Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Wyższa idea

 

W dole powoli przesuwa się bezkres falistego, liściastego oceanu. W całym tym sunięciu przez powietrzną przestrzeń czuję się jednocześnie obco i swojsko; jakby w domu, do którego wracam po latach nieobecności. Czasem mijam niewielkie kształty stworzeń dzielących ze mną miejsce w niebiosach. Wyraźnie są zadowolone i nie zwracają na mnie uwagi.

Wszędzie tętni życie, nieustanna aktywność. Niżej, w zielonej gęstwinie również toczą się jakieś tragedie i dramaty, które z zainteresowaniem mogę do woli obserwować. Niezmiernie interesujące: wszelkie stworzenie – od najmniejszych żyjątek w glebie, wodzie, czy też na powierzchni drzew, aż po wielkie, owłosione kolosy – wszystko ma swoje interesy i sprawy, do których dąży. Jedne proste i oczywiste, inne odległe i nieogarnięte moim postrzeganiem.

Jak zwykle, nagle wkrada się niepokój. W najmniej spodziewanym momencie powietrzem targa wiatr, zieleń pode mną drży coraz bardziej w masowym tremolo. Na próżno staram się trzymać kursu, podmuchy znoszą mnie coraz wyżej, oddalając od zielonej sfery. W końcu widzę już tylko odległą plamkę, wyróżniającą się nietypowym kolorem wśród ciemności. Nieskończenie intrygująca i nieosiągalna.

Sen dobiega końca. Ze wszystkich uczuć zostaje jedynie niedosyt i żal. Głównie żal, z powodu utraty i zagubienia.

Już nie widzę mojej zielonej plamki. Zostaje ciemność.

 

 

Muzyka. Budzi mnie spokojny ton gitary, dochodzący gdzieś jakby z oddali.

Co za kac. Zaschnięte spojówki opierają się zawzięcie próbom otwarcia oczu. Podnieść się też nie mogę, coś na mnie leży. Ręką napotykam na czyjeś włosy w okolicy klatki piersiowej. Wspomnienia dnia, a właściwie wieczora poprzedniego zaczynają wracać.

Dziewczyna. Tak, jest tutaj. Wciąż śpi, pewnie równie skacowana jak ja. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią, nie ważne jak daleko człowiek będzie postępował w rozwoju swojej wiedzy o świecie. Takie życie. Udaje mi się wymknąć niepostrzeżenie spod jej ciężaru. Nie obudziła się.

Pokój hotelowy przedstawia sobą obraz pobojowiska po bitwie nuklearnej. Świetny widok po tak pięknym śnie. „Ground control to major Tom”, śpiewa ktoś w radiu. Znam tą piosenkę, tylko skąd? W głowie świeci pustka. Będzie mi teraz cały dzień odbijać się od ścian czaszki w te i wewte.

Właśnie, głowa. Najcięższy element mojego ciała, w chwili obecnej. Nie dość, że boli, to jeszcze pełna jest wciąż nie dającego spokoju snu. Nie daje się tego utopić w resztkach wody mineralnej. Uczucie żalu i niedosytu wciąż pozostaje. Wraz z tym paskudnym kacem. Więcej już nigdy nie piję.

Take your protein pills and put your helmet on”, radzi uprzejmie wokalista. W sumie, czemu nie. Zataczając się jak niedobitek na tym polu wczorajszych zmagań z tonami używek, szukam swoich rzeczy. Nie ma tego wiele. Ubranie, portfel, teczka. Jeden but perfidnie ukrywa się pod łóżkiem. Wszystko trzeba zebrać po cichu, bez wyrywania ze snu pozostającej w błogostanie dziewczyny na łóżku. Może nawet będzie za to nieco wdzięczna, kiedy się obudzi.

Dobra, mam komplet. Pod kiczowatym wazonikiem na stole umieszczam dwieście dolarów. Powinno tego być aż nadto, sądząc po obecnej wartości pieniądza – a ceny pewnych usług na przestrzeni lat niewiele się zmieniały. Na palcach podchodzę do drzwi i wyuczonym ruchem, bezszelestnie wymykam się na korytarz. Śpioch nawet nie drgnął.

For here am I sitting in a tin can, far from the world. Planet earth is blue and there’s nothing I can do”. Zgodnie z wszelkimi prawami złośliwości rzeczy martwych, tekst jest perfidnie trafny.

Teraz trzeba się sprawnie przemieścić. Korytarz hotelowy gwałci siatkówki ostrym oświetleniem. Szybko podążam do recepcji, gdzie bełkotliwie udaje mi się poinformować znudzonego ciecia o opuszczeniu pokoju i zalegającm tam wciąż ciele. Nawet nie drgnął, mrucząc coś pod nosem znad krzyżówki. Z zewnątrz daje się słyszeć grzmot nadchodzącej burzy, pomieszany z rykiem samochodowych silników. Zaczyna padać. Co za dzień.

Szczęśliwie, po wyjściu ogarnia mnie półmrok miasta. Hotel znajduje się w dolnych partiach metropolii, więc niewiele światła tu dociera. Deszcz to, oczywiście, co innego. Widoczne w górze ostrzegawcze lampki drapaczy chmur i reklamowe neony rozmywają się w opadających kroplach brudnej wody i smugach brunatnego dymu. Gdzieś w górze przesuwa się z wolna komunikacja miejska, wypełniając otoczenie grubym, basowym buczeniem, wtapiającym się w wielowarstwowy bełkot miasta.

Przeciskając się przez tłum przechodniów, udaję się na przystanek taksówek, którego znalezienie zajmuje mi przeciągające się minuty moknięcia w brudnym opadzie. Jak już wspominałem, wiele rzeczy pozostaje na świecie przez długi czas niezmiennych – ale miejsce parkowania taryfiarzy do nich nie należy. Do samochodu wsiadam już oczywiście do ostatniej nitki przemoczony. Kierowca, będący bardzo nieokreślonej rasy murzynem o długich włosach koloru blond, pyta o kierunek, dmuchając dookoła dymem z jakiegoś podłego papierosa.

-Instytut Badań Międzyplanetarnych. – informuję go krótko. Taksówka rusza, a moja krew upomina się o poranną dawkę nikotyny. Papieros, wyjęty z pogiętej paczki, powoduje wzbierające mdłości. Znowu zapomniałem o kolejności. Najpierw jeść, potem palić. I do tego ten kac…

Miasto obfituje we wszelkie nowości. Ostatnio byłem tu, hm… W każdym razie, dawno. Nie rozpoznaję większości miejsc, czuję się całkowicie obco. Na reklamach widnieją nieznane mi produkty, wszelkie restauracje czy kawiarnie już dawno zmieniły właścicieli i nazwy. Wieżowców przybyło – to na pewno. Problem, że żadnego z nich nie pamiętam, wiem tylko, że zawsze jakiś nowy się buduje.

Cały ten brunatnoszary bajzel przelatuje mi przed oczami jak wyjątkowo nudny film. Mało tego, że miasto nie podoba mi się szczególnie w technicznym tego słowa znaczeniu, to jeszcze nie potrafię się do niego przyzwyczaić. Za każdym razem, kiedy tu wracam, poznaję przelotnie kilku miejscowych i w większości są zadowoleni ze swojego miejsca zamieszkania, co dla mnie jest nie do pomyślenia. W niebogłosy wychwalają coraz to nowsze nowinki techniki i świeżo otwarte knajpy, posługując się dziwacznym językiem, za którego ewolucją nigdy pewnie nie nadążę. A ja czuję się tu obco, dziwnie, jak struś wetknięty w stado pingwinów staram się schować łeb w piach, ale pod nogami pędzącego stada jest zwykle beton.

Samochód powoli opuszcza zabudowania mieszkalne i kieruje się w stronę betonowych silosów za miastem. Na horyzoncie raz po raz widać odległe wyładowania, oświetlające sylwetki innych miast. Wyglądają jak góry, zaznaczone gdzieniegdzie małymi, czerwonymi lub żółtymi światełkami.

Kac powoli ustępuje rozlicznym potrzebom fizjologicznym. W żołądku otwiera się właśnie czarna dziura, a pęcherz przekracza masę krytyczną. Dobrze, że już niedaleko.

Wśród wszelkich rozmyślań towarzyszących mi w drodze na miejsce, wciąż przeplata się ta cholerna piosenka. Może spytać kierowcy? Obserwuję go przez chwilę w lusterku. Nie, raczej nie będzie wiedział. Z resztą, nie chce mi się dziś specjalnie gadać. Poza tym już dojeżdżamy.

Taksówka przemyka pod kolejowym wiaduktem i zatrzymuje się przy szlabanie. Przez otwarte okno pokazuję strażnikowi identyfikator. Dalej jedziemy pustą, szeroką drogą wykonaną z betonowych płyt. Wszystko tu jest betonowe. Betonowa droga, betonowe ściany, ozdobione wszelkiej maści znakami ostrzegawczymi, betonowe budki i schrony. Zatrzymujemy się przy betonowym wejściu do głównego gmachu Instytutu. Widnieje nad nim niebieski napis, podświetlony neonami. Jedyny kolorowy, zapraszający element otoczenia, tak jakby ktoś miał tu coś zwiedzać.

-Lecisz pan gdzieś?- pyta nagle mozaikowy kierowca. Zaskoczył mnie tym pytaniem, na moment mnie zatkało.
-Tak, a dlaczego?- odpowiadam.

-A tak się pytam. Bezpiecznie to tak, zaraz po imprezie?

Co za bezczelny koleś. Właściwie nie wiem dlaczego, ale do głębi mnie tym pytaniem uraził. I jeszcze się szczerzy tym swoim szczerbatym uśmiechem do lusterka. Chuj mu do tego, gówno wie o tym, gdzie, po co, i jak się lata. Szybko wyciągam pieniądze i kładę, równie bezczelnie, na siedzeniu obok siebie. Niech się teraz gimnastykuje, cholerny cham. Albo niech sobie wysiądzie i zmoknie na deszczu, a co.

Bez odpowiedzi opuszczam taryfę i wchodzę do instytutu szybkim krokiem podenerwowanego człowieka na kacu. Tu oczywiście od samych drzwi przeszukiwanie i macanie. Teczka na taśmę, płaszcz do szatni. Identyfikator do czytnika, podpis na liście. Tona procedur na kacu, to jest to. Strażnicy i tak już od wejścia patrzą spode łba, jakby tego było mało. W końcu za to się im płaci.

Dalej do wydziału lotów międzygwiezdnych, windą na ostatnie piętro. Tu znowu procedury, podpisy, przeszukania. A ja i tak czuję się, jakby mnie już przeciśnięto przez maszynkę do mięsa.

Nareszcie koniec. Teraz szybkim kursem do biura szefa wydziału. Na drzwiach przykręcona tabliczka głosi: „dr hab. F. Szafer prof. nadzw.”. Czuję ulgę. Przynajmniej jedna znajoma twarz ostała się po tych wszystkich latach.

W biurze, za wielkim, stalowym biurkiem siedzi pomarszczony starzec. Na głowie ledwie trzymają się siwe włosy, cała sylwetka tonie w obrotowym fotelu. Mimo wieku, profesor wciąż nie korzysta z okularów.

-Witaj, Tom. – mówi spokojnym głosem, wstając powoli z miejsca. Uśmiecha się szczerze, całą twarzą. Nie macie pojęcia, jak mnie to cieszy, znajoma twarz w swojskim otoczeniu. – Dobrze cię widzieć. Siadaj, porozmawiajmy.

Usadawiam się wygodnie we wskazanym miejscu. Kawa i ciastko już na mnie czekają. Fascynujący człowiek, ten Szafer. Wszystko tak dokładnie zaplanowane, włącznie z tym pysznym kawałkiem francuskiego ciasta z czekoladą.

Przez moment siedzimy w ciszy, kiedy łakomie pochłaniam posiłek. W końcu profesor, jak to ma w zwyczaju (z tego, co pamiętam), wali prosto z mostu:

-Bardzo dobre wieści przyniosłeś ze sobą z ostatniego lotu. Wszyscy zaangażowani są ci bardzo wdzięczni za poświęcenie, choć niewielu w ogóle cię zna. Wszystko przebiega zgodnie z planem.

-Dziękuję, profesorze. Cała przyjemność po mojej stronie. – odpowiadam, choć ciężko mi przepchnąć te słowa przez nagłośnię. Jakoś nie jestem pewien, czy można tu mówić o przyjemności.

Starzec wstaje i zaczyna wyłączać najróżniejsze sprzęty w pokoju. Przeznaczenia połowy z nich nie znam, pozostałe są reliktami sprzed lat, jak na przykład stary patefon czy kilka książek na meblościance. Zdecydowanie zbyt długo już latam. W końcu, kiedy wszystko jest już dezaktywowane, profesor zamyka drzwi na klucz i siada ponownie.

-Wybacz, w tych czasach wszędzie są mikrofony i połączenia. Nowoczesne media, nic się nie uchowa. – mówi z drwiącym uśmiechem na twarzy – Ale teraz możemy rozmawiać otwarcie. Tom, martwię się o ciebie. Widzieliśmy się zaledwie trzy razy w życiu, włącznie z teraz. Masz więcej lat niż cały ten projekt, nad którym pracujemy, bo cały czas latasz. Inni dożywają starości w spokoju i umierają na Ziemi, a ty jesteś zupełnie odcięty. Jesteś pewien, że chcesz dalej w to brnąć?

-Nie lubię zostawiać spraw niedokończonych. Poza tym, to już ostatni lot, prawda?

-Tak, ale jednocześnie twój czwarty. Cholera, przecież mnie na świecie jeszcze nie było, kiedy ty zaczynałeś latać. A teraz spójrz na nas: ja pożyję jeszcze najwyżej parę lat. A ty? Masz organizm trzydziestolatka. Nie ciągnie cię na Ziemię? Wiesz, znaleźć znajomych, założyć rodzinę. Masz środki, masz zdrowie. Jesteś pewien?

-Tak – odpowiadam bez zastanowienia – tak, chcę to po prostu samemu skończyć. I… - w głowie pojawia się znowu wizja ostatniego snu. I ta niezidentyfikowana piosenka. Planet Earth is blue and there’s nothing I can do”... – I chcę to zobaczyć jeszcze raz, rozumie pan. – kończę szybko.

-Tak, rozumiem. – mówi profesor, wciąż uśmiechając się przyjaźnie. W jego oczach widać jednak coś jakby smutek, czy żal. Chyba wiem, skąd u niego takie spojrzenie. A może to tęsknota? – Procedura jest podobna, jak ostatnio. Formalnie lecisz wyrzucić sondy w sektorze GE1305 i zebrać dane. Tym razem nadprogramowe paliwo dokumentujesz jako „zbadanie anormalnego ciała niebieskiego, które okazało się jedynie awarią systemu nawigacji”. Jak u Lema, pewnie czytałeś.

-Oczywiście, profesorze. Zaraz po pierwszym wykładzie. – tu przez chwilę śmiejemy się do siebie. Dobrze z kimś pogadać, tak normalnie. Jak ze znajomym.

-Teraz ładunek. Odbierzesz z magazynu walizkę, opisaną jako głowice z programem dla sond. W środku jest w rzeczywistości chłodnica z twoim materiałem. Nikt nie powinien się czepiać. W razie niepowodzenia, sabotuj wszystko, co tylko się da. – tu następuje przerwa, jakby profesor zastanawiał się, czy o czymś nie zapomniał. W końcu spogląda mi prosto w oczy, i mówi: - Powodzenia, Tom. I, wiesz… żegnaj.

Normalnie nie przepadam za patosem, ale tym razem nawet go nie zauważyłem. Przyznaję się, obraz lekko mi się w oczach rozmył ze wzruszenia. Teraz do mnie dotarło, że nigdy nie zobaczę już profesora Szafera. Mało tego, tylko ja zobaczę efekty pracy całego zakonspirowanego w Instytucie zespołu, który flaki sobie nad nim wypruwa od pokoleń. Tylu ludzi, w tak pięknym celu...

Z wrażenia wywołanymi przez starca emocjami, aż wstałem z miejsca. Rozmówca też podniósł się i podał mi swoją prawicę.

-Gratuluję, Tom. Gdyby tylko ktoś mógł się kiedyś dowiedzieć, ile zrobiłeś dobrego. Jesteś naprawdę wspaniałym, ekhm… młodym człowiekiem. – mówi z uśmiechem. Na nic mu ten uśmiech, kiedy widzę jakie ma szklane oczy.

Kłaniam mu się tylko na starą modłę i wychodzę bez słowa. I tak pewnie nie byłbym w stanie go z siebie wydusić.

 

 

W magazynie spotykam niejakiego Ronalda Tuckleya, rudego azjatę (co za dzień, po raz n-ty) – inżyniera logistyki. Nie znam gościa, skąd miałbym znać. Podaję mu kartę inwentaryzacyjną mojego promu. Większość pozycji jest już odhaczona, poza rzeczami osobistymi i walizką z głowicami. Magazynier… to znaczy inżynier logistyki bez słowa ściąga mój ładunek przy pomocy wózka widłowego ze szczytu jednej z bezliku półek i obaj podpisujemy odbiór. Zanim jednak udało mi się opuścić bezpiecznie magazyn, na twarzy rudzielca wymalował się niespodziewanie srogi mars, oznaczający zapewne zdziwienie czy zamyślenie.

-Zaraz, dlaczego właściwie programy dla sond przenosi się w walizce? Nie są z góry zaprogramowane? – spytał, wyraźnie ukontentowany swoją spostrzegawczością.

Nie mógł sobie darować. Inżynier logistyki, żeby go tak…

-Bo te sondy to nowy, ekonomiczny model. Tak zwane sondy manualne. – odpowiadam, licząc na odpowiedni efekt.

-Aha… no tak. – azjata z mądrą miną kiwa głową i drapie się po brodzie. – Chyba, że tak. Przepraszam w takim razie.

Udało się, bez problemu. Odchodząc, dodaję jeszcze przez ramię:

-Wiesz pan, teraz wszystko się robi ekologicznie. Te sondy się wysyła w kosmos ręcznie. Taki nowy model.

Magazynier stoi koło swojego wózka i robi mądrą minę, kiedy wychodzę i trzęsę się ze śmiechu. Gładziutko poszło. Swoją drogą, to konspiracja dookoła tej walizki jest lekko nieprzemyślana.

Szczęśliwie, kilku pozostałych strażników na mojej drodze do promu nie jest bystrzejszych od Ronalda Tuckleya i żaden nie zadaje pytań. Odbieram z terminala swoją torbę z rzeczami osobistymi i udaję się do windy. Na górze czeka mój pilot i krótka odprawa przed lotem do portu na orbicie. Z tego, co mówi człowiek przy wejściu do promu, od parędziesięciu lat wiele się nie zmieniło. Nadal te same przepisy, ta sama gadka. Słucham go tylko częściowo, bo do głowy znowu wchodzi mi ta niemożliwa piosenka. Nie mogę sobie wciąż przypomnieć jak się nazywała, a chodzi mi po głowie już od rana.

Mój pilot też wydaje się znudzony całą sytuacją. Stoi sobie, z rękami założonymi za plecy i żuje gumę, patrząc w ciemne niebo. Na końcu pogadanki grzecznie wkłada ją w otwartą dłoń człowieka od odpraw. Cały czas pada deszcz.

Wchodzimy po drabince do małego promu. Pojazd składa się głównie z silnika i niewielkiej kabiny dla pilota i kilku pasażerów. Taki model dla VIPów, jak się domyślam. Miejsce jest wygodne, a wygląda jak wyjęte żywcem z samolotu pasażerskiego.

Prom jakiś czas zbiera się do startu, po czym płaską spiralą unosi się na orbitę. Przeciążenia są niewielkie, gorzej można się poczuć na kolejce górskiej. Ach ta nowoczesna technologia.

-Pan jest Tom Runback? – odzywa się pilot, kiedy huk silników staje się mniej ogłuszający. Ma uprzejmą twarz, skupioną wciąż na setkach wskaźników w kokpicie. Na oko ma jakieś dwadzieścia pięć lat.

-Owszem, dlaczego pytasz? – odpowiadam, zapominając o tytułach i stopniach. Młodzik wyraźnie nie zwrócił uwagi.

-Słyszałem o panu. – w tym momencie odwrócił się, i puścił mi porozumiewawczo oko – Fajna sprawa, z tymi sondami, co?

A więc i pilot – stażysta był wtajemniczony. Jakoś mnie to nawet cieszy.

-Tak, wręcz przełomowa.

-Chciałbym też tak kiedyś polatać, jak pan. – mówi dalej przez ramię młodzik – Zobaczyć drugą stronę galaktyki, trochę pozwiedzać.

No tak, chłopak nie wie o czym gada. Ale przecież nie jestem jego ojcem, nie będę go pouczał. Zamiast odpowiadać, wyciągam swój dowód osobisty, ten stary, i pokazuję mu datę urodzenia. Blisko sto osiemdziesiąt lat temu.

Na moment chłopaka zatkało, po czym powiedział już nieco mniej entuzjastycznym tonem:

-No tak, wszystko ma swoje wady. Radzi sobie pan jakoś?

Może i poczułbym się jakoś tym pytaniem urażony, gdyby nie to, że pilot wydawał mi się szalenie sympatyczny. Wiecie, taka męska duma – jak miałbym sobie nie radzić i co on mi będzie, szczyl jeden, mówił o życiu. Ale tak nie pomyślałem.

-Jakoś muszę, ale bywa ciężko. – zamiast tego zacząłem mu się zwierzać – Wiesz, ciężko o znajomych, o swoje miejsce na Ziemi. Człowiek czuje się zagubiony.

W tym momencie młody przechylił się w fotelu do tyłu i wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją, a on powiedział z uśmiechem:

-Hans Flick, miło mi. Jak pan wróci, niech pan się odezwie, pogadamy sobie. Może wtedy będę miał panu coś mądrzejszego do powiedzenia.

Przyznaję się, poruszył mnie tym tekstem. Chyba robię się miękki na kacu.

-Również bardzo mi miło. Na pewno się odezwę. – odparłem z uśmiechem. Resztę tego krótkiego lotu odbyliśmy w milczeniu.

 

 

Mój statek nie stanowił może szczytu nowoczesnej technologii, ale wciąż był dla mnie w wielu aspektach nowy. Przed lotem miałem parę dni czasu na zapoznanie się z wszelkimi podzespołami i ich działaniem, więc spędziłem dany czas leżąc w kajucie i czytając kobylastą instrukcję. Port orbitalny był sterylny, utrzymany w łazienkowych, biało-niebieskich kolorach. Czułem się tu jak w jednym z tych śmiesznych, starych filmów sf, gdzie loty w kosmos odbywały się w idealnej czystości i spokoju. Załoga portu wydawała się poddawać takiej konwencji, cała ubrana w luźne, białe dresy i mówiąca technicznym slangiem. Było to na swój sposób zabawne. Szczególnie w momencie, gdy w kantynie pojawiali się piloci i obsługa transportowców lub Gwiezdnej Straży, zupełnie nieskażeni idyllicznymi wizjami przemysłu kosmicznego. Brudna, nieogolona i zmęczona ekipa zajmowała wtedy miejsce przy barze i otwarcie kpiła z całego składu osobowego stacji. W nielicznych chwilach odpoczynku od lektury lubiłem posiedzieć i poobserwować to specyficzne zderzenie kultur. No i pogadać było z kim, w końcu tamci też większość życia przesypiali w hibernacji podczas lotów.

Raz udało mi się nawet zamienić parę słów z młodym Hansem – pilotem. Bardzo uprzejmy młody człowiek, mówię wam. Postanowiłem faktycznie odwiedzić go po powrocie.

Po paru dniach przyszedł czas mojego odlotu. Fregata międzygwiezdna Soleus 305 B czekała na mnie w doku, zatankowana i gotowa do drogi. Statek był niewielki i nosił ślady wcześniejszego użytkowania – dysze silników były pokryte świeżym poszyciem, a numer modelu został właśnie zmieniony po gruntownym remoncie. Obserwując go przez okno stacji miałem cichą nadzieję, że lot odbędzie się bez zbędnych awarii i problemów. Naprawdę nie miałem na to ochoty.

O ustalonej godzinie, przebrałem się w kombinezon podróżny (strasznie niewygodny, co tu dużo mówić) i stawiłem się w doku. Człowiek z instytutu, ubrany na modłę właściwą całego tutejszego personelu, oddał w moje ręce odpowiednie dokumenty i życzył udanego lotu. Był przy tym wszystkim komicznie poważny i opanowany. Brakowało jeszcze tylko pozdrowienia Kapitana Spocka.

Kiedy szedłem tunelem na pokład, ujrzałem w oknie stacji Hansa Flicka, który stał, wyprężony jak struna, i salutował mi. Co oni wszyscy mają z tym patosem? Pomachałem mu na pożegnanie i ruszyłem ku śluzie.

Na pokładzie Soleusa znalazłem całkiem ładnie urządzoną kabinę i pokój z komorą hibernacyjną. Było nawet gdzie usiąść. W bagażowni obejrzałem sondy i zanotowałem stan w karcie inwentaryzacyjnej. Walizkę umieściłem bezpiecznie w schowku, w kajucie. Wszystko się zgadzało, więc udałem się do kabiny i zgłosiłem gotowość do startu do kontroli lotów.

Silniki zahuczały, magnesy trzymające Soleusa w doku zwolniły uścisk. Po chwili, w oknie ujrzałem port orbitalny, złożony z koncentrycznych obręczy, przy których stały zacumowane inne jednostki. Komputer automatycznie naprowadził mnie na kurs, wszystko szło sprawnie i gładko. Nie minęło pół godziny, kiedy mogłem bezpiecznie opuścić kabinę.

Przygotowując się do snu, ponownie przypomniałem sobie piosenkę, która nie dawała mi spokoju od feralnego poranka w hotelu. „Check ignition and may God’s love be with you” – zanuciłem sobie pod nosem i zamknąłem pokrywę komory hibernacyjnej. Doskonale wiedziałem, że ten tekst będzie mi się śnił przez następne parę lat.

 

 

-…rocedura wybudzania zakończona. – usłyszałem nad głową żeński głos. Czy to już? Otumaniony jeszcze po naprawdę długim śnie, zacząłem przygotowania do działania. Najpierw proteinowa zupa, wyglądająca jak klej sylikonowy. Potem seria ćwiczeń na pobudkę. Nie zainstalowano w moim statku automatu z kawą. Co za pech.

Nagle, mój wzrok padł na ekran komunikacyjny. Widniał na nim zupełnie nie taki napis, jakiego się spodziewałem. „Rutynowa kontrola ruchu międzygwiezdnego prosi o zatrzymanie pojazdu celem wykonania odpowiednich procedur” – wyświetlił komputer. Że co proszę? Otumanienie spowodowane hibernacją momentalnie minęło. Spojrzałem na ekran nawigacyjny i z przerażeniem stwierdziłem, że jestem dopiero na granicy Drogi Mlecznej. To przecież tylko miesiąc snu!

Po krótkim namyśle, zacząłem wywoływać tamtych komunikacją radiową. Panowie od „rutynowej kontroli” nadawali z niewielkiej stacji parę tysięcy kilometrów od mojego położenia. Komputer pokładowy rozpoczął procedurę hamowania bez mojej wiedzy, jeszcze podczas mojego snu, więc łączność była całkiem płynna. Dawniej w statkach nie montowano sztucznej grawitacji, i podczas postoju wszystko pływało swobodnie w powietrzu. Poznałbym od razu, a tak…

-Tu Soleus 305 B, do eee… Rutynowej kontroli, zgłoś się. – powiedziałem, zdezorientowany, i czekałem na odpowiedź. Po parędziesięciu sekundach usłyszałem odpowiedź:

-Tu Straż Gwiezdna, do Soleusa 305 B. Proszę o całkowite wyhamowanie statku. Zostaliście wytypowani do rutynowego przeglądu pokładu. – odezwał się głos kogoś stamtąd. Oczami wyobraźni widziałem filmowego gliniarza, w okularach pilotkach i z pączkiem w ręce. Już on mi pokaże, przemytnikowi jednemu.

Niedoczekanie. Nie po to latałem przez dziesiątki lat, żeby teraz jakiś nadgorliwiec zniszczył mi wszystko, na co pracowałem.

-Rutynowa kontrola, proszę powtórz komunikat. Mam przerwy w łączności. – przemówiłem do mikrofonu, jednocześnie naprowadzając statek z powrotem na stary kurs.

-Tu STRAŻ GWIEZDNA do Soleusa 305 B, proszę o zatrzymanie statku! – ryknął tamten do komunikatora, jakby to miało coś zmienić w jakości przekazu. – Wysyłamy do was prom z załogą, która dokona REWIZJI!

Tym razem nie odpowiadałem, nie było po co. Soleus rozpędzał się w dużym tempie. Pozostawało mieć nadzieję, że prom Straży Gwiezdnej nie ma zbyt dużo paliwa.

-ZATRZYMAĆ STATEK, TO JEST OSTATNIE OSTRZEŻENIE! – gliniarz w pilotkach opluwał resztkami pączka mikrofon – ZATRZYMAJ SIĘ, SŁYSZYSZ??

Ekran nawigacyjny wskazywał, że prom jest coraz bliżej. Cholera, to się może źle kończyć. Więcej nie mogłem już zrobić, Soleus dawał z siebie wszystko. Nie mogłem też lecieć szybciej, nie będąc zahibernowany. Mijały minuty, podczas których pociłem się z nerwów nad ekranem nawigacji, śledząc zbliżający się do mnie punkt. Co chwila ciszę przerywały porykiwania kolesia ze stacji, który wyraźnie minął się ze swoim powołaniem. Powinien się był urodzić jako jeleń.

-Soleus 305 B, jeśli nie zaczniesz zwalniać, zaczniemy ostrzał torpedami plazmowymi – usłyszałem niespodziewanie inny, spokojniejszy głos. To musiała być załoga promu.

Zrezygnowany, rozpocząłem hamowanie. Prom nadlatywał od rufy. Więc wszystko stracone, nigdy nie dokończę dzieła. Unikatowy materiał w walizce zmarnuje się i wszystko przepadnie.

Nagle wpadłem na iście szatański plan. Brawurowość przedsięwzięcia była duża, no ale cóż - raz się żyje. Przeszedłem na sterowanie manualne i rzuciłem do mikrofonu:

-Najmocniej przepraszam, miałem awarię komputera nawigacyjnego. Przechodzę na sterowanie manualne, możecie podchodzić. – wyszło chyba dość wiarygodnie. Lewą ręką zamknąłem śluzę bagażowni i zwolniłem zaczepy, na których ustawione były sondy.

Prom zbliżał się już bokiem do mnie i wysuwał ramię z tunelem desantowym. Kiedy paszcza wysuniętego tunelu przywarła do boku Soleusa, zerwałem plombę z panelu awaryjnego i otwarłem luk bagażowy, jednocześnie puszczając ciąg boczny. Sondy wypadły w przestrzeń wprost na prom Straży Gwiezdnej, blokując mu pole manewru i, z pewnością, uszkadzając go. Statkiem targnął wstrząs, kiedy tunel desantowy pękł i oderwał się od promu. W przestrzeni między pojazdami zaroiło się od wirujących fragmentów sond i zniszczonego promu.

Od razu zacząłem manewrować Soleusem, wraz z wyrwanym ramieniem wciąż zwisającym smętnie z burty, do ucieczki.

-Tu Soleus 305 B do promu rutynowej kontroli. Skontrolujcie sobie stan moich niepotrzebnych sond. – nadałem jeszcze, na pożegnanie. Pilot wirującego w kosmicznym śmietniku promu zbombardowanego sondami wyraźnie miał dość problemów na głowie, bo nic nie odpowiedział.

Mam tylko nadzieję, że nikomu nic się nie stało. Teraz jednak nie ma czasu się nad tym zastanawiać, trzeba uciekać. Przekazałem komputerowi polecenia i szybko zamknąłem się w kabinie hibernacyjnej. Kiedy Soleus osiągnie pełną prędkość, Straż Gwiezdna będzie się pewnie dopiero zbierać do bezsensownego pościgu.

Maszyneria w kabinie zaszumiała cicho i szybko odpłynąłem w błogą nieświadomość.

 

 

Obudziłem się ponownie z ciążącym poczuciem winy. Jeśli komuś z załogi tamtego promu coś się stało? I czy w ogóle udało mi się uciec?

Powoli uniosłem swoje ciało do pozycji siedzącej i rozejrzałem się po kabinie. Odrętwiałe kończyny potrzebowały dłuższej chwili na rozruch. W końcu udało mi się w przyćmionym świetle znaleźć wejście do kabiny. Według daty, powinienem być już u celu. Minęło dwadzieścia lat, odkąd ostatnim razem zapadłem w sen. Na radarze dalekiego zasięgu widniał układ słoneczny do którego zmierzałem, oraz malutka stacja orbitalna nad jedną z jego planet. Soleus zbliżał się teraz na martwym ciągu do tej właśnie stacji. Zostało mi jakieś osiem godzin do dokowania.

Bez pośpiechu zjadłem posiłek (jak zwykle po przebudzeniu - proteinowy kleik), porozciągałem zastane stawy. Przejrzałem zapis z przebiegu podróży – odbyła się bez przeszkód (pomijając incydent z nieszczęsnym promem). Przez okno w kabinie zauważyłem, że tunel desantowy dalej wisi, przyczepiony do prawej burty Soleusa. Zaśmiałem się sam do siebie.

W końcu przyszedł czas dokowania. Ustawiłem statek lewym włazem do portu i bez przeszkód zatrzymałem się przy stacji. Szybko zgarnąłem walizkę i podążyłem na drżących po nienaturalnie długim śnie nogach do wyjścia.

Stacja nie była używana od niecałych pięćdziesięciu lat. Kiedy dokowałem, jej komputery rozpoczęły przygotowania do przyjęcia mnie na pokład. Powitały mnie włączone światła i niewielka sala zastawiona sprzętem rejestrującym zdarzenia z powierzchni planety. Od razu zająłem miejsce przy monitorach i zacząłem przeglądać zapisy z ostatnich lat. Szczęśliwie, wszystko miało się jak najlepiej. Nie odnotowano znaczących kataklizmów na powierzchni planety a atmosfera miała stabilny skład już od paru dekad.

Wprowadziłem do komputera dane swojego przylotu, jego cel oraz ładunek. Następnie udałem się windą na dolne piętro stacji, gdzie czekał na mnie prom. Ten pamiętałem jeszcze z czasów, kiedy uczyłem się pilotażu. Wtedy pojazdy mogące wielokrotnie lądować i wznosić się z powierzchni planet były naprawdę wyjątkowe.

Prom był już oczywiście przygotowany przez automatyczne systemy stacji. Zasiadłem za sterami i obrałem kurs na wyznaczone lądowisko na powierzchni planety.

I wtedy ją ujrzałem, w całej okazałości. Planeta z mojego snu; taka jaką zawsze chciałem zobaczyć. W całości pokryta połaciami zieleni i błękitu, widocznymi już z orbity. W wielu miejscach skupiska chmur tworzyły białe i szare plamy. Piękna.

Prom zbliżał się szybko do celu. Po przejściu przez pierwsze warstwy atmosfery rozpoczęło się hamowanie, a ja mogłem zobaczyć wyśniony ocean zieleni. Gdzieś, daleko przede mną, czekało małe lądowisko i zabudowania ustawione tu lata temu. Jedyne na całej planecie.

Nie mogłem usiedzieć na miejscu, kiedy prom podchodził do lądowania, wiedziony programem komputera. W końcu mogłem znowu znaleźć się na powierzchni Zielonej Planety. Drogę z promu do laboratorium pokonałem prawie biegiem. Tu również wszystkie systemy były już w ruchu, oczekujące na moje przybycie. W głównej sali kompleksu otwarłem swoją walizkę. Na twarz buchnęła mi fala chłodu. W kasetach ułożonych jedna na drugiej znajdowały się setki maleńkich probówek. Każda była opisana odpowiednim kodem paskowym, rozpoznawalnym jedynie przez tutejszy komputer. Bez chwili wahania włożyłem probówki do maszyny reprodukcyjnej. Na monitorze zaczęły wyświetlać się kolejne nazwy gatunków zwierząt, roślin i grzybów. Kody genetyczne były odczytywane i poddawane procesowi powielania. Następnie, na ich podstawie tworzone były komórki macierzyste i plemnikowe. Te z kolei przenoszone były to inkubatorów, gdzie rozwijały się zarodki odnowionych gatunków.

Zadowolony, wyszedłem na balkon bazy, gdzie dziwnie znajomy, a jednak obcy wiatr owiał mi twarz. Wszędzie dookoła szumiały korony niezliczonych drzew, w powietrzu co rusz przelatywały ptaki. Spojrzałem przez lornetkę na otaczający mnie las. Oddychałem bezpiecznie czystym powietrzem, wdychając łapczywie najróżniejsze, nieznane zapachy.

W najdalszym zakątku znanego człowiekowi kosmosu utworzono tu pierwszy i jedyny jak dotąd rezerwat życia. Istnienie rezerwatu było objęte ścisłą tajemnicą, o której wie do dziś jedynie garstka osób. Baza i port orbitalny zostały ufundowane przez pewnego bardzo bogatego człowieka, który z osobistych względów wolał zachować anonimowość. Według opinii publicznej cała jego baza zaginęła wraz z nim gdzieś w przestrzeni. W rzeczywistości jednak znajdowała się właśnie tu i teraz dopełniała swojego przeznaczenia. Ostatnie elementy Ziemskiej biosfery zostały przeniesione na małą, niepozorną planetę, gdzie będą mogły egzystować w spokoju przez kolejne ery. Szczęśliwie, na tej planecie noga człowieka już więcej nie postanie, niebawem z resztą nikt z żyjących nie będzie o niej wiedział.

Odzyskanie, przeniesienie i odtworzenie tu życia, takiego samego jak na Ziemi było zadaniem nieskończenie ryzykownym i, oczywiście, nielegalnym. Teraz jednak, stojąc na balkonie i podziwiając po raz ostatni widok prawdziwego lasu, nie myślałem o tych trudnościach. Byłem zadowolony z siebie, dumny ze wszystkich ludzi, którzy z narażeniem kariery, wolności, a często również życia, poświęcili się takiej sprawie. No i szczęśliwy z tego, że w końcu się udało, mimo wszystko.

Maszyneria bazy zajmowała się aktualnie odtwarzaniem zarodków i planowaniem ich dystrybucji na powierzchni planety. Ja tymczasem udałem się do centralnej sali, gdzie z mojej torby wyciągnąłem swój artefakt. Był nim stary aparat fotograficzny – taki, który od razu naświetla kliszę (wiecie w ogóle, że kiedyś zdjęcia były na takich papierkach, które nazywały się kliszami?) i produkuje na bieżąco zdjęcie. Super sprawa.

Razem ze swoim aparatem poszedłem z powrotem na balkon, gdzie długo przymierzałem się do zrobienia zdjęcia. W końcu i tak wyszło lekko prześwietlone. I trochę za dużo było na nim nieba.

Ale i tak było super, bo uchwyciłem jakiegoś ptaka i naprawdę dużo drzew.

Nagle przyszło mi do głowy, żeby tu zostać. Na Ziemi i tak nie miałem już czego szukać. Nie wiedziałbym, gdzie się podziać, nie miałbym znajomych, rodziny. Do tego i tak pewnie czeka mnie wyrok za zniszczenie promu Straży Gwiezdnej. A tu przynajmniej dożyłbym starości na łonie prawdziwej natury. Nikt by się nie dowiedział.

Szybko jednak odegnałem takie myśli. Ta planeta nie ma znać człowieka. Człowiek nie ma też znać tej planety. Nie pasują do siebie.

Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w drogę powrotną, nucąc pod nosem piosenkę z hotelu.

Pięć lat później baza i port orbitalny przy Zielonej Planecie uległy kolejno automatycznej autodestrukcji i biodegradacji. Nie pozostał tam ani jeden ślad bytności człowieka.

 

 

Po trzydziestu kolejnych latach, już na Ziemi, kiedy siedziałem w pierdlu za wszystkie swoje winy, odwiedził mnie (fizycznie) czterdziestoletni Hans Flick. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, kiedy pokazałem mu wywołane zdjęcie Zielonej Planety na ścianie celi. W zamian oświecił mnie w kwestii piosenki – był to oczywiście David Bowie, „Space oddity”. Naprawdę fajny gość, ten Hans.

 Autor: protzner
 Data publikacji: 2011-11-22
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Piękne
Piękne i takie prawdziwe marzenie o stworzeniu, czystego i dziewiczego świata, bez ludzi niszczących wszystko w imię postępu i pieniędzy.
Autor: kero Data: 19:28 28.04.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 135 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 135 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Pismo i sztuka to jedyni świadkowie czasów.

  - Maria Dąbrowska
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.