Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Nekrokraci - Mięso

Dzisiejszy plon był o połowę mniejszy niż normalnie. Doktor Stoneman nie przejął by się tym pewnie specjalnie, gdyby nie powód tego stanu rzeczy – podczas ostatnich żniw zniszczeniu uległy aż dwie maszyny. Dwie!

Dwa mechaniczne cuda, nad stworzeniem których pracowano latami; tak skomplikowane, że nikt nie jest w stanie w pojedynkę pojąć ich złożoności. A wszystko przez zły dobór pilota, błąd w rekrutacji - przez niefortunny zbieg okoliczności. Miasto na tym ucierpi, to na pewno. Pytanie tylko, jak długo potrwa, zanim brakujące miejsca w hangarze na szczycie Iglicy zostaną zapełnione, jak długo zamiast blisko trzystu świeżych ciał, do instytutu dostarczane będzie regularnie niecałe sto pięćdziesiąt. I co na to ludzie? Temu miejscu potrzebne jest dziennie parędziesiąt świeżych kończyn, kilkanaście organów. Kto wie, jak zareaguje tłum, kiedy nagle okaże się, że trzeba wrócić do tanich, plastikowych protez i sztucznych narządów. Teraz nikt już nie chce wyglądać jak zepsuta zabawka, rynek domaga się prawdziwej, niemalże żywej tkanki. Nawet te grupki hipokrytów zbierające się od czasu do czasu u wrót hal hodowlanych mają wyraźnie doszyte członki żywych.

Ale zmartwienia na bok, czas skupić się na pracy. Stoneson pochylał się nad kolejnymi nagimi ciałami i badał je uważnym wzrokiem naukowca. Pod jego prawą dłonią znajdował się sterownik manipulatora, przy pomocy którego mógł obracać zdobyte plony na wszystkie strony, poszukując wad i braków.

Pierwsze ciało, lekko drgające w głębokim śnie należy do żywego starca. Skóra raczej bezużyteczna, wisi całymi płatami kompletnie pozbawiona sprężystości. Zęby również pozostawiają wiele do życzenia, podobnie jak resztki siwych włosów. Narządy pomiarowe wykazują nieprawidłowość pracy serca oraz niepokojące nagromadzenie toksyn w wątrobie. Bezużyteczny.

Beznamiętny wzrok Stonesona skierował się w stronę konsoli, na której szybkimi ruchami palców polecił maszynerii instytutu przekierowanie ciała do recyklingu. Starca, wiszącego bezładnie przed naukowcem zalało czerwone światło, upodabniając go do upiornej dekoracji z okazji jakiegoś archaicznego święta zmarłych. Jedno z ramion manipulatora płynnym ruchem wbiło mu igłę w kark, momentalnie pozbawiając życia. Chwilę później martwy zewłok został upuszczony na rynnę, prowadzącą do odpowiedniej komory.

Kolejna sztuka. Ten mężczyzna jest zdrowy, w kwiecie wieku. Uwagę zwracają ładnie wykształcone mięśnie, gładka skóra i zdrowe włosy. Narządy wewnętrzne wydają się działać poprawnie, choć we krwi znajdują się spore ilości cholesterolu. Stoneson powoli obrócił ciało w pionie, oglądając zachowanie stawów – tu również wszystko w normie. Całkiem spore przyrodzenie zadyndało komicznie, bezsilne wobec grawitacji. Ktoś się ucieszy z nowego, pięknego członka – a takie rzeczy schodzą najlepiej i za odpowiednio dużą cenę. Maszyneria otrzymuje tym razem polecenie przetransportowania ciała bezpiecznie do laboratorium. Okaz zdrowia lewituje przez chwilę przed oczami przygarbionego człowieka w kitlu, tym razem w towarzystwie błękitnego światła. Dyrygent całego zajścia nie ruszył się nawet, jedynie odprowadził okaz zdrowia zimnymi, niebieskimi oczami.

Dziwiło go to, ale gdzieś w głębi, pod grubymi warstwami technicznych przemyśleń i obliczeń, był w pewien sposób dumny z plonu. Za każdym razem, gdy nowe ciała trafiały do instytutu, z nie malejącym zaangażowaniem kierował najpierw selekcją, a później użytkowaniem materiału. Nie był wprawdzie naczelnikiem całej hodowli, a jedynie zarządcą użytkowania, nie pragnął jednak awansu. Na swoim stanowisku czuł się świetnie, czuł, że wypełnia ważną rolę dla miasta pod przywództwem swojego przełożonego, profesora Ezechiela Schnellmana. Więc regularnie co parę dni stawał przy manipulatorze i kolejno badał dostarczone sztuki plonu – lekko przygarbiony, wiecznie skupiony – mechaniczny, nieomylny i szybki, jakby był częścią maszynerii, która go otaczała.

Przed milczącym arbitrem przesuwały się dziesiątki zebranych żywych. Materiał genetyczny wykazywał bardzo duży stopień zgodności z mieszkańcami Nekropolii, ich macierzysty świat to prawdziwy strzał w dziesiątkę. Stoneman był coraz bardziej dumny z plonu, szczególnie, kiedy coraz więcej ciał trafiało na stół laboratorium zamiast do recyklingu. Niekiedy jego ukryte głęboko zadowolenie rosło jeszcze bardziej, kiedy przed jego obliczem pojawiała się dorodna, zdrowa kobieta. Mógł wtedy przekierować ją wprost do działu inżynierii hodowlanej, gdzie będzie mogła służyć jako źródło komórek macierzystych przez długie lata, pod bepośrednią kontrolą naczelnika Shnellmana.

Długi ciąg nieprzytomnych, bezwładnych żywych oświetlanych różnokolorowymi światłami powoli dobiega końca. Kolejna w szeregu jest młoda kobieta o długich włosach nieokreślonego w tym oświetleniu koloru, zwisających niczym wodospad z odchylonej w tył głowy. Lekko rozchylone, pełne usta ukazywały górny rząd białych, równych zębów, spod niedomkniętych powiek zobaczyć dały się kasztanowe oczy. Stoneman odwrócił ciało, jak zwykł to robić z każdym po kolei. Skóra kobiety była matowa, praktycznie bez skazy, doskonale zaokrąglona na piersiach, pośladkach i udach. Wykonała pełen obrót i zatrzymała się ponownie przodem do naukowca. Ten wpatrywał się w nią długi czas, jakby zapomniał gdzie jest i co robi, a trzeba przyznać, że w ciągu długich lat swojej pracy rzadko się wahał. Lekkim ruchem ręki nakazał manipulatorowi odwrócić ciało lekko w lewo i nachylić ku sobie. Głowa młodej istoty przechyliła się, zawisłszy teraz parę centymetrów od oczu doktora, kiedy ten drżącą ręką odgarnął jej włosy z karku. Na szyi, tuż pod linią włosów znajdował się niewielki pieprzyk o regularnym kolistym kształcie.

W momencie, kiedy Stoneman ujrzał znamię, stało się coś niespotykanego. Jego źrenice rozszerzyły się lekko pod wpływem ogromnych emocji, dłoń zadrżała jeszcze bardziej, a na czoło niemal momentalnie wstąpiły drobne krople potu. Trzy sekundy, podczas których wpatrywał się w ciemną plamkę zamieniły się w jego świadomości w całą wieczność, którą miał za i przed sobą. Gwałtownym ruchem odsunął się od śpiącej. Nie mógł dopuścić do siebie tego, co zobaczył, to musiała być pomyłka.

Doktor wyprostował się raptem i uderzył otwartą dłonią w czoło, aż plasnęło. Przecież to czysty zbieg okoliczności, nie ma dwóch identycznych ludzi. Nie ma możliwości, by stał przed nim doskonały sobowtór osoby, którą znał. Na pewno...

Nie, przecież ona pochodziła z zupełnie innej planety, nie była w gruncie rzeczy nawet człowiekiem z punktu widzenia genetyki. Wszelkie podobieństwo było jedynie wynikiem zbieżnej ewolucji, kosmicznego przypadku.

Zebrał się w sobie i wrócił do sterownika manipulatora. To, co przed nim wisiało w metalowych uchwytach, uśpione i bezwładne, było jedynie materiałem na przeszczepy dla mieszkańców miasta. Mimo, że wisiało w tak niesamowicie znajomy, nęcący sposób.

Dłoń doktora zatrzymała się nad potwierdzeniem skierowania do inżynierii hodowlanej, ale ponownie coś zatrzymało na moment jego mechaniczne działania. Odwrócił wzrok od panelu sterownika, przełknął ślinę, która spłynęła ciężko w dół dziwnie suchego przełyku. W końcu zacisnął zęby i zmienił kierunek na laboratorium. Szybko zatwierdził polecenie i spojrzał ostatni raz tego dnia na lewitującą w dal kobietę, oblaną błękitnym światłem.

Kiedy zniknęła, nagle poczuł dziwną tęsknotę, jakby zdążył przyzwyczaić się do tamtego ciała, zapoznać z nim i od razu zatęsknić. Ze śmiertelnym zdziwieniem stwierdził, że chce mu się płakać, choć to praktycznie niemożliwe.

Zdecydowanie coś złego stało się tego dnia z doktorem Stonemanem, a to coś pozbawiło go na długi czas zdolności skupienia myśli na zadaniu. Ostatnie kilka ciał przeleciało przed nim jak zjawy na kiepskim filmie o duchach, nie wywołując żadnej reakcji, nie przyciągając uwagi. Myślami wracał, choć nie chciał, do śpiącej piękności - bo tak zdążył sobie ją nazwać w myślach - już dwie minuty po jej zniknięciu w czeluściach instytutu.

Po pracy, wciąż zamyślony, skierował się w stronę stróżówki przy parkingu. Na zewnątrz panował już od dawna mrok, widoczność ograniczała gęsta mżawka. Światła latarni rozmywały się w jeden bezładny, oślepiający blask. W połowie drogi przez plac doktor zatrzymał się i spojrzał w górę, mrużąc oczy. Gdzieś tam, wysoko widać było czerwone światła Iglicy, za zwałami czarnych chmur fabryk i tysiącami kropli wody, jak odległe ślepia jakiejś obcej, kosmicznej bestii. Ziemia pod nogami bez ustanku drżała, bardziej lub mniej wyraźnie przypominając o tym, że Nekopolia nigdy nie śpi. Wszystko wciąż pracowało, cały czas produkowało i przetwarzało. Bestia żyła, choć wszystkie jej organy były już dawno martwe.

W stróżówce, jak zwykle z resztą, doktor zastał Guna. Zwalista sylwetka ochroniarza wyciągnięta była praktycznie na całą długość niewielkiego pomieszczenia, oświetlona blaskiem ekranu na przeciwko. Akurat nadawali retransmisję jakiegoś meczu z Epoki Życia. Gun wyczuł obecność gościa w sposób bliżej nieokreślony, właściwy zdaje się ludziom w takim zawodzie. Może na pierwszy rzut oka na to nie wygląda, ale Gun miał za sobą całkiem sporo nieprzyjemności związanych z pracą ochroniarza w instytucie. Obecnie był już szefem ochrony, miał pod sobą cały batalion uzbrojonych strażników. Powód jest prosty – z poprzedniej kadry żył już tylko on. Paradoksalnie jednak, wciąż przesiadywał w budce pośrodku parkingu, co zwykle było przydzielane niższym rangą pracownikom ochrony – po prostu czuł ciągłą potrzebę bezpośredniego uczestnictwa w ochronie. Stoneman był przekonany, że Gun jest gdzieś w głębi duszy przekonany o wyższej idei swojej pracy, że rozumie na swój prosty sposób konieczność ochrony kluczowych elementów podtrzymujących funkcjonowanie miasta.

Na wielkiej, poznaczonej licznymi liniami implantów skóry twarzy wymalowało się najpierw lekkie zdziwienie obecnością doktora, a zaraz potem wręcz zmartwienie. W niewiadomy sposób Gun utrzymywał nad ustami potężnego, brązowego wąsa, który teraz nieco komicznie powędrował w górę.

-Witam doktora, co się stało? - spytał.

-Nic, dlaczego pytasz? Chciałem się wymeldować.

Gun zmarszczył brwi, nadając sobie jeszcze bardziej komiczny, groźny wygląd niepocieszonego ojca. Implanty somatyczne zaszeleściły cicho, kiedy zaczął nerwowo przebierać palcami, wpatrując się w oczy Stonemana.

-Przecież widzę, że coś nie gra. Nigdy przedtem nie wychodziłeś tak wcześnie. - odparł ochroniarz, trafiając w samo sedno sprawy. Doktor zawsze, ale to zawsze zostawał w pracy jeszcze długo po wyjściu pozostałych pracowników. Tym razem było dokładnie odwrotnie – wychodził piętnaście minut przed innymi. Pory dnia nie grały dużej roli dla zespołu martwych naukowców, ale wedle ustawy przysługiwały im godziny wypoczynku podczas każdej doby. Pomijając fakt, że w Nekropolii rzadko kiedy było widać różnicę między dniem a nocą.

-Jakoś tak... Źle się czuję. - zełgał beznadziejnie doktor, nie mogąc wymyślić naprędce czegoś lepszego.

-Taa... Dobra, nie wnikam. Jakby co, to wiesz, do kogo iść. - odpowiedział Gun, po czym zapisał na nylonowej stronie dziennika godzinę wyjścia Stonemana – A propos wyjść, Kyle ma dziś urodziny. Może wpadniesz, skoro już jesteś wolny?

Doktor nie wahał się ani chwili, od razu wiedział, że nie ma ochoty wychodzić, szczególnie na "rodzinną" nasiadówkę. Sprawy takie jak urodziny, imprezy i zabawa od dawna go już nie interesowały. Nie potrzebował ich, nie znajdywał w nich przyjemności. Dawniej było inaczej, ale teraz nie miało to już znaczenia.

Szybko oddalił się od głupich myśli. Tego dnia będzie chyba musiał utopić jaźń w jakimś mocnym anestetyku, zapomnieć o wszystkim jeszcze raz, a jutro zacząć dzień z odświeżonym umysłem. Mimo wszystko jednak wolał pozostać w tym sam.

-Nie, dziękuję. - odparł, siląc się na uśmiech – Na prawdę, nie czuję się dziś na siłach.

To mówiąc, skierował się do samochodu nieopodal.

-Aktualne do dwudziestej, tak jakby... - usłyszał za sobą wołanie ze stróżówki, urwane trzaśnięciem drzwi pojazdu. Dookoła zaległa cisza, tego mu było trzeba. Samochód był wygodny, dźwiękoszczelny i miękko się prowadził.

W gruncie rzeczy przejście pieszo z instytutu do mieszkania zajęło by doktorowi niecałe piętnaście minut, ale miał swoje powody by poruszać się w ten sposób. Były również powody, dla których ów sposób był pokryty pancerną blachą i ważył cztery tony. Nawet w mieście uzależnionym od pracy instytutu znajdowała się cała masa osób przeciwnych, z jakiś urojonych, nieuargumentowanych powodów, produkcji implantów z żywych. Stoneman nie rozumiał tego typu ludzi i nigdy nawet nie próbował wejść w tok ich rozumowania. Rozwiązanie problemu deficytu biomasy w mieście w taki sposób było jedynym logicznym rozwiązaniem, a co więcej, było przemyślane przez wielu światłych ludzi. Co z tego, że plon był żywy i, w gruncie rzeczy, porywany ze swojej macierzystej planety – przecież w naturze drapieżnictwo występowało zawsze i występować będzie, w tym wypadku po prostu na większą skalę.

Pancerny samochód doktora zatrzymał się w garażu między innymi, podobnie zbudowanymi pojazdami, pod budynkiem mieszczącym jego kawalerkę. Większość mieszkańców tego kwartału było zdeklarowanymi entuzjastami pobierania żywej biomasy z innych światów lub, po prostu, pracownikami instytutów badawczych. Cała dzielnica należała do bogatszych w mieście, była też solidnie chroniona i monitorowana.

Stoneman upewnił się, że wrota podziemnego parkingu zamknęły się, po czym skierował się do windy, pogrążony we wciąż powracających obrazach z instytutu.

Zacisze kawalerki na skraju dzielnicy mieszkalnej dało pewne ukojenie, ale nie na długo. Jednocześnie z myślami dotyczącymi kobiety w laboratorium nadciągnęły inne, głębsze, jeszcze bardziej przytłaczające. Cztery ściany małego mieszkania zacisnęły się w klaustrofobiczny pęcherz dookoła targanego mrocznymi wizjami doktora, siedzącego na kanapie ze sztucznej skóry. Przed nim znajdowała się jedynie szklanka wody, ustawiona na niewielkim stoliku. Niewielu rzeczy potrzeba w domu martwego, samotnego człowieka – w tym wypadku największymi elementami wystroju są fotele i biblioteczka zapełniona książkami. Anatomia, przeszczepy, hodowla organów. Niektóre pozycje drukowane jeszcze na prawdziwym, organicznym papierze, prawdziwe skarby. Pozatym niewielka kuchenka – właściwie nie wiadomo po co, doktor raczej nie jadał zbyt wiele – łazienka i szafa z ubraniami w niewielkim przedpokoju. Wszystko utrzymane w zimnym, praktycznym stylu właściwym człowiekowi o ścisłym, uporządkowanym umyśle.

Pokój był ciemny, oświetlony jedynie małą lampą obok kanapy. Doktor siedział nieruchomo, wpatrzony w równie nieruchomą szklankę wody. W jego głowie wciąż pęczniał coraz bardziej swędzący, męczący wrzód wspomnień dzisiejszych oraz innych, bardzo odległych, a jednak niepokojąco powiązanych. Mimo tylu lat, które przeżył od tamtych dni, mimo wysiłku jaki włożył w zapomnienie o wszystkim. A może to właśnie te lata osamotnienia spotęgowały teraz, przy najdelikatniejszym bodźcu, jego tłumione emocje? Może wszystkie dręczące go myśli tylko czekały, jak bomba tykając w głowie doktora, na odpowiedni moment by wybuchnąć? Nie chciał myśleć o dawnych czasach, nie chciał pamiętać żadnej z tych rzeczy, a jednak one same cisnęły mu się do świadomości. Właściwie to odczuwał to ciśnięcie bardziej jak przebijanie czaszki gwoździem, rytmicznie i coraz bardziej dotkliwie. Z każdym uderzeniem czuł, że zaraz nie wytrzyma napięcia, każde było też bardziej bolesne.

Łup. Sylwetka kobiety z instytutu obraca się powoli, oblana jasnym światłem, bez cieni, bez tajemnic.

Łup. Taka sama jak kiedyś, dawno temu. I do tego to znamię, zaraz przy linii włosów.

Nie. To zupełnie niemożliwe, nie - możliwe. To tylko złudzenie.

Doktor zaczął się ponownie pocić. Zacisnął powieki, chcąc jakoś zablokować nadchodzące uderzenia. Wiedział, że gwóźdź już niedługo przebije mu czaszkę, a wtedy...

Łup. ŁUP! Dokładnie takie samo znamię. Dokładnie takie samo ciało, tak samo znane jak kiedyś, tak samo bliskie, ciepłe!

Łup. A teraz jesteś sam, sam od dawna. Nikogo bliskiego nie ma, liczy się tylko kalkulacja, twoja wysoka idea.

Łup. To bez sensu.

Łup.

Nagle woda w naczyniu zaczęła przybierać niespotykane kształty, a cały pokój zadrżał rytmicznie, jakby coś wielkiego zbliżało się do doktora. Ten jednak nie mógł oderwać wzroku od cieczy, która teraz wypełzała w jego stronę z naczynia, jak robak ciągnący do padliny. Tak, padlina to dobre słowo. Jest teraz niczym innym jak padliną, w martwym i opuszczonym świecie. Siedzi tylko, coraz bardziej zaciskając dłonie na fałdach spodni, oddychając nieregularnie i chrapliwie, co jakiś czas w ogóle nie oddychając przez długie sekundy. Dudnienie w pomieszczeniu nabiera tempa, światło zanika, pozostawiając człowieka samego w ciemności z potworem ze szklanki już niemalże dotykającym czubka buta.

Doktor wytężył całą wolę i zamknął powieki, po czym odliczył powoli od dziesięciu do zera. Stary, sprawdzony sposób zadziałał, na szczęście. Dudnienie ustawało powoli, zlewając się z odgłosami miasta za oknem, stało się odległe i ciche – choć wciąż tam było. Cienie cofnęły się raptownie, lokując się w swoich naturalnych pozycjach, w rogach pokoju, za kanapą. Doktor zebrał się w sobie, zaczynał ponownie myśleć jak zwykle, chłodno i logicznie. Bez zdziwienia, z twarzą na powrót pozbawioną emocji, wstał z kanapy i wyjął z szafki słoik z tabletkami. Szybko połknął jedną i popił wodą ze szklanki. Teraz już na pewno nie będzie chciał nigdzie wychodzić. Resztki majaków czające się w ciemnych zakamarkach mieszkania rozpłynęły się teraz całkowicie, choć umysł był nadal zmącony.

Takie napady miewał nie tylko on – miasto pełne było ludzi, którzy z osobistych powodów mieli problemy z poczuciem samotności. Każdy radził sobie z ty na swój sposób, o ile w ogóle się udawało. Znane były przypadki osób, które nie mogąc przerwać depresyjnego transu, wywoływanego przez jakieś silne emocje, pozostawały w nim jak w swego rodzaju letargu. Lekarze dociekali przyczyn takich zdarzeń w głęboko zakorzenionym w świadomości człowieka instynkcie stadnym, wystawianym na próbę przez zdecydowanie zbyt długi czas życia w samotności – syndrom dotykał bowiem jedynie ludzi żyjących bez nikogo. Oczywiście Stoneman był świadomy zagrożenia i z naukowym, chłodnym dystansem do własnych uczuć poradził sobie z nim tak samo jak już kilkakrotnie przedtem.

Koniecznie musiał gdzieś dziś wyjść, bez dwóch zdań. Rzadko dochodził do takich wniosków, ale dziś nie było wątpliwości – potrzebował odskoczni od codziennej rutyny. Pierwszą rzeczą, jaka przyszła mu do głowy, był Płytki Grób.

Tak, to było odpowiednie rozwiązanie. Jak najdalej od górnych partii miasta, wprost do swoistego piekła Nekropolii. Szybkim krokiem przemierzył pokój i zaczął szykować się do wyjścia.

 

 

Doktor wymknął się z własnego mieszkania tylnym wyjściem, prowadzącym w jedną z wielu ciemnych, bocznch uliczek miasta. Nie zaskoczyły go krople nieustającej mżawki, pokrywające go momentalnie cienką warstwą wody. Okulary zostawił w domu, więc nie stanowiło to większego problemu – nie specjalnie zależało mu tego wieczora na schludnym wyglądzie. Poza tym, ubranie jakie miał obecnie na sobie nie należało do specjalnie wyszukanych, odrobina wilgoci na pewno nie zaszkodzi.

Szybkim krokiem skierował się od razu do zejścia w dół, w stronę Podziemia. Może i nie obchodziło go specjalnie codzienne życie tamtejszych ludzi, ale zawsze czuł wewnętrzną potrzebę znajomości wszelkich dróg prowadzących z i do jego mieszkania. Uczynił z tego nawet swego rodzaju rozrywkę, dowiadując się na bieżąco o wszelkich zmianach we wciąż ewoluującym mieście, dlatego dosyć dobrze znał liczne zakamarki i przejścia zarówno w górnych, jak dolnych jego partiach.

W miarę schodzenia coraz niżej, doktora ogarniało wrażenie rosnącej nierealności i odmienności. Faktem było, że Podziemie znacznie różniło się od przemysłowej, uporządkowanej "góry". Nagle w oczy zaświeciły neony, rozpływające się w strugach kapiącej zewsząd wody, do uszu dotarła kakofonia zupełnie nowych odgłosów. Ponura cisza wypełniona jedynie nieustannym drżeniem i odległymi hukami fabryk została zastąpiona przez gwar ludzkich głosów, muzykę i krzyki. Z natury Stoneman był człowiekiem spokojnym, zrównoważonym i stroniącym od hucznej zabawy i tłumów, zdarzały się jednak sytuacje w których celowo zatapiał się w wirze uspołecznionego życia. Uznawał to za swego rodzaju wypoczynek, coś jak wakacje, coś zupełnie odmiennego od codziennego życia w zaciszu mieszkania i instytutu.

Co jakiś czas zatrzymywał się, by spojrzeć na towary oferowane na straganach przez niepewnej renomy sprzedawców. Na pierwszy rzut oka nic groźnego – ot kilka protez, jakieś syntetyczne jedzenie, alkohol. Stare czasopisma wyciągane z miast z Epoki Życia, książki, filmy. Wystarcza jednak jedno hasło, odpowiednie skinienie głową czy znak na ubraniu i na jaw wychodzi cała brutalna prawda.

Na straganach w podziemiu można kupić praktycznie wszystko. Nieautoryzowane implanty somatyczne, części ciała niewiadomego pochodzenia, broń. Wiele ze sklepów było połączonych z położonymi głębiej kasynami, domami publicznymi czy po prostu zaplutymi mordowniami, gdzie wstęp miała jedynie wyselekcjonowana śmietanka towarzyska.

Doktor raczej nie zwracał uwagi na większość straganów, nie martwił się również kwitnącym nielegalnym handlem. To po prostu nie była jego rzecz, zajmować się szemranymi interesami. Poza tym, jak każdy normalny człowiek, też czasem miał potrzebę użyć życia i zabawić się w nieco mniej legalny sposób.

Zatrzymał się przy znajomym stoisku, na którym rozłożone były "preapokaliptyczne", kolorowe komiksy. Odczekał na swoją kolej w dość długiej kolejce, Hank miał dziś dużo klientów. Sprzedawca był wyjątkowo wysoki i szczupły, ubrany w workowate, jaskrawo kolorowe ciuchy. Wykonywał swoją pracę w pewien sposób podobnie do Stonemana – machinalnie, szybko. Większość kupujących bynajmniej nie przyszła tu po komiksy – Hank wkładał ludziom wyjmowane spod stołu woreczki specyfików w taki sposób, że trzeba było naprawdę o tym wiedzieć, by coś zauważyć. Kontrole z góry zdarzały się tu naprawdę rzadko, więc cała ta ostrożność była w gruncie rzeczy jedynie swego rodzaju tradycją.

Stoneman w końcu doczekał się i swjego woreczka. Podszedł do Hanka i wypowiedział swoją stałą formułkę:

-Su-Super-Mana proszę. - zająknięcie się było oczywiście celowe. Sprzedawca skinął głową, uśmiechając się do doktora przelotnie, poznając klienta. Jak wielu w tym fachu, miał wrodzoną zdolność do zapamiętywania twarzy – doktor był u niego zaledwie kilka razy w ciągu ostatnich kilku lat. Foliowa torebka wypełniona kolorowym granulatem powędrowała w mgnieniu oka do rąk Stonemana, który zapłacił i oddalił się szybkim krokiem.

Hank był jedynym dealerem, jakiemu można było zaufać - w mniemaniu doktora. Rozmawiał z nim pierwszy raz dość dawno temu, kiedy to odczuł po raz pierwszy desperacką potrzebę silnego odurzenia się czymkolwiek. Jako świadomy człowiek nauki, wiedział doskonale czym grozi zażywanie specyfików z nieznanych źródeł, był więc bardzo ostrożny. Hank zaskoczył go wtedy niespotykaną wiedzą farmaceutyczną i znajomością dokładnego składu sprzedawanych substancji, czym jednocześnie zyskał zaufanego klienta.

Su-Super-Man był mieszanką lekkich halucynogenów z wybranymi painkillerami na bazie opiatów. Stoneman udał się w jedną z głębszych bocznych alei, wykopanych w całości w skale i glebie. Znajdowało się tu jakieś osiedle i parę ukrytych – może nawet celowo – sklepów. Oparł się plecami o ścianę za wystającym lekko murem i szybkim ruchem wsypał sobie zawartość torebki do ust. Przez kilka kolejnych chwil nie mógł powstrzymać się od czarnych myśli na temat ceny nowej wątroby, co było znakiem, że specyfik jeszcze nie działa. Postanowił poczekać tu chwilę, a później ruszyć do Płytkiego Grobu.

Nagle, duszny i wilgotny spokój zaułka został zakłócony upiornym, przeszywającym wyciem. Doktor wzdrygnął się, nerwowo poszukując źródła hałasu wzrokiem. Wycie po chwili powtórzyło się i na ulicę, z jednych z drzwi, wypadła jakaś miotająca się ludzka sylwetka. Człowiek był nagi i nienaturalnie chudy, a jego twarz wyrażała prymitywny, pierwotny strach i gniew. Na moment zatrzymał się na ugiętych nogach, dysząc chrapliwie i wodząc szaleńczym wzrokiem po okolicy.

Stoneman stał jak skamieniały, instynktownie powstrzymując się od wszelkich ruchów, by nie ściągać uwagi tamtego. Wcisnął się jak najgłębiej we wnękę w ścianie tunelu.

Węsząc niczym pies, upiorny chudzielec zaczął zmierzać w jego stronę, stawiając powoli kroki zaznaczane cichymi, mokrymi plaśnięciami. Kątem oka doktor zauważył, że brakuje mu dłoni w prawej ręce, a korpus nosi ślady licznych uszkodzeń naprawianych jakby prowizorycznie, zwykłą nicią do szycia. Szaleniec zbliżał się, raz po raz wydając nieartykułowany jęk czy sapnięcie.

Stoneman ocenił swoje szanse: mógł próbować walki, ale było to ryzykowne. W życiu raczej unikał konfrontacji fizycznych, które uważał za prymitywne i niepotrzebne. Poza tym, nigdy nie wiadomo w jakiej kondycji może być przeciwnik, a szaleńcy często wykazywali zadzwyczajną siłę fizyczną. Ucieczka była może i lepszym rozwiązaniem, ale pozycja doktora w stosunku do napastnika była niekorzystna – musiałby przebiec mu przed nosem, by wyjść z uliczki do najbliższej, bardziej zaludnionej ulicy. Zastanawianie się i kalulowanie zajmowało mu zbyt dużo czasu, może kilka sekund wcześniej próba ucieczki miała by sens. Teraz wypełniał go powoli paniczny strach, blokujący wszelkie możliwości logicznego i szybkiego myślenia.

Wtem, gdzieś w głębi alei dał się słyszeć huk otwieranych drzwi, po czym odgłosy szybkich kroków kilku par butów.

-Tam jest, łapaj go! - krzyknął ktoś.

-Szybko, bo jeszcze wyleci na miasto! - zawtórował mu inny, podniecony głos.

Blada postać zatrzymała się i zawyła przeraźliwie, widząc nadciągającą pogoń. Kilka sekund później w polu widzenia doktora ukazało się trzech rosłych mężczyzn ubranych w stare skóry i jeansy, którzy przesuwali się ostrożnie w stronę zbiegłego. Ten przywarł do ziemi niczym przerażony pies, szczerząc wybrakowane zęby i warcząc głucho. Na krótką, ulotną chwilę wszystko zamarło, w alei nie dało się słyszeć nic poza kapiącą wodą. Potem uciekinier rzucił się z niespotykaną zwinnością na jednego z mężczyzn, wyciągając chude ręce i zakrzywiając palce pozostałej dłoni jak pazury.

Osiłek był na to wyraźnie przygotowany – spokojnym ruchem zasłonił się ręką i lekko ugiął kolana, obniżając swój środek ciężkości. Atak rozbił się o gardę, napastnik był po prostu zbyt lekki by choćby przesunąć dużego mężczyznę. Ten szybko chwycił szaleńca za kark drugą ręką i przygniótł swoim ciężarem do ziemi. Pozostałych dwóch, nie czekając, dopadło do towarzysza i wspólnie obezwładnili chudzielca. Koszmarne wycie i łkanie poniosło się echem po korytarzu, łamiąc się raz po raz i przechodząc w charkot.

Dwóch osiłków pociągnęło za sobą złapanego, a trzeci rozejrzał się uważnie po scenie niedawnej walki. Jego wzrok padł na wbitego w ścianę Stonemana.

-Nic tu nie widziałeś, jasne? Nic nie zaszło. - przemówił nie znoszącym sprzeciwu tonem, celując palcem w twarz doktora. Przerażony pokiwał jedynie głową, wciąż niezdolny do artykulacji.

Stał w zaułku jeszcze kilka minut, wszyscy bohaterowie tego brutalnego zajścia zdążyli już dawno skryć się w kazamatach Podziemia. Powoli dochodził do siebie, zaczynał również czuć działanie narkotyku. Świat zwalniał, stawał się cichy i odległy.

Bynajmniej nie miał zamiaru donosić komukolwiek o tym, co zaszło przed chwilą. Uciekający człowiek był bez wątpienia niebezpieczny, ale objawy jego choroby nie były niczym dziwnym. Bardzo wielu ludzi nie wytrzymywało warunków życia w martwym świecie, cofając się w rozwoju do poziomu zdziczałych zwierząt. Wiedzeni natrętnym głodem odczuwanym często od wielu lat popadali w szaleństwo, upodabniające ich do zombie ze starych filmów produkowanych w Epoce Życia. Naukowcy zajmujący się tym schorzeniem nazywali je wieloma mądrymi nazwami, jednak wśród szarych obywateli Nekropolii szaleńców nazywało się po prostu ghulami lub zombiakami.

Podczas długich lat budowania martwego miasta i formowania się jego społeczeństwa musiano wielokrotnie radzić sobie z problemem wygłodniałych wariatów. Seria często śmiertelnych wypadków spowodowanych przez oszalałych ludzi popchnęła Nekropolię do działania. Według licznych badań w "szaleństwo głodu" popadali najszybciej ludzie "słabi" umysłowo, nie radzący sobie z zarówno dręczącym pragnieniem zjedzenia czegokolwiek, jak z uczuciem osamotnienia, strachu w niespotykanych warunkach i barku sensu życia bez śmierci. Chorzy zaczynali często napychać żołądek czymkolwiek, zjadali kamienie czy piach. Niektórzy, co bardziej zdesperowani odgryzali sobie po kawałku własnego ciała, lub polowali na innych. Jeszcze inni, zamiast zaspokajać fizjologiczną potrzebę, wpadali w nieuzasadniony szał i atakowali wszystko i wszystkich w swoim otoczeniu tak długo, aż sami przestawali być w stanie się poruszać lub po prostu ginęli. Wszelkie próby leczenia tej makabrycznej przypadłości kończyły się fiaskiem – umysłowa demencja była nieodwracalna. Zamykanie pacjentów w izolatkach nie wchodziło w rachubę, tam zwykle wytrzymywali nawyżej kilka dni.

Wkrótce, po kompletnym rozpoznaniu i opisaniu zespołu chorobowego "szaleństwa głodu", władze Nekropolii orzekły, że ofiary tej przypadłości muszą byc likwidowane. Wtedy też rozpoczęto budowę murów dookoła miasta, by zapobiec dostawaniu się z zewnątrz przypadkowych ludzi. Każdy, kto pragnął dołączyć do społeczności miasta umarłych musiał przejść rygorystyczne testy, które rzadko dawały pozytywny wynik. Oczywiście społeczeństwo miało – i do dzisiaj ma – bardzo podzielone zdania na temat bezwzględnej eksterminacji chorych.

Doktor miał na temat ghuli mieszane uczucia. Z jednej strony żył w świadomości, że miasto istnieje dzięki bardzo brutalnym zasadom. Mógł się tu cieszyć dobrymi warunkami, bezpieczeństwem i wysoką technologią, co jednak musiał opłacić znieczuleniem swoich odczuć moralnych na pewne zjawiska. Inną sprawą był fakt, że choroba dotykała również ludzi wewnątrz Nekropolii, a co za tym idzie, zwykle czyichś bliskich, rodzinę, partnerów. Znanych było bardzo wiele przypadków, w których ktoś trzymał ghula w domu w tajemnicy, bo ten był, przykładowo, jego chorym ojcem. Selekcja członków społeczności "zdrowych trupów" była więc jedynie sposobem na przedłużenie czasu, po którym przypadłość mogła dopaść każdego.

Wychodząc z alei spowrotem na światła deptaka, doktor miał głowę zajętą ponurymi myślami. Jeszcze do końca nie otrząsnął się ze zdarzeń sprzed kilkunastu minut, wciąż miał przed oczyma twarz ghula. Gniew, ale jednocześnie strach – z rodzaju tych najgłębszych, prymitywnych lęków obserwowanych w oczach zaszczutych zwierząt. Zaczynał się zastanawiać, czy taki los faktycznie czeka wszystkich mieszkańców Ziemi, czy faktycznie nie istnieje ratunek przed upadkiem jakiejkolwiek cywilizacji w martwym świecie.

Tak czy inaczej, na długo oderwał myśli od śpiącej piękności i skierował je w zupełnie innym kierunku. Może i równie dołującym i przykrym, ale zawsze to jakaś odmiana.

 

 



Gdy doszedł do knajpy, narkotyk zaczął już na dobre hulać w organizmie doktora. Zgiełk dolnej partii miasta stał się odległy i nierzeczywisty, dziwnie spokojny, przyjemny. Dokładnie o to mu chodziło – kompletne odcięcie się od prawdziwego świata i podróż w jakieś zupełnie inne miejsce.

Wnętrze lokalu było pełne cieni i dymu, tworzyło w gruncie rzeczy labirynt podziemnych tuneli i sal, zastawionych stolikami, ławkami i krzesłami wszelkich kształtów. Wystrój był raczej prosty, o ile można wystrojem nazywać powieszone tu i ówdzie kolorowe lampki i przenikliwe zasłony.

Tu spotykali się mieszkańcy Nekropolii z najróżniejszych środowisk, o wspólnym upodobaniu do znieczulania się dobrym, syntetycznym alkoholem. Często można było spotkać zagubione, szare byty, które zapomniały się w swojej egzystencji i kompletnie traciły kontakt ze światem, wydając ostatnie pieniądze na jeszcze jedego kielicha. Nawet ci jednak tworzyli specyficzną mieszankę towarzystwa z Pytkiego Grobu, jako w pewien sposób wybrani spośród tłumu pozostałych degeneratów masowo przemierzających Podziemie, tworzyli jakby wizualny podkład tego niezwykłego miejsca. Stanowili podłoże całego brudnego, smutnego osadu zbierającego się regularnie w knajpie. Grób był miejscem, gdzie w świętym spokoju można było dokonać wszelkiej maści nielegalnych umów, kręcić szemrane interesy. Tu i ówdzie uważny obserwator mógł dostrzec kryjących się w ciemnniejszych odcieniach mroku ludzi spoglądających na otoczenie rozbieganym wzrokiem, palących nieopisane ilości papierosów i szepczących coś do siebie w skupieniu. Czasem spotkć można było też grupy pochodzące z wyższych partii miasta, które przyszły zabawić się w bardziej 'zakazany' sposób. Zazwyczaj głośni, podekscytowani i zdecydowanie nierozważni pod względem ilości wlewanych w siebie specyfików, ostentacyjnie nagabujący pozostałch gości do wspólnej zabawy. Na takich turystów czekał już zwykle szereg miejscowych dealerów, oferujących specyfiki o wygórowanej cenie i mocno niepewnym działaniu. Łatwo było nakłonić nowicjuszy do niekorzystnego interesu.

A na czubku tej różnorodnej zbieraniny ludzi spotykających się w mroku Płytkiego Grobu byli stali bywalcy, mający swoje zwyczajowe, wygniecione krzesła przy zawsze tych samych stolikach. Różnili się od degeneratów zdecydowanie trzeźwiejszym spojrzeniem na świat i możliwością aktywnej komunikacji z otoczeniem. Bywali tu więc piloci Żniwiarzy, z jakiegoś powodu z upodobaniem wybierający tak specyficzne miejsce na spotkania, bywali pracownicy fabryk i hodowli, którzy z sobie tylko znanych pobudek lubili posiedzieć akurat tu. Zdarzali się nawet urzędnicy, którzy pragnęli uciec choć na moment od uporządkowanego życia wśród praw i papierów, bywali funkcjonariusze ochrony miejskiej poprzebierani za zwykłych obywateli, z usilnie zakrywanymi przed oczyma tubylców implantami somatycznymi.

Doktor nie należał natomiast do żadnej z tych grup. Bywał w Płytkim Grobie już kilkakrotnie, ale nigdy w towarystwie. Nie miał swojego miejsca, z nikim również nie nawiązywał znajomości. Pragnął wtopić się w tłum, co doskonale mu wychodziło – ubrany w starą, skórzaną kurtkę i jeansy wyglądał jak typowy mieszkaniec miasta. Przuchodził tu zawsze w jednym, bardzo konkretnym celu, kiedy dotykało go jakieś zmartwienie czy po prostu dopadał bardzo zły humor – siadał wtedy sam w jakimś koncie i kończył wieczór upijając się mocnym, dobrze przyprawianym piwem. Jako człowiek z natury lubiący spokój i samotność, największe szczęście znajdował właśnie wtedy.

Tak było i tym razem. Długie chwile doktor spędził paląc powoli papierosy i popijając piwo. Nie myślał o niczym konkretnym, zatapiał się w atmosferze zapomnienia. Ze wzrokiem wbitym w mrok czekał przez cały wieczór na coś, czego sam nie mógł określić, obserwował wywołane narkotykiem wizje tworzące z cienia i chmur dymu fantastyczne kształty.

Tym razem defilowały przed nim monstra złożone z ludzkich członków, poukładanych jakby losowo i bez ładu. Dla kogoś innego wydały by się pewnie straszne, ale doktor był już przyzwyczajony do tego typu wizji. Pokracznie kuśtykała z kąta w kąt poczwara złożona z bezgłowego korpusu i czterech karłowatych nóg, zaraz za nią toczyła się głowa o twarzy ghula, którego doktor spotkał wcześniej w zaułku. Dalej, przy barze z sufitu wisiały girlandy jelit i rozciągniętych skór, falując przy każdym poruszeniu barmana, tworząc w świetle kolorowych lamp obleśną dekorację. Co jakiś czas przecinał powietrze potwór o dłoniach zamiast skrzydeł, którego tułów był złożony z bezładnie pozszywanych ludzkich skalpów. Zataczał koła i uderzał o ściany, jak ćma szukając wyjścia z pomieszczenia, powiewając burzą długich, poszarpanych włosów. To wszystko mieszało się z osobami prawdziwymi, kreując przed oczyma doktora scenerię rodem z jakiegoś bardzo złego snu.

Koszmarna menażeria zmieniała się z czasem, przybierając coraz dziwniejsze kształty, sięgając do najgłębszych zakamarków umysłu Stonemana. On sam siedział jak zahipnotyzowany i czasem tylko popijał z kufla niczym widz jakiegoś upiornego seansu, rozparty w swoim krześle. Pławił się we własnym narkotycznym transie, oddawał się mu bez reszty.

Do Grobu wszedł człowiek bez ręki i połowy skóry na twarzy, po czym usiadł przy barze, omiatając okolicę wytrzeszczonym, gołym okiem. Doktor zaczął się zastanawiać, czy ten jest również wytworem jego wyobraźni, czy po prostu kolejnym klientem, kiedy jego uwagę ściągnęło coś jasnego w głębi sali. Wytężył wzrok, mrużąc oczy i usiłując przebić gęstą mgłę tytoniowego dymu. Sylwetka była wyraźnie kobieca, unosiła się kilka centymetrów nad ziemią i promieniowała niespotykanym blaskiem, inna niż pozostałe urojenia. Było w niej coś dziwnie urzekającego, ciągnęła doktora do siebie niewidzialną siłą samej swojej egzystencji.

Narkotyk osiągnął kulminację siły działania, dostając się do samego rdzenia psychiki Stonemana, dotykając jego najskrytszych lęków i pragnień. Niczym lunatyk podniósł się z siedzenia i, zataczając się, podążył za zjawą. Otoczenie już dla niego nie istniało, nie miało znaczenia – żadne pełzające ręce i powykręcane członki wystające ze ścian, żaden gość bez skóry, wiodący za nim zdziwionym spojrzeniem do spółki z barmanem i resztą knajpy. W uszach dudniła głośna muzyka, mieszająca się z uporczywym jazgotem otaczających majaków, doktor jednak parł uparcie przed siebie.

Lewitująca kobieta na moment odwróciła się w jego stronę, ukazując część oblicza przysłoniętego długimi włosami. Na moment zawahał się, kiedy zobaczył twarz śpiącej piękności, ale zaraz ruszył w jej stronę z jeszcze większą determinacją. Coś chciało go zatrzymać, coś pociągało za nogawki spodni, chwytało za dłonie. Zaczął się gwałtownie wyrywać i szarpać, wciąż prąc naprzód i zwracając coraz większą uwagę swoją osobą. Kilku ludzi podniosło się z miejsc, tworząc dookoła zdziwioną widownię, wpatrzoną w odstawiającego nietypową pantomimę człowieka. On jednak miał ich za nic, z uporem prąc w stronę widziadła.

W końcu dotarł do niej, miał ją na wyciągnięcie ręki. Reszta widziadeł odpadła od doktora, zadrżała konwulsyjnie, zawyła czym tylko mogła i zniknęła w mroku ucinając kakofonię otoczenia w jednej sekundzie. Teraz liczył się już tylko ten widmowy blask i odwrócona plecami kobieta. Stoneman wyciągnął dłoń i delikatnie dotknął jej talii. Cały drżał, nie mógł opanować wielkiego podniecenia, a zarazem lęku. We wszechobecnej ciszy doktor usłyszał jak kobieta wzdycha cicho, spuszczając głowę, z wolna odwracając się w jego stronę.

To, co zobaczył nie było jednak wcale przyjemnym widokiem. Aż cofnął się, przerażony, bełkocząc pod nosem niezrozumiałe słowa, wybałuszając oczy. Ciało śpiącej piękności nie było już tak idealne jak kiedyś, pocięte na kawałki i pozszywane makabrycznie jakąś niedorzecznie grubą nicią. Szwy były zaognione, a ciało widziadła w wielu miejscach sine i napuchnięte. Jej twarz wyrażała strach i gniew, pod oczami widać było strugi łez, do których przywierały kosmyki włosów mieszających się z rozmytym makijażem.

Stoneman cofnął się jeszcze bardziej, kiedy kobieta opadła z plaśnięciem bosych stóp na posadzkę i wyciągnęła w jego stronę nadgarstki, na których widniały świeże, krwawiące rany po cięciach. Zaczęła cicho mówić coś jakby sama do siebie, by po chwili coraz głośniej wypluwać z furią słowa w stronę doktora.

-Zobacz, co się stało. Znowu to samo. Zobacz. Zobacz. - mówiła, podsuwając się coraz bliżej jakby chciała wetknąć doktorowi ręce do oczu. Ten cofał się oniemiały, aż potknął się i upadł na plecy. Kobieta stanęła nad nim i zaczęła krzyczeć.

-Znowu chcesz mnie zostawić? Znowu? Zobacz, co się przez ciebie dzieje! Umieram za każdym razem, kiedy cię spotkam!

Nachyliła się, patrząc wijącemu się w przerażeniu doktorowi prosto w oczy, wionąc trupim oddechem. Ten miotał się, zamykając oczy i przepraszając, chcąc odsunąć od siebie widziadło w jakikolwiek sposób, ale wciąż widział jej twarz, złą i wrzeszczącą łamiącym się głosem słowa, które zdawały się wypełniać całą jego głowę. W końcu poczuł, że tonie w jakiejś zimnej substancji, że spada w niekończący się dół, ścigany z wolna cichnącym głosem zjawy. Nie było dna, nie było nic dookoła. Tylko spadanie i echo krzyków Śpiącej Piękności.

 

 

Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Nie dość tego, że organizmem doktora szarpał brutalnie potężny kac, to jeszcze obudził się z nie dającym spokoju przeświadczeniem, że coś jest nie tak.

Rozejrzał się dookoła, niemal słysząc szelest przesuwających się w oczodołach, kompletnie suchych gałek ocznych. Pewną ulgę przyniósł fakt, że znajdował się we własnym mieszkaniu, w łóżku. Wciąż był w ubraniu, łącznie ze znoszoną skórzaną kurtką. Trzęsącą się dłonią pomacał najpierw kieszenie spodni, a następnie jął szukać nowych dziur w ciele.

Portfel na miejscu, brak ubytków w narządach. Czyli miał bardzo dużo szczęścia wczoraj wieczorem – nikt nie okradł go ani z pieniędzy, ani z organów.

Stęknął głośno i przeciągle, podniósł się do pozycji siedzącej. Pokój zawirował lekko, przypominając nie tylko o wczorajszym alkoholu. Jako człowiek majętny i rozsądny, wciąż posiadał dobrze działający układ trawienny, więc odczuwał również efekty kaca. Kto by pomyślał, że nawet trup może czuć się tak paskudnie po kilku głębszych?

Nagle, jak niepowstrzymany przypływ, do głowy wróciły obrazy z narkotycznego transu, przez pokój przebiegły ostatnie z makabrycznych stworów szukających schronienia w cieniach. Twarz Śpiącej Piękności wciąż była gdzieś z tyłu głowy, oskarżającym tonem szepcząc w kółko "zobacz, to twoja wina", i "znowu mnie zostawiasz".

Stoneman ponownie jęknął, po czym ruszył do kuchni, gdzie zaczął siać spustoszenie niezdarnymi próbami przygotowania kawy. Nagle jego wzrok padł na małą ścieralną tablicę nad stołem, gdzie widniał całkiem świeży, wypisany czerwonym markerem napis: "Miał Pan wczoraj dużo szczęścia. Ian.".

A więc kolejny element zagadki dnia wczorajszego rozwiązany. Faktycznie, miał ogromne szczęście. Widocznie Ian znalazł się jakimś cudownym zbiegiem okoliczności w Płytkim Grobie i odtransportował swojego bezmyślnego przełożonego do domu. Pozostawało dziękować opatrzności i jakoś odwdzięczyć się chłopakowi.

Doktor nigdy nie mógł przestać myśleć o Ianie jako o 'chłopaku'. Koniec życia zastał go w wieku dwudziestu lat, więc jego wygląd narzucał pewien sposób postrzegania go jako osoby. To jednak nie zmieniało faktu, że był bardzo zdolnym pracownikiem instytutu i pod wieloma względami dorównywał nawet Stonemanowi. Poza tym miał, w mniemaniu doktora, bardzo odpowiedni charakter do wykonywanej pracy – był cyniczny, oceniał wszystko z perspektywy osoby trzeciej, włącznie z własnym życiem. Całości dopełniał nieco ironiczny wyraz młodej, wręcz anielskiej twarzy o zimnych oczach i krótko przyciętych blond włosach.

W końcu udało się stworzyć coś, co przypominało kawę. Stoneman usiadł, podpierając głowę na dłoni i zaczął intensywnie usiłować myśleć logicznie. Na szczęście nie było jeszcze późno, więc nie obawiał się o spóźnienie do pracy - postanowił przeczekać najgorsze chwile kaca w domowym zaciszu.

Ciemny, gorący napój wkrótce zaczął doprowadzać go do stanu względnej użyteczności. Jednocześnie znów powróciły uporczywe myśli o Śpiącej Piękności w nowej formie, która nawiedziła go wczoraj w Grobie. Tym razem jednak postanowił definitywnie zakończyć problem tych bezsensownych wyrzutów sumienia i iluzji. Wczorajszy wieczór okazał się więc w gruncie rzeczy sukcesem – pozwolił na bardziej trzeźwą ocenę sytuacji. Tak więc nie ulegało wątpliwości: podobieństwo śpiącej piękności do pewnych osób, o których wolał nie myśleć, było przypadkowe i należy się jej pozbyć w sposób definitywny. Jej kończyny na pewno bardzo ucieszą jakąś bogatą kobietę, a zjawa w głowie powinna się wreszcie zamknąć.

Podbudowany własną silną postawą, dopił kawę i przygotował się do kolejnego dnia w pracy. Ponownie przybrawszy swoją stałą, niewzruszoną minę, ignorując koszmarne samopoczucie, doprowadził ciało do porządku i ubrał się jak na poważnego człowieka przystało. Znowu silny i logicznie postępujący, nieczuły na nieistotne problemy emocjonalne, wzmocniony dodatkowo sukcesem w walce z natrętnym widmem, ruszył na spotkanie kolejnego dnia w mieście umarłych.

 

 

Na zewnątrz znów padało. Deszcz zalewał ulice miasta niekończącymi się strugami pyłu, kwasu i śladowych ilości wody. W świetle ukrytego gdzieś daleko słońca chmury przybrały brunatnopomarańczowy kolor, nie pozostawiając na niebie nawet skrawka czystego nieba.

Tego dnia doktor postanowił iść do pracy pieszo, częściowo ze względu na przekonania w kwestii jazdy na kacu, a częściowo z jakiegoś dziwnego kaprysu. Coś nakazało mu po prostu przejść się wyjątkowo tego dnia, za nic mając wszelkie przeciwwskazania. Nie zabrał parasola, więc już kilka sekund po opuszczeniu mieszkania był mokry, a jego płaszcz pokrył się warstwą brunatnego nalotu. Kilku ludzi, których minął po drodze spoglądało na jego przygarbioną, żałosną sylwetkę z mieszaniną zdziwienia i niepewności – musiał pewnie wyglądać na jakiegoś degenerata z dolnych partii miasta.

Wzrok miał przez cały czas wlepiony w chodnik przed sobą, więc aż podskoczył, kiedy przed twarzą pojawiła się mu jakaś ulotka. Podniósłszy wzrok zobaczył dosyć dziwnego jegomościa. Wszelkie wątpliwości prysnęły już po kilku sekundach, kiedy doktor rozpoznał w nim wczorajszego gościa Grobu. Nie dało się pomylić go z nikim – odkryte mięśnie i kości na połowie twarzy zapadały mocno w pamięć. Obecnie na głowie nieznajomego wodą ociekał kapelusz o szerokim rondzie, a reszta sylwetki zakryta była workowatym, nieokreślonego koloru prochowcem.

Zanim Stoneman ochłonął z wrażenia, makabryczny jegomość przemówił chrapliwym, głębokim głosem:

-Trzymaj, bracie. Nie daj się zwieść kłamcom z góry. - to mówiąc wcisnął papier w dłoń doktora, jednocześnie wskazując w górę wolną ręką. Oszołomiony, doktor spojrzał bezmyślnie na wskazaną Iglicę, pozwalając wodzie zalać mu doszczętnie twarz. Niebotyczny budynek górował nad miastem jak co dzień, częściowo kryjąc czubek wśród dymów i miliardów kropel deszczu.

-O co... - zająknął się Stoneman, ale spuściwszy wzrok zobaczył, że po kapeluszniku nie został nawet ślad w ulicznym błocie. Rozejrzał się, i nie znalazłszy nigdzie nietypowego jegomościa, przestudiował odruchowo otrzymaną ulotkę.

Tło prostokątnego świstka stanowiło kłębowisko krwawych kończyn i organów unoszących się w karmazynowej krwi. Na takim podkładzie widniał napis, wykonany prostą, białą czcionką: "Wygląda znajomo? To mógł być twój brat, siostra, syn..." - dalej następował cały ciąg najróżniejszych bliskich osób, aż po sam dół ulotki. Dopiero po dłuższym czasie do doktora dotarło, że stoi jak słup w kałuży i wlepia wzrok w słowo "żona".

Zamknął oczy i zaklął cicho pod nosem, coś na temat bezmyślnych oszołomów. Następnie wsunął makabryczną ulotkę do kieszeni i ruszył w stronę instytutu.

 

 



Pracownicy laboratorium kolejno obrzucali przełożonego zdziwionym spojrzeniem, przechodząc obok zmokniętej, mizernej postaci siedzącej na ławie w szatni. Ten specjalnie się tym faktem nie przejmował, zupełnie stracił wolę stawiania jakiegokolwiek żywego oporu światu tego dnia. Miał ochotę zamknąć się w domu i przeczekać do następnego stulecia w ukryciu.

-Wszystko w porządku, doktorze? - usłyszał nagle młody głos gdzieś nad sobą. Ian opierał się o swoją szafkę i spoglądał na Stonamana ze swoją zwyczajową obojętnością na twarzy. Doktor spojrzał na niego przelotnie i uśmiechnął się lekko, co musiało wyglądać bardziej jak grymas zniesmaczenia niż uśmiech.

-Tak, dziękuję. Za wszystko ogólnie dziękuję, Ian. - podkreślił ostatnie słowa ponownie spoglądając chłopakowi wymownie w oczy. Ten uśmiechnął się w odpowiedzi uśmiechem w stylu "tak, wiemy o co chodzi, nikomu nie powiemy", po czym bez słowa odwrócił się i podążył w stronę sterylizatora.

Wkrótce doktor również znalazł się w nieprzyjemnym, klaustrofobicznym pomieszczeniu, gdzie odczekał swoje piętnaście sekund. Jeśli cokolwiek żyło by jeszcze na jego ciele, właśnie w ciągu tych piętnastu sekund zginęłoby pod wpływem rozpylonego w kabinie środka wszystkobójczego. Cała ta sprawa była według Stonemana raczej niepotrzebna, traktowana raczej jak tradcja. Inaczej miała się rzecz ze sterylizacją ciała po pracy z plonem, w oczywisty sposób.

Laboratorium było jasno oświetlone za pomocą mocnych, nie dających cienia lamp. W zimnym, ostrym świetle błyszczały sterylne, przygotowane przez asystentów narzędzia pracy, oszałamiały bielą i szarością proste laboratoryjne meble. Na środku sporej sali ustawione były rzędem stoły na kółkach, a na nich spoczywał uśpiony plon. Przy każdej sztuce ustawiono sprzęt monitorujący funkcje życiowe oraz owo życie podtrzymujący. Wszystkie sztuki były w dalszym ciągu pozbawione okrycia, idealnie wyeksponowane na obojętne, wszędobylskie światło. Na nylonowych kartach, przy nogach śpiących umieszczone były informacje na temat kolejnych sztuk, spisane na podstawie badań asystentów.

Wzrok doktora odruchowo, zamiast paść wpierw na pracowników ustawionych rzędem pod ścianą, odszukał w plonie śpiącą piękność. Niewiele trzeba było czasu – rozpoznał ją bez problemu, widział w końcu to ciało już tyle razy przedtem. Dopiero po chwili opamiętał się i przeniósł szybko uwagę na podopiecznych. Gdzieś w głębi umysłu pojawiła się nieśmiała myśl, której jednak nie dopuścił jeszcze do siebie.

-Witam państwa, przed nami kolejny dzień z fragmentacją plonu. - słuchacze bez emocji pokiwali głowami, przecież wykonywali tą pracę już tyle razy – Jak zwykle, będę kolejno sprawdzał poszczególne sztuki i wyznaczał elementy do oddzielenia. Pozostałości po fragmentacji umieszczamy w chłodni i pod koniec dnia pracy zamrażamy. Jakieś pytania?

Cisza. W gruncie rzeczy, kto mógłby mieć pytania w kwestii tak banalnego zadania? Wszyscy tutaj obecni mieli spore doświadczenie we fragmentacji i obchodzeniu się z plonem. Tak samo wszscy nie mieli wątpliwości co do słuszności i poprawności etycznej swojej pracy.

Zaczęło się. Stoneman chwyciłw dłoń listę zamówień o najwyższym priorytecie – czyli tych najbardziej potrzebnych oraz tych, za które najlepiej płacono. Pierwsza sztuka plonu wysokiej klasy praktycznie cała poszła pod noże, piły i lasery, doktor pozostawił przy niej aż pięciu ludzi. Niemal wszystkie organy i kończyny umieszczano w pojemnikach chłodniczych i ustawiano na specjalnej szafie. Kolejna sztuka spełniała warunki niektórych bardziej wysublimowanych zamówień, więc tu praca była zdecydowanie bardziej precyzyjna. Kolejnych trzech pracowników zajęło się śpiącą kobietą, poświęcając jej wyjątkowemu ciału całą uwagę. Stalowe meble zaczynały pokrywać się świeżą krwią, wyróżniającą się na tle monotonnego, biało – szarego otoczenia.

Do Stonemana zaczęło powoli docierać, że już niedługo dotrą do śpiącej piękności, a wtedy będzie zmuszony wydać na nią wyrok. Zostanie pokrojona na kawałki, a kilku ludzi w Nekropolii będzie z uśmiechem na twarzy nosić w sobie części jej organizmu. Coś zaczynało w nim pękać, cała silna wola zebrana wcześniej gdzieś się ulatniała.

Zanim podeszli do jej stołu, już wiedział co robić. Pozostawiwszy członków zespołu parę sztuk zasobą, zaczął szybko przemieszczać się w jej stronę, udając, że planuje pozyskanie wprzód. Kiedy do niej dotarł, zaczął dokładnie badać jej ciało, imitując wzmożone zainteresowanie czymś nietypowym. Po chwili wymamrotał pod nosem parę niezrozumiałych słów teatralnym szeptem, po czym zwrócił się na głos do reszty:

-Sztuka numer czternaście nie będzie dziś podlegała fragmentacji. Zaraz wracam. - po czym pchnął stół z doczepioną maszynerią w stronę sąsiedniego laboratorium patologicznego. Kilka głów podniosło się i odprowadziło go wzrokiem, ale nikt nie zadawał pytań – niekiedy nawet najlepszy plon okazywał się w ostatniej chwili wadliwy, a nikt nie chciał przecież by klienci reklamowali zamówienia.

Z podniecenia zaczęły mu znowu drżeć dłonie, poczuł jak robią się śliskie od potu na poręczy pchanego stołu. W sali do badań nad wadliwym plonem światło nie było już aż tak rażące, miejsce też było zdecydowanie bardziej ograniczone. Ustawiwszy śpiącą piękność po środku sali, oparł się o jedną z szaf i spojrzał na nią, chłonąc wzrokiem każdy centymetr ciała. Było prawdziwie doskonałe, o wciąż gładkiej, aksamitnej skórze pokrytej lekko uniesonym meszkiem delikatnych włosów. W laboratorium było chłodno.

-Ile ty mnie kosztujesz zmartwień... - szepnął do kobiety na stole – Wiesz, że nie mogę cię... Uratować...

Ostatnie słowa nie chciały przejść przez gardło, stawiając bolesny opór mówiącemu. Spuścił głowę i wlepił wzrok we własne buty, przez chwilę milcząc i intensywnie myśląc.

-To nie była moja wina, że odeszłaś. Nic się nie dało zrobić, przysięgam. - ponownie przemówił, tym razem praktycznie bezgłośnie, poruszając jedynie ustami.

-MOGŁEŚ MI POMÓC. ALE NIE MIAŁEŚ CZASU, ZAJĘTY SWOJĄ PRACĄ. - odpowiedziało widmo, ze wzmożoną siłą pojawiając się znowu w głowie doktora – TERAZ TO DZIEJE SIĘ ZNOWU. MÓGŁBYŚ MI POMÓC, ALE BOISZ SIĘ O SWOJE STANOWISKO.

Dłonie Stonemana zacisnęły się na blacie stołu, na jego ciele pojawił się zimny pot. Zacisnął powieki, i nie patrząc na kobietę otwarł jedną z białych, przeszklonych szafek, skąd wydobył strzykawkę i niewielką ampułkę zawierającą bezbarwną ciecz. Napełnił zbiornik, odciągając powoli tłok i zbliżył się ponownie do stołu.

-Będziesz musiała mi to wybaczyć. - powiedział szybko, i wbił igłę w tętnicę na szyi śpiącej piękności. Zaraz potem wydobył z jednej z szuflad kilka przedmiotów i wpisał na karcie w nogach stołu: "sztuka do utylizacji, nie zdatna do wykorzystania".

Opuścił pomieszczenie, a kilka minut później maszyny monitorujące stan kobiety stwierdziły jej zgon i zatrzymały swoją pracę.

 

 

Po długich godzinach pracy przy fragmentacji plonu, Stoneman odprawił swój zespół do domów. Szafa z pojemnikami była zapełniona po brzegi świeżymi kończynami o organami czekającymi na odbiór do punktu wydania. Stoły, obecnie już bez otaczającego je sprzętu spływały krzepnącą z wolna krwią, w której tu i ówdzie zawieszone były kawałki kości czy skóry. Doktor siedział na obrotowym fotelu w kącie sali i sprawdzał stan zamówień, odnosząc w formularzu konkretne pozycje do sztuk, z których je pozyskano. Przy numerze czternastym zanotował przeniesienie do laboratorium patologicznego i zamknął teczkę, pozostawiając dokumenty na blacie.

Wstał i podążył do szatni, mijając po drodze grupę asystentów.

-Panowie idą sprzątać laboratorium? - spytał, zatrzymując się na moment. Kiwanie głowami potwierdziło to przypuszczenie – W patologicznym jest jedna sztuka, do usunięcia. Do zsypu od razu. I jak mi któryś jutro powie dlaczego, to ma dodatkowe godziny urlopu.

Asystenci wybałuszyli oczy, szeptając między sobą w podnieceniu. Mimo zróżnicowanego wyglądu, zachowywali się wciąż faktycznie jak ludzie odbywający praktykę, ciesząc się każdą możliwością zabłyśnięcia przez przełożonym. Szybko podziękowali doktorowi za daną okazję i niemal biegiem przebyli dalszą drogę do laboratorium.

Stoneman szybko przebrał się i wyszedł z budynku wprost na padający deszcz. Bez wzruszenia, ponownie moknąc do ostatniej nitki już kilka sekund później. Zajrzał zwyczajowo do stróżówki, gdzie Gun jak zwykle oglądał coś w telewizji.

-I jak tam? - zagaił, obrzucając doktora ciekawym spojrzeniem – Bez samochodu doktor dzisiaj?

-Ano bez, rano miałem ochotę się wyjątkowo przejść.

Gun spojrzał mu nagle prosto w oczy.

-Słuchaj, na pewno nic złego się nie dzieje? Widzę przecież, żeś ostatnio jakiś nieswój, jakbyś się z kimś na rozumy zamienił. - powiedział, jak zwykle płynnie przechodząc ze Stonemanem na ty.

Doktor uśmiechnął się, naprawdę szczerze.

-Nie, możesz być pewien. Jest lepiej niż kiedykolwiek, dziękuję za troskę. Jak wczorajsza impreza?

Gun w odpowiedzi również wyszczerzył zęby, nadając swojej ogromnej, jakby ciosanej w kamieniu twarzy karykaturalny wygląd.

-Świetnie wyszło, naprawdę. Szkoda, że cię nie było.

-Domyślam się. Następnym razem na pewno wpadnę. Pozdrów odemnie Kyle. - to mówiąc, Stoneman zaczął odchodzić w stronę bram instytutu, machając ręką do ochroniarza.

-Jasne, powiem jakby coś się kroiło! - krzyk Guna dogonił go jeszcze parę kroków dalej.

Za bramą doktor powolnym krokiem oddalił się od miejsca pracy o przecznicę, by skręcić zaraz i okrążyć mury instytutu szerokim łukiem. Po parudziesięciu minutach zalazł się po drugiej stronie, obserwując tylną bramę zza rogu pobliskiego budynku, udając, że chroni się pod okapem przed deszczem. Okolica była opustoszała, za instytutem ciągnęły się liczne fabryki i zakady, już dawno o tej porze zamknięte. Deszcz nieubłaganie siekł ulice i dachy, tworząc bezustanny, niepokojący szum i ograniczając pole widzenia.

Mijały minuty, podczas których doktor wypalał papierosa za papierosem, nie spuszczając wzroku z bramy. Nagle ta otwarła się, a na podjeździe ukazała się ciężarówka z odpadami. Stoneman szybko zgasił peta w kałuży, schował okulary i zakrył dolną część twarzy szalikiem. Kiedy pojazd zbliżył się wystarczająco, wyszedł na ulicę machając rękami, dając jakieś niezrozumiałe znaki kierowcy. Zdziwiony, człowiek za kierownicą wyskoczył z szoferki, rozbryzgując dookoła wodę z kałuży.

Doktor tylko na to czekał, od razu zaczął przywoływać kierowcę do siebie, jednocześnie podążając w głąb wąskiej, prostopadłej do głównej ulicy między ścianami jakiś budynków. Tam wskazał gestem coś, co rzekomo miało leżeć na ziemi między dwoma kontenerami na śmieci, wciąż wydając nieartykułowane odgłosy spod szala.

-Co się stało... - spytał kompletnie skołowany i przejęty kierowca, nachylając się nad nieistniejącym znaleziskiem, mrużąc oczy. W tym momencie, modląc się o sprawny układ oddechowy tego człowieka, Stoneman wydobył z kieszeni kurtki zabraną z instytutu szmatę ociekającą środkiem usypiającym, i przycisnął mu ją do twarzy. Miał szczęście, kierowca odruchowo wciągnął powietrze i momentalnie osunął się na ziemię, nieprzytomny.

Teraz doktor miał jakąś godzinę na działanie. Szybko wydobył z kurtki leżącego dokumenty i wsiadł do wciąż zapalonej ciężarówki. Bez chwili namysłu ruszył ulicą, oddalając się jak najbardziej od instytutu, kierując pojazd na z góry upatrzone miejsce.

Był to niewielki, nie używany przez nikogo plac, na którym leżały stosy niepotrzebnych śmieci. Zatrzymał pojazd, nie gasząc silnika i obszedł go dookoła. Następnie wspiął się po drabince na górę kontenera ze śmieciami i zaczął mocować się z zatrzaskiem klapy. Ręce ślizgały mu się na mokrym od deszczu uchwycie, więc otwieranie zajęło mu trochę czasu. W końcu jednak zatrzask ustąpił z głośnym hukiem i klapa stanęła otworem.

W środku zalegała cała masa śmieci, wymieszanych ze sobą szczątków organicznych oraz odpadków z laboratorium. Skrajnie mała ilość światła nie pozwalała rozróżniać szczegółów, więc doktor zaczął rozpaczliwie szukać na oślep, przeczesując rękami zawartość kontenera. Początkowo zwisał, przewieszony przez krawędź otworu i wymachując dla równowagi nogami na zewnątz, ale w końcu musiał wsunąć się do środka cały. Długi czas brodził w śmieciach, raz po raz z nadzieją chwytając jakąś starą dłoń czy stopę, a potem odrzucając ją na bok z wyrazem coraz większego strachu i rozpaczy na twarzy. Mijały cenne minuty, ręce Stonemana były całe podrapane i pokryte mieszanką krwi, śmieci i znajdujących się w ciężarówce płynów z laboratorium.

Nagle jego wzrok padł w kąt kontenera, gdzie spośród odpadów wyłaniał się pęczek włosów. Nie wiedział co, ale coś pchnęło go do ostatniej próby, do rzucenia się z furią na zwałowiska i zawziętego kopania akurat tam. Spod niepotrzebnych resztek zaczęła wyłaniać się kobieca postać, a doktor przedzierał się przez przeszkody coraz szybciej, nie zważając na ból w obdartych ze skóry dłoniach. Aż krzyknął ze szczęścia, uśmiechając się w ciemności, kiedy jego nadzieja niespodziewanie się spełniła.

Śpiąca Piękność wyglądała tragicznie, brudna i poobijana, od stóp do głów umazana odrzutami z instytutu. Ale nie to się teraz liczyło, teraz trzeba było szybko wydostać się z kontenera i dalej działać zgodnie z planem. Bezwładne ciało kobiety świadczyło o tym, że wszystko szło pomyślnie – mimo upływu kilku godzin jeszcze nie zesztywniało. Z nadludzkim wysiłkiem doktor wygramolił się przez otwór na górę, a potem wyciągnął śpiącą za sobą. Od razu okrył jej ciało kurtką tak szczelnie, jak tylko było to możliwe, i zeskoczył na ziemię.

Nawet nie poczuł bólu, kiedy haki paralizatora wbiły mu się w potylicę. Otoczenie nagle stało się dziwnie jasne, jakby w dzień, a odgłos walącego o blachy deszczu stał się odległy i kojący. To wszystko nie było ważne, nie. Liczyła się tylko dłoń kobiety, zwieszona bezwładnie z dachu kontenera. I to właśnie ta dłoń była ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał.

 

 

Już drugi raz z rzędu obudził się obolały, rażony zbyt jasnym światłem. Zerwał się od razu, wciąż mając w głowie myśli krążące w okolicach śmieciarki, ale równie szybko zatrzymał się i usiadł z powrotem tam, gdzie przedtem leżał. Miał na sobie świeże, suche ubranie, które definitywnie nie należało do niego.

Kanapa była obita prawdziwą skórą, miała nawet charakterystyczny zapach substancji konserwujących. Przed doktorem stał drewniany, niewielki stolik, na którym ktoś ustawił szklankę wody. Dookoła, zajmując większość powierzchni ścian, ustawione były meblościanki pełne książek. Gdyby był w stanie myśleć trzeźwiej, pewnie zdziwiłby się, że półki również są w całości wykonane z drewna.

Rozejrzał się uważniej, wciąż nie mogąc w pełni dojść do siebie. Naprzeciw niego znajdowało się ogromne okno, za którym jednak nie było widać nic, poza brunatnym kłębowiskiem. Nic dziwnego, że wcześniej wziął to za zwykłą malowaną ścianę. Na tym tle ustawione było biurko i wielki fotel na kółkach, odwrócony do doktora tyłem. Spojrzał w drugą stronę, gdzie zauważył solidne, również obite skórą drzwi wykonane w starym, biurowym stylu. Otwarte? Pewnie nie, ale zawsze lepiej sprawdzić.

Chwiejnym, niepewnym krokiem podszedł do wyjścia, gdzie potwierdziły się jego wcześniejsze przypuszczenia. Raczej zobojętniały niż przestraszony zaistniałą sytuacją, postanowił zwiedzić drugą stronę pokoju. Stukając nierównomiernie butami po parkiecie, przebył powoli odległość kilkunastu metrów, przeglądając po drodze książki na półce. Zatrzymał się kilkakrotnie, gdy jego uwagę zwracały rzadkie i interesujące tytuły, które w większości dotyczyły nauk biologicznych, chemicznych i medycznych. Niektóre znał z własnej, domowej biblioteczki.

Aż podskoczył, kiedy spod wielkiego ściano-okna dał sęe słyszeć spokojny, znajomy głos:

-Witam, Liamie. - powiedział profesor Shnellman, dotychczas nie zauważony przy swoim biurku. Miał na sobie czarny, doskonale zlewający się z fotelem garnitur pod kolor równie czarnych, lśniących włosów. Zza okrągłych okularów śledziły Stonemana uważnie ciemne oczy, chłonąc każdy ruch gościa.

Doktor, z braku pomysłu na odpowiedź, skłonił się jedynie lekko.

-Podoba ci się mój gabinet? - bardziej stwierdził, niż spytał profesor. Stoneman skinął głową. Faktycznie, był pod wrażeniem zarówno kolekcji książek jak ogólnego wystroju pomieszczenia.

-Utrzymanie w odpowiednim stanie tych mebli wiele kosztuje. Na przykład kanapa, na której leżałeś jest powodem regularnych ubytków na moim koncie. - głos profesora był spokojny, ale doktor nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to jedynie pozory – Większość rzeczy obecnie dużo nas kosztuje. Musimy sobie jakoś radzić na tym naszym przerośniętym cmentarzu.

Tu nastąpiła pauza, podczas której Shnellman wpatrywał się w swjego pracownika. Odczekał na tyle długo, by doktor poczuł się dostatecznie niepewnie, po czym przeszedł do sedna.

-Wiesz, że zabieranie... Chociaż właściwie, to kradzież jest lepszym słowem. Wiesz, że to bardzo szkodliwe dla instytutu? Z pewnością wiesz, przecież jesteś tu jednym z ważniejszych pracowników.

Stoneman podniósł głowę, chcąc jakoś bronić swojej pozycji, ale profesor uciszył go stanowczym gestem dłoni.

-Muszę przyznać, że się na tobie zawiodłem, Liamie. Byłeś bardzo obiecującym człowiekiem, a w oczach instytutu – jako swego rodzaju organimu – spadłeś do poziomu zera. Do poziomu, na jakim znajduje się cała masa utrzymywanych przez nas przy życiu ignorantów, wypełniających ulice tej karykatury miasta.

-Nie mam nic wspólnego... - wymamrotał doktor, ale ponownie przerwano mu w pół zdania.

-Nie? Co to w takim razie jest? - spytał Shnellman, wskazując na leżący na biurku papier.

Stoneman, niczego nie podejrzewając, podszedł i spojrzał we wskazane miejsce. Leżała tam ulotka, którą dostał tego dnia na ulicy od tajemniczego człowieka bez połowy twarzy. Rodzina, bliscy i znajomi machali do otoczenia uciętymi członkami zanurzonymi w osoczu. Profesor wpatrywał się obojętnym wzrokiem w zdziwionego Stonemana, wspierając jakby w zamyśleniu głowę na dłoniach. Doktor najpierw zamarł w szoku, po czym poczuł lekką ulgę – może będzie się miał jeszcze jak obronić.

-Ależ to zbieg okoliczności, profesorze. - powiedział, siląc się na swobodny uśmiech – Wcisnął mi to w dłoń jakiś typ przed instytutem. Nie mam z nim nic wspólnego.

-Cóż, z tego co mi wiadomo, to wczoraj w nocy spotkaliście się w jakimś podrzędnym lokalu w Podziemiu. - odparł profesor, nie zdradzając oznak zmiany nastawienia – Szczerze mówiąc, to miałem szczęście. Gdyby nie doniesienie o twoim dziwnym zachowaniu ostatnimi czasy, prawdopodobnie nie udałoby się nam powstrzymać cię przed kradzieżą. Iście filmowo to zaplanowałeś Liamie, naprawdę. Kobieta, którą wywiozłeś niedawno wyszła ze stanu śpiączki farmakologicznej.

Stoneman długi czas nic nie mówił. Ian nie poprzestał na bezinteresownej pomocy, można się było spodziewać. Najprawdopodobniej od dawna już czekał na taką okazję do zajęcia wyższego stanowiska, może trzeba było się przed tym również zabezpieczyć? Tylko kto by się spodziewał, takie zachowanie ze strony niewinnego, niebieskookiego anioła?

Wszystko, co próbował przedsięwziąć od początku, od momentu spotkania Śpiącej Piękności właśnie legło w gruzach. Choć z początku jakiekolwiek działanie mające na celu uratowanie – o ile można było w ogóle mówić o czymś tak absurdalnym – owej kobiety wydawało mu się bezsensowne, doszedł w jakiś sposób do momentu w którym opuszczenie jej nie wchodziło w grę. Teraz był na granicy, musiał łapać się ostatnich, najbardziej rozpaczliwych możliwości.

Postanowił wyjawić profesorowi całą historię od samego początku, kiedy Śpiąca Piękność pojawiła się przed jego oczami. Wtedy, kiedy nie dopuszczał jeszcze do świadomości, że jest doskonałą kopią jego zmarłej żony, kiedy starał się jak mógł traktować ją jak kolejną sztukę w plonie. Ale nie mógł, bo poczucie winy za jej śmierć dręczyło go już od dziesiątków lat wiecznego życia. Opowiedział wszsytko dokładnie, jak po kataklizmie zajął się pracą w instytucie bez reszty i nie zauważał zmian zachodzących w towarzyszce. Jak kilka lat później był zmuszony oddać ją do zakładu leczenia zaawansowanego już u niej szaleństwa głodu, co było jednoznaczne z długą, bolesną śmiercią w izolatce. Przez kolejne dekady poświęcał się pracy jeszcze bardziej, starając się poskromić wyrzuty sumienia, zapomnieć o swojej słabości i bez przerwy działać produktywnie. Dobrze wiedział, że nie istniał sposób na ocalenie kobiety przed schorzeniem – podobnie jak większości populacji ludzi na Ziemi – ale w jego ścisłym umyśle rzeczy niemożliwe figurowały jako rzeczy, na które należy wymyśleć jakiś sposób. Dlatego nawet po upływie nawet tak długiego czasu od jej śmierci, kiedy kobieta pojawiła się przed nim zdrowa i żywa, nie mógł oprzeć się pokusie próby ocalenia jej, dla ukojenia swojego chorego poczucia winy.

Profesor słuchał, nie odzywając się przez długi czas. Kiedy Stoneman skończył swój wywód, słuchacz westchnął, zapadając się w fotel i obserwując wyczekującego odpowiedzi gościa.

-I naprawdę wierzyłeś, że wywozisz z instytutu swoją zmarłą żonę? - w głosie profesora czaiła się ledwie uchwytna nutka sarkazmu. Doktor odpowiedział po chwili twierdzącym ruchem głowy.

-Naprawdę, nie rozumiem w tym wszystkim jednej rzeczy. Jesteś doskonałym naukowcem, Liamie, rozumujesz logicznie. Dajesz tego dowody na codzień, co więcej, spisując się świetnie w roli człowieka tnącego innych na kawałki, na części. A teraz nagle coś ci odbija i zachowujesz się jak sabotażysta?

Ponownie, Stoneman już miał coś powiedzieć, kiedy profesor zagłuszył go, teraz już wyraźnie podniesionym głosem.

-Wywiozłeś z instytutu kawał mięsa, rozumiesz? Mięsa, Liamie, którym to miasto się żywi. Rozumiem, gdyby to był jakiś bezużyteczny starzec, ale ty wywiozłeś magazyn komórek macierzystych! Zrozum, że takie zachowanie nie ma logicznego wytłumaczenia, nie ma usprawiedliwienia, nie miało prawa mieć miejsca!

Zapadła cisza. Doktor chciał, ale nie miał co odpowiedzieć – profesor miał w gruncie rzeczy całkowitą rację. W tym świecie nie było miejsca na emocje, na popadanie w jakieś ulotne abstrakcyjne uczucia, które szkodziły walce o przetrwanie. Nie było również już szans dla Stonemana.

-Jesteś dla mnie skończony, Liamie, niestety. Wyjdź, proszę. I ciesz się, że kończy się tylko na utracie pracy.

Bez słowa, doktor ruszył ku drzwiom. Za jego plecami Shnellman odwrócił się w stronę okna i obserwował chmury przepływające za oknem Iglicy. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za wychodzącym, powoli sięgnął po telefon leżący na biurku.

 

 

Inspektor Kotznick wiedział, co zaszło już przy pierwszym spojrzeniu na pokój. Samobójstwo, bez wątpliwości. Człowiek o imieniu Liam Stoneman wrócił do domu późno, poprzedniej nocy i praktycznie od razu wpakował sobie kulę w głowę. Strzał bez wątpienia padł z broni przytkniętej bezpośrednio do skroni, dookoła rany wlotowej widać było przypaloną skórę i resztki prochu. Pocisk przeszedł przez głowę na wylot, malując na ścianie obok kanapy abstrakcyjny obraz powstały z krwi, resztek mózgu i czaszki. Ciało po strzale ułożyło się na kanapie w pozycji w pół leżącej, z głową (a właściwie jej resztkami) wspartą na oparciu fotela. Na twarzy martwego człowieka nie było śladu zdziwienia czy bólu – wyrażała jakby całkowity spokój.

-Kim on był? - spytał Kotznick asystenta, który właśnie skończył pobieranie odcisków palców ze wszystkich gładkich powierzchni w mieszkaniu. Bez przerwy ruchliwy i niezmiernie żywotny człowiek imieniem George Johnson szybko przetrząsną swoją torbę w poszukiwaniu danych o denacie. Był przeciwieństwem swojego przełożonego, który zdawał się w ogóle nie wykonywać w życiu zbędnych ruchów.

-Doktor Liam Stoneman, pracownik instytutu na wysokim szczeblu. Dużo osiągnięć naukowych, za to mało wpisów w naszym rejestrze... Poza tym ostatnim. Wczoraj aresztowano go z użyciem siły podczas próby kradzieży plonu.

-No to chyba wszystko jasne, jak mniemam...

-Tak, szefe. Wszedł do domu i nawet za sobą nie zamknął. Dziś rano sąsiadka z góry zawiadomiła nas o wypadku, bo widziała denata przez uchylone drzwi. Broń należy do naszego trupa, więc tu też nie ma wątpliwości.

Kotznick stał wciąż nieruchomo, niczym posąg z wystającym papierosem z ust. Zatopiony był w całości w stylowy płaszcz o wysokim kołnierzu, w którym przypominał nieco pewnego ptaka pamiętanego jeszcze z epoki życia. Obok niego, George uwijał się załatwiając wszystko, co trzeba było załatwić. Nagle stoicką twarz Kotznicka zmąciła niepokojąca myśl, która czaiła się gdzieś w głowie już od dawna.

-Dlaczego nie był skierowany do ochrony, jak zwykle się przecież robi? Dlaczego nie trafił do nas, tylko do instytutu?

George ponownie energicznie zaszeleścił foliowymi papierami.

-Rozkazy z góry, szefie. Wie pan, od rady bezpośrednio. Pewnie był na dywanie u tego, no... Sheissmana? Shumana?

-Shnellmana, George Johnson. Nietypowe, ale zgodnie z prawem... - odparł inspektor, po czym zamyślił się na kilka sekund. Zawsze, kiedy się do kogoś zwracał, używał imienia i nazwiska jednocześnie. – Czy on był leworęczny? - spytał po chwili, wskazując na trupa.

-Nie, szefie. - padła szybka, pewna odpowiedź ze strony asystenta.

-Zobacz, George Johnson, rana wlotowa jest po lewej stronie. Dziwne, nieprawdaż? Dlaczego miałby używać lewej ręki?

Tego w papierach nie było, więc George w ciszy nerwowo przestępował z nogi na nogę obok posągowego Kotznicka. Inspektor uważnie analizował scenę, poruszając jedynie gałkami ocznymi. Ostatecznie dał za wygraną, choć coś wciąż nie dawało mu spokoju. Pewnie rozwiązanie tej sprawy będzie męczyło go przez kilka kolejnych dni, ale i tak do niczego więcej nie dojdzie. Co w końcu znaczy sprawa czyjejś śmierci w mieście umarłych?

Jego wzrok spoczął na krwawym malowidle na ścianie.

-Zobacz, George Johnson, co za kosmiczny paradoks. Z głowy człowieka z gruntu poważnego i myślącego w sposób ścisły powstaje coś tak abstrakcyjnego, jak to. - to mówiąc, odwrócił się na pięcie i podążył sztywnym krokiem w stronę drzwi – Żyjemy w naprawdę chorych czasach, mówię ci.

 Autor: protzner
 Data publikacji: 2011-12-16
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Ciekawe
Muszę przyznać że to opowiadanie
nieźle daje do myślenia. Straszny jest ten świat i jego mieszkańcy brrr.
Autor: kero Data: 17:09 13.04.14


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 173 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 173 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Mów tylko wtedy, gdy cię zapytają, ale żyj tak, aby cię pytano.

  - Paul Claudel
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.