Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Nasycenie

 

Nasycenie
 
 
Kiedyś wydawało mi się, że wiem, czym jest prawdziwy głód.
Powiedziałem - tylko się wydawało. O głodzie nie wiedziałem nic. Mało kto zna jego prawdziwe oblicze. Mało kto wie, że prawdziwy głód to nie tylko zwykły niedobór pożywienia, natarczywe ssanie w żołądku, łaknienie wywołane niskim stężeniem glukozy. Nie pojmuje tego młoda kobieta na trzydniowej diecie. Nie pojmuje tego wyposzczony mnich ani bezdomny. Chryste, nie pojmuje tego nawet afrykańskie dziecko, mimo że to jego zapłakaną buzię możesz zobaczyć na billboardach akcji charytatywnych czy etykietkach półlitrowych butelek wody mineralnej, których zakup wpływa na sponsoring kilku porcji mieszanki orzechów z chuj wie czym, wysyłanych jako źródło cennych substancji odżywczych dla tych właśnie małych Murzynków. Nie, nawet te biedne dzieciaki z wzdętymi brzuchami, na myśl o których wielu z was odczuwa wyrzuty sumienia, wyrzucając resztki niedojedzonego kotleta z obiadu, nic nie wiedzą o głodzie.
Najpierw jest niedosyt, później chęć. Chęć zostaje zastąpiona łaknieniem, a łaknienie pragnieniem, które z kolei ewoluuje w żądzę. Ta żądza to już nie tylko pusty żołądek, ale niezaspokojone przez wiele dni zapotrzebowanie organizmu na białka, węglowodany i tłuszcz. Niezaspokojone niczym, nawet kęsem jadalnych liści czy haitańskiego błotnego ciasteczka.
Gdy żądza mija, wtedy nadchodzi prawdziwy głód. A prawdziwy głód to obłęd. Szaleństwo. Triumf zwierzęcych instynktów nad człowieczeństwem.
Kiedyś wiele mi się wydawało.
Powiedziałem - tylko się wydawało. Oświecenie miało dopiero nadejść.
Wszystko zaczęło się w dniu, w którym z nieba spadły bomby.
W dniu, w którym dowódcy sił Sojuszu postanowili urzeczywistnić groźby, ziścić słowa, które - jak mogłoby się wydawać - przez całe lata tylko rzucali na wiatr. Słowa, którym nikt już nie dawał wiary, za to każdy lekceważył. Ba, nawet szydzić się ośmielali.
Przedarli się przez bariery zbyt szybko. Czas od zniszczenia tarcz do pierwszego bombardowania wyniósł nie więcej niż trzy minuty. Odejmując od nich osiemdziesiąt sekund potrzebnych rządowi Federacji na rozprzestrzenienie informacji można łatwo obliczyć, że mieszkańcom Wschodniej Metropolii pozostała jedna minuta i czterdzieści sekund na ucieczkę do schronów.
Właśnie dlatego tak wielu z nas nie przeżyło pierwszej fazy inwazji. Ocaleli mieli szczęście, że tylko jedna czwarta bombowców przetrwała chaotyczną i niezorganizowaną, ale silną akcję obronną naszych sił przygranicznych. Ja również miałem szczęście. Zdecydowanie większe, niż Anna, moja żona. Płytkie, ale rozległe okaleczenia nóg. Do schronu niosłem ją na rękach.
Tymczasem przez zniszczone tarcze obronne na obrzeżach Federacji wlewały się kolejne fale najeźdźców. Po sile zaskoczenia przyszła pora na siłę broni, o której istnieniu nasz rząd wiedział już od dobrych piętnastu lat i której skuteczność poddał w wątpliwość. 
Broń została użyta w drugim etapie nalotu, po którym umieszczone na stalowych słupach Informatory przestały emitować wiadomości, wskazówki i ostrzeżenia. Po którym ziemią targnął wstrząs; delikatny, ale jednak wstrząs. 
I po raz kolejny mieliśmy szczęście, że jedna z największych broni Sojuszu faktycznie okazała się znacznie mniej skuteczna, niż powinna.
Wewnątrz schronu panowała ciemność. 
Byłem zupełnie nieprzygotowany. Pod wschodnią ścianą pomieszczenia - którego powierzchnia liczyła sobie niecałe dwanaście metrów kwadratowych - zebrane były zapasy żywności. Zapasy liche, nie spełniające nawet wymaganego przez przedstawicieli Federacji minimum pokarmu, który każdy z mieszkańców miał obowiązek zgromadzić w bunkrze.
Przy wejściu tkwiła niewielka skrzynka, w której kilka miesięcy temu umieściłem między innymi latarkę z małym zapasem baterii, zestaw pierwszej pomocy, scyzoryk i nieduży palnik gazowy wraz z małą zapasową butlą. 
Ściana zachodnia - kilkanaście wyposażonych w kraniki, dziesięciolitrowych baniaków wody, ustawionych jeden na drugim. 
Jeden duży materac. Dwa śpiwory. Instalacja filtrowentylacyjna, oczyszczająca powietrze z opadu promieniotwórczego. I świadomość własnej nieodpowiedzialności. Zagrożenia dla życia nie tylko własnego, ale przede wszystkim żony. Rozmywające się z dnia na dzień widmo wojny, wydającej się czymś abstrakcyjnym, utwierdzało wielu mieszkańców Metropolii, w tym mnie, w przekonaniu, że obecne wymogi bezpieczeństwa to nic innego jak wymysły paranoików, ewentualnie rządowych praczek brudnej forsy i złodziei, bo chociaż bunkry były refundowane, to nie w stu procentach. 
Teraz tkwiłem pogrążony w ciemnościach, a wysoko nade mną odpierano atak imperialistów.
Odkaziłem i opatrzyłem rany Anny, przyświecając sobie latarką. Zjedliśmy nasz pierwszy podziemny posiłek - skromny i niesmaczny. Strach spędzał sen z powiek, więc wiele godzin leżeliśmy na materacu, spoglądając w gęstą ciemność i milcząc.
Następnego dnia moja żona obudziła się z gorączką. Wystarczyło przyłożyć wierzch dłoni do jej pokrytego piegami czoła, by odczuć różnicę w temperaturze naszych ciał. 
Co godzinę nawilżałem wycięty z pokrowca na materac pas miękkiego materiału. Prowizoryczny okład, mający za zadanie ulżyć trawionej gorączką Annie. Poiłem ją regularnie, odejmując sobie od ust. Podałem aspirynę. Nakarmiłem.
Gdy nadszedł kolejny świt, temperatura spadła. Z zewnątrz nie dobiegały żadne odgłosy. Panowała niezakłócona niczym cisza.
Po czterech dniach przyzwyczailiśmy się do nowego miejsca zamieszkania. Wciąż czekaliśmy, aż przez wzmocnione niewiadomego pochodzenia tworzywem drzwi podziemnego schronu przedostanie się odległe wycie ocalałych czujników promieniowania. Sygnał względnego bezpieczeństwa, po którym nadejdą obiecane ekipy ratunkowe, umożliwiające ewakuację.
Ósmego dnia temperatura Anny wzrosła ponownie. Z jej ranną nogą działo się coś niedobrego. Nie wiedziałem, co robić. Ostatkiem sił starałem się nie wpaść w panikę.
Rankiem dnia dziesiątego obudził mnie głos żony. Majaczyła w malignie. Powtarzała imię zmarłego ojca, pytała, czemu wciąż jest na nią zły.
- Nie jestem - powiedziałem, omiatając jej bladą, błyszczącą od potu twarz jasną strugą światła z latarki.
Usta Anny wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu, ale już po chwili dolna warga zadrżała, a spod półprzymkniętych powiek wypłynęły łzy. 
- Nie jestem na ciebie zły, kochanie - powtórzyłem, w zasadzie sam nie wiem czemu.
Zaszlochała cichutko, a ja pogładziłem jej zaczerwieniony policzek.
Gdy ją napoiłem, zasnęła.
Siedziałem oparty o chłodną ścianę. Nieruchomy, milczący. Bezradny jak nigdy dotąd. Poruszyłem się dopiero, gdy fosforyzujące wskazówki mojego zegarka zaznaczyły godzinę siódmą rano. Jedenasty dzień w zamknięciu. 
Anna była nieprzytomna. Zwilżyłem jej wargi wodą, spróbowałem wlać odrobinę do ust. Przełknęła. Nie było jednak możliwości, by ją nakarmić.
Sam jadłem już tylko jeden niewielki posiłek dziennie. Jedzenie się kończyło.
Gdy nadszedł dzień dwunasty, żona odzyskała przytomność na krótki czas. Zdołała przełknąć kilka łyżek fasoli z puszki. Później wróciły majaki, na czole wystąpiły krople potu.
Zwymiotowałem. Przede wszystkim ze strachu. 
Zsunąłem z żony dwie warstwy koca, mocz wytarłem kolejnym pasem tkaniny, kał zebrałem na małą szufelkę i wrzuciłem do odgrodzonej niewielkim parawanikiem muszli klozetowej, odprowadzającej fekalia do kanalizacji. Szybko przywykłem do tej czynności, obrzydzenie i odruchy wymiotne łagodziły się z dnia na dzień, by w końcu całkiem ustąpić. Podobnie było z brakiem higieny; odór własnego ciała mierził mnie, lepkość skóry napawała odrazą do samego siebie. Człowiek jest jednakże istotą zdolną przyzwyczaić się i dostosować do wszystkiego. 
A piętnastego dnia zawyły czujniki promieniowania. 
Popłakałem się z radości. Ten odległy, ledwo słyszalny w schronie dźwięk był sygnałem odbieranym w każdej bazie wojskowej Federacji. Oto ruszyły drużyny ewakuacyjne, oto zbliża się ekipa wybawicieli. Odrzucą sterty gruzu, rozprawią się z ciężkimi drzwiami, które da się - ze względów bezpieczeństwa - otworzyć jedynie od zewnątrz. I uwolnią nas, dając żonie szansę na przeżycie.
Nakarmiłem i uraczyłem wodą rozbudzoną na chwilę Annę. Sam, w stanie ślepej euforii, wchłonąłem resztki pożywienia, wreszcie najadając się do syta. Doszedłem do wniosku, że mogę sobie na to pozwolić, skoro wkrótce, być może już za kilka godzin, ujrzę światło dzienne.
Ale ratownicy nie nadeszli w ciągu wspomnianych kilku godzin. Nie nadeszli też w dniu szesnastym. Ani siedemnastym. Żaden dźwięk nie dobiegał zza grubych ścian. Nikt nie odpowiadał na moje nawoływania.
Dnia osiemnastego poczułem strach.
Anna budziła się coraz rzadziej. Wciąż ją oczyszczałem, wciąż wilżyłem wargi. Nie miałem siły wściekać się na samego siebie za własną bezmyślność, głupotę, przez którą w schronie nie znajdowało się już absolutnie nic do jedzenia. Resztki energii pożytkowałem na walkę z przerażeniem. 
Byłem tylko ja, ja sam w ciemnościach. Jedno ograniczone źródło światła, które nie starczy już na długo. Umierająca Anna, która z dnia na dzień coraz mniej kojarzyła mi się z kimś, kim była dla mnie przez całe wspólne życie - kochającą żoną, kiedy trzeba - delikatną, kiedy indziej - namiętną. Z dnia na dzień Anna stawała się bezosobowym ciałem, którego nie potrafiłem bezpośrednio powiązać z wypełnionymi miłością wspomnieniami. 
Dni mijały i nadszedł czas, kiedy przestałem je liczyć. Nadszedł czas, kiedy woda przestała zaspokajać ssanie w trzewiach; kiedy zniknęło złudzenie, że chłodny płyn może zadowalająco wypełnić pustkę w żołądku. Nadszedł czas, kiedy opuścił mnie nawet strach, ustępując miejsca jednej natrętnej myśli, myśli męczącej, dominującej, panującej niepodzielnie nad wycieńczonym umysłem. 
Nadszedł czas żądzy, która powoli zmieniała się w prawdziwy głód.
Patrzyłem na żonę, na jej unoszące się pod kocem piersi. Oddychała nieregularnie, co chwilę uchylając wargi i wydając z siebie gardłowe, rzężące chrząknięcia. Mimo przyzwyczajenia czułem odór jej ciała, smród pozostałości gówna i szczyn. Przeszło mi przez myśl, że nie wiem nawet, kiedy i dlaczego przestałem o nią dbać. A wraz z tą myślą przyszło zrozumienie; zrozumiałem, że Anna przestała być dla mnie Anną, nie jest już niczym innym jak nieodłącznym fragmentem wystroju bunkrowej codzienności, niczym więcej niż sterta puszek po konserwach, niczym mniej niż baniak na wodę. Po prostu tam była, a ja nie czułem w związku z tym nic, bo jedyne, co było naprawdę realne i istotne, to niezaspokojony głód. 
I tylko jeden krótki powiew strachu zmroził mi serce, gdy uzmysłowiłem sobie, że oto właśnie osoba, dla której poświęciłem dwadzieścia lat egzystencji, straciła dla mnie na wartości jako ludzka istota, pełna uczuć, marzeń i planów, a ja nie poczułem w związku z tym żadnego żalu, wyrzutów sumienia, obrzydzenia do samego siebie.
Ten krótki powiew strachu zadał pytanie o człowieczeństwo.
Pytanie, na które nie odpowiedziałem.
Byłem głodny.
I nadszedł czas, kiedy doszczętnie ginęły wszystkie emocje. Moje uczucia stały się puste. Byłem przekonany, że tracę zmysły, a fakt, że ta perspektywa w ogóle mnie nie przeraża, tylko podtrzymywał mnie w przekonaniu. 
Gdy byłem już w pełni gotów w pełni otworzyć się na szaleństwo, gdy byłem gotów zapomnieć o wszystkim, co niezwiązane z głodem, ścisk w żołądku cisnął mnie na kolana i sprawił, że zacząłem się modlić o śmierć Anny, która nie była już Anną, jedynie workiem mięsa i kości, sapiącym niespokojnie źródłem pożywienia, zapowiedzią rychłej ulgi, spokoju.
Nasycenia.
Tak bardzo pragnąłem poczuć się syty.
- Dlaczego ty ciągle żyjesz? Dlaczego ty ciągle, kurwa, żyjesz? Zdychaj! Zdychaj, kurwa! - wrzeszczałem, plując kropelkami śliny i wody, którą nieustannie w siebie wlewałem, chociaż żołądek poprzez skurcze zwracał ją z powrotem. 
Ból wywoływał łzy. Płakałem często. 
Rozpaczliwe wrzaski pozbawiły mnie sił. Padłem na ziemię, zwinąłem się w kłębek. Ciałem targały konwulsje.
Aż przyszła chwila, kiedy prawdziwy głód stał się wszystkim - ciemnością, która mnie otaczała; powietrzem, które wdychałem. A nade wszystko bólem. 
I tak jedynie prawdziwy głód wydawał się czymś realnym, moją nową rzeczywistością, która sprawiła, że uciekająca z Anny resztka życia straciła już jakiekolwiek znaczenie, bo mięso było już po prostu mięsem.
Aż mięsem.
Dlatego też stało się tak, że niemal pełznąc po wilgotnej podłodze bunkra chwyciłem scyzoryk, wykroiłem z wątłego uda Anny fragment mięsa i wepchnąłem go sobie do ust. Metaliczny smak krwi i mdły smak surowego ciała w pierwszej chwili nie wywołał odruchu wymiotnego. Napawałem się możliwością przeżuwania, trzeszczeniem tkanki pękającej pod naporem zębów, a w końcu powolnym przepuszczeniem ciepłego pokarmu przez przełyk. 
Wycinałem i kroiłem, jadłem, żułem i połykałem, kęs za kęsem, coraz szybciej, bez opamiętania. Nie pamiętam, czy Anna odzyskała przytomność, czy krzyczała lub płakała. Pamiętam tylko tę ulgę i smak, który wbrew oczekiwaniom był jak miód dla mojego podniebienia. Wsłuchiwałem się we własne mlaskanie, ten dźwięk sprawiał mi nieziemską przyjemność. Gdy smak nieco się wyostrzył, sięgnąłem do skrzynki i wydobyłem z niej palnik. Nabijałem wycięte płaty mięsa na ostrze scyzoryka i podgrzewałem je, dopóki tłuszcz nie zaczynał skwierczeć. Później pożerałem, parząc sobie usta i język, ale czując się iście po królewsku, spożywając posiłek tak luksusowy, jak smażone mięsiwo. 
W końcu zwymiotowałem, ale jadłem dalej. Głód powoli cichł. Było nieco lepiej. Zapijałem wodą.
Kolejne kęsy przywracały świadomość, w której zawierała się pewna doza obrzydzenia, nie natarły na mnie jednak fale wyrzutów sumienia, których się spodziewałem. Nie potrafiłem odpowiedzieć na pytanie, czy szaleństwo wciąż trwa, a ja już nigdy nie wyswobodzę się z jego okowów, czy po prostu odczłowieczenie, któremu uległem, nie było procesem chwilowym, wywołanym tragicznymi okolicznościami, ale całkowicie nieodwołalnym? A może to właśnie drapieżne człowieczeństwo w najczystszej postaci, może tak właśnie powinienem postąpić, słuchając prostego atawizmu, instynktu przetrwania?
W jakim stopniu możemy być świadomi samych siebie? Ile możemy wiedzieć o swoim ja, nie mając szansy znaleźć się w warunkach, które wydobędą je na wierzch?
Nie mogłem czuć żalu do siebie, bo to tak, jakbym czuł żal do natury, ewolucji.
Gdy jesteśmy głodni - jemy. Musimy jeść, by przeżyć. 
I od tamtej pory nigdy nie miałem się już zastanawiać, na ile ludzki jestem, a na ile zwierzęcy. Gdy pod wieczór poczułem, że mój żołądek dopomina się o więcej, ponownie chwyciłem scyzoryk i wyciąłem jeszcze jeden fragment mięsa z ciała martwej już byłej żony.
Jadłem.
Aż poczułem się syty.
A gdy uczucie nasycenia przemieniło się w pełną satysfakcję, gdy przełknąłem ostatni kęs ciepłego mięsa, rządowe maszyny odgarnęły stertę gruzu, a grupa ewakuacyjna otworzyła drzwi do schronu.
Jasne światło wdarło się do środka, oślepiło mnie. Cofnąłem się więc poza jego zasięg, zakrywając łzawiące, pełne ropy oczy.
Kiedy w końcu odważyłem się uchylić powieki, podniosłem głowę i spojrzałem na stojącego najbliżej ratownika. Odwzajemnił spojrzenie; nie było w nim ani złości, ani nawet odrazy. Było za to coś, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że ten widok nie jest mu obcy, że spotkał się z nim wcześniej, podczas eksploracji wielu innych bunkrów, a jedyne pytanie, które mógł sobie teraz zadać - tak przynajmniej sobie wyobrażam - brzmi: jak wiele jest w tym wszystkim obłędu, a jak wiele głosu natury?
KONIEC
 
 Autor: kwaro
 Data publikacji: 2011-11-21
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 brawo
super
Autor: ~boss Data: 17:40 4.07.12


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 409 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 409 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Często najmądrzejszą odpowiedzią jest milczenie.

  - Lew Mikołajewicz Tołstoj
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.