dawna martwy. Gdy wreszcie zasnął, spał krótko i źle, a w dodatku zaspał, sądząc po tym, że jego dwaj towarzysze byli już ubrani i zawzięcie nad czymś dyskutowali.

- O rany, zaspałem? Zaraz będę gotowy! - zawołał wyskakując z łóżka. Never podał mu szklankę.

- Wypij, to resztka – powiedział – Konserwy nam wyszły, musimy iść na miasto. Nie jest to nawet takie złe, możemy zabawić się po obiedzie.

- Dobra, a dokąd dziś pójdziemy? - spytał aktor ochoczo, wciągając spodnie.

- Może do lokalu Erziki? Popatrzylibyśmy sobie na gołe piękności. - zaproponował Hindus.

- Ja poszedłbym do ZOO. Strasznie już dawno tam nie byłem. - westchnął Theo czeszący przed lustrem swą czarną grzywę.

- Można, choć ja nie przepadam za widokiem klatek. - rzekł Gerard niezbyt

chętnie. Theo zerknął na niego i długim pociągnięciem grzebienia zaczesał włosy na bok.

- Szukasz problemów tam, gdzie ich nie ma – powiedział – Te zwierzaki to któreś tam pokolenie urodzone w niewoli, i nie dzieje się im tu żadna krzywda. Ja osobiście pamiętam dawne menażerie, które przypominały raczej obozy koncentracyjne. Kiedy pierwszy raz odwiedziłem taki przybytek, byłem chory przez tydzień. Absolutnie nie potrafię dopatrzeć się niczego złego w dzisiejszych zoologach.

Odłożył grzebień na półkę i przyjrzał się sobie z zadowoleniem. Był trochę próżny, choć nie na tyle, by stanowiło to jakiś istotny problem.

- Dobrze. Zjemy na mieście, a potem pójdziemy do ZOO. - zgodził się z nim Never. On też nie przepadał za widokiem zwierząt w klatce, zwłaszcza, że sam miał pewne zwierzęce cechy i nikogo z jego przyjaciół nie zdziwiłoby, gdyby nagle stanął na czworakach i zaryczał. Miał w sobie coś z czarnej pantery, kruka i nietoperza zarazem, a do tego otaczała go aura niesamowitości. Gerard zdążył już poznać jego historię, więc nie dziwił się temu wszystkiemu tak, jak na początku ich znajomości. Wiedział już, że mały Sinclair wychowywał się w świątyni wyznawców bogini Kali, gdy on i jego matka zostali wygnani z miasteczka Dwaraka, w którym piękna Sita miała dom. Właśnie jej uroda skusiła angielskiego arystokratę, o którym Never właściwie nic nie wiedział poza tym, że był ponoć wyjątkowo przerażający, bezlitosny i jednocześnie wyjątkowo pociągający, nawet jak na wampira. Matka mówiła o nim niechętnie, czemu trudno było się dziwić – był w końcu przyczyną jej hańby i nieszczęścia. Wampiry są naogół bezpłodne, jednak zdarzają się jakieś specyficzne wyjątki od tej reguły, i takim wyjątkiem był chyba Neville Poe of Widmore, skoro jego nocne odwiedziny u Sity przyniosły taki owoc. Chłopiec początkowo nie różnił się zbytnio od innych dzieci z Dwaraki, jeśli nie liczyć kocich oczu, nawet jadł to samo, co inni, jednak i wtedy budził w ludziach jakiś niezrozumiały lęk. Z biegiem czasu coraz więcej mieszkańców miasteczka było wrogo usposobionych do niego, a jeszcze gdy przekonali się, że mały jakimś sposobem umie ujść cało z zasadzek (kilkakrotnie próbowano go zabić), musiał wraz z matką uciekać w lasy. Kapłani bogini Kali przygarnęli ich nawet chętnie i następne kilka lat oboje spędzili wśród dziwnych, ponurych obrzędów ku czci bogini śmierci. Sinclair miał już dwanaście lat, gdy jego matkę napotkał opodal świątyni jeden z lokalnych właścicieli ziemskich, Nathoo Radjhaleah, i zakochał się w niej do tego stopnia, iż oficjalnie poślubił ją, adoptując jednocześnie jej syna. Taka ochrona bardzo przydała się chłopcu, gdy powoli zatracał zdolność przyjmowania normalnego pokarmu i zaczynały budzić się w nim krwiożercze skłonności. Przybrany ojciec ukrył go wtedy w swej prywatnej menażerii, położonej w ogromnym parku, aż do czasu, gdy chłopiec nauczył się kontrolować swe instynkty i maskować naturę wampira. Never był prawdopodobnie jedynym okazem w swoim rodzaju i trzeba było przywyknąć, by móc znajdować przyjemność w jego towarzystwie. Gdy chciał, umiał nie wyróżniać się z tłumu, to prawda, ale że wymagało to od niego pewnego wysiłku, nie zadawał sobie trudu, gdy nie musiał. W nocy, tak jak teraz, miało to mniejsze znaczenie, gdyż przyjaciele trzymali się raczej bocznych uliczek, gorzej oświetlonych (żaden wampir nie lubi jaskrawego światła, nawet taki jak Never, który bez zbytniej przykrości poruszał się w dzień). Zresztą właśnie na bocznych ulicach, koło obskurnych knajpek, łatwo było upolować sobie posiłek. Kilku pijanych w sztok wystarczało, by wampir mógł się najeść, nikomu nie robiąc żadnej krzywdy. Wbrew obiegowej opinii żaden wampir nie potrzebuje zbyt wiele krwi, by zaspokoić swój apetyt na hemoglobinę, dlatego ich ofiary są zazwyczaj trudne do wykrycia. Oprócz chwilowej anemi i siniaków na karku nie ma bowiem innych objawów, a takich żaden alkoholik nie uzna za coś poważnego, ba, nawet doświadczony lekarz nie zwróci na nie większej uwagi. Jest to jeden z powodów, dla których wampiry polują najchętniej właśnie w okolicach knajp i tawern portowych. Drugi to ten, że krew zmieszana z tanim alkoholem ma dla nich wspaniały smak. Gerard dziwił się bardzo, odnajdując w wypijanym prosto „ze źródła” płynie wyraźną nutę zupy szparagowej, chałwy czy melby z ananasem, a nawet kawioru.

- To zależy od grupy krwi, a także od tego, co taki delikwent przedtem zjadł czy wypił – objaśnił mu Never – Kubki smakowe wampira odczytują po prostu krew w taki właśnie sposób. Gusto Vanderbelt nazywa to smakowym odruchem warunkowym, jednak to chyba wszystko jedno, czemu ten mechanizm działa tak, a nie inaczej. Jest miły. No nie?

- Owszem. - zgodził się z nim Gerard. Nasyciwszy się przyjaciele postanowili resztę nocy poświęcić na rozrywkę i, jak to wcześniej sugerował Fronda, udali się do ZOO. Brama o tej porze była już zamknięta, nie stanowiło to jednak żadnej przeszkody dla wysportowanego Frondy ani dla kociozwinnego Nevera. Obaj wspięli się na ogrodzenie bez najmniejszego trudu. Gerard po chwili wahania poszedł za ich przykładem, przekonany, że spadnie i skręci kark, jednak z jakiegoś powodu jego poczucie równowagi było teraz dużo wyższe, a ciało zdawało się być lżejsze, zręczniejsze. Dawniej co prawda Gerard obywał się na planie filmowym bez dublera w ujęciach, wymagających cyrowych niemal popisów, ale jak dotąd nigdy nie wspinał się tak wysoko bez żadnego zabezpieczenia.

- Nie dotykaj drutów, są pod napięciem – ostrzegł go Never, zarzucając na przewody swoją kurtkę – Nie jesteśmy tak wrażliwi jak ludzie, ale odpowiednie napięcie telepnie tobą, aż miło. Lepiej tego uniknąć.

Po zrzuconym z ogrodzenia sznurze ześlizgnęli się na ziemię. Brak sztucznego oświetlenia w niczym im nie przeszkadzał, jako że oczy wampira są wrażliwsze niż ludzkie, czasem do tego stopnia, że osiągają tzw. mikrozdolność adaptacyjną: widzą w ciemności z ogromną precyzją, przypłacając to jednocześnie utratą zdolności wyodrębniana drobnych szczegółów z większej płaszczyzny. Jest to bardzo kłopotliwe, gdyż oznacza stratę możliwości czytania druku, nie jest jednak częste. Naogół wampiry nają wzrok bardzo ostry, choć przewrażliwiony, tak jak cała trójka, wędrująca po uśpionym ZOO i zaglądająca do klatek z ciekawością. Zwierzęta gładkie, włochate, pokryte łuską lub piórami, podnosiły czasem łebki na odgłos ich kroków, kuliły się nieznacznie pod dotykiem wsuwanych do klatek rąk, błyskały w ciemności spółsennymi ślepiami, czasem pomrukiwały z cicha. Dziwne było takie zwiedzanie ogrodu po nocy, w ciszy, mąconej jedynie głosami nocnych zwierząt lub dalekimi szumami przejeżdżających ulicami miasta samochodów.

- Śmiało - powiedział Theo widząc, iż jego młodszy kolega obawia się podchodzić bliżej do klatek większych zwierząt – Zwierzaki nas lubią. Nie zapominaj, że żyłem między wilkami i jakoś mnie nie zjadły. Gusto mówi, że to feromony, które informują większość zwierząt ‘spokojnie, jestem niegroźny i nie nadaję się do jedzenia’. Nie wiem dokładnie, co to feromon, ale wierzę Gustowi. Jego głowa to istna encyklopedia i działa niczym maszyna cyfrowa.

Wyjął z portfela wytrych i otworzył nim jedną z klatek. W środku leżała wspaniała, czarna pantera, a jej złote oczy świeciły w ciemności niczym oczy Nevera. Gerard pierzchnął w tył, ale Theo wszedł bez obawy do klatki i przyklęknął obok ogromnego kota.

- Nie bój się, Fanfanie – powiedział, kładąc dłoń na łbie pantery – Ona jest naprawdę przyjazna.

Łagodnie podrapał zwierzę za uszami i w nadstawione podgardle. Pantera poddawała się jego pieszczotą, uderzając nerwowo ogonem o dno klatki i ocierając się pyskiem o rękę Frondy, gdy ten przestawał ją drapać. Gerard obserwował tę sielankę z bezpiecznej odległości, nie odważając się podejść bliżej, gdyż nie ufał drapieżnikowi, nawet urodzonemu i wychowanemu za kratami. Zbyt niedawno stał się wampirem, by nauczyć się czerpać korzyści ze swego nowego statusu, a jedną z tych korzyści było niewątpliwie owo względne bezpieczeństwo przed atakami zwierząt. Nie to, by Gerard ich nie lubił – co prawda czuł lęk przed niektórymi z nich, zdecydowanie brzydził się gadami, ale lubił psy, konie, ptaki... Braterstwa z nimi zdecydowanie jednak nie czuł.

- Często tu przychodzisz? - spytał obserwując przyjaciela.

- Do niej? Do niej często. - odparł Theo, przytulając policzek do łba pantery.

- Wariat. - mruknął aktor z mimowolnym dreszczem.

- Uwierz mi, żadne zwierzę cię nie zaatakuje, jeżeli ty go nie zaczepisz. - zawołał Never, który nieopodal usiłował obudzić śpiącego w swej wolierze orła przedniego. Orzeł obudził się wreszcie, skrzeknął i dziobnął go w rękę. Never, ubawiony, pociągnął go lekko za skrzydło i poczochrał po piórach na szyi.

- Chodźmy jeszcze do pawilonu dla egzotycznych ptaków – zaproponował Gerard po chwili – Chciałbym obejrzeć je z bliska.

W rzeczywistości pragnął, by Fronda wyszedł wreszcie z klatki pantery i zamknął ją porządnie. Wolał nawet towarzystwo jadowitych węrzy, nieruchawych w nocy i ospałych, choć budziły w nim dreszcz obrzydzenia. Takich oporów nie miał ani Never, z racji swojej hinduskiej krwi obyty z wężami, ani Fronda, nie obawiający się żadnego stworzenia. Gerard był, w porównaniu z nimi, na wskroś produktem cywilizacji dwudziestego wieku i skrycie odetchnął, gdy wszyscy trzej opuścili menażerię. Była jeszcze głęboka noc, zatem w parku obok ZOO nie było nikogo. Lubili tam przychodzić w dżdżyste dni i nocami, bowiem nawet gdy było pochmurno, w parku było zbyt wielu ludzi, aby można było czuć się tam bezpiecznie. Przechodnie na ulicach nie stanowili zagrożenia, spieszyli do swoich spraw i nie mieli czasu przyglądać się ludziom, ale park to co innego. Park to miejsce wypoczynku i zabawy, zbyt łatwo narazić się tam na zdemaskowanie. Podczas silnego deszczu i głęboką nocą byli bezpieczni, tak jak teraz. Drzewa szumiały jednostajnie, czasem odezwał się nocny ptak lub jakiś kot miauknął w krzakach, gdzieniegdzie szeptały zakochane pary, kryjące się przed całym światem. - Zauważyliście, jaki słodki smak ma nocne powietrze? – westchnął lirycznie Never, oddychając głęboko – W Indiach jest gorące i wilgotne jak w łaźni tureckiej, a tu, we Francji, jest jak świeży owoc.

- Zabawne. Nigdy tak o tym nie myślałem. - mruknął Gerard. W życiu miał zbyt wiele zainteresowań i spraw na głowie, by przejmować się nocnym powietrzem. Najpierw była wojna, potem studia, walka o pozycję w świecie sztuki, filmy, objazdowa scena, działalność w związku aktorskim, małżeństwo i dzieci... Gdzie w takim świecie czas na delektowanie się nocnym powietrzem?

- Za czasów Frondy pewnie powietrze nie było takie zatrute ale teraz... - powiedział niepewnie. Theo zaśmiał się cicho.

- W lasach było czyste, ale po wsiach cuchnęło gnojówką, dymem i padliną, a w miastach było jeszcze gorzej – rzekł – Przecież o kanalizacji nikomu się nie śniło, zabudowa była gęsta, a dymy z setek kominów też robiły swoje. A jeszcze gdy się mieszkało obok garbarni czy niedaleko rzeźni...

Machnął ręką ze zniechęceniem i wtedy usłyszeli z daleka cienki, rozpaczliwy krzyk.

- Co jest? - zdziwił się Never, przystając. Theo spojrzał na zegarek.

- Prawie trzecia – odpowiedział – Komuś najwyraźniej przeciągnął się horror.

Krzyk powtórzył się, krzyk młodej, najwyraźniej przerażonej dziewczyny.

- Co za siksa włóczy się po parku o tej porze? - Never ruszył biegiem w kierunku, z którego dobiegał głos, ale Fronda prześcignął go z łatwością. Gerard był ostatni. Mimo pozornego wyzdrowienia wciąż miał niewiele siły i łatwo się męczył, mimo że zwinność i refleks wyraźnie mu się poprawiły.

- Będzie lepiej. - pocieszał go Never i pewnie miał rację, chwilowo jednak Gerard czuł się pod opieką przyjaciół jak przygarnięte, bezradne dziecko, co bardzo go deprymowało. Widok, który ukazał się jego oczom, był conajmniej nieoczekiwany; kilku mężczyzn, uzbrojonych w kije, usiłowało zatłuc nimi chudą dziewczyninę w kolorowej sukience, trzymaną przez jednego z napastników za włosy.Dziewczyna szarpała się i wyrywała, tak że trudno im było trafić.

- Co tu się dzieje?! - wrzasnął Never z oburzeniem.

- My się do was nie wtrącamy. Idźcie swoją drogą, a nic się wam nie oberwie. - powiedział napastliwie jeden z mężczyzn. Theo pokręcił głową.

- Nie da się zrobić – oznajmił – Może jestem dziwak, ale nie lubię, gdy czterech czy pięciu dryblasów atakuje jedną chudzinę. Puszczać mi ją, ale już, bo się rozgniewam.

- Nie wiesz, co mówisz. To czarownica. - usiłował tłumaczyć się ten, który trzymał dziewczynę, ale to wampira tylko rozeźliło.

- Czarownica! I co jeszcze wymyślicie?! – krzyknął – W którym my jesteśmy wieku, w piętnastym?! Puszczaj tę małą, bydlaku!

Jeden z mężczyzn ruszył na niego z groźnie uniesionym kijem, ale Fronda uchylił się, z ironicznym uśmiechem wyrwał mu kij, złamał go na kolanie i ciosem podbródkowym posłał napastnika na ścieżkę. Drugi rzucił się na Nevera, ale ten przyjął go takim uderzeniemn na odlew, że napastnik dosłownie przekoziołkowoł w powietrzu i runął, plując krwią z rozbitych ust. Theo, nie czekając na to, co będzie dale, rzucił się na pozostałych, jednemu rozdzierając gardło zębami, drugiemu łamiąc rękę wprawnym chwytem. Walka była krótka, choć zacięta. Gerard nie brał w niej udziału, niepewny swych sił i umiejętności, ograniczył się tylko do tego, że pomógł wstać dziewczynie i odciągnął ją w bezpieczne miejsce. Wciąż nie pojmował, czemu została napadnięta i co wogóle robiła o tej porze w parku. Na prostytutkę nie wyglądała. Wątła i nieduża, raczej nieładna, ubrana w prostą sukienkę po kolana i całkowicie pozbawiona makijażu i biżuterii, nie mogła być przedstawicielką najstarszej profesji świata, Przytuliła się do niego, drżąc i ciężko dysząc. Dopiero, gdy Theo i Never, przepędziwszy na dobre jej dręczycieli, otrzepali ręce i podeszli bliżej, odważyła się puścić ramię aktora i wyjść w krąk mdłego światła latarni.

- Dziękuję wam – powiedziała cicho – Zaskoczyli mnie, nie zdążyłam uciec.

- Lepiej uważaj z tym łażeniem po nocach, panienko – Theo zlustrował ją życzliwym wzrokiem – Odprowadzić cię do domu?

Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Dziękuję, teraz już dam sobie radę. - odparła i co prędzej dała nurka w krzaki, jakby obawiając się, że mogliby za nią pójść.

- Dziwne stworzonko – mruknął Never, patrząc za nią – No, zbierajmy

się, niedługo będzie świtać.

Gerard powlókł się za rozprawiającymi żywo na jakiś obcy mu temat przyjaciółmi, ale niedaleko rue Madelaine skręcił wq inną ulicę. Chciał pobyć przez chwilę sam i pomyśleć nad tym, co się z nim działo. Jeszcze nie tak dawno nie wierzył wogóle w istnienie wampirów, a gdyby ktoś mu powiedział, iż stanie się jednym z nich, to by go wyśmiał i tyle, a od jakiegoś czasu pił krew, dnie przesypiał, a po nocy włóczył się w towarzystwie dwóch innych dziwadeł. Wcale mu się to nie podobało. Lubił demonicznego Nevera, lubił średniowiecznego rycerza o gwałtownym i kapryśnym temperamencie, no i sam wcale nie miał ochoty umierać, ale mimo to nie podobało mu się to, co stało się z jego życiem. Miał wrażenie, że został oszukany, choć zdawał sobie sprawę, iż jest wręcz odwrotnie, bo to właśnie jemu udało się oszukać przeznaczenie i umknąć niechybnej śmierci. Gdyby Never nie uległ fascynacji jego osobą, nie żyłby już od dawna. Machinalnie przystanął przed wystawą niewielkiej księgarni i przez chwilę przesuwał obojętnie spojrzeniem po wystawionych tam książkach. Nagle drgnął. Jego wzrok przykuła niewielka książeczka w skromnej okładce , ustawiona niedbale w kącie. Jej tytuł brzmiał: „Chwila westchnienia”, zaś autorką była jego żona. Nim pomyślał, co robi, chwycił leżący na chodniku kawałek odłupanej cegły i uderzył nim w szybą, która z brzękiem rozsypała się w kawałki. Posapiesznie pochwyconą książkę ukrył pod kurtką i szybko oddalił się w kierunku ich kamienicy. Był najwyższy czas, by się gdzieś ukryć, gdyż niebo zaczynało niebezpiecznie szarzeć. W tej starej kamienicy mieszkali tylko oni. Była ciemna, wilgotna i na wpół zrujnowana, już dawno by ją rozebrano, gdyby nie była wpisana do rejestru zabytków. To, że ludzie tam mieszkać nie chcieli, było trójce wampirów na rękę, mogli bowiem czuć się tam swobodnie. Ich apartamencik, bezpiecznie ukryty na trzecim piętrze, był ich azylem i wystarczał im do szczęścia. Czarny parawan, tworzący kopułę nad ich łóżkami, niewidoczny z zewnątrz, gdyby ktoś chciał zajrzeć w okno, wskutek sprytnego ustawienia luster, co było dziełem Nevera, uzdolnionego manualnie i technicznie. Wewnątrz parawanu każdy z mieszkańców apartamentu miał przy łóżku nocną lampkę, co było szczególnie przydatne dla Nevera, cierpiącego na chroniczną bezsenność. Fronda też lubił poczytać przed snem, ale on usypiał szybko, tak szybko, że zazwyczaj nie zdążył zgasić swej lampki i trzeba było to robić za niego. Gerard rozebrał się szybko i wsunął pod koc do swego łóżka, ignorując pytające spojrzenie Hindusa. Włączył lampkę i otworzył skradzioną książkę na pierwszej stronie, gdzie wydawca zamieścił fotografię jego i Anne na tle zgromadzonego tłumu, obok napuszonego cytatu ze Spinozy. Nie pamiętał, kto i kiedy zrobił im to zdjęcie, niezbyt udane, jak osądził. Na stronie obok było jednak coś dużo ważniejszego – słowa, bez wątpienia skreślone ręką jego żony:

Budzę się wcześnie, jest jeszcze noc...Świadomość nigdy się nie poddaje, wspomnienie goni wspomnienie i oto znowu widzę twoją martwą twarz na poduszce, twe otwarte oczy, spokojny, nieobecny wyraz twarzy, miękki układ dłoni, których widok upewnił mnie, że nie odczułeś ani bólu, ani niepokoju... Śmierć rozdzieliła nas na całą wieczność.”

Łzy przesłoniły mu litery i nie mógł czytać dalej. Otarłszy oczy patrzył chwilę w czarną ścianę parawanu, zastanawiając się, czy ma nadal zgłębiać ten krótki pamiętnik, nagle bowiem wydało mu się to rodzajem świętokradztwa. Anne liczyła pewnie co prawda na to, że setki tysięcy ludzi przeczyta te słowa, ale w najśmielszych przewidywaniach nie mogła przeczuć, że przeczyta je on, ten, o którym pisała, ten, którego opłakiwała. Nie myślał dotąd o tym, jaki ból musiała przeżywać, dopiero z chaotycznych zapisków w tej książeczce zaczął poznawać jej cierpienie, walkę o to, by jej mąż, jej kochanek, jej książę z bajki umarł spokojnie, bez tortur duchowych, jakie na pewno stałyby się jego udziałem, gdyby powiedziała mu prawdę. A przecież w ich związku to prawda zawsze była najważniejsza, na niej zbudowali ich mały świat. Boże, tamte spacery wśród drzew w lecie, a w zimie wirujące wokół nich płatki śniegu, miękka ciemność okrywająca ich fizyczną bliskość... Jakże to wszystko było okrutnie ulotne, krótkie, tak niewiarygodnie łatwe do unicestwienia przez.. przez co właściwie? Przez jedną nieprawidłową komórkę, która zaczęła rozrastać się w jego nieświadomym ciele, by je pomału zniszczyć. A gdyby Never nie zainteresował się nim, to gdzie byłby teraz? Nie panując dłużej nad sobą Gerard szarpnął za ramię śpiącego słodko Frondę.

- Mój miecz i tarcza. - zażądał nieprzytomnie Theo, siadając na łóżku i zaraz potem z powrotem upadł na poduszkę, nawet nie otwierając oczu.

- Fronda, powiedz mi, czy istnieje coś takiego jak życie po śmierci? - zawołał mu aktor z samo ucho.

- Idź z tym do księdza – jęknął Theo, usiłując schować głowę pod poduszkę – Skąd mnie wiedzieć? Pewno jest. Ja w to wierzę Też sobie znalazłeś porę na teologiczne rozważania....

Gerard machnął na niego ręką i wrócił do lektury, przeklinając swoją słabość, która kazała mu tchórzliwie cofać się przed każdym następnym zdaniem i w trwodze przed nim odczytywać poprzednie po parę razy. Nagle rozpaczliwie zatęsknił za dziećmi. Ostatni raz widział je przed udaniem się na operację, później Anne wywiozła je do jakichś swych przyjaciół i nie przyprowadzała ich do domu pod pretekstem, że rekonwalescent potrzebuje spokoju. Może uważała, ze te dwa małe elfy są zbyt delikatne, by narażać je na widok umierającego ojca? Uświadomił sobie z przerażeniem, że w czasie tych dwudziestu dni, które upłynęły od dnia operacji do jego „śmierci”, nie pomyślał o nich ani razu, a teraz... teraz było już za późno. Należał do innego świata, tak innego, jakby znajdował sie na jakiejś odległej planecie. Po cóż miał myśleć o nich w tym cudownym sam na sam z ukochaną kobietą? Nie wiedział przecież, że to jego ostatnie dni, ukryto to przed nim tak dobrze, tak dokładnie... Nie wiedział, czy ma potępiać Anne za jej oszustwo, czy też podziwiać determinację, z którą walczyła o jego prawo do szczęścia. Nie, nie mógł jej potępić Anne za to, co mu zrobiła. Była zapewne głęboko przekonana, że postępuje słusznie, walczyła jak ranna lwica o to, by ja jego niebie nie pojawił się nawet najmniejszy cień.

- Ciekawe, co powiedziałaby, gdyby tej ostatniej nocy obudziła się i ujrzała przy moim łóżku tego drania Nevera – pomyślał, odwracając kartkę – Dopiero miałaby o czym pisać.

Wrócił myślą do tej ponurej, deszczowej, listopadowej nocy. Czemu właściwie Never zwlekał tak długo, nimzłożył mu ostateczną propozycję? Mało przecież brakowało, a byłoby za późno. Jeśli dokładnie to rozważyć, to nie zostawił mu nawet czasu na przemyślenie tego wszystkiego i teraz dobrze przypominał sobie , z jaką ostrożnością Never wyssał te kilka kropli krwi z jego szyi. Był już na krawędzi życia i śmierci. I wogóle jak Never dowiedział się o wszystkim.

- To nie ja – odezwał się Hindus ze swego posłania spokojnie – Fronda romansował z pielęgniarką, która asystowała przy twej operacji i zwierzyła mu się z tego, co widziała. A Fronda wszystko mi powtórzył, bo wiedział, jak cię podziwiam.

- Czytasz w myślach? - przeraził się Gerard.

- Skądże – zaprzeczył Never – Ale słuch mam dobry, a ty mamrotałeś, zamiast tylko myśleć. Śpij już.

- Zaraz. - obiecał mu Gerard, nie odrywając oczu od zadrukowanych kartek.

W dniu twego pogrzebu, opuszczając cmentarz, wiedziałam, że będę tu często przychodzić...”przeczytał i usiłowa wyobrazić sobie, co czuła Anne, opuszczając starą nekropolię. Oczywiście nawet ona musiała zdawać sobie sprawę z tego, że jest to rzecz bezsensowna, bo zmarły może być wszędzie, tylko nie na cmentarzu, gdzie zostawia się jego ciało niczym stare ubranie, nikomu już niepotrzebne. Trudno jednak mieć za złe zdruzgotanej kobiecie to, iż czepia się cieni wspomnień. A przecież on żył, żył dzięki małemu kaprysowi wiekowego wampira, który postanowił utrwalić go, nawet (czuł to teraz) wbrew jego woli. Anne jednak o tym nie wiedziała i wszystkim, co jej pozostało, był chłodny, cienisty cmentarz w Ramatouelle. Żyła dla dzieci, musiała być silna ze względu na te dwie drobne kruszyny ludzkie, pamiątki ich miłości. A przecież ich życie będzie, z wampirzego punktu widzenia, boleśnie krótkie. Ile lat miały przed sobą te dzieci, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt? Ile spośród nich będzie naprawdę warte przeżycia? Poczuł nagły wstyd. Podarowano mu wieczność, z którą nie miał co zrobić, którą nie mógł podzielić się z najbliższymi, i choć nie miał przecież wyboru, poczuł się winny. Odłożył książkę i zgasił światło. Śpiący na sąsiednim łóżku Fronda oddychał spokojnie przez sen, czasem coś pomrukując. Gerard patrzył na jego gładką twarz, niemal chłopięcą, mimo że należała do wampira liczącego sobie ponad sześćset lat, i próbował wyobrazić sobie, co on czuł, gdy Czarna Dama zamieniła go w krwiopijcę, potępieńca według ówczesnych wierzeń. Przedtem przeżył śmierć żony i synka i może liczył na to, że gdy polegnie, spotka się z nimi w niebie? Czarna Dama odebrała mu tę możliwość, to musiało być dla niego naprawdę okropne. Nie mógł długo nad tym rozmyślać, oczy same mu się zamykały, w końcu był już prawie środek dnia, pora najniższej aktywności dla wampirów. Nim wreszcie zasnął, uświadomił sobie zdecydowanie, iż jednak woli leżeć tu, niż w grobie. Gdy wreszcie zmorzył go sen na dobre, usnął tak twardo, że nic nie było go w stanie obudzić, dopiero zerwał się z łóżka, gdy Never zrzucił niechcący radio na podłogę.

- O rany, zaspałem! – zawołał, wyskakując zza parawanu – Która godzina?

- Prawie północ – odpowiedział mu Never – Tak to jest, jak się kocołuje po nocy. Fronda poleciał już dawno do Agnes czy tam innej swojej wariatki. Właściwie był trochę zły, mówił, że jak następnym razem, będziesz mu zadawać jakieś abstrakcyjne pytania, kiedy on chce spać, to cię spierze.

Gerard potrząsnął lekko głową.

- Kogo miałem spytać? To niełatwe problemy – westchnął – Słuchaj, czy on jest naprawdę wierzący?

Hindus uśmiechnął się po kociemu.

- Jasne – rzekł – Nawet chodzi do kościoła w niedziele i święta. To wymaga nie lada samozaparcia, bo wśród takiego nagromadzenia ludzi o jednakowo ukierunkowanej uwadze wampir czuje się mniejwięcej tak, jakby mrówki go oblazły. Większość wampirów jest zbyt sensytywna, by wysiedzieć w jakiejkolwiek świątyni, ale Fronda to cholerny uparciuch. Wytrzymał emanację srebra, póki się nie zdołał uodpornić, to wytrzyma wszystko i jeszcze trochę. Ubieraj się szybciej, zmarnowałeś dość nocy.

Aktor sięgnął po koszulę.

- Jak on to wszystko godzi? - mruknął po cichu. Jemu samemu nie mieściło się to wszystko w głowie, choć przyznawał, że dla średniowiecznego rycerza coś, co dla niego było nie do pogodzenia, mogło być najzupełniej zgodne z logiką. W końcu nie był przecież dzieckiem tej samej epoki co Gerard, a w jego czasach wiara była dużo silniejsza i w sposób znaczący wpływała na wszystkie dziedziny życia. Gerard Philipe żałował, że nie ma tej wiary co Fronda, byłoby mu łatwiej, nie umiał jednak wierzyć tak jak on. Dla niego świat był materialny i poznawalny, dopiero teraz zaczynał rozumieć, co kryje się poza rzeczami określonymi przez naukę, jak dziwne panopticum osobliwości, z którego ludzie nie zdawali sobie sprawy. To wszystko razem sprawiało, że czuł się teraz rozbity jak nigdy dotąd. U wampirów nastrój ma szczególny wpływ na fizyczne samopoczucie, dużo silniejszy niż u ludzi i dużo brutalniejszy, a jego nastrój był teraz paskudny jak nigdy. Never zdawał się dobrze to postrzegać, i choć z natury nie był skłonny do współczucia, postanowił mu pomóc.

- Chodźmy do ‘La lontananza’ – zaproponował – Mają tam fantastyczne striptizerki, a i kelnerkom niczego nie można zarzucić. To każdemu poprawi nastrój. Odrobina zabawy nikomu jeszcze nie zaszkodziła, a wygląda na to, że tobie tego naprawdę trzeba.

- Dobrze. - zgodził się Gerard bez entuzjazmu. Słyszał dużo o klubie striptizowym, prowadzonym przez wampirzyce z grupu Erziki Szabo, do tej pory jednak go nie odwiedził. Nie lubił striptizowych pokazów. Traktowanie kobiety jak zabawki, służącej podnieceniu zmysłów, kłóciło się z jego wrodzonym poczuciem przyzwoitości i poszanowaniem godności drugiego człowieka. O Erzice wiedział też dużo, głównie od Frondy, który był kiedyś jej kochankiem i do tej pory nie zapomniał o niej, dotąd jednak nie spotkał ani jej, ani żadnej innej wampirzycy, może dlatego, że w tej sztucznie utworzonej nacji obie płcie rzeczywiście unikały się nawzajem. Wogóle określenie „wampirzyca” kojarzyło mu się z drapieżną, bezwzględną istotą, z przyjemnym zdumieniem odkrył więc, że pracujące w klubie dziewczyny wyglądają na miłe, urocze, i łagodne stworzenia. Upiorzyce z filmów grozy nie mogły mieć z nimi nic wspólnego.

- Krwawa Mary nr 13, razy dwa. - Never zatrzymał jedną z kelnerek, eteryczną blondynkę w prześwitującej sukience z czarnego tiulu i podał jej swoją wizytówkę. Po chwili dziewczyna przyniosła dwie wysokie szklanki, napełnione do wysokości trzech czwartych nieprzejrzystym, rubinowym płynem.

- Pij śmiało, to koktajl specjalnie dla nas, z dodatkiem soku pomidowego i ginu – Never wziął sobie jedną ze szklanek i napił się z widoczną rozkoszą – Dla specjalnych gości jest tu wszystko, ale trzeba mieć identyfikator, jak widziałeś. Konspiracja przede wszystkim. Dziewczyny zabawiają się tak już dłuższy czas, a jeszcze nikt nie wpadł na ich trop.

Gerard słuchał go niezbyt uważnie, nieszczęśliwy jeszcze bardziej, niż przedtem, gdyż widok tych pięknych dziewczyn, nieskrępowanych w swej wesołości, przypomniał mu Anne, najmilszą szarą mysz, skromną i niepozorną. Coraz mocniej czuł, że taka nieśmiertelność, pozbawiona najbliższych i zmuszająca do ukrywania się przed światem, niewiele jest warta.

- Czy ja mógłbym kogoś utrwalić? - spytał ostrożnie, starając się nie zdradzić przed Neverem swoich myśli.

- Za jakiś czas tak. Za kilkadziesiąt lat być może... - odpowiedział mu Hindus obojętnie.

- Dlaczego dopiero wtedy? - Gerard nie umiał ukryć rozczarowania, na które jego przyjaciel nie zwrócił pozornie uwagi.

- Dlaczego? Równie dobrze mógłbyś spytać, dlaczego pięcioletnia dziewczynka nie może urodzić dziecka – odrzekł – Nie umiesz też jeszcze rozpoznawać, kto się nadaje, a kto nie, a uwierz mi, to niełatwa sprawa.

Aktor zwiesił głowę.

- Czy tylko ja nie mogę przestać myśleć o tym, co było i nie wróci? - spytał z goryczą.

- Pij – doradził mu Never – Musisz przez to wszystko przejść jak przez ospę wietrzną. Trochę alkoholu wybornie pomaga znosić takie napady. Mówię poważnie: ja żułem haszysz, żeby znieść samego siebie, gdy zorientowałem się w przemianie, tobie jednak tego nie polecam ani wogóle nikomu.

- U ciebie przemiana zaszła samorzutnie? - spytał Gerard, posłusznie upijając kilka łyków ze swej szklanki. Napój miał przyjemny, lekko słony smak i niewątpliwie zawierał sporo ginu, dość, by można było się nim oszołomić.

- Owszem, kiedy przestał działać hormon wzrostu, wydzielany przez przysadkę mózgową – odparł Never – To ten hormon nie pozwala nam, np. utrwalać dzieci ani też pić ich krwi. Zapamiętaj ty dobrze, nigdy nie atakuj dziecka, choćbyś nawet umierał z głodu, bo zrobisz sobie krzywdę, i to poważną.

- I tak bym tego nie zrobił. A krew zwierząt? - Gerard z wdzięcznością przyjął od ładnej kelnerki następnego drinka i sączył go wolno, rozkoszując się niepodobnym do niczego smakiem. Never pokręcił głową.

- Odpada – rzekł stanowczo – Ryzykujesz przejęcie zwierzęcych cech, a nawet chorobę psychiczną. Nie czerp wiedzy z horrorów, tam zazwyczaj nie ma słowa prawdy, i pewnie dlatego Fronda tak je lubi. Mówi, że go odprężają.

- Jak on zdołał zachować równowagę psychiczną? Przecież urodził się w głębokim średniowieczu, jak on może odnajdywać się w dwudziestym wieku? - westchnął aktor. Wciąż nie mogło mu się pomieścić w głowie tyle przeżytych wieków. Hindus wzruszył ramionami.

- Bez przesady, w końcu on tu nie wylądował prosto z wojny stuletniej, tylko był aktywny przez cały ten czas – powiedział – Był świadkiem wszelkich przemian. Oczywiście musiał mieć też bardziej elastyczny umysł niż przeciętny człowiek, by móc się dostosować, to przecież wcale nie jest takie proste. Sam się przekonasz, jeśli tylko pożyjesz wystarczająco długo.

- Mogę nie pożyć? - Gerard spojrzał z umiarkowanym zainteresowaniem na estradę, gdzie ognista brunetka tańczyła właśnie „taniec siedmiu welonów”. Była naprawdę piękna i zastanawiał się, czy to nie ona jest ową osławioną Erziką.

- Dużo zależy od ciebie. Wśród nas głównym przykazaniem jest jedenaste: nie wychylaj się. - oświadczył Never niemal surowo. Na tym rozmowa urwała się, gdyż do ich stolika przysiadł się Gusto Vanderbelt i zaczął coż referować sciszonym głosem. Nevera jego słowa najwyraźniej bardzo zainteresowały. Gerard czuł się coraz gorzej w tym rozbawionym towarzystwie, tak jakby wogóle do niego nie należał, i było mu coraz bardziej smutno, mimo że dopijał już trzeciego drinka.

- Chcę wracać. - powiedział wreszcie. Never popatrzył na niego z pewną troską, ale po chwili wyjął z kieszeni kluczyki od royce’a i rzucił mu przez stolik.

- Tylko jedź ostrożnie – upomniał go dla porządku – Piłeś.

- Tak, tak. - Gerard wstał i ruszył do drzwi, szczęśliwy, że może opuścić to wesołe, głośne miejsce przesycone zmysłowością, która sprawiała mu dlaczegoś większą przykrość niż złe słowa. Na dworze przywitał go deszcz. Całe niebo zasnute było ołowianymi chmurami, powietrze przesycała wilgoć, deszcz padał wielkimi, leniwymi kroplami na mokre ulice. Gerard pomyślał, że pewnie mający niedługo wstać dzień będzie ciemny i pozbawiony słońca, i sam nie wiedział, kiedy dojrzała w nim decyzja. Być może spowodowało ją nagłe uświadomienie sobie, jaki to dzień; rocznica jego „śmierci”, co u wampirów jest obchodzone jako urodziny. Never i Fronda nie robili tego – Never nie „umierał”, a Fronda dawno już zapomniał, jaka była data bitwy, w której omal nie zginął. Gerard nie miał zamiaru zmieniać tej tradycji i nie przypominał im o tym, postanowił jednak uczcić ten dzień po swojemu. Siadł za kierownicą wozu i ruszył drogą do Ramatouelle, na „swój” cmentarz. Pod czaszką tłukło mu się zdanie z pamiętnika żony:

Wiedziałam, że będę tu często przychodzić... Dziesięć minut, nie więcej, a potem niech nastąpi wszystko, co najgorsze, śmierć, tortury, byle ciebie zobaczyć... Po raz pierwszy w życiu zapragnęłam niemożliwości.”

Wierzchem dłoni otarł płynące mu po twarzy łzy. Niemożliwość! Na świecie nie ma nic niemożliwego, tak twierdził Fronda, on też już się do tego przychylał i choć nie miał nadziei, że akurat o tej godzinie Anne tam będzie, jakoś chciał tam zajechać. Nie myślał w tym momencie, co by było, gdyby mimo wszelkich prognoz dzień był słoneczny, na szczęście jednak brzask był przytłumiony wiszącymi nisko chmurami i mgłą, choć padać przestało. Gerard prowadził royce’a tak szybko, jak tylko mógł, i choć był coraz bliżej Ramatouelle, jego tęsknota stawała się coraz większa, coraz bardziej rozpaczliwa. Nagle opanowało go idiotyczne przeświadczenie, że jesli uda mu się dotknąć stopami cmentarnej ziemi, wszystko się odwróci, że będzie mógł znowu stać się taki, jak dawniej. Może był to skutek wypitego alkoholu, jednak ta nadzieja uczepiła się go i ze swej strony wcale nie chciał z niej rezygnować. Na co liczył tak naprawdę, pędząc drogą utraconego szczęścia, sam nie wiedział. Zahamowawszy niedalego cmentarza wysiadł i zaczął szukać między nagrobkami. W tak brzydki dzień nie było tu ludzi, groby stały, wyniosłe i milczące, lśniąc mokrymi powierzchniami. Kwiaty w kamiennych wazonach zwieszały smętnie łebki, drzewa strząsały na ścieżki całe prysznice brudnych kropli. Nie bez trudu Gerard odnalazł właściwą alejkę i przystanął. Przy pełnej świeżych bukietów płycie stała nieruchomo chudziutka, drobna postać w szarym płaszczu i chustce na głowie. Nie płakała, ale jej cała sylwetka emanowała cierpieniem. Gerard patrzył na nią, niepewny, co powinien zrobić, i czy wogóle ma prawo robić cokolwiek, skoro należy teraz do zupełnie odmiennego świata, do którego nie może wprowadzić ani Anne, ani dzieci. Jej widok pociągał go jednak nieodparcie. Powoli, niepewnymi krokami, podszedł i przystanął niedaleko Anne. Chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale słowa więzły mu w gardle i każde z nich wydawało mu się beznadziejnie trywialne. Wahał się tak, aż nagle Anne, jakby przeczuwszy, że ktoś na nią patrzy, odwróciła się gwałtownie i spojrzała mu prosto w twarz. Przez chwilę patrzyli na siebie w całkowitym bezruchu i milczeniu, potem Gerard wyciągnął niepewnym ruchem dłoń, próbując dotknąć ramienia żony. Anne odskoczyła, unosząc ręce w obronnym geście.

-Kim jesteś?! – krzyknęła histerycznie – Nie podchodź do mnie! Nie dotykaj mnie!

Cofała się w tył, między nagrobki, nie spuszczając z niego śmiertelnie przerażonych oczu. Gerard zrozumiał nagle, że dzieli ich nieprzekraczalna granica, i że nawet jeśli będą krzyczeć do siebie z obu brzegów tej czarnej rzeki, nie zrozumieją się już. Zabolało go to tak silnie, że aż stracił na chwilę oddech. Nim zdołał podjąć jakąś decyzję, zza cmentarnych drzew wypadł Fronda, chwycił go za ramię dłonią jak z żelaza i pociągnął za sobą. Był naprawdę wściekły.

- O czym ty myślisz? – syczał, wpychając aktora do samochodu – Coś ty właściwie chciał zrobić? Mogłeś ją nawet zabić, bałwanie! Jeśli teraz ona zacznie opowiadać, że spotkała na cmentarzu zmarłego męża, może trafić do czubków i co wtedy? Tego chcesz? Nawet jeśli ten psychiatra nie będzie związany z IVH, możemy mieć kłopoty jak cholera.

Siadł za kierownicą i kopnął w pedał gazu ze złością.

- Ja nawet nie mam prawa jazdy. Jak będziemy mieli problemy z drogówką, to będzie twoja wina! - rzucił przez ramię, kierując wóz na autostradę.

- Czy z IVH współpracują psychiatrzy? - zapytał aktor zdławionym głosem.

- A jak myślisz? Do kogo, twoim zdaniem, zgłosi się w dzisiejszych czasach człowiek zaatakowany przez wampira, strzygę, czy demona? – Theo prowadził, ściskając w obu dłoniach kierownicę, jakby to była broń – Waści zdaniem zapewne podyrda na policję i powie:’Cni żandarmi, upraszam perdonu, aliści mgnienie temu wąpierz usiłował mię wychędożyć.’ Tak?

Gerard skulił się na tylnym siedzeniu. Rozumiał już, że narozrabiał jak pijany zając, ale wciąż czuł ten rozpaczliwy żal i tęsknotę, która go tu przygnała.

- Nie złość się, Fronda – mruknął – Chciałem... Ach, i tak tego nie zrozumiesz. A może mógłbyś mi pomóc? Utrwaliłbyś Anne?

Fronda nadepnął na hamulec, aż royce’m rzuciło. W lusterku wstecznym Gerard widział tylko jego oczy, ale ich wyraz wystarczył, by wiedzieć, że Theo kipi gniewem jak wulkan.

- Wybij to sobie z głowy – rzekł dobitnie – Kobiety, które mają dzieci, w ogóle się do tego nie nadają. Ich nie wolno utrwalać, rozumiesz? To grozi nieprawdopodobnymi komplikacjami dla wszystkich.

Odwrócił ku Gerardowi swą chłopięcą twarz i wielkie, bardzo w tej chwili złe oczy.

- Dla wszystkich, rozumiesz? – powtórzył – To jedna z głównych zasad naszego życia: nie rób nic, co narażałoby klan. Musisz się tego nauczyć.

Ponownie nadepnął na pedał gazu, ale tym razem prowadził już spokojniej.

- O IVH słyszałeś już od Nevera – mówił dalej – Nie znasz jednak szczegółów. To, co zrobiłeś, było typowym błędem, mogącym ściągnąć ich uwagę. Nie powinieneś tu przyjeżdżać. Spójrz na mnie: był czas, że nosiłem żelazną zbroję, jeździłem lepiej niż dzisiejsi kaskaderzy, klękałem tylko przed królem, a jednocześnie wierzyłem święcie, że Ziemia jest płaska, gwiazdy to otwory w kopule, co ją otacza, a jak nietoperz przeleci nad krową, to jej mleko odejmie. Na szkoły szkoda mi było czasu, bo wojna. Nie miałem pojęcia o antypodach, ba, nie wiedziałem nawet, co to wychodek, bo ich wtedy po prostu jeszcze nie było i prawie każdy załatwiał te sprawy pod chmurką. A teraz słucham The Beatles, noszę dżinsy, czytam czasopisma naukowe i pasjonuję się futbolem, a wiesz dlaczego? Bo gdybym nie umiał się przystosować, już by mnie na tym świecie nie było. Trzeba to umieć, dzieciaku. Nie możesz pozwolić, by świat wyprzedził cię w rozwoju.

- Jak się domyśliłeś, dokąd mnie zaniosło? - spytał Gerard po chwili. Theo wzruszył ramionami.

- A bo to było trudne? Trudności to ja miałem, by cie dogonić na czas, w tym celu ukradłem radiowóz. Stoi teraz biedaczek przy cmentarzu. - odpowiedział mu ze złością. Był naprawdę wściekły i Gerard zastanawiał się bezradnie, czy skoro Theo jest tak bardzo zły, Never go wręcz nie rozszarpie. Jednak Hindus nie stracił bynajmniej swego zwykłego spokoju.

- Idź spać – powiedział, wysłuchawszy relacji – Dostałeś porządną nauczkę i mam nadzieję, że czegoś cię to nauczyło.

 

- Czołem, chłopcy – Never swoim obyczajem wpadł do apartamentu jak bomba, wymachując plikiem czasopism – Oto wasza prasa: dla Frondy Kwartalnik Szachowy, Horyzonty Techniki i Przegląd Naukowy, a dla Gerarda Przewodnik Teatralny i Le Cinema. Oprócz tego, ma się rozumieć, gazety codzienne. Zawsze warto wiedzieć, co dzieje się na świecie. Hej, Gerard, zajrzyj na osiemnastą stronę Le Cinema, zobaczysz tam coś bardzo interesującego.

Aktor, mocno zaintrygowany, przerzucił kilka stron.

- A rzeczywiście! – zawołał – Fronda, kręcą o tobie serial!

- Poważnie? Pokaż. - Theo wyrwał mu czasopismo z ręki i zaczął chciwie czytać.

- Masz tobie! – zawołał po chwili – Za dużo nagadałem Agnes, a ona wszystko opowiedziała temu reżyserowi, co to ma kręcić. Napisał scenariusz, jak twierdzi, pod wpływem kroniki Froissarda... Akurat! Gerard, spójrz na zdjęcie, znasz tego szczeniaka?

Aktor przyjrzał się uważnie czarnobiałej fotografii.

- Skóra z ciebie zdarta. - zawyrokował.

- Nie używaj tego porównania przy kimś rodem ze średniowiecza – Never zajrzał mu przez ramię – Ale rzeczywiście niesamowite podobieństwo. Znasz go?

Gerard pokręcił głową przecząco.

 



Cz.III

- To jakiś Belg – powiedział – Jean-Claude Dremmot... Dopiero co zjawił się w tym biznesie, więc nie miałem okazji go znać. Moim zdaniem idealne dobrany, tylko włosy ma krótsze i chyba odrobinę jaśniejsze niż Fronda... choć może to oświetlenie, a zresztą można przyciemnić. Mnie kiedyś ufarbowano włosy na wściekłą marchew do roli w ‘Karuzeli’, i też było dobrze o ile pamiętam. Czekajcie no! Ta dziewczyna obok reżysera... czy to nie Agnes Vardin, mój fotograf?

- To moja Agnes – Theo przyjrzał się uważnie niezbyt wyraźnemu zdjęciu – Tak, to ona. Romansujemy od lat.

- Agnes Vardin i wampir z wojny stuletniej... - aktor pokręcił głową z niedowierzaniem. Never zaciągnął dokładniej zasłonę parawanu. Był już dzień i zabłąkane promienie słońca wpadały przez szparę. Nie lubili tego – wampiry w ogóle nie lubią słońca, nawet gdy są na nie częściowo odporne.

- Będę sławny. - westchnął Fronda, wyciągając się w łóżku i podkładając ręce pod głowę.

- Mógłbyś się zgłosić na plan, jako konsultant. W końcu chyba nikt dzisiaj nie wie o wojnie stuletniej więcej niż ty. - Never miał w tym momencie minę, którą przybierał zawsze, gdy nie było wiadomo, czy mówi poważnie.

- Wiem tylko, że trwała sto lat. - odpowiedział mu przyjaciel, otwierając kwartalnik szachowy.

- To chyba trochę mało. - zaprotestował Gerard.

- Sto lat to dla ciebie mało? - parsknął Never ironicznie.

- Zrozum, znałem tylko swój kawałek wojny stuletniej. To naprawdę niewiele – wyjaśnił Theo wesoło – Widziałem świat z pozycji jednej prowincji, a nawet jednego lasu, w którym kryłem się ze swą drużyną. To nie były czasy, gdzie człowiek kupi gazetę na rogu i wszystko wie, albo włączy radio i spiker przeczyta mu wiadomości. O tym, co działo się za miedzą, większość z nas miała tylko mętne pojęcie. Trochę plotek, czasem w gospodzie zatrzymał się herold lub posłaniec, to coś bąknął. Nic bym im nie pomógł.

Ta rozmowa ponownie obudziła w Gerardzie tęsknotę za dawnym życiem i to tak dojmującą, że stracił ochotę na lekturę. Położył się i naciągnął koc na głowę. Odkąd był wampirem, spał na ogół dobrze, nawiedzały go jednak nieprzyjemne sny i właśnie jeden z nich przyśnił mu się tej nocy, jednak po obudzeniu nie pamiętał z niego nic. Thierry brał właśnie prysznic, a Never przycinał sobie przed lustrem włosy na rozsądną długość. Jego włosy stanowiły nie mniejszą zagadkę niż on sam: długie i lśniące, zdawały się żyć własnym życiem, a rosły w tempie nieprawdopodobnym. Przycinał je, splatał we warkocz, ściągał gumkami, ale mimo to nigdy do końca nad nimi nie panował. Theo wyskoczył z łazienki, wycierając się włochatym ręcznikiem.

- Dokąd dziś pójdziemy? - spytał wesoło.

- Chodźmy przespacerować się bulwarem Inkermanna – zaproponował Gerard – Mieszkałem tam kiedyś, chciałbym odwiedzić stare kąty. Obiecuję, że nie narobię kłopotów.

Od czasu niefortunnej wyprawy do Ramatouelle trochę zmądrzał i wiedział już, jak niebezpieczna jest wszelka lekkomyślność. Byle nieprzemyślany krok mógł narazić nie tylko ich trzech. Łowcy tropili po całym Paryżu ich pobratymców z taką zajadłością, że należało mieć się podwójnie na baczności, a sporo wampirów, nie wytrzymawszy takiego napięcia, wyniosło się gdzieś na prowincję, zacierając za sobą ślady najstaranniej, jak umieli. Ci, co pozostali, z racji wieku i doświadczenia umieli przybrać odpowiednie „barwy ochronne”. A poza tym bawiło ich igranie z ogniem.

- Dobrze, możemy – zgodził się Fronda – I, wiesz co? Wpadniemy do teatru. Dziś grają ‘Cinnę’. Idziesz, Nev?

- Mam coś do załatwienia, dziś bawcie się sami. - odpowiedział mu Hindus. Miał własne życie, z którego nie zwierzał się innym, w przeciwieństwie do rozgadanego Frondy. Przyjaciele Nevera szanowali jego prywatność, choć nieraz ciekawiło ich, gdzie znikał, czasem na kilka dni. Theo i Gerard lubili jego towarzystwo, ale we dwóch czuli się również dobrze. Bywa czasem tak, że wampiry nie mogą znieść towarzystwa osobników własnego gatunku, ale ich to nie dotyczyło – czuli się jak bracia i podobnie się zachowywali.

- No już, już, ubieraj się – przynaglił Theo młodszego kolegę – Włóż coś cieplejszego, dziś dość chłodno.

Gerard skrzywił się lekko. Wampiry są tylko minimalnie wrażliwe na niekorzystne temperatury, ale on był jeszcze zbyt młody, by wyrobić w sobie odpowiednią obojętność. Raczej to było psychiczne wrażenie dyskomfortu, niż rzeczywista niedogodność. Mimo ironicznych spojrzeń Frondy włożył więc dodatkowy sweter i kurtkę. Pojechali autobusem, nie chcąc zabierać royce’a Neverowi, który najwyraźniej miał coś do załatwienia. Bilety do teatru na bulwarze Inkermanna były już wyprzedane, ale Fronda, jak zwykle czarujący, przemówił do kasjerki tak słodko, że wpuściła ich bocznymi drzwiami. To był zawsze jego popisowy numer, każdą kobietę umiał w ten sposób omotać. Gerard przezornie trzymał się nieco z tyłu i nasunął na oczy kaszkiet, bowiem w hallu wisiało jego powiększone zdjęcie, przekreślone czarną aksamitką. Na sali, gdzie było ciemno, poczuł się swobodniej i całym sercem mógł utonąć w sztuce, którą znał niemal na pamięć. Zespół aktorski był młody, pełen zapału, choć Gerard był zdania, że kilka rad od takiego starego wyjadacza jak on mogłoby poprawić nieco ich warsztat. Poczuł ból na myśl, że nigdy nie będzie mógł tych rad udzielać, nigdy też więcej nie stanie na deskach sceny, wypowiadając słowa, napisane przez kogoś wieki temu. To było naprawdę bolesne. Nawet podczas antraktu nie potrafił myśleć o niczym innym i prawie nie zwracał uwagi na swego rozplotkowanego jak zwykle towarzysza. Po zakończeniu antraktu wrócili na widownię, jak wszyscy, i pozornie wszystko było w porządku, jednak gdy opuszczali teatr, Fronda znienacka ścisnął ramię Gerarda i szepnął mu do ucha:

- Nie oglądaj się, Fanfanie. Śledzą nas, to prawdopodobnie Łowcy.

- Zdradziłem się czymś? - zaniepokoił się Gerard, czując, że serce podjeżdża mu do gardła.

- Skąd? To moja wina, mały, nie należało tu przychodzić – Theo rozejrzał się nieznacznie i dodał – Rozdzielamy się. Ja pociągnę ich za sobą, a ty wracaj do domu, tylko ostrożnie. Sprawdzaj, czy cię nie śledzą.

- Dasz sobie radę?

Gerard spojrzał na niego z niepokojem,ale Fronda uśmiechnął się tylko.

- Wyprowadzałem w pole Łowców już wtedy, gdy jeszcze nawet twoich dziadków w planach nie było - rzekł i znacząco pchnął kolegę – Teraz!

Gerard rzucił się w boczną uliczkę i klucząc zaułkami biegł, póki starczyło mu sił. Ciągle jeszcze mu nie dopisywały – dość łatwo się męczył. Wyrównawszy oddech spenetrował otoczenie tak, jak go uczył Never i uznawszy, że udało mu się zgubić pościg, udał się na rue Madelaine. Nevera jeszcze nie było i po raz pierwszy Gerard był w apartamencie sam. Kamienica miała grube ściany, odgłosy świata zewnętrznego niemal nie docierały do środka i ta zalegająca niemal jak zwały śniegu cisza była nie do zniesienia, mimo włączonego radia. Ta cisza i samotność były nie do wytrzymania. Wbrew obiegowej opinii wampir-samotnik to coś, co praktycznie się nie zdarza, gdyż w rzeczywistości wampiry niczego tak się nie boją, jak samotnej egzystencji i zawsze szukają towarzystwa innych osobników swego gatunku. Nawet Never nienawidził być sam, a przecież był raczej nietypowym wampirem, który spędził wczesną młodość w dżungli. Gerardowi wydawało się, że minęły wieki, nim Hindus wrócił wreszcie do domu.

- Nie martw się – powiedział wysłuchawszy jego relacji – Fronda naogół wie, co robi. Pewnie będzie w domu, nim się obudzisz. Idź spać, przecież ledwie na nogach stoisz.

- A jeśli nie wróci? - spytał Gerard. Starszy kolega poklepał go po ramieniu.

- Więcej wiary. Gdyby Theo nie był tak dobry, jak jest, nie dożyłby dzisiejszego dnia. - rzekł pocieszająco. Aktor, wciąż nie do końca przekonany, położył się do łóżka pewny, że nie uśnie ze zmartwienia, jednak sen nie dał długo na siebie czekać. Kiedy wreszcie otworzył oczy, okazało się, że nie tylko Theo nie wrócił, ale zniknął również Never, a co gorsza, Gerard przekonał się, iż Hindus bezceremonialnie zamknął go na klucz. Wściekły Gerard ubrał się szybko, po czym zjechał po rynnie na podwórze kamienicy. Miał wprawę w takich wyczynach, w końcu podczas zdjęć do „Pustelni parmeńskiej” sam, bez pomocy kaskadera, nakręcił scenę ucieczki z więzienia, co przecież polegało na ześlizgnięciu się po linie z wieży trzydziestometrowej wysokości. Znalazłszy się na dole Gerard przede wszystkim zastanowił się, co dalej. Nie wiedział, gdzie szukać Frondy. Mógł być dosłownie wszędzie, a najpewniej u jednej ze swych licznych przyjaciólek, z których aktor nie znał ani jednej, za wyjątkiem Agnes Vardy, jednak wiedział z prasy, że Agnes wyjechała do Meudon i nie ma jej obecnie w Paryżu. Był w kropce, póki nie pomyślał o Erzice Szabo. Theo nadal durzył się w niej i odwiedzał często jej lokal, zatem piękna Węgierka mogła coś o nim wiedzieć – jeśli nie to, gdzie jest, to przynajmniej to, gdzie może być. Nasunął kaszkiet na czoło i wybiegł na ulicę.

- Do ‘La Lontananza’. - polecił taksówkarzowi, który zatrzymał się na jego znak. Taksówkarz posłusznie ruszył, nie zadając sobie trudu, by przyglądać się pasażerowi. Po dotarciu na miejsce Gerard wyskoczył z wozu, rzucił taksówkarzowi kilka monet i okrążywszy lokal zapukał do tylnych drzwi. Otworzyła mu ładna, wysoka dziewczyna o posturze zapaśniczki.

- Czego? To wejście tylko dla personelu. - warknęła nieprzyjaźnie.

- Muszę widzieć się z szefową – powiedział Gerard – Jestem z grupy Nevera.

Dziewczyna zastanowiła się, potem wciągnęła go do środka i zamknęła drzwi. Gerard podążył za nią ciemnym i ciasnym korytarzem aż do niewielkiej garderoby, w której Erzika Szabo przygotowywała się właśnie do występu.

- O co chodzi, Gina? - spytała.

- Ktoś od Nevera do ciebie. - odparła krótko dziewczyna. Erzika obejrzała się.

- Ach, to ty, Fanfanie – rzekła z umiarkowaną serdecznością – Fronda mówił mi o tobie. Wejdź, proszę. Co się stało?

- Fronda zaginął. Rozdzieliliśmy się, by uciec przed Łowcami z Instytutu van Helsinga i ja dotarłem do domu, a on nie.

Gerard maksymalnie skrócił swą wypowiedź i starał się przy tym nie patrzeć na roznegliżowaną tancerkę. Była piękna, ale należała do typu kobiet, których zawsze unikał : agresywnie umalowanych i świadomych swej urody, traktujących wszystkich mężczyzn jak łatwą zdobycz. Kocia twarz o skośnych oczach, lekko wystających kościach policzkowych i maleńkich ustach, obramowana falami czarnych włosów, robiła na nim raczej nieprzyjemne wrażenie.

- Do mnie nie przyszedł – powiedziała Węgierka, sięgając po puderniczkę – Może poszedł do...? Chociaż, jak tak się zastanowić, to u żadnej ze swych flam nie schowałby się na dzień. Nie ufa im w wystarczający sposób. To kochanki, nie przyjaciółki.

- Przyjaciółki...- powtórzył Gerard bezmyślnie i nagle rozjaśniło mu się w głowie. -

- Pożyczysz mi wóz? - spytał. Erzika wyciągnęła z szuflady toaletki kluczyki z perłowoszarym breloczkiem.

- Poszukaj na parkingu chewroleta w tym właśnie kolorze – powiedziała – Tylko mi go nie rozbij.

- Będę uważać. - obiecał jej aktor i chwyciwszy rzucone mu kluczyki wybiegł pospiesznie. Nie miał pojęcia, czy skojarzenie, które mu się nasunęło, miało jakiś sens, ale był gotów spróbować wszystkiego. Nie wiedział, że aż tak mocno przywiązał się do Frondy, zwariowanego i lekkomyślnego, ale obdarzonego niezwykłym wdziękiem i zawsze lojalnego wobec przyjaciół. Teraz, gdy nie było wiadomo, co się z nim dzieje, Gerard czuł lęk, dławiący mu gardło i wiedział, że nie zazna spokoju, póki nie odnajdzie przyjaciela. Podjechał chewroletem pod mur Ogrodu Zoologicznego, zaparkował pod jakimiś krzakami i wspiął się na mur. Nabrał nagle pewności, że się nie myli. To mone uczucie stało się mu jakby kierunkowskazem, prowadzącym wprost na tyły wybiegu czarnej pantery. Pozornie drzwi opatrzone masywną kłódką zdawały się być nieruszone, ale przy bliższych oględzinach Gerard zobaczył, iż kłódka opiera się na tylko jednym z metalowych kół, i z desperacją szarpnął drzwi. Wewnątrz klatki panował mrok, ale wyczulone oczy wampira dostrzegły masywny kształt wielkiego kota i druki kształt, skulony u jego boku. Złote oczy pantery zalśniły w ciemności jak ostrza. Wielkie zwierzę pomrukiwało niespokojnie, liżąc swe potężne łapy, Gerard nie zwracał jednak już na to uwagi, pochłonięty czym innym. Na słomie obok dzikiego kota leżał Fronda, zwinięty w nienaturalnej pozycji, nieruchomy jak martwy.

- Theo, co z tobą? – jęknął Gerard, opadając na kolana obok przyjaciela – Nie umieraj...

Fronda poruszył się.

- Cóż za nonsens – powiedział z wysiłkiem – Nic mi nie będzie, ale musisz mnie stąd zabrać. Postrzelił mnie taki jeden...

Gerard zauważył, że pod jego prawym podżebrzem tkwi krótki, drewniany bełt – jak z kuszy. Theo dotknął dłonią ciemnej, stwardniałej plamy na koszuli i jęknął z cicha:

- Pomóż mi...

Pantera przyglądała się im, uderzając nerwowo ogonem o podłogę klatki, nie próbowała jednak ich atakować. Gerard wyprowadził przyjaciela na zewnątrz, po czym zamkął klatkę i mimowolnie odetchnął z ulgą.

- Przejdziesz przez mur? - spytał.

- Oszalałeś. W kieszeni mam wytrych, musisz otworzyć którąś z bocznych furtek. To nic trudnego, musisz tylko ustawić wszystkie zapadki. - odpowiedział mu Theo, opierając się na jego ramieniu całym ciężarem. Aktor ledwie mógł go utrzymać i gdy dotarli do furtki, był już u kresu sił. Kierując się wskazówkami przyjaciela otworzył zamek i po chwili już perłowoszary chewrolet mknął z obłędną szybkością z powrotem do „La Lontananza”. Gerard jakoś czuł, że u Erziki ranny rycerz zyska najlepszą opiekę. Dostawszy się do klubu tylnymi drzwiami Gerard ułożył przyjaciela na sofie w maleńkiej garderobie i przyjrzał mu się z niepokojem. W świetle podsufitowej lampy widać było wyraźnie, że z Theo jest źle, być może bardzo źle. Był blady ową porcelanową, półprzejrzystą białością alabastrowego posągu, tak chętnie przypisywaną wampirom i aktor nie wiedział już, czy jego przyjaciel naprawdę nie oddycha, czy tylko tak mu się zdaje. Z trudem opanował chęć natychmiastowego wyrwania drewnianej strzałki z jego ciała – przeczuwał, że mogłoby to być fatalne w skutkach, czuł jednak, że za chwilę oszaleje z niepokoju, jeśli nie zrobi czegokolwiek. Na szczęście Erzika przy wtórze burzy oklasków zakończyła swój występ i wróciła do garderoby, okryta niedbale zarzuconym na ramiona peniuarem z koronek i piór.

- Postrzał z kuszy. - odpowiedział Gerard na jej pytające spojrzenie.

Dziewczyna klasnęła w dłonie i zawołała coś niezrozumiałego. W następnej sekundzie Gerard rzucił się gwałtownie w bok, zupełnie nieprzygotowany na to, co się stało. Tuż obok niego zmaterializowało się coś wzrostu człowieka, przypominające gęstą ciemność, z której na wysokości oczu tryskały snopy żółtego światła.

- Cieniu, sprowadź ty Gusto, ale piorunem.- poleciła mu Erzika tak spokojnie, jakby miała doczynienia ze zwykłym pikolakiem.

- Robi się. - świsnął Cień i wypłynął szparą pod drzwiami.

- Co... co to? - spytał aktor drżącym głosem. Erzika usiadła przed lustrem i zaczęła zmywać makijaż.

- To Cień – odparła – Czasem się przydaje. Ludzie nie wiedzieć czemu okropnie się go boją, a przecież on nie tylko nie ugryzie, ale nawet dotknąć nikogo nie potrafi.

Gerard wstrząśnął się nieznacznie i spojrzał ponownie na Frondę.

- Czy nie jest już... za późno? - szepnął.

- Głupstwa pleciesz – prychnęła gniewnie tancerka – Widzisz przecież, że jego włosy nie zmieniły barwy, musi więc żyć.

- Co? Zlituj się, ja dopiero niedawno zostałem utrwalony. - Gerard popatrzył na nią bezradnie.

- Ach, no tak – Erzika odwróciła się ku niemu – Wampirom bieleją włosy w chwili śmierci. Nie rozsypujemy się w proch jak na tandetnych filmach, które Fronda tak lubi, ale siwiejemy wskutek szoku. Trudno zabić wampira, śmierć jest dla nas więc daleko większym wstrząsem niż dla ludzi.

Uklękła przy sofie i pogłaskała palcami włosy Theo.

- Lubię go bardzo, wiesz? - szepnęła.

- A nie kochasz? - spytał Gerard trochę przekornie. Erzika ze śmiechem potrząsnęła głową.

- Nie. Między nami relacje są jak między bratem i siostrą – odrzekła – Był moim mistrzem.

- Aha, i odeszłaś od niego? - teraz aktor zrozumiał to, o czym kiedyś Theo mu mówił. Erzika wzruszyła ramionami.

- Kiedyś sam będziesz wiedział, jak to jest. Niesposób wskrzesić to, co nas łączyło... choć bardzo bym tego chciała. - dokończyła cicho. Niedaleko rozległ się odgłos szybkich kroków, trzasnęły drzwi i do garderoby wpadł Gusto w towarzystwie nieodłącznego Tygiera. Długowłosy Polak był nie tylko jego asystentem, ale i najbliższym przyjacielem. Od razu w maleńkim pomieszczeniu zrobiło się niemożliwie ciasno.

- Jazda mi stąd – Gusto bezceremonialnie odepchnął i Gerarda, i Erzikę – Tygier, daj mi lancet nr 5.

Zręcznie operując wąskim ostrzem wydobył strzałkę z ciała Frondy i obejrzał ją uważnie.

- To olsza czarna, świeże drewno – zawyrokował – Otruto go. Trochę czasu upłynie, nim dojdzie do siebie, ale potem będzie jak nowy. Tygier, surowica.

- Ja się nim zajmę – oświadczyła stanowczo Węgierka – Ty idź do domu, i pozdrów ode mnie Radżę.

- Dziękuję ci. - rzekł z uczuciem aktor. Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Za co? - spytała obojętnie.

Gerard wyszedł z klubu, czując przeraźliwy zamęt w głowie. Cieszył się, że Theo jest już bezpieczny, polubił go, jako że zresztą nie sposób było go nie lubić. Lubił go bardziej od Nevera, choć to właśnie Never był jego mistrzem i opiekunem, ale tak osobliwym, że aktor bał się go odrobinę, mimo wszystko. Natomiast Theo był całkiem zwyczajnym, tyle że bardzo przystojnym, wesołym mężczyzną o czarującym usposobieniu, choć nieco lekkomyślnym i zwariowanym.

- Odrobinę meszuge.- jak mawiał o nim Jackie Kłamca. Właściwie na pierwszy rzut oka wogóle nie przypominał wampira (właściwie żaden z poznanych do tej pory przez Gerarda wampirów nie przypominał diabolicznego krwiopijcy z książek i filmów). Jackie, były komandos z Navy SEALs, wyjaśnił, że nawet w czasach wojny stuletniej zwyczaj gryzienia ofiar w szyję wychodził już z mody, wampiry używały raczej małych ostrzy do przebijania tętnic niż własnych zębów, skutkiem czego coraz rzadziej zdarzały się nienormalnie długie, wskutek przystosowania, kły i deformacja szczęk, dawniej charakterystyczna dla wampirów. Zęby Frondy były co prawda nieco zaostrzone, ale jak ktoś nie przyglądał się zbyt uważnie, nie mógł nabrać podejrzeń. Starsze od niego wampiry nie bywały w Paryżu – wogóle nie było ich wielu, prawdopodobnie tylko kilku, rozsianych po całym świecie.

- W tym fachu ciągle się człowiek naraża. - jak twierdził Gusto Vanderbelt, któremu Łowcy już kilkakrotnie spalili pracownię wraz ze wszystkim, co się w niej znajdowało. Mimo tych okazjonalnych strat nadal prowadził swe badania i jeśli ktoś był w stanie pomóc wampirowi, którego spotkało coś naprawdę złego, to właśnie on. Theo był w jego rękach bezpieczny. Kiedy po kilku dniach wrócił do apartamentu przy rue Madelaine, przyjaciele zgotowali mu gorącą owację, jak bohaterowi, co mu się zresztą bardzo spodobało.

- No już dobrze – powiedział z fałszywą skromnością – Nie po raz pierwszy w końcu nadziałem się na łowców. Jestem na samiutkim szczycie ich czarnej listy.

- Więc to nie przeze mnie? - upewnił się Gerard. Ciągle dręczyło go poczucie winy za to, co się wydarzyło. Theo z uśmiechem pokręcił głową.

- Pewnie ktoś z ich szpiegów wypatrzył mnie podczas antraktu – wyjaśnił – To był najzwyklejszy przypadek, czyli rzecz najpotężniejsza na świecie. Dzięki przypadkowi dzieje się to, co jest najważniejsze.

Potarł lekko ręką miejsce postrzału i skrzywił się. Ciągle odczuwał ból, choć rana była właściwie już zabliźniona. Never ogarnął ich obu trochę złośliwym spojrzeniem.

- No dobra, moje potworki – rzekł – Idę do Danielle, a wy bądźcie już z łaski swojej rozsądni. Jeśli przyjdzie wam ochota na kontakt ze sztuką, to z duszy serca radzę, wybierzcie kino. Tam nie ma antraktów. Spróbuję po drodze dowiedzieć się czegoś na temat działalności Instytutu, bo coś mi się jednak nie podoba w sposobie, w jaki cię zaatakowano. Być może mamy tu doczynienia z większą akcją.

Theo machnął lekceważąco ręką.

- Na wampiry zawsze się p[olowało i polować się będzie nadal – zauważył lekko – Nie dziwacz, nie ma co się przejmować kilkoma śmiertelnikami.

- Jesteś gorsze od Achillesa, bo on miał tylko jedną słabą piętę, a ty masz ich kilka. Jedną z nich jest zbytnia pewność siebie. - oświadczył Never i wyszedł. Po chwili z podwórza dał się słyszeć słaby warkot zapuszczanego motoru. Theo zachichotał.

- Jego Danielle to śliczna blondyneczka, palce lizać – powiedział – No dobra, dokąd się dziś wybierzemy?

- Nie powinieneś odpoczywać? - spytał Gerard z niepokojem.

- Kiedy ja już odpocząłem, teraz chcę się zabawić i zapolować – odparł stanowczo Fronda i chwycił gazetę – O, mam, wybierzemy się do Luwru, a potem na karuzelę.

- A starczy nam czasu? Luwr jest duży. - Gerard spojrzał na niego z powątpiewaniem.

- Za moich czasów był mniejszy, ale to właśnie mój król zaczął go rozbudowywać – Fronda rozmarzył się, jak zawsze, gdy wspominał swoje czasy – No cóż, zobaczymy.

Zawsze mówił o średniowiecznych dokonaniach z odrobiną dumy, choć jednocześnie przyznawał, że w porównaniu z wiekiem XXtym były to czasy straszne. Był z tym wszystkim cudownie nielogiczny i stanowiło to jeden z jego uroków. Wędrówka po Luwrze była ciekawa i zajęła im rzeczywiście mnóstwo czasu, tak że do domu postanowili wrócić nocnym autobusem. Theo lubił nocną komunikację miejską.

- Mało ludzie i przeważnie pijani. Zero niebezpieczeństwa. - mawiał. Gerard wolałby taksówkę, ale nie chciał kłócić się z przyjacielem.

- Wysiądę dwa przystanki wcześniej – powiedział tylko – Zapomniałem oddać Erzice kluczyki, aż dziw, ze do tej pory nie zgłosiła się po nie.

- Pewnie ma zapasowe – pocieszył go Fronda – Dobra, idź, ale pamiętaj, by wrócić przed świtem, bo inaczej będziesz musiał iść do Gusty po maść na oparzenia słoneczne.

Gerard skinął głową i, wypatrzywszy odpowiedni przystanek, wyskoczył z autobusu na trotuar. Zdążył polubić nocne ulice, na których nic mu nie groziło, zaczynał nawet znajdować pewną przyjemność w życiu, jakie teraz wiódł. Miało ono swój urok, choć rozumiał już, czemu wampiry tworzą grupu konfraterskie. Samotność, o jakiej nie ma pojęcia żaden śmiertelnik, doskwierała przecież czasem i jemu, choć z drugiej strony były i plusy – ciało mało wrażliwe na ból i zmiany temperatury, regenerujące się łatwo nawet z bardzo powożnych urazów. Nie tylko to. Gdyby miał powiedzieć, co go najbardziej pociągało w obecnej egzystencji, odpowiedziałby chyba, że ta cudowna świadomość, iż nie trzeba się już nigdzie spieszyć, że co by się nie działo, świat na ciebie poczeka.

- Tak, to ma swoje dobre strony... - pomyślał, skręcając za róg i w tej właśnie chwili poczuł, jakby na jego głowę zwalił się kilkutonowy głaz i wszystko po prostu znikło. To było tak, jakby przestał istnieć. Świadomość wróciła mu po jakimś czasie. Leżał na jakiejś płaskiej powierzchni, przywiązany za ręce i nogi. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, iż ta powierzchnia, to dach jakiegoś bydynku, niezbyt wysokiego, gdyż korony drzew sięgały ponad niego, przesłaniając częściowo wieczorne niebo.

- Wieczór? – zdziwił się na głos – Czyżbym leżał tu cały dzień?

- Gdyby tak było, przypominałbyś średnio wysmażony befsztyk. - odpowiedział mu czyjś pogardliwy głos. Gerard, pokonując ciężar obolałej głowy, rozejrzał się. Na dachu oprócz niego było kilkanaście osób obojga płci, w różnym wieku, wszystkie uzbrojone w kusze, noże i staroświeckie pistolety, bez wątpienia strzelające srebrnymi kulami. Wysoki mężczyzna, mniejwięcej pięćdziesięcioletni, pochylił się nad Gerardem i sprawdził jego więzy.

- Bez wątpienia to on – powiedział do rudej dziewczyny, przyglądającej się więźniowi z jakąś zachłanną ciekawością – Stig miał rację, jak zwykle. Nie od dziś tropi Frondę. No i co, gwiazdo sceny, ekranu i krwiobiorstwa? Nie lepiej to było godnie umrzeć, jak na człowieka przystało?

- Nie twój interes. - warknął Gerard.

- Teraz, Olgart? - spytała ruda, patrząc na starszego mężczyznę. Ten skinął głową.

- Widzisz, Kyra – powiedział – Wampiry cechuje wysoka sensytywność. Zabijając tego tu osobnika po zmierzchu z pewnością sprowadzimy tu jego kumpli, w tym też Frondę. W ciągu dnia mogłoby to zawieść, ale teraz...

Wyjął z chlebaka przewieszonego przez ramię zaostrzony drewniany kołek oraz rodzaj młotka o bardzo szerokiej, spłaszczonej główce. Kyra patrzyła na to wszystko z podnieceniem, zapewne pierwszy raz miała być świadkiem tej ponurej ceremonii. Gerard wzdrygnął się, ale nagle poczuł coś, jakby delikatne muśnięcie w samo serce – radosną pewność, że jego przyjaciele są już niedaleko. I rzeczywiście. W koronie jednego z drzew Never i Fronda obserwowali to, co działo się na dachu, nie śmiąc poryszyć się, by nie zdradzić swej obecności.

- Dużo ich. - mruknął Theo, przygryzając nieznacznie dolną wargę.

- Do tego strategicznie rozmieszczeni – dodał Never – Popatrz tylko, ile broni. Mało się do nas jeszcze nastrzelali? Walić w Olgarta, czy w powietrze na postrach, jak myślisz?

- Oni mają kevlarowe kamizelki. - powiedział Fronda, rozwijając ukryty dotąd w dłoni pasek skóry.

- Jakie? - nie zrozumiał Never.

- Kevlarowe. To materiał kuloodporny – wytłumaczył mu niecierpliwie przyjaciel – Mógłbyś czasem poczytać ‘Horyzonty techniki’, albo choć amerykańskie komiksy, jak ja. Niezależnie od tego strzelasz jak stara baba. Szympans kokosami lepiej strzela niż ty.

- A ty oczywiście trafisz z tej zabawki prosto w sedno. - odgryzł mu się Never.

- Ta zabawka była uznaną bronią już w czasach, gdy twoi przodkowie skakali jeszcze po drzewach.

Theo wyjął z kieszeni ołowiany ciężarek do wędki i, chwyciwszy się prawą ręką gałęzi, lewą zakręcił procą. Olgart, który zdążył już przyłożyć zaostrzony koniec palika do piersi Gerarrda i wznieść młotek, padł jak rażony piorunem, gdy ołowiany pocisk trafił go prosto w skroń. Kyra krzyknęła nerwowo. Gerard złowił kątem oka dwie znajome sylwetki, które zeskoczyły na dach i zawołał rozpaczliwie, szarpiąc się w swoich więzach:

- Uważajcie, to pułapka!

- Padnij! - krzyknął Never do Frondy, który zareagował błyskawicznie, dzięki czemy strzały o srebrnych grotach chybiły celu.

Łowcy chwycili pistolety, porzucając niepotrzebne już kusze.

- Never! - krzyknął Theo z pretensją w głosie.

- Już, już – odparł ze złością Hindus – Przepraszam cię, Fanfanie.

- Za co? - chciał spytać Gerard, ale zaraz wszystko zrozumiał. Never wydał z siebie przeciągły krzyk, tak straszny, że cały budynek zdawał się drżeć w posadach.

Nie był to zwykły krzyk, a przeciągłe wycie, wrzynające się pod czaszkę niczym piła mechaniczna i odbierające zdolność autonomicznego myślenia. Łowcy wypuścili broń, upadając w drgawkach na dach, niczym porażeni jakąś neurotoksyną. Gerard, mniej od nich wrażliwy, ale pozbawiony możliwości zatkania sobie uszu, co uczynił Theo, skręcał się w swoich więzach z niesłyszalnym w tym ryku błaganiem o litość, gdy nagle przeraźliwy dźwięk załamał się w cienkim jęku. Never osunął się na kolana, chwytając się dłońmi za głowę. Z jego lewej skroni ciekła krew. Kyra zamierzyła się do ponownego ciosu.

- Ona jest głucha! – zawołał Gerard, dla którego nagle wszystko stało się jasne – Czyta z ruchu warg!

- Teraz nam to mówisz? - Theo poderwał się, ale Kyra trzymała już w obu dłoniach pistolety z odwiedzionymi kurkami.

- Nie ruszaj się, będzie mniej bolało. - uprzedziła groźnym głosem. Olgart, który właśnie odzyskał przytomność, wstał chwiejnie.

- Brawo, dziewczyno – powiedział – Zaraz ich...

Nie dokończył, gdyż nagle zaszło coś zupełnie nieprzewidzianego. Nie wiadomo skąd pojawił się owczarek alzacki, ogromny nawet jak na tę rasę, i z głuchym warczeniem skoczył na Olgarta. Ten, zaskoczony, cofnął się i upadł do tyłu, osłaniając twarz rękami. Wielki pies szarpał się z nim i Kyrą, podczas gdy Theo przecinał krępujące Gerarda sznury.

- Skąd się tu wziął ten pies? - jęknął aktor, rozcierając zdrętwiałe nadgarstki. Ciągle dzwoniło mu w uszach od krzyku Nevera, a ścierpłe kończyny nie chciały go słuchać.

- Nie mam pojęcia – wyznał mu Fronda – Ale gdyby nie on, pożegnalibyśmy się z tym światem jak amen w pacierzu.

Never, który zdążył już dojść do siebie, związał sprawnie Kyrę, a potem Olgarta. Pies przyglądał się temu, machając przyjaźnie ogonem. Hindus podrapał go za uszami, lustrując pilnie sierść na jego szyi. Owczarek zaskomlał cicho i polizał jego rękę.

- Nie nosi obroży i chyba nigdy nie nosił – powiedział Never – Zdaje się, że to bezpański pies.

- Weźmy go więc ze sobą. - zaproponował radośnie Fronda.

- No. - przyłączył się do niego Gerard. Never machnął ręką.

- Cóż, należy mu się od nas przynajmniej dobra kolacja. - zgodził się z nimi. Z daleka dobiegło zawodzenie policyjnej syreny.

- Urywamy się. - szepnął Fronda. Przyjaciele dopadli zewnętrznej drabinki, prowadzącej z dachu wprost na ziemię. Theo chwycił wielkiego psa pod pachę, jakby był on małym szczenięciem, i wraz z nim zszedł z dachu. Przyjaciele poszli za jego przykładem. Wszyscy trzej dopadli zaparkowanego za drzewami royce’a. Wepchnięty bezceremonialnie do środka pies zwinął się w kłębek na tylnym siedzeniu i wodził po nich błyszczącymi ślepiami, cichutko skomląc od czasu do czasu.

- Ciekawe, czemu nam pomógł. - zastanowił się Never, zapuszczając motor.

- Może wcale nie jest bezpański. Może to pies laboratoryjny, a Łowcy robili na nim jakieś doświadczenia. - poddał Gerard. Czarne oczy Frondy błysnęły oburzeniem.

- Jeśli tak, to nie dziwię się, że ich pogryzł. - oświadczył ze złością. Never prowadził, starając się nie jechać zbyt szybko, by nie wpaść w oko drogówce.

- No to Łowców mamy z głowy – rzekł po chwili – Będą musieli tłumaczyć się z tego hałasu, a jeśli zaczną żandarmom mówić o wampirach, bezapelacyjnie trafią do czubków. A co do psa, to musimy zdobyć dla niego trochę mięsa.

- O tej porze rzeźnik będzie już zamknięty. - zauważył Gerard, głaszcząc zwierzę po karku. Pies trzymał ufnie pysk na jego kolanach i strzygł zawadiacko uszami, tak jakby wiedział, o czym jest mowa.

- Ależ nie, nie jest zamknięty. - powiedział Never, hamując obok sklepu mięsnego. Otworzył wytrychem drzwi na zaplecze, wszedł do środka i po chwili wyszedł, trzymając pod pachą sporą paczkę.

- A teraz, do domu. - zakomenderował wesoło, ponownie siadając za kółkiem. Łowcy najwyraźniej nie znali lokalizacji apartamentu, gdyż był on nietknięty. Przyjaciele zostawili samochód w garażu i poszli do swego mieszkania z psem, depczącym im po piętach.

- Pełna krew dla wszystkich, jak sądzę? - Never skierował się do kuchni, skąd po chwili przyniósł butelki z prawie czarną w sztucznym oświetleniu zawartością i odwiniętą z papieru pakowego dużą kością, obrośniętą mięsem. Pies chwycił podany mu posiłek i ułożył się wraz z nim na dywanie, pomrukując z radości.

- Jak mnie znaleźliście? - spytał Gerard, zaspokoiwszy pierwsze pragnienie.

- To nie było aż tak trudne – wyjaśnił mu Never – Fronda, kajdaniarz stary, wiedział, gdzie znajduje się podparyska filia Instytutu Van Helsinga, i zorientował się, że tam cię zabrali, gdy przeszukaliśmy ulice wokół lokalu Erziki. On jest jeszcze bardziej sensytywny niż każdy przeciętny wampir, a przecież psycholokacja to dla nas nic trudnego.

Od strony dywanu rozległ się trzask miażdżonej w potężnych zębach kości i Fronda mimo woli pokręcił głową z podziwem.

- To jednak ciekawe, czemu on nam pomógł. - mruknął. Pies spodobał się wszystkim. Był pięknym okazem swej rasy choć chudym i zaniedbanym, ale wielkim, kudłatym, o potężnej klatce piersiowej, wilczastym ubarwieniu i wspaniałych, ciemnobrązowych oczach.

- No dobra, ale co z nim będzie dalej? – rzekł po chwili Never – Przy naszym trybie życia... pies?

Chwilę panowała cisza, potem Gerard wyszeptał z powątpiewaniem:

- Schronisko?

Oczy Frondy nieoczekiwanie zaszkliły się, a jego usta zadrżały, jakby zbierało mu się na płacz.

- Schronisko – powtórzył – Ale dlaczego? On nic nie zrobił.

Ukląkł na dywanie i objął psa za szyję.

- Radża, choć raz bądź człowiekiem. - poprosił podejrzanie schrypniętym głosem. Gerard zrozumiał nagle coś, co od początku powinno być dla niego jasne: choć młodszy o dwieście lat, to właśnie Never podejmował wszystkie decyzje. Fronda był prawdopodobnie taki, jak jemu podobni w jego czasach – impulsywny, odważny i przy tym raczej nieodpowiedzialny, zatem rola przywódcy musiała przypaść Neverowi. Mimo to Gerard bez namysłu stanął po jego stronie.

- Ja mogę z nim wychodzić. - zaofiarował się.

- Będziemy go zabierać ze sobą, to świetny kamuflaż. - dodał Theo z nadzieją.

- A kiedy już wszyscy się do niego przywiążemy, wtedy bang! Pies zdechnie ze starości – dokończył Never ponuro – Ja już to przerabiałem, Fanfanie, kiedy ciebie jeszcze na świecie nie było. Fronda histeryuzował mi przez dwa tygodnie, myślałem, że zwariuję przez niego. Zresztą róbcie, jak chcecie, ja umywam ręce.

- Umyj przy okazji szklanki., - doradził mu aktor złośliwie, zaś Theo wydał okrzyk radości i uściskał dogryzającego resztki posiłku psa, jakby był on conajmniej jednym z jego wilczych przyjaciół. Never fuknął jak kot i poszedł do kuchni, a Gerard dołączył do niego po chwili.

- Czemu tak mu dokuczasz? – spytał cicho – Przecież bardzo go lubisz.

Never odkręcił kran.

- Fronda to kawał idiotycznego bałwana – oświadczył ponuro – Zawsze ma jakieś dzikie pomysły, które potem nam obu wychodzą bokiem. Kiedy go poznałem, nosił zawój na głowie i czarny burnus, bo próbował wyrwać z haremu jakąś porwaną ślicznotkę. Nawet nie wiem, czy mu się to udało, ale obstawiałbym, że tak. Uratował mi życie, a ja, kretyn, zamiast powiedzieć’Dziękuję’ i uciec jak najdalej, zacząłem włóczyć się za nim i już wkrótce trudno było mi obejść się bez jego towarzystwa. Być może mam w stosunku do niego jakieś niewyżyte uczucia ojcowskie, chociaż jestem od niego tyle młodszy.

- A może on lepiej wie, co robić? Może nie powinieneś traktować go jak niedorozwiniętego? - spytał aktor. Hindus spojrzał na niego z politowaniem i wrócił do pokoju.

- Jutro skoro zmierzch trzeba będzie zabrać zwierzaka do weterynarza, zaszczepić, odpchlić, kupić smycz i kaganiec – powiedział surowo – Ty za to odpowiadasz, Monsieur de Joinville.

- Rozkaz, generale. - Theo z radości pocałował psa prosto w pysk, po czym wstał i wyjął z szuflady swoją szachownicę.

- Zagramy? - spytał Gerarda.

- A wiesz, chętnie – zgodził się z nim aktor – Przyda mi się jakieś odprężenie.

Never nastawił radio i rzucił się na fotel, otwierając nowego „Newsweeka”. Obaj przyjaciele zapatrzyli się w szachownicę, pochłonięci problemami natury strategicznej. Zawsze tak było, gdy zaczynali rozgrywać partię.

- Sytuacja w Wietnamie znowu się zaostrza – rzekł Hindus po dłuższej chwili – Nie podoba mi się to. A w USA nasilają się antywojenne demonstracje hipppisów.

- Niechby spróbowali tak podemonstrować we Francji, w 1369 na przykład – prychnął Theo, nie spuszczając oczu z planszy – Nie wiem, czy by który z życiem uszedł. Amerykanom brakuje dyscypliny, zresztą nic w tym dziwnego, co to za naród? Wcale żadnym narodem nie są. To żałosna zbieranina o kryminalnej przeszłości i nic dziwnego, że za grosz nie mają prawdziwego patriotyzmu.

- To kolebka demokracji. - zauważył Gerard, zastanawiając się jednocześnie, czy ruszyć gońcem, czy wieżą.

- Demokracja do brednia. Jak można pozwolić na to, by wpływ na losy kraju miał nie tylko człowiek mądry i wykształcony, ale też byle niepiśmienny bałwan? – Theo przesunął swego hetmana i zerknął na przyjaciela – I co teraz zrobisz, mądralo?

Geard podrapał się po głowie.

- Nie wiem – przyznał – Może po prostu pociągnę za obrus?

Obaj roześmieli się, ale przerwał im nieoczekiwany dźwięk. Pies podniósł się wolno z dywanu, dziwnie powarkując, potem nagle otrząsnął się gwałtownie. Czarna, brązowo podpalana sierść poleciała na wszystkie strony. Na dywanie klęczała chuda, skulona, zupełnie naga dziewczyna, którą już chyba znali. Była zdecydowanie nieładna, ale jej oczy zachowały migdałowy kształt i ciepłą barwę psich ślepii, a gęsta czupryna czarnych włosów, rudawo podbarwionych na końcach, opadała jej na czoło i kark.

- Czego tak się gapicie? - mruknęła niechętnie.

- Abo jest na co. Gdzie masz sukienkę, nasza parkowa sylfido? - Theo ściągnął koszulę i rzucił ją dziewczynie. Na jego owłosionej piersi matowo błysnął srebrny ryngraf.

- Zgubiłam. - odparła dziewczyna, ubierając się pospiesznie. Była niewysoka i chuda, koszula Frondy siegała jej prawie do kolan.

- To ty byłaś w parku? Teraz rozumiem, czemu ci faceci chcieli cię zatłuc – Gerard oparł głowę na rękach – Ale jest w tym jakaś fikcja. Dlaczego pies, nie wilk?

- Wszystkie wilkołaki to owczarki – pouczył go Never – To logiczne, wiesz? Co ma wspólnego wilk z człowiekiem? Nic i jeszcze raz nic. A pies towarzyszy człowiekowi od dziesiątków tysięcy lat, nic zatem dziwnego, że gdy doszło do wymieszania genów wskutek jakiegoś kataklizmu... No, moja panno, mów teraz, coś ty właściwie za jedna.

Dziewczyna usiadła na jednej z poduszek.

- Nazywam się Augusta Monteloupi, dla przyjaciół Oggy – powiedziała z westchnieniem – Chociaż teraz nie mam już przyjaciół. Urodziłam się w Palermo. To stało się ze mną, gdy byłam już pełnoletnia. Miałam studiować archeologię, byłam zakochana w przystojnym chłopaku z sąsiedztwa... Nagle któregoś dnia odezwało się u mnie dziedzictwo przodków i wszystko runęło. W mojej rodzinie tak już jest, że mniejwięcej raz na sto lat rodzi się wilkołak i nie ma na to żadnej rady. Wszyscy wtedy, na szczęście, zbyt byli zajęci tym, co mówił w gazetach pan Hitler, by zauważyć, że się zmieniam...

- Zaraz, zaraz – przerwał jej Gerard – To ile ty masz lat?

Na jego rozeznanie dziewczyna nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia.

- Więcej, niż myślisz – odparła – Wilkołaki starzeją się co prawda, ale bardzo wolno.Jakieś pięć lat na stulecie, nie więcej, to znaczy, o ile tak długo pożyją, co, jak wy się pewnie domyślacie, bywa problematyczne. Kiedy przekonałam się, iż dotknęło mnie rodzinne przekleństwo, zaczęłam się ukrywać, nie chcąc, aby moja inność zaszkodziła krewnym. Powoli nawykłam do samotności i krycia się przed ludźmi, choć to nie zawsze bywa miłe.

- A czemu nam pomogłaś? - spytał Never. Dziewczyna uśmiechnęła się słabo.

- Wy też mi pomogliście – przypomniała mu – Od tej pory trzymałam się blisko was, choć o tym nie wiedzieliście i kiedy spostrzegłam, co się święci, nie mogłam pozostać obojętna. Co było trudne, to wspiąć się jako pies po tej drabince na dach. Znikłabym zaraz po akcji, ale gdy ty mi obiecałeś kolację, postanowiłam jechać z wami. Nic nie jadłam od dwóch dni.

Zapięła starannie guziki koszuli i zwróciła na Frondę swe ciepłe, brązowe oczy. -

- Jak możesz nosić srebro?- spytała.

- Przywykłem. Kwestia samodyscypliny. - odpowiedział jej Theo, na chwilę wracając myślami w tamte dni, gdy możliwość zatrzymania jedynej pamiątki po tym, co minęło, opłacał niekończącym się koszmarem.

- No cóż,maleńka – rzekł powoli Never – Jak sama widzisz, samotna egzystencja nie jest dla ciebie zbyt bezpieczna. Przyłącz się do nas. Będziesz miała przyjaciół, ochronę i zawsze zapewnione jedzenie, bo sądząc po tobie, niedojadasz od dawna.

Oggy oblizała się nieznacznie.

- To prawda – przyznała z pewnym ociąganiem – Chyba kiedyś było mi łatwiej coś upolować lub ściągnąć, teraz rzeczywiście przez większą część czasu muszę pościć. Jem właściwie tylko surowe mięso, więc są z tym kłopoty. Nie chciałabym jednak narzucać się nikomu ze swymi problemami... Naśmieciłam tu, przepraszam.

- Nie szkodzi. Prowadzimy tu kawalerskie gospodarstwo i nie jesteśmy przesadnie pedantyczni - pocieszył ją Theo – A tak poważnie, Oggy, zostań z nami. Ja wiem, co to znaczy być samotnym i zaszczutym. Wartaś lepszego losu.

Siedział na swoim miejscu, założywszy ręce na nagim torsie i patrzył na dziewczynę życzliwie. Ta uśmiechnęła się nieśmiało.

- Wiesz, że jesteś pierwszym, który mi powiedział coś takiego? - szepnęła z wdzięcznością.

- Nie przeceniaj tego, on po prostu umie rozmawiać z babkami – rzekł Never trochę zazdrośnie – Ale ma rację, zostań. Wkupiłaś się w nasze bractwo daniną krwi, że tak powiem. Mów teraz, co ci kupić: sukienkę, bieliznę, jakieś kosmetyki?

- Wystarczy sukienka. Bielizny nie noszę. Wyobrażacie sobie mnie jako psa w majteczkach? - zachichotała Oggy. Rozjaśniwszy się wyglądała nieco lepiej, choć jej wydłużona, chuda twarzyczka o bezkrwistych wargach nieco bardziej przypominała psi pysk niż przeciętną dziewczęcą twarz. Kształtu uszu nie widzieli, zakrywały je nieporządne, nastroszone pasma włosów, matowych, przyrudziałych na końcach, ale zęby miała zdecydowanie psie, o dużych kłach, choć nieco mniejszych niż u owczarka.

- Marzę o kąpieli – powiedziała, otulając się mocniej zbyt dużą na nią koszulą Frondy – Gdzie jest łazienka?

Pomaszerowała we wskazanym kierunku wesoło, jakby mieszkała w tym domu od wieków.

- Już kiedyś było nas czworo – rzekł cicho Never, opierając swój spiczasty podbródek na dłoni – Nawet więcej. Musimy dobrze pilnować tej małej, przecież Łowcy i jej by nie darowali.

- O to niech cię głowa nie boli. - Theo odwrócił się i pokręcił gałką radia. Podawano właśnie wiadomości sportowe, a tego nigdy nie omieszkał wysłuchać, szczególnie w miesiącach letnich, gdy odbywała się większość mityngów.

 

Gerard obudził się w środku dnia, czując prawdziwy zamęt w głowie. Śniło mu się coś tak bardzo dziwnego, że nie potrafił ubrać tego w słowa, ale wreszcie z powodzi nakładających się obrazów wyłowił jeden: obraz Anne, siedzącej na werandzie ich domu w Ramatouelle, wspartej łokciami o stół z płytek ceramicznych, zakrywającej twarz dłońmi w bezgłośnej rozpaczy. Milczała, milczała tak bardzo, że cisza rozlegała się głośniej niż najgłośniejszy lament.

- Och, Anne...- szepnął Gerard. Tęsknota opanowała go tak mocno, że miał ochotę zapłakać, korzystając z tego, iż nikt go usłyszeć nie może. Never spał na swoim łóżku, co zdarzało mu się dość rzadko, potrzebował bowiem dużo mniej snu niż inni, Fronda również był pogrążony we śnie, widać niezbyt przyjemnym, gdyż zaciskał dłoń obronnym gestem w pięść. Na jego kołdrze pomrukiwała przez sen Oggy, zwinięta w kłębek jak pies, którym w jakiejś części była. Od początku tak sypiała – wytłumaczyła Theo, iż w ten sposób będzie czuła się bezpieczniejsza i rycerski jak zawsze Fronda zgodził się bez wahania. Ta dziewczyna szybko okazała się dla nich wszystkich nadzwyczaj cennym nabytkiem. Mogąc bez problemu poruszać się w najbardziej słoneczny dzień, załatwiała za nich wiele spraw, choć musiała bardzo uważać, by w najmniej odpowiedniej chwili nie zamienić się w psa. Never szybko odkrył, iż łatwiej jej kontrolować te przemiany, gdy jest najedzona i zadowolona z życia, i przeprowadzał z nią codziennie ćwiczenia relaksacyjne, które okazały się bardzo pomocne. Najlepiej jednak, co łatwo było przewidzieć, Oggy rozumiała się właśnie z Frondą, którego rycerskość i uroda zawsze były swoistym wabikiem na płeć piękną. Gerard uśmiechnął się mimo trapiących go smutków. Wiedział dobrze, iż mało który mężczyzna mógłby rywalizować z jego średniowiecznym przyjacielem, i że wcale to nie była kwestia urody. Fronda był tkliwy, uprzejmy i delikatny, miał niezwykły wdzięk, każdą kobietę, nawet Łowczynie z IVH, traktował jak damę, no ale naturalnie jego ładna twarz i oczy jak diamenty też robiły swoje. Nic dziwnego, że i na Oggy podziałał jego czar. Nagle aktor drgnął. Jego wyczulony słuch pochwycił jakiś obcy dźwięk, dochodzący z klatki schodowej. Ktoś chodził od drzwi do drzwi, starając się stąpać jak najciszej, co już samo w sobie było podejrzane. W tej kamienicy nie mieszkał nikt oprócz ich bractwa, więc takie skradanie się po korytarzu nie wróżyło nic dobrego. Gerard wstał po cichu i potrząsnął Frondą.

- Odczep się, bo zrobię ci operację plastyczną. - wymruczał niewyraźnie Theo, chowając głowę pod poduszkę.

- Wstawaj, ktoś kręci się po domu. - wyszeptał mu Gerard do ucha.

- No to go zabij – wymamrotał Theo, ale ponownie szarpnięty usiadł wreszcie – Oby to było coś ważnego, bo ci przyłożę za budzenie mnie w środku dnia.

Oggy zbudziła się i warknęła po psiemu. Nawet jako człowiek zachowywała dużo psich cech. Również Never oprzytomniał w jednej sekundzie i zaczął nasłuchiwać czujnie.

- Cicho, wiara – rzekł po chwili – W kamienicy jest cała grupa likwidacyjna. Ubierajcie się po cichu i weźcie do podręcznych toreb to, na czym wam najbardziej zależy. Musimy się zmywać. Oggy, zasuń portiery, teraz nie ma się już co konspirować

- W środku dnia, tak? Rzadka przyjemność. - burczał z niezadowoleniem Fronda, pospiesznie naciągając dżinsy.

- Jest ich z dziesięciu. - mruknęła Oggy, zaciągając szybko czarne zasłony.

- Może to tylko komisja budowlana? - spytał Gerard ze słabą nadzieją.

- Komisja budowlana się nie skrada. I nie nosi wojskowych butów. - Never otworzył zamaskowane dodatkowe drzwi na korytarz. Przyjaciele wyślizgnęli się na dawne schody kuchenne, o których intruzi najwyraźniej nie wiedzieli.

- Brama na dole jest zamurowana, a dolne kondygnacje zawalone gruzem jeszcze z czasów wojny. - rzekł Theo cicho, próbując uniknąć padającego przez okna światła.

- I dlatego musimy wiać oknem. - zdecydował Never.

- W takim słońcu? - Fronda wytrzeszczył na niego oczy.

- Wolisz kołek w serce? No to droga wolna.

Hindus otworzył okno mocnym szarpnięciem.

- Może nie świeci aż tak mocno. - pocieszył się niepewnie Theo, wyglądając na podwórze. Stanowiło ono rodzaj studni i mimo mocno operującego słońca pozostawaniemal zacienione.

- Jak tak, to za mną, rycerzu bez trwogi. - Gerard za przykładem Nevera zjechał po rynnie na podwórze i dopadł rolls-royce’a w dwóch susach. Tuż za nim do środka wozu wśliznął się Fronda, a za nimi Oggy. Never zapuścił motor i z najszybszą dopuszczalną szybkością wyjechał na ulice Paryża.

- Co to się dzieje? - spytała płaczliwie Oggy, przytulając się do ramienia Frondy.

- To się dzieje, że póki co jesteśmy bez dachu nad głową – odpowiedział jej Never, hamując nieco, by przepuścić grupę przedszkolaków pod opieką nauczycielki – I nie wiemy, komu bije dzwon.

- Nie, nie pytaj, komu bije dzwon. Zawsze bije on dla ciebie. - wyrecytował z emfazą Gerard.

- Zatem musimy wiedzieć, czy to pojedynczy wybryk, czy cała krucjata.

- Aach, krucjaty... - westchnął Theo z nostalgią.

- Oszalałeś? Co w nich było takiego pociągającego? - spytał aktor ze zgorszeniem.

- Broń, nasz ty zielonooki skarbie – wyjaśnił mu rycerz – W dziszejszej broni nie ma żadnej finezji. Byle tchórzliwy pętak może pociągnąć za spust lub podłożyć bombę. Broń biała, to było coś. Wymagała odwagi, zręczności, siły, finezji...

- Finezja Rodezja. Nie te czasy, relikcie rycerstwa. IO wogóle zamknij twarz, bo muszę się skupić. - przerwał mu Hindus z niesmakiem. Jego trening w świątyni Kali nauczył go używania jako broni wszystkiego, co w danej chwili będzie miał pod ręką, nie żywił więc dla broni siecznej takiej czci jak Fronda. Zresztą rodzaj broni nie był teraz ważny. Never czuł, że dzieje się coś bardzo niedobrego, coś, co już przeżywał i jego złote oczy, widoczne we wstecznym lusterku, pełne były niepokoju. Zdarzało mu się już tracić przyjaciół i nie chciał, by to się powtórzyło, zwłaszcza, że przecieć czuł się za nich odpowiedzialny. Jego iloraz inteligencji, zmierzony podczas testów w instytucie naukowym na Florydzie, wynosił niewiarygodną ilość 350u punktów i bił wszystkie dotychczasowe rekordy. Mimo to przegrywał z ponad dwukrotnie głupszymi ludźmi i to przegrywał z kretesem, nie umiejąc uchronić przyjaciół od śmierci z ich rąk. Trudno było to doprawdy zrozumieć. Hindus jeździł jakiś czas ulicami, by zgubić ewentualny pościg, wreszcie zaparkował samochód na strzeżonym parkingu i odwrócił się ku przyjaciołom.

- Ja i Oggy pójdziemy sprawdzić, co się dzieje – rzekł kategorycznie – Wy tu zostańcie, póki nie wrócimy. W samochodzie jesteście bezpieczni, ale na wszelki wypadek połóżcie się na podłodze i przykryjcie dywanikiem. Żeby mi żywa dusza nie widziała was obu. Przyjdziemy po was po zmierzchu.

- Świetnie, będzie czas się przespać. - ziewnął Fronda.

- Mógłbyś spać w takiej chwili? - oburzył się Gerard.

- Spałem nawet w noc, mającą poprzedzać moją egzekucję. - odparł Theo lekceważąco, układając się na podłodze. Chcąc nie chcąc aktor położył się obok niego i nakrył ich obu wzorzystą narzutą z siedzenia samochodowego.

- Nie przejmuj się tak bardzo – pocieszył go jeszcze przyjaciel – To może być fałszywy alarm.

- Oby – mruknął Gerard bez przekonania – Ała, zabierz tę blachę ode mnie! Parzy jak pokrzywa.

- Sorry cię bardzo – Theo schował ryngraf za koszulę – Kolorowych snów.

Ułożył głowę na zgiętym ramieniu i po chwili miarowy oddech dał znać, że śpi snem sprawiedliwego. Gerard nie mógł usnąć. Niezwykłość sytuacji, duszne wnętrze, zapach kurzu z narzuty, to wszystko było zbyt drażniące, by mógł spać, jakby nigdy nic. Theo miał za sobą kilka wieków doświadczeń, zatem mógł się niczym nie przejmować, jednak aktor był jeszcze bardzo młodym wampirem i do pewnych rzeczy nie zdążył przywyknąć. Męczył się jakiś czas okropnie, wsłuchany w miarowy oddech przyjaciela, aż wreszcie zapadł w sen, płytki wprawdzie i nerwowy, ale zawsze. Zbudził go dopiero otwierający drzwiczki wozu Never.

- Wstawajcie, śpiochy – zakomenderował – Już ciemno. Nasze mieszkanie szlag trafił, a także większość punktów awaryjnych, więc jednak krucjata. Niebezpieczeństwo jest tak realne, że aż śmierdzi i nie śmiać mi się z tego, bo sprawa jest cholernie poważna. Musimy ostrzec, kogo się da.

- A kto się śmieje? - Theo wyjął spod samochodowego siedzenia niewielki grzebyk i doprowadził do ładu swą rozwichrzoną czuprynę. Żeby nie wiem co się działo, zawsze dbał o swą powierzchowność, co niezbyt dziwiło, jako że był nieco próżny. Zmęczona i apatyczna Oggy przyglądała mu się ze smutkiem. Ona też bała się o przyjaciół, którzy dali jej pierwsze od wielu lat poczucie bezpieczeństwa i okazali tyle uczucia. Fronda zauważył to i poklepał ją pocieszająco po ramieniu.

- Głowa do góry, mała, nie takie problemy mieliśmy na głowie. - rzekł z lekceważącym uśmieszkiem.

- Mów za siebie – mruknął Gerard kwaśno i zwrócił się do Nevera – Dokąd teraz?

- Po kolei, do wszystkich.- odpowiedział mu Hindus i wyciągnął z chlebaka trzy lśniące rewolwery, z których jeden zatrzymał sobie, a dwa pozostałe podał przyjaciołom.

 



Cz. IV

- Fe, i to ma być broń dla rycerza? - Fronda z obrzydzeniem ujął stalowoczarny browning dwoma palcami i przyjrzał mu się ze wstrętem, nim schował go do tylnej kieszeni spodni.

- A co, spodziewałeś się miecza? Jak on by wyglądał przy pasku od wranglerów? Nie kapryś w takiej chwili. - zganił go Never ostro. Od wielu dziesiątków lat miał z nim ten sam problem – w czternastym wieku broni palnej właściwie jeszcze nie było, dopiero powstały pierwsze niezdarne działa i Theo wciąż usiłował ignorować jej istnienie. Uważał, podobnie jak większość rycerstwa, że nie jest to szlachetna broń, choć trzeba przyznać, że gdy zaszła potrzeba, strzelał naprawdę celnie. Oggy nie chciała pistoletu. Miała raczej pokojową naturę i nawet jako pies niechętnie podejmowała walkę, a teraz towarzyszyła mężczyznom tylko dlatego, że bała się zostać sama w samochodzie. Pierwszym miejscem, do którego się udali, była nocna biblioteka, stanowiąca od dawna wygodny punkt kontaktowy. Nikogo tam jednak nie zastali, a spokojna zazwyczaj czytelnia wyglądała, jakby przeszedł przez nią huragan. Następne w kolei było podziemie metra, gdzie Gusto Vanderbelt przeniósł tymczasowo swoje laboratorium, ale tam z kolei nawet ich nie wpuszczono – strażacy i pracownicy ochrony walczyli z usiłującym się rozprzestrzenić pożarem.

- Nie podoba mi się to. Tak jakby mieli cholernie dobre namiary. - powiedział Never, gdy wrócili do auta i ruszyli w dalszą drogę. Theo zbladł i chwycił go za ramię.

- Piorunem do ‘La Lontananza’! – krzyknął nieswoim głosem – Mam złe przeczucia.

- Dobra, ale nie łap mnie w ten sposób, gdy prowadzę, bo będzie kraksa. - mruknął Hindus i dodał gazu. Sam do tej pory nie wierzył w istnienie wampirów – renegatów, rzadko się jednak zdarzało, by Łowcy uderzali z tak bezbłędną precyzją. Trzeba było rozważyć tę z pozoru nieprawdopodobną możliwość. Po drodze do klubu sprawdzili jeszcze jedno miejsce, jednak zastali tam tylko ślady świadczące o tym, że opuszczano je w wielkim pośpiechu. Na lustrze ktoś wyrył pospiesznie słowa: „Ratuj się, kto może.” I już samo to było alarmująco styczne z ową ponurą koncepcją. Wreszcie dotarli i do „La Lontananza”. Klub nie był zamknięty, a zniszczone wnętrze wyraźnie wskazywało na to, iż przybyli za późno.

- Szukajcie jakichś wskazówek. Może dziewczęta zostawiły wiadomość, jak tamta grupa. - polecił Never przyjaciołom. Rozdzielono się więc, skrupulatnie przeszukując wszystko: salę, spiżarnię, składzik, garderoby i piwnicę. Mimo pośpiechu wszystko musiało być przeszukane bardzo dokładnie, zaglądali więc pod każdą zasłonę i każdy przewrócony mebel.

- Jeszcze kancelaria. - przypomniał im Never. Gerard, który był najbliżej, skierował się ku pomieszczeniom administracyjnym i otworzył zamaskowane sztucznym bluszczem drzwi kancelarii. Doznał wrażenia, że traci oddech, zatoczył się, chwytając framugę obiema rękami.Przez moment zrobiło mu się tak słabo, że aż poczuł mdłości.

- Nie podchodź tu, Fronda! - wrzasnął desperacko, widząc, że przyjaciel zmierza w jego kierunku. Za późno. Gwałtowne uderzenie odrzuciło go w bok, aż na ścianę. Never chwycił go w samą porę, nie pozwalając mu upaść i obaj w milczeniu patrzyli na milczącego, otępiałego z żalu Frondę, klęczącego nad ciałem Erziki Szabo. W piersi dziewczyny tkwił drewniany kołek, jej włosy, brwi, a nawet rzęsy miały upiorną barwę półprzejrzystego śniegu, informującą o tym, że ten atak był skuteczny. Oggy ściskała nerwowo ramię Gerarda, siłą tłumiąc łkanie, z drugiej strony zaciskał palce na jego nadgarstku Never i ciężko chwytał powietrze.

- Za późno – szepnął wreszcie Theo – To wszystko moja wina.

- Nie, nie twoja. Nie wmawiaj sobie takich rzeczy. - skarcił go ostro Hindus.

- Moja! – krzyknął Fronda – Gdybym jej wtedy nie utrwalił...!

- To i tak by już umarła, i to jako stara, bezzębna wiedźma – wpadł mu w słowo Never – Podarowałeś jej ponad wiek cudownego życia. Dzięki tobie była naprawdę szczęśliwa.

Thierry opuścił głowę i przez chwilę wyglądało na to, że się rozpłacze, ale było to tylko złudzenie. Po kilkunastu sekundach wstał, wziął na ręce ciało Erziki i skierował się ku wyjściu. Przyjaciele poszli w milczeniu za nim. Pochowali zamordowaną przyjaciółkę w ogrodzie botanicznym, wśród kwiatów, które zawsze kochała.

- Teraz musimy stąd odejść – powiedział cicho Never po dłuższej chwili, gdy stali milcząc, nie mogąc znaleźć słów na pożegnanie Erziki – W Paryżu nie mamy już czego szukać, to mi wygląda na wielką obławę. Musimy stąd natychmiast zniknąć.

Theo spojrzał na niego płonącymi w ciemności oczami.

- Nie – rzekł głucho – Jeśli chcą ze mną wojny, to trafili pod właściwy adres. Teraz ja z nimi zatańczę.

- Co ty chcesz zrobić, wariacie?! - krzyknął Hindus, ale jego przyjaciel szedł już ku wyjściu, zaś za nim podążała nieodłączna jak cień Oggy.

- Czy on... czy on zamierza to, co ja myślę? - dopytywał się Gerard, biegnąc za Neverem. Theo siedział już za kierownicą royce’a, gdy go dopadli.

- Wsiadacie, czy zostajecie? - spytał ponuro.

- Ależ wsiadamy, wsiadamy – Hindus wepchnął Gerarda na tylne siedzenie – Cokolwiek zrobisz, przecież cię nie opuścimy. Dokąd teraz?

- Do Zoo. - odparł Theo krótko.

- Kochałeś tę dziewczynę? - spytała cicho Oggy, drżąc na całym ciele od miotającego nią huraganu emocji.

- Kochałem. To dlatego krążyłem przy klubie jak ćma, choć wiedziałem, że lepiej będzie opuścić Paryż... - Fronda zacisnął palce na kierownicy i nie rzekł już nic więcej. Jego milczenie było dla wszystkich ciężkie, niczym ołów, zwwłaszcza, że przecież zazwyczaj usta mu się wprost nie zamykały. Gerard wcisnął się w oparcie fotela. Pierwszy raz widział ofiarę Łowców Wampirów, i ciągle zbierało mu się na mdłości od tego widoku. Nie mógł zrozumieć, czemu tego rodzaju ludzi przedstawia się w książkach i filmach jako postacie pozytywne – ich sposób działania budził wstręt i przerażenie. Dla niego nie byli to bohaterowie ani wybawcy udręczonej ludzkości, a byli to zwykli, pozbawieni skrupułów mordercy, polujący na to, czego nawet nie usiłowali zrozumieć.

- Czemu oni to robią? - szepnął.

- Głównie z zazdrości – odpowiedział mu Never poważnie – A także dla sportu. Niektórzy lubią zabijać, stąd takie powodzenie zorganizowanych polowań. A Łowcy wiedzą, że nic im nie grozi za zabicie wampira, w dodatku pławią się w blasku własnego bohaterstwa. To bardzo ludzkie.

- Nie zdarzają się takie wampiry jak w filmach, prawda? - aktor wciąż nie mógł się otrząsnąć z wrażenia i to do tego stopnia, że mimowolnie zaczął szczękać zębami. Hindus poprawił się na siedzeniu.

- Prawda i nieprawda – odparł – Wśród wampirów też może trafić się obłąkaniec lub psychopata, a wtedy robi się niebezpiecznie. Ale dokładnie tak jak na filmach to nigdy to nie wygląda, bez obawy. Nie jesteśmy tacy źli.

Samochód zatrzymał się pod murem śpiącego zoologu. Theo zniknął na moment wśród zabudowań, potem wrócił, niosąc na ramieniu ciężką widocznie torbę.

- Co tam masz? - zaniepokoił się Never.

- Ładunki wybuchowe – odparł Fronda – Zostały mi z czasów partyzantki. Tak samo jak inni chodziłem na kolejówki, i wiem, jak podłożyć i jak odpalić.

- Byłeś w partyzantce? - zdziwił się bezmyślnie Gerard. Theo spojrzał na niego koso, ponownie zapuszczając motor.

- Co cię tak dziwi? – warknął – Zawsze byłem dobrym Francuzem, niezależnie od tego, czy nosiłem metalową koszulkę, czy kufajkę i czarny beret. Zreszta ty też brałeś udział w wojnie, pamiętam cię. Byłeś łącznikiem w grupie, która opanowała ratusz paryski.

Gerard westchnął.

- Zdawało mi się, że tacy z nas bohaterowie – rzekł z goryczą – A kiedy byłem w Polsce, pokazano mi film z powstania warszawskiego. Kilka nocy nie mogłem spać. Okropność. I taki los ludziom zgotowali ludzie.

- Tak, ale to przecież wampiry są kwintesencją globalnego zła – powiedział ironicznie Never – Fronduś, dokąd ty nas wieziesz? Mnie możesz powiedzieć, jesteśmy kumplami.

- Do IVH. Czas przestać uciekać. - odparł Theo krótko. Never bezsilnie zaklął w hindi, potem wzruszył ramionami.

- Może i masz rację – rzekł – Jestem z tobą.

- Ja też. - przyłączyła się do niego Oggy.

- I ja również, niech mnie diabli. - Gerard sam nie wiedział, skąd bierze przepełniającą go w tej chwili odwagę, ale nie próbował zastanawiać się nad tym. Morderstwo pięknej tancerki, choć nie był z nią związany w żaden sposób, wstrząsnęło nim daleko bardziej niż Neverem i Frondą, którzy niejedną taką sprawę już widzieli. Jako wampir dopiero dojrzewał i targające nim emocje były dla niego nowością. Pewne było, ze nigdy do tej pory nie czuł podobnych instynktów, jak obecnie i trochę go to nawet przerażało, tak dalece było sprzeczne z jego dotychczasowym, pacyfistycznym światopoglądem, nie myślał jednak z tym walczyć. Jak nigdy dotąd pragnął już nawet nie sprawiedliwości, a zemsty na Łowcach i nie dziwił się, że Fronda wziął ze sobą ładunki wybuchowe. Skoro znał położenia Instytutu, to było najbardziej logiczne rozwiązanie, logiczniejsze od innych. Jakoś go nie obchodziło, kto może zginąć przy tej okazji i to już było prawdziwie alarmujące. Dawny Gerard Philippe myślałby zupełnie inaczej. Nie miał jednak czasu, by to roztrząsać, gdyż auto stanęło przed wielkim, ciemnym budynkiem, skrytym między drzewami odludnego parku.

- Ostrożnie teraz. - szepnął Never, wysiadając z wozu. Nie musiał mówić nic więcej, między wampirami panowała pewna więź emocjonalna, dzięki której rozumieli się wpół słowa, a często i bez słów. Oggy podążała za nimi, bezskutecznie usiłując przybrać swą psią postać, która byłaby teraz dużo bardziej użyteczna. Gerard już wcześniej zauważył, że miała z tym poważne problemy – właściwie prawie wcale nie panowała nad swymi przemianami. Never zaczął uczyć ją, jak ma to robić, sam jednak przyznawał, że to musi potrwać. Budynek IVH zdawał się być uśpiony, wyczuwało się jednak, że to spokój pozorny. Never wypatrzył ciemną, niemal niewyróżniającą się ze ściany skrzyneczkę, otworzył ją i zaczął manipulować przy wypełniających ją cienkich przewodach. Pracował szybko i zręcznie. W końcu podniósł się i skinął na przyjaciół, dając im znak, ze z alarmem poradził sobie bez problemów. Kochał wszelką aparaturę, zwłaszcza mikroprocesorową. Był w tym bezkonkurencyjny, co nieraz się przydawało, jako że Fronda był technicznym antytalentem, a wobec elektroniki stawał się bezradny jak dwuletnie dziecko. Wszystko, co umiał, to zakładac detonatory, co właśnie teraz miało się przydać. Never dotknął zamka i syknął cicho.

- Chemicznie czyste srebro – szepnął – Fronda, do dzieła.

Theo przyklęknął i jednym ze swych wytrychów zaczął manipulować w zamku. Po chwili drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem. Hindus wszedł pierwszy.

- Łowcy śpią – rzekł cicho po chwili wytężania swych wyczulonych zmysłów – Ale...

Oggy pociągnęła nosem podejrzliwie, obracając przy tym głową niczym pies myśliwski, po czym wskazała palcem na podłogę. Never skinął głową. Szybko odnalazł schody, prowadzące do piwnicy i zbiegł nimi gdzieś w dół. Gerard, który zbiegł ostatni, namacał wyłącznik na ścianie. Blade światło zawieszonej pod sufitem żarówki zalało piwnicę, ukazując coś w rodzaju celi, której krata błyszczała jasnym połyskiem chemicznie czystego srebra. Za kratą tłoczyło się kilkunastu więźniów, między innymi Lambdon Tygier, Jackie Kłamca i kilka półnagich tancerek z „La lontananza”. Never ostrzegawczo położył palec na ustach i skinął na Frondę. Thierry nie bez trudu otworzył zamek – jego poparzone już przy zamku drzwi wejściowych palce traciły czucie. W końcu jednak krata została otwarta.

- Bierzcie wszystkich, których znajdziecie, do parku – polecił Theo – Tylko po cichu. Ani szmeru.

Więźniowie rozbiegli się posłusznie po instytucie, zaś Fronda w asyście swych przyjaciół zaczął metodycznie rozmieszczać ładunki wybuchowe po całym parterze. Milczał przy tym jak kamień, a odezwał się jedynie raz, gdy w strażnicy, skąd zabrano już związanego i zakneblowanego wartownika, rozdzwonił się telefon, roztrzaskując nocną ciszę. Podniósł słuchawkę, przez chwilę słuchał w milczeniu, po czym wysyczał:

- Za późno, Stig. Zginą, nim tu dotrzesz.

Spokojnie założył ostatni ładunek i wyszedł do parku, gdzie uwolnione wampiry otaczały ciasnym kręgiem wyciągniętych z łóżek, przerażonych i półprzytomnych Łowców. Wampiry nie żałowały sobie; każde z nich wypiło więcej nawet, niż powinno. Wszyscy oni wiedzieli już, że muszą opuścić miasto, które kochali,że większość ich przyjaciół została wymordowana, a oni sami ocaleli tylko dlatego, że mieli posłużyć Instytutowi za króliki doświadczalne. Nienawiść do Łowców spalała wszystkich, a jednak czekali na polecenie Frondy, w którym milcząco uznali przywódcę. Theo potoczył zimnym wzrokiem po słaniających się na nogach ludziach.

- Który to z was? Który odpowiada za śmierć Erzebeth Szabo? - spytał złowróżbnym głosem. Wszyscy milczeli, zmrożeni zarówno jego spojrzeniem, jak tonem jego głosu. Oggy pociągnęła przyjaciela nieśmiało za rękaw.

- To żadne z nich – powiedziała – Nie ten zapach.

Fronda zacisnął na moment usta.

- Wasze szczęście – rzekł po chwili, długiej jak wieczność – Z serca wam radzę, zmieńcie zawód, bo jeśli drugi raz nakryję was na tej robocie, nie będzie czego zbierać. Zapamiętajcie sobie, ja nie żartuję.

Odwrócił się i odszedł w głąb parku. Przyjaciele, zbici z tropu, podążyli za nim. Gerard ochłonął już nieco i czuł ulgę, że nie doszło do masakry. Theo szedł, nie oglądając się za siebie, ale w pewnej chwili musiał nacisnąć guzik radiowego detonatora, gdyż rozległ się potworny huk. Paryska filia Instytutu Van Helsinga przestała istnieć.

 

Gerard patrzył w migocące na spokojnej wodzie światła miasta, przepełniony smutkiem.

- Masz rację – przyznał – To, że niby teraz nie akceptuje się zabijania, to zwykłe mydlenie oczu. Hipokryzja, w którą nikt już nie wierzy. Ludzki los, ludzkie życie, człowiek jako jednostka, to się teraz już wogóle nie liczy. Za twoich czasów, na pewno bardzo trudnych, nie było przynajmniej takich absurdów, jak litowanie się nad zbrodniarzem, ponoszącym sprawiedliwą karę za swe uczynki i zapominanie przy tym o jego ofiarach. Ba, teraz nawet ma się im za złe, że stały się przyczyną kłopotów biednego bandyty.

Fronda wzruszył lekko ramionami.

- Moje czasy... Średniowiecze wciąż żyje we mnie – powiedział – Ja jestem średniowieczem, mimo że staram się iść z duchem czasu w każdy możliwy dla mnie sposób. Nie ucieknę przecież od samego siebie... Za jakiś czas to zrozumiesz, mały.

Gerard przeniósł oczy na jego gładką, chłopięcą niemal twarz, zbadał spojrzeniem jego głębokie oczy o podłużnym wykroju, kwadratowe szczęki, czystą linię ust, zawsze sprawiających wrażenie, jakby za moment miały się uśmiechnąć, trzpiotowate dołki w policzkach, potem całą gibką, wysoką postać rycerza. Trudno było uwierzyć, że to wszystko ma już ponad sześćset lat. Pokiwał głową.

- Powinieneś być uznany za Żywy Skarb Narodowy – powiedział – Tak w Japonii określa się ludzi obdarzonych jakąś wyjątkowo rzadką umiejętnością.

- Japonia – powtórzył Theo w zamyśleniu – Byłem tam jeszcze w epoce samurajów. Piękny kraj, ale ludzie dziwni. Nie da się z nimi porozumieć. Wiesz, że gdy zrzucono bombę atomową na Hiroshimę, w pierwszej chwili pomyślałem, że dobrze im tak?

- Ze wszystkich zbrodniarzy wojennych jedynie japońscy nie zostali nigdy ukarani... ale mimo wszystko to był straszny sposób na zakończenie wojny. - aktor aż wzdrygnął się na samą myśl.

- Straszny – przytaknął mu Fronda i śmignął w wodę płaskim kamieniem – Ale Japończycy sami byli sobie winni. Kto rozpoczyna wojnę, ponosi moralną odpowiedzialność za wszystkie jej konsekwencje, także te, które uderzają w niego. A wbrew obiegowej opinii drugą wojnę rozpoczęli nie Niemcy, lecz Japonia, atakując Chiny i zagarniając Mandżurię.

Takie postawienie sprawy było dla Gerarda nowością. Nie mógł odmówić rozumowaniu Frondy zimnej logiki, choć jego własne, czyste serce nie mogło jej zaakceptować. Należał do tych ludzi, którzy myślą sercem, nie głową, nie dla niego więc była ta wielowiekowa mądrość, którą Theo wyrażał bez ogródek, jak każdy inny swój pogląd.

- Zatem uważasz, że Amerykanie mieli prawo zrzucić to świństwo? - spytał ostrożnie. Thierry spojrzał na niego smutno.

- Prawo nie prawo – odpowiedział – Nie ich wina, że do potomków samurajów inne argumenty nie trafiały. Dzięki tym bombom wojna mogła się wreszcie skończyć, choć przyznaję, że skutki tego posunięcia były wyjątkowo okrutne, i ich plony ludzie będą zbierać jeszcze długo. Za to teraz Japończycy odgrywają rolę ofiary, zaś Ameryka przeprasza. Gdyby to Japonia miała atomówkę, mój mały, pieprznęłaby nią w Nowy York i jeszcze pozowałaby na bohatera. Japusom nie postałoby w głowie przepraszanie kogokolwiek. Do tej pory uważają, że wszystko im było i jest wolno, a winny jest ten, kto się broni przed ich agresją.

Zamilkł na chwilę.

- Nie daj się jednak oszukać, ja też uważam, że Oppenheimer i jemu podobni to zbrodniarze przeciw ludzkości – podjął po chwili – Ta bomba nie powinna nigdy powstać.

- Amerykanie musieli ją mieć. Niemcy przecież omal nie wyprodukowali swojej. - przypomniał mu Gerard.

- Gdyby tak się stało, prawdopodobie nie byłoby już komu ani kogo przepraszać – Theo ponownie cisnął kamieniem w wodę – A wiesz, że hitlerowscy naukowcy znaleźli azyl właśnie w USA? Dla mnie jest to jeszcze obrzydliwsze niż użycie tej przeklętej bomby, której prawdziwych skutków ostatecznie nikt w 45tym nie był jeszcze w stanie przewidzieć.

Niedaleko nich z piskiem opon zatrzymała się wielka, czarna furgonetka, z której wyskoczył niezmiernie zadowolony Never.

- Zamieniłem royce’a! – zawołał – Musiałem sporo dopłacić, ale warto. Rajdowy silnik, szyby z pancernego szkła, podwójna blacha i opony z lanej gumy.

- A zakręty bierze pewnie równie lekko jak czołg. - dokończył za niego Fronda.

- Daj spokój, przecież nie będziemy chyba startować tym wozem w wyścigu Paryż Dakkar – Never otworzył boczne drzwi – Popatrz tylko, ile tu miejsca. Mamy też szerokopasmowe radio, zasuwane rolety na szybach, nawet lodówkę turystyczną. Nie narzekaj, tylko wskakuj.

W budzie vana spała Oggy, zwinięta pod kocem, zaś obok niej stała dobrze wypchana torba.

- Będziemy prowadzić na zmianę – zakomunikował Never – Oggy i ja w dzień, wy dwaj w nocy. Przed opuszczeniem Francji musimy zahaczyć o Saint Tropez. Mieszka tam genialny fałszerz dokumentów, damy mu dobrą cene i będziemy mieć na poczekaniu wszystko, czego chcemy.

- Niech też wyrobi książeczkę szczepień dla Oggy – Thierry popatrzył z troska na śpiącą dziewczynę – Nigdy nie wiadomo, kiedy jej wilcza natura weźmie górę, lepiej być przygotowanym.

- Słuszna uwaga. - pochwalił go Hindus i zapuścił motor. Gerard popatrzył w okno i łzy stanęły mu w oczach na samą myśl, że być może ostatni raz widzi Paryż. Theo czuł się podobnie, ale był bardziej zahartowany niż on.

- Aj, Fronda – westchnął z politowaniem Never, obserwujący przyjaciół w lusterku wstecznym – Coś ci powiem: płacz wcale nie jest niemęski.

Theo roześmiał się gorzko.

- Kto ci naopowiadał takich bzdur? – spytał – Nasłuchałeś się pewnie poradników kobiecych w radio. Nie ma żałośniejszego widoku na tym świecie niż płaczący mężczyzna. Po mnie się tego nie spodziewaj.

- Męski szowinista. - odezwała się ze swego posłania Oggy. Nie spała już od paru minut i wpatrywała się w przyjaciół swymi ciepłymi, psimi oczami.

- Śmiało, niech będzie nawet męska szowinistyczna świnia – zachęcił ją uprzejmie przyjaciel, bezwiednie archaizując składnię, jak zawsze w chwilach wzburzenia – Kobiety nigdy nie wiedzą, czego chcą. Narzekają, że mężczyźni niewieścieją, że miękną, a same od lat usiłują przerobić ich na swoją modłę. Ze mnie nikt babochłopa nie zrobi. Mogę się myć, ale żadna siła na świecie nie zmusi mnie do używania kremu nawilżającego czy lakieru do włosów. Nie będę też prać, zmywać ani gotować, a już na pewno nie będę mazał się, kiedy mi drzazga wlezie pod paznokieć. Ładny mi mężczyzna, którego u dentysty trzeba trzymać za rączkę, a na widok krwi mdleje.

- Coś w tym bezwzględnie jest. - zgodziła się z nim dziewczyna. Van mknął ulicami nocnego Paryża, potem wyjechał za miasto i przyspieszył. Nie ujechali nawet dwudziestu kilometrów międzymiastową, gdy zauważyli stojący na poboczu samochód, zaś w świetle jego reflektorów młodą kobietę opartą o maskę.

- Zatrzymaj. - poprosił Theo, dotykając ramienia Nevera.

- Po co znowu? Oj, rycerzu, te baby cię zgubią. - Hindus pokręcił głowa z niezadowoleniem, ale posłusznie nacisnął na hamulec.

- To Agnes. - szepnął Gerard ze zdumieniem.

- Theo, znowu narozrabiałeś. Zginiemy przez twoje samowolki. - warczał Never, jednak Fronda nie słuchając go wyskoczył z wozu i objął dziewczynę.

- Ach, to do niej dzwonił. - domyśliła się Oggy.

- Szkoda, że i nie do centrali Łowców przy okazji. - Never uderzył bezsilnie otwartą dłonią w kierownicę, a potem uchylił okno. Jak zazwyczaj, Theo robił co chciał, wbrew jego zaleceniom i nawet zdrowemu rozsądkowi, lepiej więc było mieć na niego oko.

- Nie zapomnisz? - dopytywała się Agnes płaczliwie.

- Nigdy – zapewnił ją czule Fronda – Dobrze, że zdążyłaś, choć mam wyrzuty sumienia, że wyciągnąłem cię w nocy na tak odludne miejsce. Mógł cię przecież ktoś napaść...

- Och, zaraz napaść – obruszyła się Agnes – To już prędzej ty jesteś w niebezpieczeństwie. W Meudon, gdzie ekipa kręci teraz serial, znalazł mnie jakiś Szwed. Przyglądał się wszystkiemu, a potem wypytywał mnie co do głównego aktora, znaczy, czemu wybrałam akurat jego. Czort wie, skąd wiedział, że maczałam w tym palce, nie figuruję przecież w oficjalnym składzie ekipy. Wnętrza filmowaliśmy po nocy, na szczęście nakrył nas przy obiedzie w restauracji, bo jak amen w pacierzu skończyłoby się tak, że rzuciłby się na tego biedaka z kołkiem. Chociaż ja bym nigdy was nie pomyliła, a zresztą Jean Claude to jeszcze szczenię, ma dwadzieścia trzy lata.

Agnes zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła zachłannie ustami do jego ust. Oggy przyglądała się temu zazdrośnie z głębi wozu.

- Gołąbki za pięć centymów, psiakrew. - mruknął wściekle Never i nagląco nacisnął klakson.

- Wybacz, malutka – westchnął Theo, z żalem przerywając pocałunek – Łowcy nas gonią. Uważaj na nich i pilnuj tamtego dzieciaka, żeby go przez pomyłkę nie skrzywdzili.

- Masz to jak w banku. - obiecała mu smutno Agnes. Theo ujął ją trzema palcami pod brodę.

- Głowa do góry – nakazał żartobliwie – Płacz surowo wzbroniony. Pozostają nam wspomnienia, a przyznasz chyba, że są wspaniałe. Czekaj no, pożegnaj się z kimś jeszcze.

Obejrzał się znacząco na samochód. Gerard, czując się niewypowiedzianie głupio, wysiadł i wszedł w snop reflektorowego światła. Oczy Agnes rozszerzyły się w zdumieniu.

- Gerard! – zawołała – Więc ty żyjesz? O Boże, strasznie się cieszę. I jak się teraz czujesz?

- Dość dobrze, choć sił mam raczej niewiele i chyba nie będzie już dużo lepiej. Wiesz, to przeklęte choróbsko naprawdę mi się przysłużyło. - odpowiedział aktor, całując ją serdecznie w nadstawiony policzek.

- Pilnuj się Theo, a jeszcze długo pożyjesz – poradziła mu Agnes – A skoro wyjeżdżacie, zajrzyjcie po drodze do Ramatouelle. Anne tm jest, lepiej się z nią pożegnaj, bo przez wieki będziesz żałował straconej okazji.

- Już raz próbowałem z nią rozmawiać i tylko się wystraszyła. - Gerard z przykrością wspomniał ten dzień na cmentarzu. Jednak dawna znajoma potrząsnęła głową.

- Spróbuj jeszcze raz. - rzekła z naciskiem.

- Do jasnej cholery, śpicie?! – wrzasnął Never – Do wozu, bałwany lądowe!

- Wybacz, nasz szef się niecierpliwi. - Theo jeszcze raz pocałował Agnes i popchnął Gerarda przed sobą do vana. Przez tylną szybę ujrzeli jeszcze, jak Agnes Varda wsiada do swego samochodu i wyjeżdża na szosę.

- Ona miała rację – odezwał się po chwili Gerard – Radża, ja muszę zobaczyć się z Anne.

Never zmełł w zębach przekleństwo.

- Dobra – rzekł ponuro – Ale pod pewnym warunkiem: obowiązuje cię bezwzględne posłuszeństwo. Kiedy dam znak do odwrotu, podporządkujesz się bezzwłocznie. I nie miej do mnie pretensji, jeśli ona zaatakuje cię lub odtrąci z pogardą.

- Zgoda. - odparł Gerard pospiesznie. Theo spojrzał na niego z sympatią i uznaniem w ciemnych oczach.

- Dobraliście się w korcu maku, błazny. - warknął przez zęby Never, kierując auto w stronę Ramatouelle. Znał ją dobrze, niejednokrotnie przemierzył ją przecież w ciągu tych dwudziestu dni po wyjściu Gerarda z kliniki. Dwadzieścia smutnych, złych, listopadowych dni, w ciągu których ważył w sobie decyzję, czy ratować gasnące życie wielkiego aktora, czy też pozwolić mu odejść w nieznane. Czy żałował tej decyzji? Nie, ani przez chwilę, nawet gdy miał przez Gerarda same kłopoty. Oggy chciała coś powiedzieć, ale tylko zaszczekała i, zawstydzona, wylazła z sukienki. Otrząsnęła się po psiemu. Gerard podrapał ją machinalnie między uszami i po karku, zastanawiając się jednocześnie, czy lubi ją bardziej jako dziewczynę, czy jako psa, zwłaszcza, że w obu postaciach była to ta sama Oggy, przyjacielska i wesoła. Na szczęście, nim dojechali na miejsce, przybrała z powrotem ludzką postać. Never zatrzymał vana w dogodnym cieniu, tuż obok domu, na widok którego Gerardowi serce podjechało do gardła.

- Wysiadaj – rzekł Never – Oczywiście my idziemy z tobą, ale pozostaniemy w ukryciu, żeby wam nie przeszkadzać.

Gerard skinął głową i, okrążywszy dom, wszedł boczną furtką do ogrodu. Na werandzie, oświetlonej słabą żarówką, siedziała jego żona, opierając łokcie na stole z ceramicznych płytek, a głowę na rękach. Aktor stał przez chwilę, usiłując wyrównac oddech, potem przemógł się i wszedł w krąg światła.

- Anne... - szepnął. Anne poderwała głowę, ukazując szarą, postarzałą twarz.

- Wróciłeś... - westchnęła z niedowierzaniem. W następnej chwili tulił ją już w ramionach, czuł całym ciałem jej konwulsyjne drżenie i sam nie wiedział, czy to, co przepełnia go w tej chwili, to przeogromny ból, czy niewypowiedziane szczęście.

- Wierzyłam, że jescze wrócisz – szeptała Anne, tłumiąc łkanie – Chciałam w to wierzyć. Powiedzieli mi, że stałeś się potworem, stworzeniem nocy, chcieli, żebym pomogła im ciebie schwytać... Zadzwoniłam po żandarmerię i złożyłam doniesienie, że prześladują mnie psychopaci. Żandarmi ich stąd pogonili. Przez wiele dni przeszukiwałam okolicę, by upewnić się, że naprawdę stąd zniknęli. Bałam się o ciebie i tak bardzo pragnęłam, żebyś wrócił...

Gerard przytulił ja mocniej do siebie i nagle pożałował, że nie może jej po prostu zabrać ze sobą. Wszystko byłoby dużo prostsze.

- Oni mieli rację, Anne – powiedział cicho – Jestem teraz kimś strasznym. Piję krew, by żyć, i mam na sumieniu życie strażnika cmentarnego.

- Wcale nie masz – przerwała mu Anne niemal z gniewem – Ten człowiek, o którym mówisz, przezył twój atak, a prosto ze szpitala zabrano go do więzienia. Od lat rabował groby, jak się okazało w śledztwie. I to z powodu takiego śmiecia czułeś się winny?

- Nie wolno odbierać zycia drugiemu człowiekowi, śmieć czy nie. Cieszę się, ze ten strażnik przeżył. - Gerard aż sam się zdziwił, jak wielką poczuł ulgę. To wydarzenie na cmentarzu leżało kamieniem na jego sercu, nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo. Anne patrzyła na niego swymi szarymi oczami z bólem i szczęściem jednocześnie, jej usta drżały lekko.

- Chcesz zobaczyć dzieci? - spytała cicho. Gerard pokręcił głową z żalem.

- Lepiej nie – odpowiedział – Mógłbym potem nie znaleźć w sobie dość siły, by stąd odejść, a muszę uciekać z Francji. Ci, którzy cię nachodzili, są naprawdę groźni.

- Mam nadzieję, że... że nie jesteś samotny. - głos Anne zadrżał mimo woli. Jej mąż przytulił ją mocniej do siebie.

- Mam przyjaciół. - rzekł. Drobna kobieta w jego ramionach zacisnęła mocno zęby, żeby się nie rozpłakać. Nienawidziła sama siebie za to, że nie potrafiła zdobyć się wobec niego na szczerość, gdy dowiedziała się, że musi umrzeć. Okłamywała go, postępując zresztą według rady lekarzy, chciała zaoszczędzić mu cierpień duchowych, ale teraz była już pewna, że to był błąd.

- Wybacz mi, jeśli potrafisz – poprosiła ochryple – Nie byłam wobec ciebie

szczera, ale zapłaciłam za to bardzo drogo. Nawet na wiesz, jak bardzo cierpiałam, zanim nie spotkaliśmy się tam, na cmentarzu. Wiem, że zachowałam się jak idiotka, ale gdy ochłonęłam i rozważyłam to, co się stało, poczułam tak wielką radość... Wcale nie dbam o twoją przemianę. Teraz, kiedy wiem, że żyjesz, ból wypełniający moje życie będzie dużo lżejszy do zniesienia. Wiedząc, że gdzieś tam prowadzisz swe tajemnicze, nocne życie, będę w stanie wszystko przetrzymać.

- Och, Anne... - Gerard wtulił usta w jej włosy i zapragnął, by chwila ta trwała wiecznie. Jednak musiała się ona skończyć boleśnie szybko, gdyż niedaleko od nich, ukryci bezpiecznie w zaroślach, czekało dwóch niezwykłych mężczyzn i chuderlawa, nieładna dziewczyna o psich oczach. Czekali na niego, pozwalając mu na to pożegnanie, choć ścigało ich niebezpieczeństwo, przed którym musieli jak najszybciej uciec z kraju. Należał już do innego świata.

- Może kiedyś...- zaczął, ale Anne przerwała mu ponownie:

- Nic nie mów. Muszę odpokutować swą winę wobec ciebie i naszej miłości, opartej na obopólnym zaufaniu, na prawdzie... Jednak gdy mi badzie już bardzo ciężko, zawsze będę mogła pomyśleć, że gdzieś tam, we świecie, jest człowiek, którego kocham. Pocałuj mnie teraz tak, jak kiedyś, i odejdź do swych przyjaciół. Nie przedłużajmy już tej chwili, bo uczepię się w końcu twoich nóg i zacznę wyć, byś został lub zabrał mnie ze sobą. Pozwól mi zachować tę resztkę godności, jaka mi jeszcze została.

 

- Rzeczywiście, genialnie podrobione – Oggy oglądała pachnące nowością dokumenty, dostarczone przez fałszerza – Papier, znaki wodne, stemple, wszystko zgadza się jak w mordę strzelił.

- Jasne. Jak ma się tyle lat na doskonalenie zawodu, to umiejętności muszą rosnąć – Never odebrał jej papiery i schował je do skrytki pod tablicą rozdzielczą razem z kilkoma brudnymi skarpetkami – Dzięki temu stracą zapach nowości, taka sztuczka. Fanfanie, zmień z łaski swojej wyraz twarzy. Oczy bolą od patrzenia na twoją zdechłą minę.

Gerard, od zmierzchu tkwiący za kierownicą vana, mruknął w odpowiedzi coś niezrozumiałego. Było mu źle, bardzo źle,i nie potrafił niczym poprawić sobie nastroju, mimo czynionych prób. Obok niego siedział Theo z radiem przy uchu i kibicował drużynie Notre Dame, której mecz z drużyną Bayer Leverkusen transmitowano na jednej ze stacji. Wreszcie z żalem wyłączył radio, gdyż w miarę zbliżania się do granicy odbiór stawał się coraz gorszy.

- Nie gniewaj się, Gerard – powiedział – Ale myślałem, że twoja żona uroni parę łez nad twą potępioną na wieki duszyczką, a tu nic z tych rzeczy.

- Jesteśmy ateistami. - burknął aktor niechętnie. Theo zqanucił jakiś psalm, a potem powiedział:

- Z niewierzącymi jest prawdziwe skaranie boskie. Nie mają się do kogo zwrócić w ekstremalnej sytuacji i tracą głowę. Wiesz, co powiedział mi kiedyś Jackie Kłamca? Że u nich, w Ameryce, ryje się takim jak wy dwoje na nagrobku takie słowa:’Tu leży ateista. Jest odświętnie ubrany, a nie ma dokąd pójść.’ Myśmy przynajmniej w coś wierzyli.

- Wcale wam to nie przeszkadzało w popełnianiu najgorszych zbrodni. - Gerard skręcił kierownicą ze złością, aż wszystkimi rzuciło.

- Owszem – zgodził się z nim Fronda – Pomyśl jednak, o ile bylibyśmy gorsi bez naszej wiary.

- Tak czy inaczej, jedziemy do Hiszpanii – Never rozłożył mapę i zaczął ją pilnie studiować – Mieszka tam pewien bardzo stary i bardzo potężny wampir, pomoże nam podjąć decyzję, co dalej. Jeżeli rzeczywiście w szeregach Łowców jest jakiś wampir renegat, wszyscy są w niebezpieczeństwie, nie tylko my.

- Zdrada to najpotężniejsza broń, jaką znam, a uwierzcie mi, znam niejedną. - rzekł Theo smutno. Oggy położyła głowę na jego ramieniu i potarła pieszczotliwie policzkiem o jego szyję. Fronda pogłaskał ją po głowie czule. Lubił tę dziewczynę niczym młodszą siostrę, a i ona wyraźnie go faworyzowała.

- Skręcaj, Fanfanie, tam jest przejście graniczne. Musimy jak najszybciej znaleźć się w Hiszpanii i ostrzec wszystkich. - rzekł Never, wytężając w mrok swe kocie oczy.

- Bez obaw, ostrzeżemy, skoro tak trzeba. - mruknął aktor bez szczególnego zainteresowania.

- A więc żegnaj, słodka Francjo – westchnął Theo z żalem – Kto wie, czy jeszcze cię zobaczymy.

- Tylko bez czułostkowości – zganił go Hindus – Liczy się zawsze tylko to, co przed tobą, sam mnie tego uczyłeś, czyż nie?

Theo szturchnął Gerarda po przyjacielsku w ramię.

- Głowa do góry – pocieszył go – Historia nas już nie chce, zatem będziemy tworzyć swoją własną. I uwierz mi, ma to swój nieprzeciętny urok.

- Powiedzmy. - Gerard nie był wcale przekonany, ale wesoła gadanina Frondy, jak zwykle, rozpędziła jego smutki, pozwoliła spojrzeć jaśniejszym wzrokiem w przyszłość i nieco wbrew sobie poczuł pierwszy, wątły przypływ nadziei.

 Autor: Eviva
 Data publikacji: 2011-10-02
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 SUPOER!!!
Wybrałam ten utwór przypadkiem i ... wsiąkłam. Jest super! Wciągające, sensowne, ciekawe!
Autor: ~Basia Data: 15:44 20.11.11
 Ten utwór zdobył Nagrodę Mythai bodajże w 2009 roku
Niestety w międzyczasie został przypadkiem usunięty i opublikowany ponownie przez autorkę, co wykasowało większość ocen i komentarzy (w tym mój...)
Autor: Whitefire Data: 21:54 21.03.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 187 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 187 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Piekło literatury wybrukowane jest szlachetnymi intencjami.

  - Andre Gide
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.