Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Cena wschodzącego słońca

 

Cena wschodzącego słońca
 
 
A wszystko co kochałem - kochałem w samotności. 
Edgar Allan Poe
 
 
 
Nienawidziłem wschodów słońca.
Nawet tutaj, w tym mieście, gdzie listopad trwał, mogłoby się wydawać, bez końca, wschodzące słońce jakimś cudem przenikało poprzez skotłowaną szarość. Przynajmniej przez pierwsze pół godziny. Później chmury gęstniały. Zawsze.
Stałem na drewnianej werandzie i pozwalałem, by wiatr mierzwił mi włosy. Wciąż zaspany, pomasowałem skronie i westchnąłem.
Weranda stanowiła fragment przybudówki do niedużego domu jednorodzinnego, zbudowanego, z tego co wiedziałem, całkiem niedawno, w zdecydowanie zagranicznym stylu – wąski korytarz, cienkie ściany, jedno piętro, skrzypiące schody. Stryszek. 
I piwnica.
Wyłożony niemal pięćdziesięcioma ośmioma metrami kwadratowymi grubej folii i kilkoma płachtami przeźroczystego plastiku znajdujący się pod ziemią niewielki pokój był bardzo zadbany. Troszczyłem się o niego o wiele bardziej, niż o resztę domku; odwiedzałem go również ewidentnie częściej, niż własną sypialnię. 
W piwniczce przyjmowałem bowiem, jakkolwiek eufemistyczne może wydawać się to określenie, gości. 
Chuchnąłem w dłonie, kilkakrotnie potarłem jedną o drugą. Ostatni raz spojrzałem w niebo, zapowiadające już kilkugodzinną ulewę, po czym odwróciłem na pięcie i wkroczyłem do domu, zatrzaskując za sobą drzwi i przekręcając kluczyk. Dwukrotnie.
Zejście do piwniczki znajdowało się patrząc od frontowego wejścia, po lewej stronie korytarza. Przerzuciłem kilka kluczy na niedużej obręczy, wybrałem matowy, nieco większy od pozostałych i zszedłem po nieco stromych schodkach. 
Włożyłem klucz do zamka.
Nagłe, dziwne ukłucie w trzewiach (a być może wyżej, w klatce piersiowej?) nie było ukłuciem niepokoju. 
Nie.
To coś, czego nie rozpoznałem. Póki co.
To ukłucie stanowiło zapowiedź.
Klucz odblokował zamek. Uchyliłem szare drzwi i, szorując plecami po framudze, wsunąłem się do środka.
 
 
***
 
Usiadłem na składanym krzesełku, dłonie wsunąłem do kieszeni. Samotnie zwisająca z sufitu żarówka coraz mniej efektywnie spełniała zadanie oświetlania pokoju. Skrzywiłem się nieznacznie.
Poza wspomnianym krzesłem, w piwniczce znajdował się jeszcze umieszczony w wykonanym z tworzywa sztucznego pokrowcu materac, na którym spoczywał mój gość. 
Przykuty niklowanymi kajdankami z podwójną blokadą do przytwierdzonego do ściany kaloryfera. 
Owym gościem była młoda dziewczyna, ubrana w błękitną koszulę. Jasne włosy spięła w koński ogon.
Kaloryfer, element w piwnicach raczej niespotykany, wydzielał nieznaczną, acz wystarczającą ilość ciepła.
 
***
 
Leżysz niemal nieruchomo, jeśli nie liczyć regularnie unoszącej się i opadającej klatki piersiowej. Śpisz spokojnym, głębokim snem, w który sam cię wprowadziłem. Mimo dzielących nas dwóch metrów, twój wiosenny zapach delikatnie wpływa w moje czułe nozdrza. 
Tak, pachniesz jak wiosna.
Aż żal mi cię budzić, ale niestety, już niedługo będę musiał to zrobić. I przygotować się na krzyk, przerażenie, błagania, które będę musiał wyciszyć, niechętnie narzucając ci moją wolę za pomocą hipnozy. 
Żałuję, że nie da się inaczej. Naprawdę żałuję.
Masz ochotę na niemą konwersację? Chciałabyś usłyszeć wszystko, a zarazem nic?
Chyba każdy potrzebuje czasem komuś się zwierzyć. Jeśli nie miałabyś nic przeciwko...
Nie? Świetnie. Więc może zacznę.
Kim jestem? Dobre pytanie. Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Żyję na tym świecie setki, a być może i tysiące lat. Mój mózg niewiele różni się od mózgów śmiertelników; ograniczona pamięć jest w stanie zakodować najwyżej niecałe dwa ostatnie stulecia. Na wewnętrznych stronach powiek ukazują mi się czasami postacie i obrazy z dawniejszych czasów, ale nie jestem w stanie umieścić ich w konkretnym miejscu i okolicznościach w przeszłości. Najwięcej wspomnień wraca do mnie w snach, jest to jednak zazwyczaj zbiór mętnych, niewyraźnych projekcji umysłu.
Bardzo chciałbym poznać twoje imię. A czy ty chciałabyś poznać moje? 
Możesz mówić mi Alexandre, Ville, Heinrich, Fabio, Jérôme, Rowan... Trochę tego było.
Owszem, jestem nieśmiertelny. Jest to skutek klątwy, którą bardzo dawno temu ktoś postanowił za coś mnie ukarać. Kto to był i za co się zemścił – nigdy sobie nie przypomnę. Czasem tylko słyszę nienawistną inkantację w najczarniejszych spośród moich nocnych koszmarów, po obudzeniu z których zwijam się na łóżku w kłębek i dygocąc czekam na świt.
Życie wieczne ma swój koszt, jasnowłosa.
Raz w miesiącu, podczas pełni, coś, co tkwi we mnie, a nie jest w żadnym calu częścią mego jestestwa, przejmuje kontrolę nad ciałem. Staję się wtedy jedynie biernym obserwatorem poczynań czegoś, czego nienawidzę. Czegoś, co sprawia, że te niekończące się lata są prawdziwą udręką.
Słyszałaś może kiedyś legendy o inkubach?
Nie, w żadnym wypadku nie nazwałbym się inkubem. Wydaje mi się niemniej, że jest to jedyne znane w opowieściach i dawnych przekazach stworzenie, do którego można by mnie porównać.
Inkubusy miały być demonami, które pod męską postacią uwodzą niewiasty. Tutaj, przyznam, mamy do czynienia ze znacznym podobieństwem, bowiem raz w miesiącu, niedługo przed pełnią, za pomocą potężnej, działającej wyłącznie na kobiety hipnozy przejmuję kontrolę nad wybraną kobietą. 
Owe demony żywiły się następnie krwią swych ofiar, lub też – najczęściej – kopulowały z nimi, by spłodzić jak najwięcej małych potworków.
Tutaj podobieństwa nieco się zacierają. Owszem, żywię się uprowadzoną dziewczyną, ale nie spijam jej krwi. Zjadam ją, wygryzam całe mięso, pozostawiając jedynie stertę ociekających szkarłatem kości. Przegryzając skórę i tętnice, wyszarpując twarde, żylaste ochłapy ciała, gwałcę umierającą w bólu pannę, zaspokajając pustą, bestialską żądzę tego, co budzi się podczas pełni.
Tak, wiem, że to przerażające. Zdaję sobie sprawę z własnej potworności, a jednak możesz – masz do tego pełne prawo! - posądzić mnie o hipokryzję. Bo jednak żyję z tym już od wielu, jakże wielu lat. Samobójstwa chyba nigdy jeszcze nie próbowałem; przyznaję, boję się, że moja nieśmiertelna dusza również jest przeklęta, a więc czarna i przegniła, wstrętna światłu. Jestem jednak niemal pewien, że nie istnieje sposób, by mnie zabić, poza jednym, ujętym w zaklęciu: jeśli w noc pełni księżyca nie zakosztuję kobiecego mięsa, najbliższy wschód słońca spali mnie na popiół.
Wyobraź sobie, ile kobiet już zabiłem, jasnowłosa. 
Miesiąc w miesiąc, coraz bardziej nienawidząc wschodów słońca, które przypominały mi, jak wielka jest zapłata za to, bym mógł je oglądać.
Co powiedziałabyś, gdybyś usłyszała moje wyznania? Czy dostrzegłbym odrazę, nienawiść w twoich szaroniebieskich oczach, które sprawiły, że poczułem się tak niepewnie, tak niedojrzale – co jest wszakże swoistym absurdem – gdy spojrzałem w nie pierwszy raz, tuż przed wprowadzeniem cię w hipnozę?
Powiedz mi, jasnowłosa, co wyraziłyby oczy, które wkrótce mają przecież zgasnąć?
 
***
 
W końcu nadszedł czas, by ją obudzić. Pora śniadania. Mimo wszystko zależało mi, by zminimalizować wszelkie towarzyszące uwięzieniu dyskomforty.
Zbudziłem więc.
Krzyk, przerażenie, błagania.
Ująłem jej podbródek, spojrzałem w oczy. Wyciszyłem strach, nieufność, atawistyczną, bezwzględną wolę przetrwania. Odsunąłem się nieco w tył. Dziewczyna oparła się na łokciach, rozejrzała niepewnym, zagubionym wzrokiem po pokoju. W końcu spojrzenie spoczęło na talerzu pełnym tostów z żółtym serem i kubku gorącej herbaty.
- Smacznego – rzuciłem zachęcająco.
Podziękowała skinieniem, ostrożnie chwyciła kanapkę nieskrępowaną dłonią.
Zawahała się.
- Czy... Czy mógłbyś mnie rozkuć, proszę? Chociaż na czas jedzenia? - Głos, przyjemny, ale brzmiący wyjątkowo dojrzale, nie pasował do młodej, nieco dziewczęcej jeszcze twarzy.
Przytaknąłem, nie będąc stuprocentowo pewnym, czy obecna dawka hipnozy zaszczepiła w niej pokłady zaufania na tyle wysokie, by nie dopuściły do świadomości rozważań na temat podejmowania prób ucieczki.
Zaszczepiła.
Siedziałem na składanym krzesełku. Dziewczyna w błękitnej koszuli jadła, obserwując mnie uważnie.
 
***
 
Musisz być teraz niewyobrażalnie zagubiona. Patrzyłaś na ściany oblepione grubą warstwą folii. Na stos leżących w rogu czarnych worków. Spojrzałaś na czerwony obrzęk na swojej lewej dłoni.
Ale nie uciekasz. Wiesz, że coś jest nie w porządku, ale nie masz pojęcia, co to może być.
Jesteś posłuszna mojej woli. Źle mi z tym.
Już niedługo będę musiał ponownie cię uśpić i cofnąć hipnozę. Nie chcę, by rozpoczęły się procesy nieodwracalnych zmian w twoim mózgu, które stopniowo ograniczą percepcję i otępią umysł. 
Ktoś może powiedzieć, że to nie ma znaczenia, przecież i tak niedługo umrzesz.
Dla mnie to ma znaczenie, jasnowłosa. Dla mnie ma.
Musiałaś być już chyba bardzo głodna. Cieszę się, że smakuje. Rzadko przyrządzam posiłki dla kogokolwiek poza mną samym.
Wszystko robię sam, jasnowłosa. Sam żyję, sam mieszkam. Inaczej się przecież nie da.
Nie pamiętam moich bliskich. Przemieszczam się z miejsca na miejsce. Ten dom też wkrótce opuszczę. Tak jest lepiej. Bezpieczniej. 
Och, tak, bezpieczeństwo jest ważne. Folia nie przepuści ani jednej kropli krwi, tak łatwej do wykrycia, a tak trudnej do usunięcia. Zostanie zakopana w głębi lasu wraz z czarnymi workami, w których spoczną twoje kości i moje ubrania. Do lasu nie mam zbyt daleko, wystarczy przedostać się przez pola. Oto korzyści posiadania posiadłości na obrzeżach miasta.
Bo nie zawsze jest tak łatwo.
Nie byłoby dobrze, gdyby na karku wylądowali mi śledczy. Wyobrażasz sobie, co mogłoby się stać, gdyby pozbawili mnie wolności, a nastąpiłaby pełnia? 
W celi doszłoby do rzezi; ktoś w końcu otworzyłby drzwi, a wtedy nic by mnie już nie zatrzymało. Tak sądzę.
A nawet jeśli – zachwiałbym ludzką wiarą, równowagą na ziemi. Tak to sobie tłumaczę, kiedy brak mi odwagi przyznać, że po prostu boję się śmierci, której możliwości wciąż jednak nie mogę całkiem wykluczyć. 
Ile jeszcze jestem w stanie poświęcić, jasnowłosa?
Wiesz, wierzę w to, że nadejdzie kiedyś taka chwila, w której zapanuję nad bestią. Znajdę w sobie siłę, by pozostać w miejscu i poczekać, aż zza horyzontu wyłoni się czerwony dysk, a ja w końcu zakończę ten ohydny, nienaturalny żywot.
Słowo ci daję, wierzę w to.
Myślisz, że jest jeszcze na tym świecie ktoś taki jak ja? Cóż, wątpię. Jestem niemal pewien, że nigdy nikogo takiego nie spotkałem. Zresztą, to zaprzeczałoby idei klątwy. Zostałem skazany na wieczną samotność, bez ewentualności znalezienia sobie towarzysza.
Jestem sam. Zawsze byłem i zawsze będę.
Myślę, że na dzisiaj starczy tych niemych konwersacji. Pora odpocząć. Co najmniej do obiadu.
I oby twoje sny nie były tak czarne, jak moje.
 
***
 
Tego dnia budziłem ją jeszcze dwa razy i dwa razy poddawałem hipnozie, za każdym razem w porze posiłku. Przed kolacją minimalnie ograniczyłem wpływ mojej woli i z satysfakcją stwierdziłem, że dziewczyna, zamiast wytrzeszczać na mnie przerażone ślepia, skupia się na pałaszowaniu racuchów.
Może tak właśnie wywołuje się syndrom sztokholmski. Stopniowe wzbudzanie zaufania i sympatii drogą prowadzącą przez żołądek uprowadzonych.
Całkiem skuteczne.
Do pełni pozostały jeszcze dwie noce.
 
***
 
Śniłem o jasnowłosej dziewczynie w błękitnej koszuli.
Uciekaliśmy przez las przed bezszelestnym i niewidzialnym pościgiem. Wielokrotnie oglądaliśmy się za siebie i ani razu nie udało nam się nic wypatrzeć. A jednak wciąż biegliśmy, czując, że coś za nami podąża, obserwuje nas i chce dopaść.
Coś bardzo starego i bardzo złego.
Później siedziałem na wysokiej skarpie, daleko w dole słysząc morskie fale rozbijające się o skały. Niebo było grafitowe, zupełnie jak nad tym obrzydliwym miastem, w którym zdecydowałem się zatrzymać na dłużej...
- Przeklęta niech będzie dusza, której świątynia karmi bestię – wołała stara kobieta, a niebo płakało hektolitrami wody; rzeki wzbierały, zalewając ulice.
- Chciałbyś poznać moje imię? - spytała jasnowłosa dziewczyna, spuszczając wzrok i uśmiechając się lekko.
- Non uccidere! La prego! – krzyczała kobieta o twarzy zalanej krwią.
- Fiara! Fiara! - wrzeszczały Cyganki.
Kim jestem? Nie pamiętam.
Jasnowłosa dziewczyna pachniała wiosną.
 
***
 
- Czy chciałabyś może wziąć prysznic?
Przerwała pobieżną lekturę jednego z czasopism, które jej przyniosłem. Było późne popołudnie. Tego dnia nie zmniejszałem dawek hipnozy. Bałem się, że lęk w końcu przekopie się przez tę i tak już cienką blokadę i wypełznie na zewnątrz, szeroko otwierając szaroniebieskie oczy i wydzierając krzyk z krtani.
Spojrzała na mnie z lekkim niedowierzaniem.
- A mogłabym?
- Jasne. Zaprowadziłbym cię na górę, a tam będziesz miała nieco czasu, by się sobą zająć.
Ale wcześniej spojrzę ci w oczy, dodałem w myślach.
I spojrzałem. Ostrożnie, delikatnie wzmacniając mentalne zasłony.
Poszliśmy na górę. Pozwoliłem jej wejść do łazienki i zająć się sobą; sam pozostałem w wąskim korytarzu. Nie byłem zadowolony z zastosowania tak intensywnej hipnozy, ale chciałem jej zapewnić odrobinę przyjemności, nie ryzykując przy tym zanadto, nie było więc innego wyjścia.
- Trochę głupio mi pytać, ale czy jest jakaś szansa, że dostanę czyste ubranie? - dobiegł mnie przytłumiony głos zza drzwi po upływie dobrych czterdziestu minut.
- Um, tak, oczywiście – zawołałem, opierając się czołem o ścianę. - Na suszarce leży... Znaczy się, to niespodzianka. W sensie... No, prezent. Dla ciebie. Weź. Ubierz. Proszę.
Pomyślałem sobie wtedy, że chyba z roku na rok staję się coraz bardziej aspołeczny. Ale nie, to nie było to.
Minęło piętnaście długich minut zanim wyszła. Kiedy drzwi do łazienki uchyliły się, zobaczyłem piękno.
Jasnowłose piękno.
 
***
 
I znowu siedzimy naprzeciw siebie, ja na skrzypiącym, składanym krześle, ty na miękkim materacu obleczonym przeźroczystym tworzywem. A mnie trudno jest wykrztusić choć słowo. Nawet w myślach.
Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Nie wiem, dlaczego kupiłem tę sukienkę i dlaczego tak bardzo chciałem, żebyś ją ubrała. Nigdy nie sprawiałem prezentów moim ofiarom, chociaż starałem się zawsze umilić im ostatnie chwile życia. Ale to...
Dlaczego to zrobiłem, jasnowłosa?
Sukienka jest błękitna jak twoja stara koszula. Nie znam się na modzie, niewiele wiem o odzieży, ale jeśli mogę być czegoś pewien, to tego, że jesteście dla siebie stworzone.
Ty dla tej sukienki. Ona dla ciebie. Uzupełniacie się i podkreślacie wzajemnie. Jeśli to nie jest piękno w najczystszej postaci, to nie mam pojęcia, co nim jest.
Być może trzeba je na nowo zdefiniować.
Znów przykułem cię do kaloryfera. Musiałem. Chciałem osłabić hipnozę. Obserwować jak najwięcej prawdziwych, szczerych emocji.
Widziałem kilka uśmiechów. Wiem, że podobałaś się sobie, gdy patrzyłaś w lustro.
Teraz wolną ręką przerzucasz moje winyle. Powiedz, który wybierzesz? Który wpuścisz pod igłę?
Rites of Spring? 
W porządku, jasnowłosa.
 
 ***
 
Po późnej kolacji uśpiłem dziewczynę, a sam poszedłem się przewietrzyć.
  Chmury pokrywały całe niebo; księżyc ukrywał się za ciemną kurtyną.
Nie miałem sił, by zmierzyć się z kolejną dawką koszmarów, więc długo odwlekałem pójście do łóżka.
Niepotrzebnie. Spałem głęboko i spokojnie, nie pamiętając później żadnych snów.
Minęła ostatnia noc przed pełnią.
 
***
 
Choć rankiem obudziłem się wyspany i rześki, czułem charakterystyczne mrowienie w karku i ścisk w żołądku; objawy dość dla mnie naturalne, gdy wziąć pod uwagę, że zbliżała się pełnia. Coś się we mnie zmieniało. Coś się budziło.
Dziewczyna wydawała się jeszcze spokojniejsza niż wcześniej, chociaż ponownie zaryzykowałem zmniejszenie nacisku mojej woli na jej umysł. 
Nie było źle.
Kilkakrotnie spytała, czy zbliża się już chwila, kiedy będzie mogła sobie pójść. Kolejny raz okłamałem ją, że owszem, już niedługo. Wtedy uśmiechała się i wracała do jedzenia, czytania, słuchania muzyki. 
Od poprzedniego dnia nieustannie męczyła jedną i tę samą winylową płytę. Skonstatowałem z zadowoleniem, iż wyjątkowo przypadła jej do gustu.
Coś nas jednak łączyło.
 
***
 
Dzień bardzo się dłuży, prawda?
To cholernie smutne, że nie mogę sobie w ten sposób z tobą porozmawiać. To cholernie smutne, że nie możesz mnie poznać. Wiem, wiem, że wcale byś tego nie chciała.
Być może przekonałem cię chociaż, że na co dzień nie jestem wcale taki zły.
Bo chyba nie jestem, prawda?
Dlaczego wciąż tu siedzę? Dlaczego tak rzadko cię usypiam, dlaczego ograniczam hipnozę, dlaczego obserwuję cię godzinami i czuję się tak dobrze a jednocześnie tak niezręcznie, gdy odwzajemniasz moje spojrzenia?
Czego ja tak naprawdę chcę?
Wciąż słyszę Rites of Spring. Śpiewasz razem z Picciotto, przeinaczając niektóre słowa. 
Dlaczego nie może być tak już zawsze?
Gdyby nie cholerne kajdanki, zerwałabyś się na nogi i zsunęła gumkę z włosów, rozrzucając je niedbale.
Pieprzyć kajdanki.
Zrywasz się na nogi i zsuwasz gumkę z włosów. Rozpętujesz złocistą burzę. Skaczesz i tańczysz, wiedząc, że patrzę i czując, że jestem...
Zafascynowany.
 
I—I believed—memory might mirror no reflections on me,
I—I believed—that in forgetting I might set myself free.
But I woke up this morning with a piece of past caught in my throat...
And then I choked. 
 
Moja fascynacja cię nie onieśmiela. Nie ma mowy o konsternacji. Nie w twoim przypadku.
To tylko mobilizuje cię do śpiewu i śmiechu.
Ale nie ujmiesz mojej dłoni, nie zaprosisz do tańca. To zabawne, mógłbym cię do tego zmusić hipnozą. Przecież tak bardzo tego chcę.
Ale nie, nie zrobię tego. Bo to ty.
Wciąż nie spytałem cię o imię, jasnowłosa. A do pełni już tak blisko.
Może chociaż zaśpiewam razem z tobą?
 
And if I can't see, it’s for want of—you.
 
***
 
Godzinę przed górną kulminacją pełni, przykułem dziewczynę do kaloryfera, wyłączyłem muzykę i zebrałem wszystkie przedmioty, których nigdy wcześniej nie znosiłem do piwniczki. Działałem w pośpiechu, w duchu przeklinając się, że nie zabrałem się za to wcześniej; księżyc bywa nieprzewidywalny, a czas kulminacji, w którym zachodziła moja przemiana, czasami upływał kilkanaście minut przed północą.
Dziewczyna wydawała się spokojna. W moim towarzystwie czuła się już pewnie i bezpiecznie, wzmacniana stworzoną przeze mnie wizją rychłego wyswobodzenia. Siła mojej woli opiekowała się już tylko najpotężniejszymi partiami jej lęków.
Ubrałem stare ciuchy, na podłodze położyłem foliowy, jednorazowy płaszcz przeciwdeszczowy z kapturem. Powinienem był już się w niego owinąć, jednak ociągałem się, nie chcąc zaniepokoić mieszkanki piwnicy i doprowadzić do odpychającej konieczności spotęgowania  wpływu mojej woli.
Kolejny raz usiedliśmy naprzeciw siebie.
Do górnej kulminacji pełni księżyca pozostało zaledwie kilka minut.
 
***
 
Wciąż nie okrywam się folią. A przecież powinienem.
Gdzie znajdę odpowiedzi na moje pytania? Wiem już, że ty ich nie udzielisz.
I znów to robisz, wyłapujesz moje spojrzenie, opuszczasz wzrok i uśmiechasz się delikatnie, jakbyś wiedziała, że ten uśmiech zaciska niewidzialną pętlę na moich płucach i zwęża ją, utrudniając mi oddychanie; jakbyś zauważyła delikatne drżenie warg. 
Pomyliłem się. Na jedno z tak wielu pytań – kto wie, czy nie najważniejsze – udzieliłaś mi odpowiedzi.
Bo zapytałem: czego chcę?
A ty zareagowałaś na tę niemą wątpliwość całą swoją mocą.
Chcę ciebie.
Dwa słowa. Takie oczywiste dwa słowa. Chcę ciebie, jasnowłosa.
Chcę gładzić tę nieskazitelnie jasną skórę, która sprawia, że chce mi się płakać, zupełnie jak w Creep od Radiohead. Chcę czuć zakłopotanie, patrząc w szaroniebieskie oczy. Chcę całować te usta, kiedy wyginają się w półuśmiechu, któremu nieodłącznie towarzyszy przymknięcie powiek. Chcę...
Czy to tak właśnie wygląda, kiedy się kogoś kocha?
I co w tym wszystkim jest najgorsze? Czy to, że nie jesteś i nigdy nie będziesz moja? To, że nikt nigdy nie mógłby być, bo mnie nie wolno kochać, nie mam prawa do miłości? A może to, że przyprowadziłem cię tu na śmierć, jasnowłosa, i nie czeka cię już nic poza nią?
Własnoręcznie zamorduję moje pierwsze głębokie uczucie.
Nigdy nie otrzymam szansy, by wielbić, miłować, złożyć pod twoje stopy całe moje życie...
Ale przecież mogę dać tę szansę komuś innemu. Może dzięki temu zostaniesz obdarowana tym, na co zasłużyłaś.
Jeśli nie dzisiaj, to nigdy. Uda mi się, jasnowłosa. To musi być ta noc.
To wszystko dla ciebie.
 
***
 
Zerwałem się z krzesła i jednym susem doskoczyłem do kaloryfera. Trzęsącą się dłonią wydobyłem z tylnej kieszeni moich chinosów niewielki kluczyk. Uwolniłem dłoń dziewczyny i zatrzasnąłem niklowaną obręcz na własnym nadgarstku.
Już od pewnego czasu czułem narastające gdzieś w głębi trzewi napięcie; od kilku godzin ledwo panowałem nad drżeniem kończyn. Czułem wybudzającą się mozolnie agresję, która z każdą kolejną minutą coraz potężniej nacierała na mój umysł, próbując dojść do głosu.
Ale tym razem nie zamierzałem jej na to pozwolić. Czułem w sobie siłę; energię niezwykle intensywną.
Była dobra.
- Uciekaj – ryknąłem do jasnowłosej dziewczyny, wycofując z jej psychiki macki mojej woli. - Uciekaj jak najdalej!
 
***
 
Jesteś wolna.
Zrywasz się na nogi, ale nie rzucasz się do biegu od razu; na kilka krótkich sekund zatrzymujesz się i stajesz nade mną. Mimo natłoku racjonalnych myśli, które wydostały się zza zbudowanej hipnozą tamy, nie zapomniałaś ostatnich dni. Nie zapomniałaś tego, że przecież nie było ci tu tak źle.
Tych kilka sekund rozrywa mi serce.
W końcu odwracasz się i doskakujesz do drzwi.
Bardzo chciałbym poznać twoje imię. Mogę jeszcze zawołać, spytać, licząc, że znalazłabyś jakiś powód, żeby mi odpowiedzieć. Ale nie zawołam.
Znikasz. Słyszę trzeszczenie schodów, następujące jedno po drugim trzaśnięcia drzwiami.
Uspokajam oddech. Wokół unosi się jeszcze nikły zapach wiosny. 
Tylko jeden jedyny raz odważyłem się dotknąć twoich włosów. Przeczesać je palcami. Zaciągnąć się zapachem.
To nie szampon, nie perfumy. To ty. Ty jesteś moją wiosną. Nawet tu, w mieście, w którym listopad wydaje się trwać bez końca.
Uda mi się. Wierzyłem w to od dawna i wierzę w to teraz. Nadeszła noc, na którą czekałem; noc, w którą odważyłem się oddać wieczne życie. Oto cena, jaką płacę, byś to ty mogła obejrzeć kolejny wschód słońca. Bez nienawiści.
Trwa pełnia. Kajdanki wrzynają się w skórę. 
Uciekłaś.
Bestia szarpie się, ale mam nad nią władzę, po raz pierwszy udaje mi się zawrzeć jej pysk, stłamsić, upchnąć w głąb.
- Przegrałaś – wyduszam z siebie z trudem, ale i triumfem. - O wschodzie słońca spłoniemy.
Agresja cichnie, ściskająca mnie za wnętrzności siła słabnie. Uspokajam się. Obraz wydaje się bardziej ostry, dźwięki wyraźniejsze.
Potwór milczy.
 
***
 
By wnet eksplodować nieposkromionym gniewem.
 
***
 
Wzmacniane ogniwa niklowanych kajdanek pękły z szorstkim szczęknięciem, gdy bestia szarpnęła się w tył, rycząc ogłuszająco. Łapczywie węsząc za tropem, wbiegła po schodach, by po chwili jednym dzikim skokiem wyważyć drzwi i wylądować na drewnianym ganku. Jej powonienie było niezawodne - ani na sekundę nie zgubiła wyraźnego, intensywnego tropu; zapachu, który z czymś jej się kojarzył, co nie miało, oczywiście, żadnego znaczenia.
Bestia była szybka. Prawdę powiedziawszy, w biegu na otwartej przestrzeni nie miała sobie równych. Jako najdoskonalszy myśliwy doganiała i dopadała każdą ofiarę, bez względu na jej rozmiar.
Mimo to, ofiara zdążyła dobiec na skraj ziejącego czernią lasu, nim Bestia powaliła ją na ziemię i wgryzła się w kark, by po chwili wyrwać z niego spory fragment tkanki mięśniowej. 
Wytropiona zwierzyna była już martwa, gdy Bestia postanowiła odbyć z nią krótką, ale intensywną kopulację. Śmierć nie czyniła przecież żadnej różnicy.
Irytował jedynie rozsiewany przez zlepione krwią jasne włosy zapach, który nieustannie z czymś się Bestii kojarzył...
Ale to nie miało, oczywiście, żadnego znaczenia.
 
***
 
Gdy stanąłem na szczycie jednego z wieżowców, zza horyzontu wkrótce miało wyjrzeć słońce. Zbliżał się świt, ale miasto nie raczyło jeszcze budzić się do życia. Znajdującą się siedemnaście pięter niżej ulicą nie przejeżdżał ani jeden samochód.
I nawet ptaki nie zakłócały tej ciężkiej, gęstej jak smoła ciszy.
Zastanawiałem się, czy w przeszłości próbowałem już kiedyś wypuścić kogoś żywym.
Czy próbowałem już odebrać sobie życie?
Czy kiedyś już... kochałem?
Nie pamiętam. 
W kontekście wiecznego, przeklętego żywota, to i tak nie ma znaczenia. Nie mam prawa do miłości. 
A jednak kocham. Kocham piękno, które sam zamieniłem w zakopany w głębi lasu czarny worek pełen kości.
I jasnych włosów.
Nigdy więcej.
Miękko wybiłem się w górę i skoczyłem, starając się obrócić w powietrzu tak, by podczas upadku to głowa uderzyła w betonowe płyty chodnikowe jako pierwsza.
Niełatwo było kontrolować ten krótki lot. W beton uderzyłem najpierw plecami, a następnie czaszką, słysząc trzask pękających kości. Głośny, zdawałoby się, na tyle, by rozbudzić chyba pół miasta.
 
Leżałem na wilgotnych betonowych płytach chodnikowych słysząc chrzęst zrastającej się błyskawicznie tkanki kostnej. Rozbełtany mózg zlał się w zwartą masę i zregenerował w mniej niż półtorej sekundy. 
To nawet nie bolało jakoś wyjątkowo.
Był listopad. Do wiosny jeszcze daleko. Szare chmury przerzedziły się na moment, przepuszczając kilka jasnych promieni.
Nienawidziłem wschodów słońca.
 
 
 
KONIEC
 Autor: kwaro
 Data publikacji: 2011-11-21
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Mocne
Aż mnie ciarki przeszły po przeczytaniu !
Autor: kero Data: 13:03 1.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 408 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 408 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Kto chce zrozumieć poetę, powinien pojechać do jego kraju.

  - J. W. Goethe
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.