Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Słaby człowiek i ciemność

 

Słaby człowiek i ciemność

Minęło półtorej godziny, od kiedy wlałem sobie do ust trzysta pięćdziesiąt mililitrów obojętności.

Jest dobrze.
Być może to kwestia subiektywnego postrzegania poszczególnych emocji, ale moje wrażenia podczas eksperymentowania z pochodnymi morfiny bardzo różniły się od tych, które opisywali moi znajomi. Żadnej euforii, żadnej buzującej w każdym możliwym nerwie radości. Tylko spokój, pustka.
Obojętność. W życiu nie zaznałem czegoś piękniejszego niż ona.
Adam twierdził to samo.
Co do bólu...
Ból. Obce słowo, odległe, niezrozumiałe. Czy może teraz istnieć coś, co zakłóci ten spokój? Tę doskonałą harmonię?
Ból jest absurdem, abstrakcją. Teraz, w tej chwili.
Towarzyszy mi muzyka. Jest piękna. Dopiero w tym stanie mogę ją w pełni zrozumieć, dopiero teraz może mi się objawić, wizualizować na wewnętrznych stronach powiek, stać się jednością z moim ciałem i duszą.
Wszystkie utwory zlewają się w relaksującą symfonię, z której centrum wypływa monotonny śpiew. Brzmienie głosu nieszczęśliwego człowieka unosi mnie wysoko. Szybuję nad łóżkiem.
Obojętny.
Pusty.
- Gray skies everywhere, storm clouds know your name – śpiewa nieszczęśliwy mężczyzna.
I tak mija minuta, pięć, a może godzina, nie wiem, bo czas nie istnieje w obojętności.
Obojętność to błogosławieństwo.
Jest nienaturalna i niepojęta.
A więc jest cudem.

***
 

Miesiąc: listopad
Czas: jakoś przed południem

 

Zaczynamy.

 

Drogi, kurwa, pamiętniczku,

(Chryste)
czternaście miesięcy i dziesięć dni temu mój starszy brat, Adam, odebrał sobie życie.


Czas: późne popołudnie
 

Podejście drugie.
A więc jednak to robię. Naprawdę piszę.
Wciąż uważam, że to kretynizm, ale zmuszam się do skrobania starym ołówkiem z odgryzioną gumką po gładkich stronach zeszytu. Jestem hipokrytą.
Wystarczy że

Dobra, jeszcze raz.
Mój brat, Adam, zabił się. Mimo upływu czasu wciąż ciężko mi o tym wspominać, ponieważ za każdym razem, gdy wypowiadam te słowa na głos albo zapisuję na kartce, to tak jakbym przyznawał, że to się naprawdę stało. A wtedy ciężar konieczności pogodzenia się z tym, akceptacji, miażdży mi czaszkę, wgniata ją do wewnątrz. Nie pogodziłem się z tym przez czternaście miesięcy i dziesięć dni i nie pogodzę się już nigdy, bo to tak, jakbym przytakiwał niesprawiedliwości, aprobował rację jej bytu. Ta walka jest z góry przegrana, ale podobno ostatecznie upada ten, kto kapituluje nie czekając do końca starcia. A ja ścieram się z rzeczywistością. Zagłuszam ją, odpycham.
Moim orężem są dragi. Z ich pomocą pozostanę niepokonany. Tak jak Adam.

Czas: wieczór
 

Nienawidzę swojego mózgu. Jest poza wszelką kontrolą. Otępiały z bólu.
Gdzieś w głębi niego, w samym centrum, ukryty jest aktywny wulkan, którego regularne erupcje zalewają mnie wspomnieniami. Wspomnienia wywołują łzy. Dawno już minęły czasy, kiedy płacz sprawiał, że czułem się żałosny czy upokorzony; zbyt bardzo spowszedniał. Nie zmienia to jednak faktu, że nie chcę już więcej

Czas: przed północą

że nie chcę już więcej płakać.
Nasłuchałem się i naczytałem wielu uczonych wykładów i uczonych artykułów, prowadzonych i pisanych przez uczonych Znawców Tematu, których nazwiska poprzedzały skróty ich licznych tytułów, będących niepodważalnym potwierdzeniem tego, jak bardzo są oni uczeni. Jakkolwiek ich wszystkich, kurwa, nienawidzę i jakkolwiek gardzę każdym z kolei, próbowałem przecedzić coś wartościowego, wyizolować z gówna jakieś perły. Zainteresowała mnie omawiana kilkakrotnie terapia polegająca, ujmując w dużym skrócie, na zapisywaniu najgorszych bieżących dni i najbardziej przykrych wspomnień. Przelewając je na papier i wracając do nich w regularnych odstępach czasu, możemy je uziemić, urzeczywistnić. Spisane czarno na białym zmieniają się z nieuchwytnych, przerażających widm i demonów w przyziemne i naturalne problemy, z którymi boryka się i którym stawia czoła wielu ludzi.
Brzmi jak stek idiotyzmów, ale moje poszukiwanie sposobu na walkę i ukojenie w chwilach, w których jestem – z wyboru lub nie – czysty i trzeźwy, stały się już desperackie.
Łapię się wszystkiego.
Klnę na to, ale próbuję.
Mimo że wyjątkowo kiepsko piszę.

Czas: około trzeciej nad ranem

To chyba już. W sensie, jestem gotowy.
Po incydencie postanowiłem, że odsunę studia o rok. Albo i dłużej. Do tego czasu
(czy naprawdę tylko do tego?)
planowałem otępiać mój umysł. Regularnie.
Żadna osoba nie była mi nigdy tak bliska, jak Adam, a teraz, kiedy to piszę, ołówek drży w moich palcach. Drżą też moje wargi. Czuję to i irytuję się, bo nie potrafię nad tym zapanować.
Ten narcyz, dupek i narkoman nie stanowił dla mnie wzoru do naśladowania, ale pomagał mi wyciszyć sumienie, odsunąć żal, zapomnieć o konsekwencjach. Nie był moim biologicznym bratem, ale wiem, że pojawił się w rodzinie niedługo przede mną. Rodzina dość szybko doszczętnie się rozpadła, na szczęście nigdy nie byłem do niej emocjonalnie przywiązany.
Tak. A teraz to, co boli.

Wspomnienie 1.

Siedzieliśmy w kawalerce Adama przy niziutkiej ławie. Nie umiem precyzyjnie umiejscowić tego wspomnienia w czasie, ale wiem, że wtedy jeszcze nie brałem. To był jeden z wielu piątkowych wieczorów, w które zamiast iść schlać się z kolegami, wybierałem pójść schlać się do brata. No więc piliśmy. I rozmawialiśmy. Przez wiele godzin, o wszystkim. Zazwyczaj to on mówił, a ja słuchałem. Nigdy nie przekonywał mnie do swoich racji na siłę, ale zawsze skutecznie zostawiał po nich ślad w moim mózgu, ujawniający się podczas rozmyślań, analiz, momentów podejmowania decyzji.
Przed Adamem stała opróżniona do jednej piątej objętości butelka taniej wódki; przede mną całkiem sporo (jak na to, że nigdy nie grzeszyłem mocną głową) pustych puszek po piwie.
Kiedy alkohol krążył w moich żyłach, nigdy nie byłem w stanie tego ukryć. Zaczynało się bardzo szybko, najpierw od słowotoku i lekkich zająknięć. Później owych zająknięć stopniowo przybywało, powieki ciążyły, pojawiały się liczne, często zbędne uśmiechy. Mówiłem coraz głośniej. Gestykulowałem, potrącałem i przewracałem ustawione na stole puszki. Częstotliwość wyjść do toalety zauważalnie się zwiększała.
Po sposobie mówienia i twarzy Adama niemal nie dało się poznać stanu upojenia. Jedynie zmrużone oczy, delikatnie wygięte wargi i długie monologi mogły wskazywać, że alkohol już zajął się mózgiem. Gdy Adam wstawał, ciężko mu było ukryć zaburzenia błędnika, chociaż radził sobie i tak o niebo lepiej od innych, których widywałem nawalonych. A widywałem wielu.
Musiało być już dość późno, bo pamiętam, że co chwilę przecierałem powieki. Mój brat zgarbił się odrobinę, przesuwając nieco w bok na swoim pozbawionym oparcia krzesełku i opierając przedramiona o kolana. Zerknął tęsknie w stronę zmiętej, pustej paczki po lucky strike'ach leżącej na ławie. Później spojrzał na mnie. Ponownie zmrużył swoje szare, przekrwione oczy w charakterystyczny sposób. Spodziewałem się, że ta chwila milczenia jest zapowiedzią kolejnej przemowy, w żadnym wypadku dyskusji. Nie myliłem się.
- Różnice – zaczął, wykrzywiając wargi w nieodgadnionym grymasie. Nigdy nie potrafiłem odczytać emocji z jego twarzy, ba, nawet nie próbowałem; Adam dysponował bogatym arsenałem min, uśmiechów, grymasów, spojrzeń i skurczów mięśni twarzy, które zapewniały mu idealną maskę mylącą rozmówców. Być może nakładał ją z wrodzonej złośliwości, podejrzewam jednak, że komuś tak emocjonalnemu jak on musiało bardzo zależeć na wykreowaniu wizerunków i pozorów, które mogły go chronić przed jednym z największych zagrożeń, na jakie naraziła go (nas) rzeczywistość: innymi ludźmi.
- Człowiek. Człowiek i jego wygląd, osobowość, ideały. Jego pasje, intelekt, rozum. Czy znajdziesz na tym świecie dwóch identycznych pod każdym względem ludzi? Nie. Wszyscy jesteśmy różni, różnice zapewniają indywidualność, chociaż teraz nastały czasy upodobnień, porzucania samego siebie kosztem naśladownictwa kreowanych przez puste wartości społeczne czy ogłupiające media wzorów i autorytetów. Ale ja nie o tym. Nie teraz. Skupmy się na tych różnicach. Są różnice ogólne, tak zwane podstawowe, oraz różnice mniejsze, szczegółowe. Wiesz, Chudy, jaka jest podstawowa różnica, dzieląca społeczeństwo, ba, kurwa, dzieląca ludzkość na dwie całkowicie odrębne masy? Idiotyzm. Bo po świecie zapierdalają idioci i ludzie inteligentni. Nieco uściślając i zanurzając się odrobinę głębiej w ten demograficzny ocean: to, co odróżnia ludzi inteligentnych od kretynów, to zdolność do przemyśleń. W stopniu nikłym, średnim bądź zaawansowanym. Średni póki co pomińmy.
Chwila przerwy, łyk wódki; palce chwyciły pustą paczkę po fajkach. Zaburzenia pamięci krótkotrwałej, konstatacja: opakowanie wciąż puste.
Wytarłem wilgotne dłonie o nogawki spodni, enty raz pomasowałem skronie i przetarłem ociężałe powieki.
- Przemyślenia kretyna – podjął lekko już ochrypłym głosem Adam – są jednopłaszczyznowe i wąskie jak tasiemiec. Zdolności kretynów do wysnuwania wniosków oraz do analizy związków przyczynowo-skutkowych są upośledzone. A czasami nie ma ich wcale. Jeszcze, kurwa, lepiej. Swoich chwil zabawnego, choć żenującego, niestety, skupienia nie marnują na obserwację otaczającego nas świata ani na zastanawianie się, dlaczego wszystko wygląda tak, a nie inaczej. Przyjmują życie jakim jest. Są z niego zadowoleni. Są szczęśliwi, rozumiesz? Nie rozmyślają, a więc nie mają czym się smucić. Egzystują w swoim małym, prostym świecie, a ich jedyne problemy to ewentualnie: „muszę zdążyć do domu na teleturniej” albo „kiedy stara wreszcie da żreć?!”. Cudowne jest życie idioty. Raj na ziemi. A człowiek inteligentny? Weź pod uwagę, że mówię teraz o naprawdę inteligentnych ludziach, nie o przeciętniakach. Inteligent rozmyśla. Drąży. Głęboko, do sedna. Szuka istoty rzeczy. Zastanawia się, stawia pytania. W pewnym momencie – chociaż większość z inteligentów odsuwa tę chwilę jak najdłużej się da – dociera do nich, że na większość z tych pytań nie znajdą odpowiedzi. Wtedy najczęściej czują się oszukani, a w najgorszym przypadku poznają największą z wad tego świata – niesprawiedliwość. Nie ma w życiu nic bardziej wkurwiającego i deprymującego, Chudy. Niesprawiedliwość. Wtedy intelektualiści często zaczynają pić. Albo ćpać. Bo ludzie inteligentni to najczęściej ludzie słabi. Rozumiesz, to wynika samo z siebie. Inteligencja prowadzi do nieszczęścia, a nieszczęście jest próbą sił. Ten ciężar rzadko daje się udźwignąć.
Wstał, sięgnął do kieszeni swoich wąskich spodni; z prawej, po chwili intensywnego gmerania, wydobył dwieście miligramów białej obojętności.
- Dlatego biorę – dokończył, wlepiając w zawartość swojej dłoni nieodgadnione spojrzenie.
 

Można się z tym zgodzić i można usprawiedliwiać swoją słabość inteligencją. Można też, jak ja, sprowadzić całość do prostej segregacji: na ludzi silnych i ludzi, którzy są tej siły pozbawieni. To takie proste. Wystarczy odrobina godności, by przyznać się przed samym sobą: tak, jestem słaby.


***

Miesiąc: listopad

Czas: późne popołudnie

Listopad w tym mieście trwa przez całą wieczność, a moja krew i wnętrzności powoli stają się szare jak otaczające mnie zewsząd ściany bloków i kamienic, więc zaraz znowu pójdę się naćpać.

Wspomnienie 2.

Byłem wtedy na opiatach, niewielkiej ilości. Leżałem na kanapie, w pełni rozluźniony. Adam, pobudzony fetą, chodził w tę i z powrotem, nie mogąc usiedzieć w miejscu. Czekaliśmy w mieszkaniu jego dziewczyny na dostawcę.
Dziewczyna jęczała coś z podłogi, całkowicie nawalona jakąś najtańszą smołą.
Nie jestem w stanie przypomnieć sobie wszystkiego, co wtedy mówił. A mówił dużo, prawdę powiedziawszy – nawijał na okrągło. Typowe. W pamięci wyrył mi się tylko jeden fragment monologu, o którym – mimo jego oczywistości – długo później rozmyślałem.
- Ćpanie – Adam wyrzucał z siebie słowa z niecierpliwością, pokusiłbym się nawet o nazwanie tego mianem lekkiej agresji – niesie ze sobą wiele paradoksów. Ćpanie samo w sobie jest jednym wielkim gównianym paradoksem. Podświadome pragnienie własnego cierpienia. Nie myślisz o konsekwencjach, myślisz o bólu, a ból jest teraz, w tej chwili. Więc chcesz go zagłuszyć, stłumić, odpędzić, bez względu na cenę, mając ciągłą świadomość, że to go nie zabije, nie zlikwiduje na stałe. A później jest coraz gorzej i coraz trudniej go wyciszyć, jego wołanie staje się głośniejsze, więc ćpamy więcej, ale przecież zdajemy sobie sprawę, gdzieś w głębi, że to dążenie do wiecznego cierpienia, które urośnie do rozmiarów tak potężnych, że zgaśnie cała chęć życia. Udręczamy się, bo podświadomie tego chcemy, bo jesteśmy słabi, a słaby człowiek wie, że nigdy się nie podniesie, nie oprze, więc od czasu do czasu sobie to wynagradza, ale domyśla się, że ta nagroda w istocie jest okrutną karą. To właśnie paradoks prawdziwie słabych ludzi. Słaby człowiek się nie podniesie. Jeśli umiesz wejść w ten nałóg, a później dajesz radę z niego wyjść, to oznacza, że tak naprawdę silny z ciebie skurwiel, po prostu nie zdawałeś sobie z tego sprawy.
Dziewczyna, leżąca na podłodze w rogu niedużego pokoju, pod ścianą z popękaną pomarańczową farbą, jęknęła ponownie.
Zrobiło mi się niedobrze. Oparłem się na łokciach i

 

Wystarczy.

Miesiąc: niezmiennie listopad
Czas: noc. Od ostatniego wpisu minęły cztery dni


Kolejne wspomnienie powraca do mnie często w snach, ze wszystkimi szczegółami, co jest o tyle nietypowe, iż nie powinienem pamiętać zbyt wiele z tamtego wieczora. Byłem bowiem wówczas absolutnie, ostatecznie schlany i naćpany.

Wspomnienie 3.

Grafitowe niebo zmieszało moje łzy z kroplami deszczu.
W naszym mieście wrzesień nieznacznie tylko różni się od listopada. W zasadzie nazywany był wrześniem tylko umownie. Listopad panuje nieustannie i niepodzielnie. Przez niemal cztery miesiące w roku. A zdarzało się i więcej.
Tutaj niebo zawsze jest szare, a zalegające na chodnikach liście wilgotne.
Klęczałem. Moje dłonie chaotycznymi ruchami gładziły marmurową płytę. Była fascynująco chłodna, lodowata wręcz. Pochyliłem się i przylgnąłem do niej czołem. Płuca gwałtownie łapały powietrze, oczy błądziły pod przymkniętymi powiekami. Myśli stały się bezsensowną kupą gówna, na kilometr cuchnącego nienawiścią, żalem, gniewem skierowanymi do tego, co niweluje sens, a zatem wszelaką potrzebę i chęć.
Do niesprawiedliwości.
Refluks refluksem poganiał. Odchyliłem się w tył, skłoniłem na lewo i zwróciłem nędzną zawartość żołądka na kostkę brukową. Szarpnęło mną jeszcze kilka razy, zakrztusiłem się śliną.
Adam nie żyje.
Adam nie żyje.
Wchłonął go ten lodowaty marmur, wchłonęła go ciasna trumna, wchłonęła go wilgotna, śmierdząca zgnilizną ziemia.
Nie rozumiałem. Nie rozumiem.
I co teraz?
Nie masz mi już nic do powiedzenia? Nie masz już żadnych wskazówek, żadnych wyuczonych spojrzeń, żadnych krzepiących słów? Kto teraz zagrzeje mnie do walki?
Przecież byłeś tym silniejszym spośród najsłabszych.
Nie możesz nie żyć, Adam.
Nie możesz tak po prostu nie żyć.
Znicze już dawno zgasły. Wiatr porwał wieńce.
Grafitowe niebo mieszało moje łzy z kroplami deszczu.

Gray skies everywhere, storm clouds know your name.
 

***

Moje włosy są wilgotne, grzywka przyklejona do czoła. Pot spływa mi ciężkimi kroplami po policzkach. Pościel jest zwinięta, poduszka jakimś cudem znalazła się na podłodze.
Miałem sen.
Śnił mi się cmentarz, jesienny wieczór i niesprawiedliwość.
Kolejny raz.
Emocje nie dają się stłumić, przecieranie twarzy spoconymi dłońmi i otrząsanie się nie pomaga. Następuje wybuch, złamanie, a w zasadzie jego pogłębienie, bo naprawdę złamany jestem już od dawna. Nie umiem powstrzymać płaczu, nigdy nie potrafiłem, zawsze byłem słaby i wrażliwy, rozchwiany emocjonalnie.
Nie mam dragów. Tej nocy nie mam dragów.
Wpadam w panikę, palce lewej dłoni wykręcają w nerwach palce prawej. Spazmatycznie łapię powietrze, dławię się nim, kaszlę. Staczam się z niewysokiego łóżka na podłogowe panele, nie zapalam lampki, nie chcę żadnego światła. Wwiercam sobie pięści w uszy. Czuję się bardzo chory i tak cholernie tęsknię.
Potrzebuję cię, Adam.
- Potrzebuję cię, Adam – dukam szlochając. Nie poznaję własnego głosu.
Ból nie ma prawa bytu, ból jest niesprawiedliwy, musi zniknąć.
To nie pustka, to nie wyrwany fragment duszy, dziura, która trzeba zapełnić, załatać. To strach, żal, tęsknota i cierpienie, trzeba je zniszczyć, wymazać, walczyć z nimi do ostatniej żywej komórki zaćpanego mózgu, do ostatniego wydechu pokrytych smołą płuc.
- Potrzebuję cię.
Ochrypły szept.
- Potrzebuję cię.
Skowyt.
- Odpowiedz mi, Adam.
Krople deszczu uderzają w szybę. Dźwięk tak naturalny, tak powszedni, że chyba miałbym problemy, by bez niego zasnąć.
- Adam...
Grzmi.
- ...wracaj...
Błyska.
- ...po mnie.
Głośno, trochę za głośno. Czy to grad?
- Czekam na ciebie, Adam. Adam...
Wróć po mnie.

***

Nie mam pojęcia, która może być teraz godzina. Jest noc. Bardzo ciemna.
Mdleję i budzę się na zmianę, w końcu wstaję, idę dalej, wymiotuję, przewracam się na trawę, by ponownie zemdleć. Przypominam sobie właśnie, że miałem ze sobą rower, ale nie byłem w stanie na nim jechać. Musiałem go gdzieś zostawić. Prawdopodobnie przed wejściem do lasu.

Bo właśnie idę przez las.
Zmieszałem ze sobą wszystko, co było. Depresanty, neuroleptyki, stymulanty, psychodeliki. Dużo alkoholu. Wydaliśmy z chłopakami mnóstwo, mnóstwo kasy. Pierwsza utrata przytomności trwała długo. Byłem przekonany, że któryś z głównych organów odmówi posłuszeństwa. Stawiałem na serce.
Idę.
Pełznę.
Czuję się ciężki. Za ciężki dla ziemi, po której stąpam. Za ciężki dla ludzi. Dla bliskich. Ciężki w objęciach świata, który nie potrafi mnie unieść.
Trawa jest wilgotna, opadłe liście czarne. Gałęzie drzew, powykrzywiane, poruszane wiatrem, przywodzą na myśl obrzydliwie chude palce, próbujące mnie dosięgnąć. Wiatr niesie ze sobą odgłos wycia psów. Prawdopodobnie.
Jestem świadomy własnej psychozy, wszystkich zaburzeń myślenia, intelektu, uczuć. Jestem świadomy, ale nie mogę się przed tym bronić, muszę to przyjąć, poddać się lękowi, zatonąć w delirium. Nie ma przyszłości, nie ma przeszłości, jestem ja i serce próbujące wyrwać się z klatki piersiowej, nudności, lęk przed tym, czego nie ma, a co rodzi się w mojej głowie, oszukując zmysły.
Żołądek nie ma już czego zwracać, więc szarpię się w konwulsjach, wypluwając potok śliny. Drgawki nie ustają.
Wołam cię, Adam. Powinieneś być tu ze mną.
Wołam cię, ale nie odpowiadasz. Jestem sam.
Czołgam się.
Wypełzam na polanę, zostawiając strzępy ubrań na ciernistych gałęziach jakichś krzaków. Brodzę w morzu czarnych liści.
Szept. Dochodzi zewsząd. Z powietrza, spod ziemi, z liście, z drzew, ze mnie. Otacza mnie, przeraża i fascynuje jednocześnie. Nie jestem w stanie wyodrębnić i rozpoznać pojedynczych słów, wszystko zlewa się w jeden nieskładny szelest, delikatny ale stanowczy.
Macham rękami, jakbym chciał odpędzić owada, rozmyć coś, co unosi się nade mną. Szept nie ustaje, ale teraz już umiem z niego wyłowić powtarzające się co jakiś czas jedno słowo. Moje imię.
Powietrze zadrżało. A na polanę wpełza Ciemność.
Ciemniejsza od czerni nocnego nieba, wchłania w siebie i skupia mrok z całego lasu. Widzę unoszące się w powietrzu wirujące cienie, wsysane przez formujący się kilkanaście metrów przede mną kształt. Powoli Ciemność kreuje ludzki korpus, ręce, nogi i głowę, ale poza zarysami nie jestem w stanie dojrzeć żadnych szczegółów. Czarna postać nie porusza się, ale nagle przeszywa mnie jej spojrzenie, czuję, że się we mnie wpatruje, a z ust wyrywa mi się krótki wrzask. Strach staje się obłędem, nie jestem w stanie się poruszyć. To coś jest złe, bardzo złe, wiem to dobrze, ta świadomość unosi się w powietrzu, w ciemności, podtrzymywana przez szepty, które stają się coraz głośniejsze, coraz wyraźniejsze. Niektóre zamieniają się w krzyk. Krzyk bólu, ale i nienawiści.
Ciemność na coś czeka, wciąż się nie porusza; jej obecność staje się nie do zniesienia, lęk doprowadza do paranoi.
Na polanę wychodzi Adam.
Staje pomiędzy mną a czarną postacią, a ja wrzeszczę jak poprzednio, krótko, urywanie. Adam uśmiecha się szeroko, ale nie jest to żaden z uśmiechów, które kiedykolwiek zagościły na jego podłużnej twarzy, a znałem przecież wszystkie. Ten jest obcy, inny. Szczery, ale zły. Po prostu zły. Jego oczy zmrużone są w wyrazie radosnej nienawiści. Te oczy nie mogą należeć do Adama. Są sadystyczne. Boję się ich.
Boję się Adama prawie tak bardzo, jak Ciemności.
Zbliża się i w końcu staje nade mną, góruje, dużo wyższy niż zwykle, a może unosi go pełzający wokół mrok. Wciąż jestem sparaliżowany
- A... Adam?
Odpowiada mi śmiech. Szyderczy, zły śmiech. A później głos. Niski i chrapliwy.
- Znowu się widzimy, braciszku. Wołałeś mnie, a teraz nie wydajesz się uradowany moim widokiem.
- Przecież... Przecież to...
- Tak bardzo za mną tęskniłeś. Oto jestem. Wysłuchałem twoich błagań. Przybyłem z miejsca, którego nie wyśniłbyś w najgorszym z koszmarów. Jesteś już prawie gotów, by iść ze mną.
Czarna postać postępuje krok do przodu. Głosy nie milkną. Adam emanuje nienawiścią.
- Czy ty... Czy to jest... - odzywam się, a mój głos co chwilę zamiera w krtani.
Adam śmieje się ochryple.
- Czy przyszedłem z piekła? Czy to jest Szatan? A kto to, kurwa, jest Szatan? Nie ma go. A piekło owszem, istnieje. Żyjesz w nim, budzisz się w nim każdego ranka. Poza piekłem istnieje tylko Ciemność, którą sami tworzymy za życia. A tracąc ciało pozwalamy się jej pochłonąć. Jest ciało i jest dusza, ciało umiera, a dusza gnije poza światem i czasem. W Ciemności.
- Więc co to... co to jest?
- To – Adam uśmiecha się jeszcze szerzej, jego twarz przypomina białą, gumową maskę – jesteś ty. I ja. I wszyscy. To na ciebie czeka. I ja na ciebie czekam. Bo nienawidzę cię z całego serca, nienawidzę wszystkiego i wszystkich, a ty też już niedługo będziesz nienawidził tak jak ja. Póki co nienawidzisz tylko piekła, w którym żyjesz, ale to jeszcze nie najgorsze, czego możesz doświadczyć, uwierz mi. Spotkamy się tam, gdzie spotykają się wszyscy słabi ludzie. Bo dla słabych ludzi pozostaje ból i wieczna nienawiść, zrodzona z zazdrości o siłę I tęsknota za dragami. Tęsknota za dragami jest ciągła, nie ustępuje. Ciemność nie pozwala zagłuszać bólu. Sposób na życie to niemal zawsze paradoks istnienia. Tylko silni przetrwają. To prawo jest permanentne, niepodważalne. A ty, podatny na nieszczęście, będziesz nieszczęśliwy już zawsze.
- Ojcze nasz, któryś jest...
Adam kolejny raz wybucha śmiechem, dobiegające zewsząd krzyki i szepty również zmieniają się w szyderczy rechot.
- Jak trwoga, to do Boga – odzywa się po kilkunastu sekundach Adam, gdy chichoty ucichły. - Dobrze wiesz, że nikt cię nie słucha i nikt ci nie pomoże. Sam nie wierzysz. Nigdy nie wierzyłeś.
A ja – nachyla się nade mną, a ja czuję odór śmierci, zgnilizny, ziemi – też nie wierzę. W nic poza bólem.
- Jesteś słaby – szepcze ziemia.
- Jesteś słaby – woła wiatr.
- Jesteś słaby – szydzą liście.
- Jesteś słaby – wołają setki, tysiące, miliony głosów z ciemności.
Adam chwyta mnie za szyję i zaciska palce, Ciemność kotłuje się, ale nie zbliża. Świat kręci się, umyka w upokarzającym, charczącym odgłosie duszenia.
Dla słabych ludzi pozostaje ból i nienawiść.
Jestem słaby, każdego dnia budzę się w szarym piekle.
Tylko silni przetrwają.
Ciemność jest wszędzie.

***

Miesiąc: listopad
Czas: wieczór

Czy pora z tym skończyć?
Czy ten sen, ta wizja, omam, delirium to ostatnia linia obrony mojego sumienia, któremu nie pozwalałem dojść do głosu w inny sposób?
Czy to ostrzeżenie? A może po prostu choroba?
Trzeba przestać, trzeba przestać. Już nigdy nie chcę się bać.
Wróciłem do domu w mokrej, potarganej bluzie, obszczanych spodniach i z zapaleniem krtani. Po przebudzeniu na leśnej polanie.
Mając przed oczami nocne igraszki mojego zniszczonego mózgu.
Sikam krwią. Mam problem z nerkami.
Ze wszystkim.

***

Chcąc zapaść w sen, przypominam sobie koszmar. Boję się, że wróci.
Ale nie, przecież nie może wrócić. To tylko jednorazowy wytwór atakowanego umysłu.
Mimo to wciąż drżą mi dłonie.
Wychodząc z łazienki nie patrzę w lustro. Tylko kątem oka jestem w stanie złowić fragment odbicia. Tylko przez ułamek sekundy mam wrażenie, że na mojej szyi widnieją sine pręgi. Ślad po zaciskających się na niej palcach.
Nie cofam się, nie patrzę w lustro.
Kątem oka bardzo często łowimy coś, czego wcale nie ma.
A prawdy boimy się nade wszystko.
Podchodząc do biurka w pokoju, wysuwam jedną, jedyną szufladę. Wyciągam z niej obojętność.
Wlewam ją do ust, karmiąc Ciemność.
Ciemność nienasyconą.

***

Miesiąc: listopad
Czas:


jestem słaby

 Autor: kwaro
 Data publikacji: 2011-11-21
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Mocne
Daje do myślenia,jak też łatwo można się dać zapętlić i wkopać w taki depresyjny dół i jak niewiele potrzeba, ale samo wyjście jest niesamowicie trudne dla samotnego człowieka.
Autor: kero Data: 18:04 26.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 119 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 119 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Albo dzieci, albo książki.

  - Fryderyk Nietzsche
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.