Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Starzy Wrogowie

 

Król Zoa powoli sączył wino ze złotego kielicha. Właściwie miał ochotę na coś mocniejszego. Wino wallissi nieprzyjemnie kojarzyło mu się z nektarem – słodkim, mdłym napojem z Emanacji, który podobno lubił pijać Bóg. Przez chwilę wspominał czasy, kiedy każdego dnia po przebudzeniu wypijał nektar z kryształowego, emanacyjnego kielicha. Kiedyś sądził, że to już bezpowrotnie minęło, ale teraz w nastrojowym świetle świec i lampionów, wydobywającym najpiękniejszy blask ze szlachetnych kamieni zatopionych w ściennych reliefach, wizja triumfalnego powrotu do Emanacji wreszcie zaczynała nabierać realnych kształtów. Zanim jednak zmiażdży Metatrona i swoich starych wrogów, musi najpierw utorować sobie drogę na sam szczyt. A trup mężczyzny, który teraz bezwładnie leży na brązowej kanapie przy kominku, będzie pierwszym szczeblem na jego drabinie.

Lucyfer gorzko się do siebie uśmiechnął. Propozycja przebiegłego, rudowłosego demona bezczelnie złożona mu dawno temu podczas uroczystego bankietu u palatyn Cassielle wydała mu się bardzo kusząca. Belzebub zaproponował mu wtedy zbrojne poparcie jego przewrotu za to, że Lucyfer oficjalnie uzna go jedynym, prawdziwym królem Zoa, kiedy już zdobędzie palatyński diament. W razie sprzeciwu części demońskiej arystokracji nowy palatyn miał też wysłać oddział aniołów by wspomóc swojego sprzymierzeńca. Żaden z nich nie przypuszczał, że w końcu obaj wylądują w Zoa – strącony, uzurpowany palatyn Emanacji zostanie królem, zaś niedoszły król jego marszałkiem, a ich dotychczasowe przymierze zamieni się w chroniczną niechęć, zahaczającą o czystą nienawiść.

Chociaż nie. Lucyfer nie darzył Belzebuba nienawiścią mimo, że wiedział, iż jego konkurent z chęcią utopiłby go w łyżce wody, gdyby tylko uszło mu to na sucho… Tak naprawdę do tej pory jego popisy i arogancja szczególnie nie zajmowały jego uwagi. Ciągle odkładał tę konfrontację na później aż minęły dwadzieścia trzy lata i okazało się, że obaj nadal są w sytuacji wyjścia. On pożąda diamentu palatyna, a Belzebub korony Zoa. Tym razem jednak to Lucyfer posiada znaczącą przewagę. Ma to co, tak bardzo pragnie jego oponent i nie zamierza mu tego oddać. Tron należy do niego, a wraz z nim cała prawdziwa władza w demońskim państwie. Takie są fakty. Belzebub może sobie być chodzącą legendą, ale nie jest królem. I nigdy nim nie będzie…

Ta myśl niespodziewanie poprawiła mu humor. Przeciągnął się na kanapie i oparł nogi o blat stołu. Z tej perspektywy blade oblicze margrabiego Tharmas wyglądało, jak zastyga maska założona na prawdziwą twarz.

„Długo leży nieprzytomny. Może Metatron odwalił za mnie całą robotę? Wreszcie by się do czegoś przydała ta niewdzięczna szmata!” – pomyślał na poły mściwie, a na poły z rozbawieniem.

W tym momencie, jakby na jego specjalne życzenie, Belzebub poruszył się na kanapie i rozchylił usta, by zaczerpnąć powietrza. Jego pierś uniosła się w urywanym oddechu. Oblizał wargi i otworzył oczy. Zamrugał, porażony światłem świec.

- Ciężkie przebudzenie…? – zapytał uprzejmie Lucyfer – Jakby po tharmasiańskiej wódce?

Margrabia spojrzał na niego spod zasłony przydługiej grzywki. W jego ciemnych oczach odbiło się zdumienie, ale gdy przemówił jego ton był taki, jak zawsze: spokojny, flegmatyczny, podszyty subtelną ironią:

- Trafne spostrzeżenie.

Złapał się oparcia, pomagając sobie przy siadaniu. Nieco się przygarbił i dotknął czoła dłonią. Król przyglądał mu się z szyderczym politowaniem.

- Ty się nigdy nie nauczysz, Bell. – powiedział pierwszy raz od długiego czasu, zwracając się do niego zdrobniałą wersją jego imienia.

To wywołało jego zaciekawienie. Uniósł głowę i skrzyżował z nim wzrok. Przez krótką chwilę, która zdawała się trwać wieczność, spoglądali sobie w oczy, próbując nawzajem się wybadać.

- Czyżbyś wreszcie do czegoś zmierzał, Lucyferze? – odrzekł margrabia, używając jego imienia, zamiast tytułu.

Odkąd Lucyfer został królem nigdy dotąd się to nie zdarzyło.

- Na twoje nieszczęście – tak.

Belzebub cicho się roześmiał, wywołując tym mimowolny dreszcz na jego plecach. Opuścił nogi z kanapy, wygładził najmniejsze zagięcia na swoim śliwkowym surducie i poprawił koronkowy kołnierz koszuli.

- Na moje, czy na twoje?

- Nie jesteś już marszałkiem. – wypalił, zanim margrabia zaczął popisywać się przed nim elokwencją, czego by już nie zdzierżył!

Zawiłe rozmowy i złośliwe niuanse nie były w jego stylu. Lubił proste, treściwe wypowiedzi i proste, treściwe rozwiązania…

Bell spojrzał na niego z przekąsem.

- Tak? I co ty beze mnie zrobisz, biedaku?

Głośno parsknął.

- Jestem twoim królem! To oburzające na ile sobie pozwalasz w mojej obecności!

- Wybacz. Przez chwilę odnosiłem wrażenie, że rozmawiamy poważnie. – pogardliwie wydał pełne usta, jedna jego brew powędrowała do góry – Nie masz zielonego pojęcia o Zoa. Zdany jedynie na Azazela szybko utracisz pozostałe prowincje, gdyż jego tylko i wyłącznie interesuje Urthona.

- Nie zamierzam zdawać się na Azazela. – stanowczo mu przerwał – A o Zoa wiem tyle, ile powinienem wiedzieć.

Bell chwilę milczał, mierząc go wzrokiem.

- Widzę, że jesteś zdecydowany.

Wzruszył ramionami.

- Jestem.

 - A wiesz co to oznacza?

- Wiem. Wojnę. Bo nie usiedzisz spokojnie na wygnaniu w Tharmas, gdzie cię właśnie wysyłam…

- Dobre sobie. A za coś konkretnego, czy też dla twojego kaprysu? Bo jeśli to drugie, to już powinieneś szukać sobie dobrego prawnika, który wyłoży ci zoańskie prawo i zakres władzy króla…

- Dobra, dobra. Zamknij się. Wiem jak lubisz sobie pogadać. Mój biedny syn słucha cię, jak świnia grzmotu. Jednak mnie z nim nie powinieneś mylić. Zbyt długo się znamy, Bell.

- I kto tu lubi sobie pogadać? – wymownie przewrócił oczami – Za co mnie oficjalnie usuwasz z urzędu?

- Za samowolne zerwanie dyplomatycznych stosunków z Emanacją. – wyrecytował, uśmiechając się szerokim, wylewnym uśmiechem.

- Cóż za eufemizm.

- Eufemizm? – obruszył się.

- Eufemizm, bo raczej chciałeś powiedzieć za samowolne przepędzie twojego kochanka z Zoa. – uważne, szydercze spojrzenie Belzebuba nagle go rozdrażniło, posypując solą świeżą ranę, ciągle na nowo broczącą krwią.

Z trudem utrzymał uśmiech, jego oczy rozbłysły niebezpiecznym błyskiem.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałem się go na dobre pozbyć! Za to winien ci jestem podziękowania.

Bell uśmiechnął się ironicznie, ale był na tyle rozsądny, by nic nie powiedzieć.

- Bez względu na to, co teraz zrobisz, przyjmij do wiadomości, że nie jesteś mile widziany w stolicy. Wydam odpowiednie rozkazy moim oddziałom, by w trosce o twój stan zdrowia nadszarpniętego czarem Metatrona, eskortowano cię prosto do Tharmas. – dodał ostrym, władczym tonem, nieustępliwie spoglądając w oczy margrabiego.

Ten milczał, jakby w myślach rozważał każde wypowiedziane przez niego słowo. W końcu jego pełne usta ozdobił szeroki, czarujący uśmiech. Lucyfer wiele by teraz dał, żeby odkryć jakimi ścieżkami podąża jego umysł…

***

Zatem stało się.

Żałował tylko jednego: że to nie jemu przypadło w udziale wypowiedzieć tę wojnę.

Paradoksalnie z odmętów jego pamięci wyłoniła się sylwetka jego ojca – okrytego złą sławą, szalonego maga margrabiego Behemota. Wspominał trudne czasy dzieciństwa i wczesnej młodości oraz walkę, którą z nim stoczył, posługując się siłami hrabstwa Urizen, wówczas rządzonego przez hrabiego Baala. To była jego pierwsza samodzielna, polityczna rozgrywka, do której dołączył jako wygnany i skatowany syn margrabiego Tharmas. Był ostatnią osobą, mogącą odnieść w niej jakiekolwiek zwycięstwo, a jednak na końcu to on zgarnął wszystko. Od tej pory polityka stała się jego żywiołem i mimo kilku, poważnych błędów wciąż utrzymywał się na powierzchni jej kapryśnych nurtów.

Dwadzieścia trzy lata temu nie dysponował wystarczającymi siłami militarnymi, żeby na wstępie pozbyć się Lucyfera i popierających go wyrzutków z Emanacji. Stracił część swoich oddziałów podczas potyczki z rebeliantami w anielskiej stolicy, zaś ich druga połowa nie zdążyła jeszcze przebyć drogi powrotnej do Zoa. Co gorsza Azazel zdecydował się zdradzić nieobecnego Belzebuba na rzecz nowego porządku, w skutek którego na demońskim tronie zasiadł władca z dalekiej krainy, pozbawiony wiedzy o nowym państwie oraz najmniejszych chęci, by w nim rządzić. W obliczu tych fatalnych wydarzeń Bellowi nie pozostało nic innego, jak czekać, a w trackie tego powolnego procesu sukcesywnie przejmować wpływy i władzę należną królowi. Codzienność i nadmiar obowiązków oddalały od niego wizję pałacowego przewrotu, ale nigdy naprawdę nie zarzucił tych planów. Może dlatego desperacki krok Lucyfera wywołał dreszcz podekscytowania na jego plecach. Oto otrzymał genialny pretekst do podjęcia konfrontacji.

Oczami wyobraźni już widział oburzenie opinii publicznej na wieść, że król demonów wyrzuca swojego niezawodnego marszałka, bo obraził jego jasnowłosą, anielską mimozę, a także siebie na czele ruchu oporu. W myślach obliczał ile sił może wokół siebie zgromadzić. Urthona nabierze wody w usta, nie ruszą się bez pozwolenia Azazela, lecz Luvah cichaczem go poprze, choćby w obawie o własne, partykularne interesy i przywileje handlowe. Czarnoskórzy magnaci mają dobrą pamięć do osób, które pomagają im się wzbogacać, a to ustawy marszałka, oddające im monopol w sprzedaży koni i kamieni szlachetnych zbudowały ich rozległe latyfundia. Co prawda Asmodeusz może się wahać, bo jego przybrany syn robi za ulubioną zabawkę Lucyfera, ale Bell był przekonany, że ten stary spryciarz w końcu i tak postawi na swoim. Nie miał za to żadnych wątpliwości co do lojalności Urizen i Tharmas. Poza tym dysponował także dodatkową, jego zdaniem najważniejszą siłą: dozgonnym poparciem i miłością pospólstwa często tak niesprawiedliwie lekceważonego przez arystokrację. Na razie uważał jednak, że sytuacja nie była tak poważna, żeby uciekać się do pomocy prostego ludu, zwykle bardzo oddanego sprawie, ale też niedoświadczonego w walce. A Belzebub wolałby do minimum zredukować straty wśród zwyczajnych demonów.

Jednakże żeby jego zamysły doczekały się realizacji musi natychmiast przekazać wieści Eblisowi. Swoją drogą dlaczego hrabia nie przyszedł na pożegnalny podwieczorek anielskich gości? Był przecież na niego zaproszony. Czyżby tak długo boczył się o tę sprawę z Cherry? Bell westchnął w myśli. Czasami tak trudno było mu radzić sobie z jego ślepym uporem… Z drugiej strony gdyby nie ten upór pewnie nigdy by nie byli razem, ani niewiele osiągnęliby w procesie zjednoczenia Zoa. Razem wychodzili bez szwanku z każdej trudnej sytuacji i teraz też tak będzie. Ta pewność wywołała jego czarujący uśmiech.

Lucyfer patrzył na niego z miną podejrzliwego tyrana, któremu chwilowo uzyskana przewaga wyślizgiwała się z rąk. Był nieudacznikiem w każdym calu w dodatku z ambicją przewyższającą jego możliwości. Na zawsze pozostanie wojskowym, nigdy też nie zrozumie mechanizmów polityki. Belzebub szczerze żałował, że nie dostrzegł tego, gdy proponował mu tak fatalny w swoich skutkach układ. Wmieszanie się w wewnętrzne sprawy Emanacji było jego wielkim błędem, kto wie czy nie największym… Przypomniał sobie swoją rozmowę z Koryu w oranżerii i jedno jego słuszne stwierdzenie: „Wszyscy popełniamy błędy. Nawet ty.”

Przymknął oczy. Wciąż raziło go ostre światło wszechobecnych świec. Wraz ze wspomnieniem księcia powróciły wyrzuty sumienia, że oddał jego wymuszony pocałunek. Namiętność to jedno, a miłość drugie. Nie powinien narażać Koryu na działanie swojej destrukcyjnej namiętności, gdyż paradoksalnie zbyt mocno go kochał. Długo starał się trzymać go z daleka od siebie, ale to nie przyniosło żadnych rezultatów. Natomiast bycie blisko niego jeszcze bardziej wszystko pogorszyło. Uczucie księcia zdawało się odnawiać z coraz większą mocą, a co gorsza jego płomień objął wreszcie dotąd uprzejmie obojętnego na wszelkie jego starania Belzebuba. Właśnie zaczął się zastanawiać, czy ich ponowna separacja cokolwiek w tej kwestii pomoże, kiedy zniecierpliwiony król odezwał się pierwszy:

- Jeśli jeszcze nie dotarło do ciebie, że jesteś na mojej łasce, dodam że do czasu przejęcia cię przez twój konwój nakładam na ciebie areszt. W tej komnacie. Myślę, że ma całkiem przyjemny wystrój. Lubię bursztyn. Pasuje do moich oczu.

Bell szybko zamrugał.

- Nie możesz mnie tutaj przetrzymywać.

- Założymy się? – Lucyfer wstał z kanapy, odrzucając ciemnomiodową pelerynę z ramienia – Jestem gościnny, więc do woli częstuj się winem i jedzeniem. – wskazał na nietknięte potrawy na stole – A kiedy będziesz czegoś potrzebował, przekaż swoje życzenia Dagonowi. Aż do odjazdu będzie cię pilnował. Myślę, że nie potrwa to szczególnie długo, więc rozkoszuj się samotnością!

Margrabia nie słyszał jego ostatnich słów. W głowie wciąż rozbrzmiewało mu jedno pytanie: „Jak uprzedzić Eblisa?!”. Na chwilę wściekłość i poczucie bezradności odebrały mu zdolność jasnego myślenia. Nie przypuszczał, że kiedykolwiek nadejdzie taka chwila, że Lucyfer będzie go miał w garści i w dodatku tę garść zaciśnie, uśmiechając się swoim kretyńskim uśmiechem dzieciaka zadowolonego z udanego psikusa. Gdyby chociaż mógł skorzystać z magii! Ze złością przeklinał w duchu swojego ojca, że pozbawił go wszelkich magicznych zdolności w trakcie tortur w jego młodości. Pozostała mu tylko jego osławiona inteligencja i wrodzony spryt, ale w tej chwili marzył tylko o tym, żeby jednym potężnym zaklęciem zetrzeć Lucyfera z powierzchni ziemi!

„Spokojnie Bell. – jednak podjął szybką dedukcję – Bękart Lamii obstawia drzwi. To przecież przybrany syn Asmodeusza, z którego stary hazardzista jest taki dumny… Odpowiednio nastrojony na pewno pozwoli ci pożegnać się z księciem. Zaraz, zaraz. Ale czy potem książę zechce dobrowolnie skontaktować się z Eblisem?”

Poczuł, że zasycha mu w gardle. Z trudem przełknął ślinę i zwilżył wargi językiem.

- Przestraszyłeś się. – Lucyfer z entuzjazmem zatarł dłonie – Wreszcie twoja twarz nie wygląda jak teatralna maska!

Bell posłał mu mrożące krew w żyłach spojrzenie, ale wywołał nim tylko jego rozbawienie. Roześmiał się donośnym, natrętnym śmiechem.

- Patrzcie demony! Oto wasza żywa legenda zagoniona do narożnika! Twój ojciec pewnie przewraca się w swojej mogile! – zaatakował na koniec.

- Skąd wiesz o Behemocie? – zapytał z przekąsem, rozbawiony faktem, że poprzedni margrabia Tharmas ostatnio ciągle powraca w jego myślach, a także w prowadzonych rozmowach.

- Napisano o nim dużo książek. – król złośliwie uniósł brwi; w połączeniu z ironicznym uśmiechem ten grymas nadał jego obliczu wyjątkowo perfidnego wyrazu – Jak również o tym jak bardzo brzydzisz się stosować jego metody. – zrobił krótką pauzę i dodał – To co, Bell? Zagramy?

- Według zasad Behemota? – nieznacznie odwzajemnił jego uśmiech, mierząc go pogardliwym wzrokiem – To znaczy brudnych i okrutnych?

- A stać nas na coś więcej? – zaśmiał się głośno – Zejdź z obłoków, hipokryto! To jedyne zasady, które obowiązują w walce o władzę. Nie wierzę, że ich nie stosujesz!

Przygryzł dolną wargę tak mocno, że poczuł cierpki smak krwi.

- Nie ja.

Lucyfer wzruszył ramionami.

- Biedaku! – prychnął, naśladując jego wcześniejszy, nonszalancki ton – Zatem przyjdzie ci zginąć! Żegnam pana, panie margrabio! – szyderczo skinął mu głową, odwrócił się i ruszył do wyjścia.

Belzebub odprowadził go wzrokiem, rozgniewany na siebie, że jego słowa tak bardzo go dotknęły. Najwidoczniej nigdy nie uda mu się zmazać piętna przeszłości i zapomnieć o tym, co spotkało go ze strony własnego ojca. Zmarszczył brwi, odsuwając od siebie napływające wspomnienia. Musiał skupić się na ważniejszych sprawach. Wstał z kanapy i zaczął rozglądać się po komnacie w poszukiwaniu papieru i kałamarza.

***

Dagon miał coraz gorsze przeczucia. Był co prawda przyzwyczajony do warowania w korytarzach komnat i do długiego czekania na Lucyfera, ale tym razem sytuacja była zgoła odmienna, choć z pozoru bardzo podobna. Nie spodziewał się, że król zostawi swoją przyboczną gwardię przed drzwiami pomieszczenia, w którym uwięzi Belzebuba! Lucyfer niczego przed nim nie ukrywał, również tego, że zamierza wywieść byłego marszałka ze stolicy i cichaczem go zamordować poza granicami Urthony. Żołnierze mający go eskortować otrzymali już stosowne rozkazy.

Dagon prawie słyszał narzekania swojego ojca, że bez słowa najmniejszego sprzeciwu dał się wplątać w tak poważną sprawę! A poza tym Belzebub był starym sprzymierzeńcem Luvah. Generalnie czarnoskórzy magnaci wypowiadali się pozytywnie na jego temat, bo dbał o ich interesy na dworze. Inaczej sprawa się miała z głównym sprzymierzeńcem Belzebuba – kanclerzem Eblisem, który uchodził za personę non grata w Luvah, gdyż wziął sobie najpiękniejszą Luvahankę za żonę i nie sprawdził się w roli jej męża.

Podlegli mu gwardziści spokojnie grali w karty na rozstawionych stołkach, zaś on nie potrafił skupić się na tej rozrywce i po kilku przegranych rundach odłączył się od towarzystwa i zaczął nerwowym krokiem przechadzać się po korytarzu. Po raz setny z rzędu pomyślał, że powinien być teraz w Luvah i pomagać ojcu, a nie tracić czas na bezsensownym przemierzaniu kilometrów od jednej ściany do drugiej. Rzecz w tym, że zupełnie nie wiedział jak odejść od Lucyfera. Zwłaszcza teraz. Teraz król odczytałby to jako dezercję. Teraz zbyt dużo wiedział i choćby dlatego nie będzie mógł swobodnie wrócić do domu. Był w potrzasku.

Akurat kiedy przechodził obok drzwi, jedno ich skrzydło nieco się uchyliło i wyjrzał zza nich Belzebub. Dagon zatrzymał się w pół kroku i odwrócił w jego stronę. Położył dłoń na rękojeści rapiera, odwzajemniając zapraszające spojrzenie margrabiego. Dużo o nim słyszał, wiele razy widział go też w Łaźni Ethinthus oraz na oficjalnych balach i przyjęciach w letniej rezydencji króla – Orc. Dotąd nie miał jednak okazji poznać go osobiście, ani tym bardziej z nim rozmawiać. Nie ukłonił mu się, bo pod względem tytularnym byli sobie równi: obaj reprezentowali zoańskie prowincje. Przynajmniej formalnie.

Diuk wyprostował się, zastygając w oczekującej pozie. Pozwalał mu szacować się wzrokiem, sam również odwdzięczając się tym samym. Belzebub był niższy od niego o jakieś pół głowy, smukły i urodziwy w niepokojący, magnetyzujący sposób. Dagon nie do końca rozstrzygnął, czy to zasługa jego przeszywającego spojrzenia, jasnej karnacji, czy regularnych rysów twarzy, spośród których na szczególną uwagę zasługiwały jego pełne usta. Śliwkowy, elegancki surdut ciekawie współgrał z rubinową barwą jego włosów i ciemnobrązowym odcieniem oczu.

- Powiedziano mi, że spełnisz wszystkie moje życzenia. – rzekł w końcu margrabia, uśmiechając się z przekąsem.

- W rozsądnym wymiarze. – Dagon także odpowiedział mu uśmiechem, ale raczej pozbawionym wszelkich emocji.

- Kto decyduje, czy moje życzenie jest rozsądne?

- Ja.

- Więc proszę byś najpierw wysłuchał uzasadnienia mojej prośby, zanim cokolwiek postanowisz.

Popchnął szerzej drzwi i gestem zaprosił go do środka. Długi, koronkowy mankiet jego koszuli prawie całkowicie zakrywał jego dłoń.

„Czy ja mam taki naiwny wyraz twarzy?” – pomyślał rozbawiony.

- Równie dobrze może pan tutaj podać mi uzasadnienie.

- Wolałbym nie mówić przy nich. – wymownie zerknął na gwardzistów – To sprawa niezwykle delikatnej natury. Może zostałem zdegradowany i wygnany, ale wciąż jestem szlachcicem. Pan też nim jest, więc pozwoliłem sobie sądzić, że wyświadczy mi pan tę uprzejmość…

Dagon skrzyżował z nim wzrok i trochę się zmieszał jego determinacją. Nie dał jednak tego po sobie poznać i po prostu przekroczył próg komnaty. I tak Belzebub nie miał z nim szans w bezpośrednim starciu. Mógł więc chociaż tyle dla niego zrobić – wysłuchać go na osobności.

Margrabia wycofał się do wnętrza pomieszczenia, robiąc mu miejsce.

- Napije się pan czegoś? – zaproponował szarmancko.

- Dziękuję, ale przejdźmy już do rzeczy. – odparł, stając przed nim w przepisowej, wyprężonej pozie, która zazwyczaj działała onieśmielająco na jego rozmówców.

Belzebub uśmiechnął się zdawkowo, ale sympatycznie.

- Teraz jest pan podobny do swojego ojca. Tego prawdziwego.

- To mi pan chciał przekazać na osobności?

- O, teraz też.

- Irytujące. – prychnął – Ostatnio wszyscy wspominają mojego ojca. To chyba naprawdę przewrotny kaprys losu, że nie słyszałem o nim całe życie, a w przeciągu minionego tygodnia to już druga taka wspominka na jego temat.

- Kto wspominał go pierwszy? – Belzebub wyglądał na szczerze zaciekawionego.

- Pistis Sophia. – wzruszył ramionami, nie widząc powodu, żeby mu tego nie mówić – Proszę dłużej nie wystawiać mojej cierpliwości na próbę. Do rzeczy, margrabio.

***

Belzebub nie wiedział w jaki sposób podejść syna Zophiela i Lamii. Na pierwszy rzut oka zachowywał się dokładnie tak, jak jego konkretny, do bólu realistyczny ojciec, ale z całej jego postawy biło wewnętrzne ciepło i dyskretne zainteresowanie tak charakterystyczne dla tragicznie zmarłej księżnej Luvah. Znał oboje jego rodziców, oboje potrafił odpowiednio urobić i wykorzystać do swoich celów, oboje też byli jego wrogami z różnych, skomplikowanych względów. Ten ciemnoskóry młodzieniec stanowił jednak jego jedyną szansę i dlatego po prostu nie mógł sobie pozwolić na porażkę. Jeszcze raz błyskawicznie przeanalizował wszystko, co wiedział na temat jego rodziców, Asmodeusza i w ogóle Luvah. Bezgłośnie powtórzył sobie główne założenia swojej polityki luvahańskiej oraz wszystkie ustawy, które przeforsował, by wesprzeć monopol Luvahów w handlu końmi i ekskluzywną biżuterią. Zaczerpnął powietrza i postanowił rozpocząć od wyrażenia swojej prośby prosto i zwięźle:

- Chcę się spotkać z księciem Koryu.

Dagon zmarszczył brwi. Miał ostre rysy twarzy, bardzo podobne do rysów Zophiela, ale łagodził je serdeczny, lekko figlarny wyraz jego ciemnozielonych oczu, prosty nos o typowym luvahańskim kształcie i zamaszysty rysunek ust wydłużonych w kącikach. Belzebub od razu skojarzył te usta i nos z portretem diuka Legiona, ojca księżnej Lamii, który wisiał w jednej z sal pałacu Rintrah przeznaczonej do eksponowania pamiątek z czasów pierwszych historycznych władców Zoa. Portret Legiona wisiał tam w towarzystwie podobizn margrabiego Behemota i hrabiego Baala.

- Obawiam się, że to niemożliwe. – odparł obecny diuk Luvah, pozostając w wyprostowanej, godnej pozycji.

Zrobił krok do tyłu, wciąż uprzejmie zwrócony w jego kierunku.

- Wiedziałem, że to powiesz. – Bell swobodnie wzruszył ramionami – Ale obiecałeś wysłuchać mojego wyjaśnienia.

Nie zrobił kolejnego kroku do tyłu.

- To i tak nic nie zmieni.

- Może nie. Ale mam prawo to zrobić, skoro chcę.

Dagon najwidoczniej wahał się nad odpowiedzią, bo w jego oczach pojawił się cień konsternacji. Czekał jaką podejmie decyzję, ale Luvah milczał, wpatrując się w niego ze skupieniem, którym pewnie onieśmielał swoich podwładnych z gwardii. Belzebub to wytrzymał, nie odwracając wzroku i wtedy zrozumiał, że właśnie uzyskał od niego bezgłośne przyzwolenie na kontynuację tematu.

- Książę Koryu darzy mnie wielkim uczuciem. – powiedział bez namysłu, bacznie obserwując jego reakcję – Wiem, że nie dojadę żywy do Tharmas, więc chcę się z nim pożegnać.

Dowódca gwardii Lucyfera uśmiechnął się ironicznie, pokazując rzędy białych, nieskazitelnych zębów. Nim jednak zdążył się odezwać, Bell wtrącił jeszcze jedną myśl:

- Wiem, że teraz uważasz mnie za napuszonego arystokratę, który nie docenia twojego intelektu i podaje pierwsze najbardziej wiarygodne i naiwne wyjaśnienie, jakie przyjdzie mu do głowy… Ale to jego jedna część. Druga jest taka, że książę stanowi moją szalupę ratunkową i wiesz o tym tak dobrze, jak ja. – wszystko to wyrecytował jednym tchem, a Dagon nie powstrzymał rozbawienia.

Śmiał się spontanicznie i zupełnie niemęsko – wręcz perliście. Przeszedł go dreszcz, bo z początku wydawało mu się, że słyszy śmiech Lamii. Kiedy skończył się śmiać, wbił w niego lekko szydercze spojrzenie. Jego usta wykrzywił grymas pośredni między przychylnym uśmiechem a pogardliwym uniesieniem górnej wargi, jakby sam nie umiał się zdecydować, co aktualnie do niego czuje.

- Nienawidzę ustaw ustalających monopol Luvah w handlu kamieniami szlachetnymi i końmi. – Belzebub nie spodziewał się takiej riposty.

W tym momencie młodzieniec wzbudził jego prawdziwe zainteresowanie.

- Bo?

- Bo równocześnie z naszym bogactwem, wzrosła różnica naszych zdań i rozdrobnienie na frakcje. To twoja zasługa, margrabio.

Bell przygryzł dolną wargę. Grunt usunął mu się pod stopami, ale zachował kamienną twarz. Wziął jeden głęboki oddech, nie odrywając od niego wzroku. Czuł, że najmniejsza zmiana w jego postawie zostanie odczytana jako ustępowanie pola.

- Rozdrobnione Luvah to Luvah posłuszne władzom centralnym. – odparł nieco zachrypniętym głosem; odchrząknął więc i oblizał językiem podniebienie – To było doskonałe rozwiązanie, a poza tym żaden z ciemnoskórych magnatów nie zauważył moich prawdziwych intencji. Dlaczego ciebie nie zwiódł kuszący blask monet? – spojrzał mu prosto w oczy i wreszcie ku swojemu zadowoleniu zauważył jego zakłopotanie.

- Pieniądze to nie wszystko. – rzekł tak cicho, że Bell ledwo go usłyszał.

Siłą woli powstrzymał się przed okazaniem zaskoczenia. Pierwszy raz w życiu spotkał Luvaha, który przyznał, że pieniądze to nie wszystko! Stare luvahańskie porzekadło głosiło: „Prędzej wyschnie Zatoka Oothoon, nim Luvah przedłoży coś ponad złoto” i Belzebub nie zdziwiłby się, gdyby naprawdę właśnie Zatoka Oothoon zniknęła z mapy Zoa.

„Idealista. Ma to po Lamii. Ale zaimponował mi. Rzadko trafia się ciemnoskóry demon, widzący więcej, niż czubek własnego nosa. Ktoś taki może mi się przydać w przyszłości…”

- Doskonale mnie rozszyfrowałeś, dlatego przedstawię ci moje zdanie, chociaż w ogóle nie liczę, że weźmiesz je pod uwagę.

- W jakiej kwestii? – wyglądał na zbitego z tropu i wciąż oszołomionego tym, co powiedział, jakby sam w to nie dowierzał.

- Asmodeusz adoptował cię, żeby utrzymać swoją uprzywilejowaną pozycję w Luvah. Jako opiekun formalnie obranego dziedzica może swobodnie decydować o losach prowincji. Nigdy konkretnie nie określił swojego stanowiska wobec bezpodstawnych roszczeń Molocha, gdyż tak naprawdę to jemu skłócone i rozdarte Luvah jest najbardziej na rękę. Dzięki temu pozostaje mediatorem o neutralnym tytule „pełniący funkcję diuka”. Jeżeli naprawdę chcesz zostać władcą, zapomnij o jego pomocy, sam buduj swój autorytet. Najlepiej poproś Lucyfera, żeby obdarzył cię odebranym mi urzędem marszałka…

Dagon nie wiedział, jak ma na to zareagować. Patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Bell odwzajemnił mu się spokojnym, pewnym spojrzeniem, rozkoszując się świadomością, że zasiał ziarno na podatny grunt. I bez względu na to, co postanowi dowódca straży Lucyfera on przynajmniej odczuwa luksus przeświadczenia, że spróbował wszystkiego, żeby go przekonać do udzielenia mu pomocy. Więcej się zrobić nie dało.

- A więc tak wygląda osławiona bezczelność skurwiela z Zoa. – wycedził przez zęby – Podważa pan czyste intencje mojego ojca!

- Po pierwsze w polityce nikt nie ma czystych intencji. Po drugie twój prawdziwy ojciec od dawna nie żyje. Po trzecie jesteś bękartem księżnej z prawem do tytułu diuka, zapisanym w jej testamencie. Jedynie od ciebie zależy jak to rozegrasz, mając na uwadze te trzy istotne informacje.

Luvah milczał, zaciskając usta w prostą linię. Z jego oczu wyzierał gniew, ale Bell nie był do końca pewien, czy rzeczywiście skierowany na niego.

- Dziękuję za rozmowę. – powiedział, choć nie uzyskał od niego jednoznacznej deklaracji w sprawie jego prośby – I powodzenia.

Diuk zmierzył go niebezpiecznym wzrokiem, odwrócił się i wyszedł z komnaty, starannie zamykając za sobą drzwi.

***

„Zuchwały, po stokroć zuchwały skurwiel z Zoa!” – myślał, jeszcze szybciej przemierzając korytarz.

Jego podwładni obserwowali go z widoczną konsternacją, ale żaden z nich nie odważył się zapytać o powód jego złego nastroju. Dagon był coraz bardziej wściekły, bo kiedy jego rozedrgane emocje opadły, sens wypowiedzi Belzebuba dotarł do niego z całą swoją destrukcyjną mocą. Naprawdę nigdy dotąd nie oceniał Asmodeusza pod kątem tego, co dla niego jest korzystne, a co nie. Fakt pozostawał faktem, że formalna władza w Luvah skupiała się w jego rękach od czasu, gdy Lamia wyprowadziła się do swojego męża do Urizen. Według prawa jej bękart został diukiem w chwili jej śmierci, ale ponieważ był wówczas małym dzieckiem, Król Kart pozostał jedynym liczącym się przedstawicielem rządzącej rodziny.

Przypomniał sobie docinki Molocha dotyczące zbyt jasnego koloru jego skóry i zielonych oczu, prawione mu w dzieciństwie.

„Nie jesteś prawdziwym Luvahem, tylko przybłędą, parszywym mieszańcem, który żyje dzięki uprzejmości wuja Asmodeusza!” – jadowite słowa kuzyna zabrzmiały w jego umyśle, jakby nagle cofnął się w czasie i znowu miał dwanaście lat. Od dawna wiedział, co jego nacja myśli na temat „parszywych mieszańców” i ich roszczeń do równego traktowania w Luvah. Czy praktyczny Król Kart, nastawiony na podwajanie swoich dochodów, ale i wpływów w księstwie zaryzykowałby jasne poparcie dla pół – anioła? Odpowiedź mogła być tylko jedna. Tłumaczyła dlaczego bez mrugnięcia okiem odesłał go do wojska do zoańskiej stolicy, a także dlaczego przyzwolił na małżeństwo Molocha z prostaczką Gressil, przypieczętowane haniebnym morderstwem jego własnego skarbnika. W ten sposób trzymał Dagona z daleka od Luvah i było mu to na rękę, dopóki Moloch, namawiany przez ambitną Gressil, nie zaczął wysuwać roszczeń do tytułu diuka. Wtedy bękart Lamii znowu stał mu się potrzebny, żeby wytłumaczyć doży, dlaczego nie może się ubiegać o pierwszeństwo w prowincji. Z tego też powodu nalegał na szybki powrót Dagona z Beulah i porzucenie przez niego służby u Lucyfera.

„Sam buduj swój autorytet.” – to jedno zdanie wypowiedziane przez margrabiego podważyło wszystko, w co do tej pory wierzył, a co gorsza akceptował.

Znowu zatrzymał się przed drzwiami do Bursztynowej Komnaty. Wpatrzył się w zdobiące je rzeźbienia i reliefy. „Jeśli teraz pomogę Belzebubowi i on wygra ten spór, zapamięta moją dobrą wolę i będę mógł upomnieć się o jego poparcie. Jeśli przegra… Cóż. Postaram się, żeby nikt nie dowiedział się o wizycie księcia…”

Odwrócił się w stronę swojego małego oddziału.- Muszę porozumieć się z królem w sprawie żądania więźnia. Pilnujcie go, jak oka w głowie! Będę z powrotem za 15 minut.

  •  

***

Książę niepokoił się, co wyniknie z osobliwego zachowania Lucyfera. Co prawda ani razu nie wątpił w to, że Bell wyjdzie z tej sytuacji bez szwanku, ale bardzo dziwiły go pewność siebie i opanowanie króla, a także jego powściągliwa reakcja na odejście aniołów.

Martwił się też stanem zdrowia Belzebuba i uważał, że to dobry pretekst, żeby z nim porozmawiać. Może niekoniecznie o pocałunku w oranżerii, ale po prostu o wszystkim, o czym będą mieli ochotę. Nie chciał się więc zbytnio oddalać z miejsca zdarzeń i usadowił się w fotelu w drugim przedpokoju obok udrapowanej, karmazynowej zasłony, oddzielającej go od rozwidlenia korytarzy na trzy przeciwległe przejścia. Jedno z nich prowadziło na parter do apartamentów czasowo zajętych przez króla, dwa pozostałe na wyższe piętra.

Przedpokój, w którym się znajdował był urządzony trochę jak niewielki salonik z myślą o interesantach przyjmowanych przez króla w Bursztynowej Komnacie. Jego ściany pokrywały skomplikowane malowidła, przedstawiające podpisanie wojennego traktatu na polu bitwy, a podłogę wyścielał granatowy dywan, tkany złotą nicią. Znajdowały się tutaj dwa fotele i szezlong w kolorze dywanu, oraz mały stolik i krótka półka z książkami i miedzianymi ozdobami. Koryu wziął jedną z nich do czytania, poprosił też służbę o przyniesienie mu ciepłej, świeżo zaparzonej melongi dosłodzonej sokiem z wallissi. Miał stąd dobry widok na rozwidlenie korytarzy, sam będąc ukryty za zasłoną. Co jakiś czas spoglądał znad książki na przechodzącą służbę. Widział również ojca, skręcającego w przejście do swoich komnat. Sądził, że zaraz za nim pojawi się marszałek, ale czas mijał i nic takiego nie nastąpiło. Trochę wydało mu się to podejrzane, ale szybko na nowo zatopił się w lekturze, która okazała się być historią stylów architektonicznych w Urthonie.

- Naprawdę czekasz na margrabiego Tharmas, książę?

Drgnął, jak wyjęty z letargu i podniósł wzrok na ciemnoskórego pupilka Lucyfera, pół- anioła Dagona. Stanął obok niego tak, żeby i jego ukryła udrapowana zasłona i skrzyżował ramiona na piersi. Koryu niespokojnie poruszył się w fotelu. Niezbyt lubił tego osobliwego, młodego arystokratę w mundurze, obdarzonego formalnym tytułem bez jakiejkolwiek rzeczywistej władzy w swojej prowincji. Pierwszym powodem tej niechęci było okazywane mu zainteresowanie i przychylność króla, drugim jego wesołe, towarzyskie usposobienie, które miał okazję obserwować w Ethinthus. Kiedyś Belfagor ich sobie przedstawił i do razu nie zapałali do siebie szczególną sympatią.

- Pozwolę sobie zauważyć, że to nie jest twoja sprawa, diuku Luvah. – odrzekł, powracając do przeglądania książki.

- Belzebub został uwięziony w komnacie do czasu jego przymusowego wyjazdu do Tharmas. Chce się z tobą zobaczyć. Pomogę ci się do niego dostać.

Ze zdumienia zamknął trzymany tom.

- Kiepski żart!

- Nie masz czasu na zastanowienie. Albo idziesz, albo nie.

Dagon oderwał się od ściany, jak czarny cień i ruszył w stronę rozwidlenia korytarzy. Koryu wstał z fotela i odłożył na niego książkę. Chwilę stał bez ruchu kompletnie niezdecydowany, co ma ze sobą począć. Kiedy jednak Luvah przystanął obok przejścia do komnat Lucyfera i obrócił się w jego stronę, jego ciekawość zwyciężyła z nieufnością i szybko pokonał dzielącą ich odległość.

- Dotrzesz tam sekretną drogą i w ten sam sposób wrócisz. – wyjaśnił Dagon, pokonując dwa stopnie wąskich schodów, prowadzących na parter.

Otaczały je ściany zdobione portretami arystokracji i pojedynczymi, granatowymi lampionami. Diuk przesunął jeden z nich na prawo, tym samym zwalniając blokadę. Część ściany odsunęła się z cichym szuraniem, odsłaniając ciemny, zakurzony korytarz. Koryu aż cofnął się z wrażenia.

- Chyba oszalałeś, jeśli myślisz, że tam wejdę! – z obrzydzeniem zasłonił dłonią twarz.

- Na końcu przejścia musisz nacisnąć dźwignię. – Dagon zignorował jego sprzeciw, choć kąciki jego ust uniosły się w górę, sygnalizując ironiczny uśmiech.

Odczepił lampion ze ściany i podał mu go, a właściwie wcisnął do ręki.

- Jak będziesz wracał, odłóż go na miejsce. I spiesz się. Masz naprawdę niewiele czasu.

  •  

Książę był oburzony jego impertynencją, ale nie zdążył go wyrazić, bo Luvah popchnął go wprost w ramiona niegościnnej ciemności. Nim się spostrzegł przejście się zamknęło. Z trudem przełknął ślinę i poświecił sobie lampionem, który niestety dawał niewiele światła. Ilość kurzu i zapach stęchlizny prawie ścięły go z nóg!

„Co ten Bell sobie wyobraża, żeby kazać mi przemykać się w cuchnących przejściach, jak jakiś przestępca! Czeka go za to niemiła reprymenda!” – pomyślał ze złością i zaciskając zęby ruszył przed siebie.

***

Bell usiadł na jednej z kanap i zapatrzył się na ogień dogasający w kominku. Pozostało mu tylko czekać. Nie był pewien, czy przekonał Dagona do udzielenia mu pomocy. Jego zdaniem szanse rozkłady się dokładnie pół na pół i musiał zdać się na zrządzenie losu.

Znowu zastanawiał się co, u licha, robi Eblis w tak ważnym momencie i dlaczego tak bardzo obraził się za dawanie mu dobrych rad w sprawie Cherry. Belzebub od początku zauważał, że jej charakter szpeci ponura rysa, która dała o sobie w pełni znać dopiero po śmierci Lamii. Jej nieposłuszeństwo i stricte utopijne pomysły bardzo zraniły Eblisa. Ilekroć poruszał z nim temat córki, natychmiast stawał się drażliwy i zirytowany. Nigdy tego nie rozumiał, co hrabia kwitował jednym jedynym stwierdzeniem, które od razu zamykało mu usta: „Zobaczysz, jak będziesz miał własne dzieci!”

To była opcja, której Bell nie rozważał nawet w najgorszym śnie. Nie chciał się przekonać, że jest złym ojcem i wyrządza swoim dzieciom krzywdę, kierując się przy tym najczystszymi intencjami. Właśnie to spotkało go ze strony Behemota, dlatego najbardziej na świecie przerażała go myśl, że mógłby powtórzyć jego rodzicielskie błędy. Zresztą zabrał się za wychowywanie księcia i wicehrabiny Urizen i najwidoczniej oboje niezbyt dobrze na tym wyszli, skoro chłopak się w nim zakochał, a dziewczyna nie umiała odnaleźć się w zoańskim społeczeństwie.

Sięgnął po napoczęte wino wallissi, które wcześniej sączył Lucyfer. Przyłożył butelkę do ust i zaczął pić je z gwintu.

„Nieźle się porobiło, drogi Bellu…” – pomyślał ironicznie, pozwalając by alkohol nieco go odprężył.

W tym momencie coś się poruszyło obok kominka. Ściana jakby zadrgała i niespodziewanie odchyliła się do tyłu, otwierając przejście, w którym ukazał się Koryu. Na jego widok Bell zakrztusił się winem i głośno odkaszlał. Chwilę trwało nim doszedł do siebie. W tym czasie książę ruszył w jego stronę. Podszedł do stołu, odstawił na niego granatowy lampion i zaklął, strzepując tumany kurzu z ramion. Wyciągnął batystową chusteczkę z kieszeni spodni i wytarł nią dłonie, a potem drugą jej stroną przetarł twarz.

- Jak mogłeś kazać mi przechodzić do ciebie śmierdzącym korytarzem pełnym kurzu i różnych, niebezpiecznych zarazków?! – prychnął z widoczną złością.

Starannie złożył chusteczkę i włożył ją z powrotem do kieszeni. Wciąż miał na sobie, to samo co na podwieczorku, czyli ciemnobłękitny wams z rozcięciami, wyszywany bordową nicią oraz granatowe spodnie z wysokim stanem, wpuszczone w cholewy krótkich, safianowych butów w kolorze bordo. Proste, ciemnowiśniowe włosy spiął w kucyk na wysokości karku ciemnobłękitną wstążką.

Bell z aprobatą pokiwał głową.

- Świetnie wyglądasz. – uśmiechnął się szeroko, mierząc go zachwyconym spojrzeniem.

Koryu od razu się tym speszył i spuścił wzrok na stół. Belzebub przystąpił więc do rzeczy stwierdzając, że lepiej nie kontynuować tego tematu.

- Jak widzisz moja sytuacja nie przedstawia się w szczególnie różowych barwach.

- Żołnierzyk Lucyfera wspominał coś o tym, że zostałeś tutaj uwięziony. Swoją drogą, jak go nakłoniłeś, żeby mnie uprzedził? – podniósł na niego oczy, szybko mrugając.

- To on wskazał ci tajne przejście? – zrozumiał i westchnął z wyraźną ulgą.

Miał nadzieję, że rozmowa z księciem będzie samą przyjemnością w porównaniu z pobudzaniem uśpionej ambicji nieślubnego syna Lamii.

Uniósł butelkę do ust i pociągnął solidny łyk.

- To mało istotne. – ciągnął – Istotne jest to, że cię do mnie sprowadził i mam jeszcze szansę wyjść z tego zwycięsko.

Koryu skrzyżował ramiona na piersi. Spoglądał na niego z urazą, ale i z zaciekawieniem.

- Z „tego” to znaczy z czego? – zapytał nadąsanym tonem.

- Lucyfer wypowiedział mi wojnę. Tym razem to nie będą przelewki. Naprawdę odebrał mi tytuł marszałka i szykuje się do zaprowadzenia nowych porządków w państwie. Chce mnie wypędzić do Tharmas, albo od razu zgładzić, kiedy tylko opuszczę stolicę z eskortą.

Bacznie przyglądał się jego reakcji. Książę otworzył usta, ale nic nie powiedział. Wyglądał, jakby przeżył szok. Bell wstał z kanapy, odstawił butelkę i pociągnął go w ramiona.

- Wszystko będzie dobrze, Koryu. – pocieszył go, równocześnie pocieszając samego siebie.

Pieszczotliwie pogładził go po szorstkich włosach.
- Potrzebuję twojej pomocy i wiem, że ci się to nie spodoba. Jednakże musisz rozstrzygnąć, czy chcesz mnie uratować, czy też twoja duma jest dla ciebie ważniejsza.

- O czym ty mówisz? – książę nieco się od niego odsunął, ale jedynie na tyle, by mógł swobodnie spojrzeć mu w oczy – Oczywiście, że ci pomogę!

To była deklaracja, na którą czekał Bell. Uśmiechnął się do niego promiennie i pogłaskał go wierzchnią stroną dłoni po policzku.

- Dziękuję ci, Koryu. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy…

Książę odwzajemnił jego uśmiech, a jego agrestowe oczy pojaśniały od prawdziwego szczęścia. Dopiero wtedy Belzebub szczerze się przestraszył tego, w co się pakuje. Koryu już na swój sposób zinterpretował sobie jego wdzięczność, dalej może być tylko gorzej… Z trudem przełknął ślinę.

- Uprzedź Eblisa. – powiedział w końcu, obserwując jak jego uśmiech i radość w oczach gasną, niczym zdmuchnięty płomień świecy – Daj mu to. – wyciągnął z kieszeni kawałek zapisanego papieru i położył go na jego otwartej dłoni – Spiesz się. Mamy niewiele czasu!

Koryu straszliwie zbladł. Chciał zaprotestować, lecz słowa ugrzęzły mu w gardle. Patrzył na niego wielkimi, przerażonymi oczami.

- Błagam cię, Koryu. Będę twoim dłużnikiem…

Książę pokiwał głową, ale nadal nic nie mówił. Zacisnął palce, ukrywając w nich list. Bell nachylił się i pocałował go w czołoA teraz idź. Na pewno cię potem znajdę, żeby ci za to podziękować…

Koryu po prostu oswobodził się z jego uścisku i wziął lampion ze stołu. Jego milczenie wydało się Bellowi podejrzane. Nie lubi Eblisa, to fakt. Ale żeby od razu popadał w taką panikę?

Nim książę skierował się do przejścia chwycił go wolną ręką za kołnierz koszuli, przyciągnął do siebie i pocałował w usta.

- A żebyś wiedział, że podziękujesz! – rzekł z bardzo bliska, spoglądając mu w oczy – Bo dużo ode mnie zażądałeś. Nawet nie wiesz jak dużo!

Belzebub wytrzymał jego palące spojrzenie. Tym razem to on ograniczył się do skinięcia głową. Zupełnie nie wiedział, co ma mu odpowiedzieć. Koryu puścił go i odszedł do tajnego przejścia. Zwolnił dźwignię, powodując tym, że ściana zasunęła się za nim, niczym wrota sekretnego skarbca.

Bell czuł mocne bicie swojego serca. Strach zacisnął chłodną dłoń na jego gardle, pozbawiając go tchu. I żadne tłumaczenia typu: „na pewno sobie z tym poradzę” nie rozluźniły jego stanowczego uścisku.



 

 

 

 

Od czasu przyjęcia na cześć aniołów jej życie w Ethinthus stało się, jakby znośniejsze. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Rezydentki Łaźni nadal traktowały ją, jak zadżumioną, ale teraz o dotrzymanie jej towarzystwa konkurowali aż trzej mężczyźni. Każdego z nich na swój sposób darzyła sympatią, choć byli od siebie diametralnie różni. Czasami zdarzała się, że spotykali się we czwórkę, pili wino, rozmawiali, albo grali w karty. Ich specyficzny sojusz przyciągnął uwagę dziewcząt, narażając Cherry na jeszcze większe szykany, napędzane ogólną zazdrością. Uważały bowiem, że to niesprawiedliwe, że ta nieokrzesana buntowniczka z Urizen skradła im zainteresowanie aż trzech najlepszych partii: księcia Zoa, tytularnego diuka Luvah i ambasadora Zoa w Ulro, którego dotąd traktowały, jak swoją własność.

Z Koryu, jak zawsze, poruszała tematy polityki oraz innych, poważnych aspektów codzienności. Belfagor był zaś szczególnie zaciekawiony jej przeszłością, relacjami z rodziną i jej osobistym gustem, dotyczącym strojów i innych błyskotek. Sam niezbyt lubił mówić o sobie i chociaż się starała, dotąd nie przedarła się przez szczelną skorupę głoszonych przez niego ogólników i niedomówień. Tak, jak obiecał kupował jej też kwiaty – piękne i trujące sultanie. Towarzystwo Dagona sprawiało jej chyba najwięcej przyjemności, ale i zakłopotania. Przyrodni brat był bowiem bardzo bezpośredni i rozrywkowy. Często palił przy niej zmieloną, narkotyczną paproć, w Urthonie nielegalną, czym jakoś szczególnie się nie przejmował. Namówił ją na spróbowanie tego specyfiku, co skończyło się ich szalonym wyścigiem po Bawialni i kąpielą w basenie w całkowitym ubraniu. Belfagor musiał ją wtedy zanieść do łóżka, bo z trudem utrzymywała się na nogach, a na drugi dzień poić wodą z powodu dręczącego ją niezaspokojonego pragnienia. Dagon miał też brzydki zwyczaj ciągłego wygrywania z nią w karty, poza tym czasami udzielał jej lekcji luvahańskich tańców, które uznała za nieprzyzwoite, ale również fascynujące.

Przy takich mężczyznach nie miała czasu przejmować się urazą jej ojca, czy anielską wizytą. Tym bardziej nie spodziewała się, że rzeczywistość się o nią upomni i to w bardzo efektowny sposób. Wczesny wieczór zastał Cherry w jej komnacie na trzecim piętrze Ethinthus. Na jej wystrój składało się szerokie łóżko z baldachimem, obszerna, rzeźbiona szafa, toaletka wypełniona kosmetykami, których nigdy nie używała, kilka półek na jej osobiste rzeczy, biurko z dosuwanym, obrotowym fotelem oraz nocna komódka, w której trzymała bieliznę, szczotkę do włosów i ukrytą broń. Z okna apartamentu rozpościerał się widok na główną, zatłoczoną ulicę miasta, wzdłuż której wybudowano ekskluzywne sklepy, restauracje w stylach poszczególnych prowincji, oraz rezydencje politycznej śmietanki Zoa. Ulica kończyła się obszernym, prostokątnym placem, gdzie mieściły się ratusz, willa Belzebuba oraz wejście na wyższą platformę do pałacu Rintrah. O tej porze na dworze królowała mgła, dlatego Cherry zrezygnowała z obserwacji napuszonych przechodniów. Lubiła to robić, by lepiej zrozumieć, w jakim miejscu się znalazła i jakie panują tutaj zwyczaje.

Zresztą miała lepszą rozrywkę. W końcu odważyła się poprosić Julię o przybory do rysowania i blok. Być może znajomość z Dagonem natchnęła ją do szkicowania z pamięci portretów jej matki, a także krajobrazów Luvah, ale nie tak, jak wyglądy naprawdę, tylko raczej tak, jak ona je sobie wyobrażała na podstawie tego, co opowiadał jej brat. Próbowała też rysować swoich trzech mężczyzn i choć sprawiało jej to dużo zabawy, dotąd nie była w pełni zadowolona z żadnej ze swoich prac.

Tym razem natchnęło ją na uwiecznienie widoku z jej okna, ale z naciskiem na zaprezentowanie kręcących się po ulicy arystokratów. Była właśnie na etapie wykończania pędzącej dorożki, gdy weszła służąca i zaanonsowała gościa. Cherry uśmiechnęła się do siebie, rozważając w myśli który to będzie adorator. Stawiała na Koryu, bo to akurat była jego pora wizyt. Poza tym w końcu udało jej się zmusić go do złożenia obietnicy, że będzie jej pozował do obrazu. Pewnie przyszedł się z tego wykręcić, ale zamierzała być nieugięta. Nie odwróciła się od biurka, do końca rozprawiając się z dorożką.

-Nie ma mowy, przystojniaku! Nawet nie próbuj przedstawiać swoich błagalnych próśb! – uprzedziła go na wstępie.

- Nikomu wcześniej nie zwierzałem się ze swoich zamiarów. – odpowiedział jej obcy, męski głos – Czyżby znała się pani na magii serafińskiej?

Błyskawicznie zwróciła się w stronę gościa i zamarła w fotelu, jakby co najmniej ujrzała ducha! Chociaż nie. Duch nie zrobiłby na niej takiego piorunującego wrażenia, jak Lucyfer na progu jej komnaty!

Przez parę lat dowodziła terrorystyczną organizacją „Deadline”, której działania były wymierzone w jego nieudolną politykę i w ogóle w jego nienawistną obecność w Zoa. Przybyła na karnawał do Beulah, żeby go zamordować, ale trafiła na Azazela. A teraz sprawca wszelkich zoańskich nieszczęść zwyczajnie stał w progu, podany jej na tacy! Brakowało mu tylko czerwonej kokardy na głowie. Zaś ona zamiast zerwać się z fotela i wbić mu sztylet w serce, spoglądała na niego, jak na cudowne zjawisko i nie potrafiła się poruszyć. Król także wyglądał na mocno skonsternowanego. Przestępował z nogi na nogę. Nie zamierzał wejść bez jej wyraźnego przyzwolenia, co zdumiało ją chyba bardziej, niż sama jego obecność.

- Na Empireum, nie spodziewałem się, że to będzie tak kłopotliwa sytuacja! – prychnął w końcu i niepewnie się do niej uśmiechnął – Proszę mnie więcej tak nie dręczyć. Wolałbym nie przekazywać pani tych informacji na progu!

Zamrugała i gestem wskazała mu łóżko, żeby na nim usiadł. Nie było innego miejsca, gdzie mógłby się usadowić. Z wyraźną ulgą przeszedł przez pokój, powłócząc ciemnomiodową peleryną i spoczął na skraju materaca: niezbyt swobodnie, ale i niezbyt sztywno. Odniosła wrażenie, że miał w tym wprawę. „Nic dziwnego.” – pomyślała złośliwie.

Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem. Tak naprawdę dotąd nie miała ku temu żadnej okazji. Ze zdumieniem skonstatowała, że rysy jego twarzy wcale nie są karykaturalnie ostre tak, jak przedstawiano je na nowej serii bitych monet o równowartości co najmniej czterech urthońskich „gwiazdek”. Owszem kształt jego szczęki był prostokątny, a kości policzkowe wydatne, lecz stworzony przez nie efekt brutalnej męskości łagodził sercowaty rysunek jego ust, prosty, haczykowaty nos i żywe oczy o barwie ciepłego bursztynu. Długie, ognistorude włosy zaplótł w staranny warkocz, pozostawiając odkryte czoło, które zdobił złoty diadem, wysadzany bursztynami. Idealnie współgrał z jego długimi kolczykami, zakończonymi odwróconymi półksiężycami oraz brązowym wamsem z długimi, bufiastymi rękawami, ciasno ściągniętymi w nadgarstkach. Jego spodnie i peleryna miały kolor ciemnego miodu, a skórzane, przylegające buty do kolan – brązu przechodzącego w czerń. Prezentował się całkiem wystawnie i szykownie, co zadawało kłam kolejnej krążącej o nim opinii, że zupełnie nie zna się na dobieraniu stroju.

- Powinna pani wstać i się mi pokłonić. – powiedział, przesuwając wzrokiem po jej twarzy, szyi, piersiach, talii i nogach.

Robił to właściwie cały czas, jakby w myślach szacował jej kobiece walory. Spojrzała mu prosto w oczy, zmuszając go tym samym, by zaprzestał bezczelnych oględzin.

- Nie. – odparła krótko – Nie uważam pana za króla.

Liczyła na to, że uniesie się gniewem i wstanie, żeby ją uderzyć, a wtedy ona wysunie z rękawa sukienki podręczny sztylet i wbije mu go w tętnicę szyjną. Rozszerzyła nozdrza, prawie wyczuwając zapach świeżej krwi. Jednak Lucyfer po raz kolejny ją zaskoczył.

- Ach, to starodemońskie wychowanie! – oblizał się obscenicznie – Jesteś doskonała!

- Doskonała do czego? Do popełnienia na panu morderstwa? – uśmiechnęła się okrutnie, zaciskając dłonie na oparciu fotela.

Szykowała się do ataku.

- To co zamierza pani zrobić jest bardzo nierozsądne. – odparł z rozbawieniem, obserwując jej napięte mięsnie – Zwłaszcza w obliczu ostatnich wydarzeń… Belzebub jest właśnie eskortowany do Tharmas. Przez swoją lekkomyślność stracił tytuł marszałka i królewską łaskę. A to co mam na pani ojca wystarczy, żeby natychmiast wylądował w podziemnych lochach Orc. Chce pani do niego dołączyć?

Patrzyli na siebie w milczeniu. W pierwszej chwili Cherry myślała, że ją okłamuje, ale gdyby tak było, po co by tutaj przychodził? Czyżby myślał o seks z nową rezydentką Łaźni?! Nie, to było bardziej skomplikowane. Przecież sam Dagon wspominał, że król średnio przepada za ciemnoskórymi kobietami…

Wygodniej rozsiadł się na brzegu łóżka. Jego wzrok powędrował w stronę rysunku, rozłożonego na blacie biurka.

- Kto by pomyślał, że przywódczyni „Deadline” jest utalentowana plastycznie? – powiedział nieco szyderczym tonem.

Niedbale założył nogę na nogę i uśmiechnął się na widok jej skonsternowanej miny. Ba, była przerażona, bo teraz miała pewność, że Bell popadł w niełaskę, a za niedługo to samo czeka jej ojca. Jedna myśl nie dawała jej spokoju, więc wypowiedziała ją na głos:

- Czego ode mnie chcesz?

- Zdziwisz się. Dać ci szansę uratowania ich obu i zażegnania niebezpieczeństwa wojny domowej w Zoa.

***

Była surowa, chłodna i mało kobieca. Kojarzyła mu się z anielicami służącymi w wojsku: twardymi i zdecydowanymi, a zarazem bardzo głodnymi męskiego dotyku i bliskości, których z powodu swoich przekonań nierozsądnie sobie odmawiały. Pierwszy raz spotkał taką kobietę w Zoa i to go naprawdę zdziwiło. Tutaj owy typ niewiast był stanowczo tępiony. Zdaniem Lucyfera – całkiem słusznie.

Ostatecznie stwierdził jednak, że nie jest z nią aż tak źle. Krótkie włosy nawet dodawały jej uroku, a poza tym egzotyczności, bo wszystkie arystokratki nosiły tylko bardzo długie włosy, kolor jej skóry nie był tak ciemny, jak Dagona, choć oboje byli mieszańcami, a ciemnobłękitne oczy o odcieniu indygo ciekawie dopełniały jej specyficzną urodę. Popracuje się nad jej prezencją, strojem i odpowiednim zachowaniem i będzie z niej świetna królowa Zoa: wysoko urodzona, prosto z istotnego rodu starodemońskiej arystokracji. Ciekawe, jaka jest w łóżku. Pewnie niedoświadczona i oziębła. Ale nad tym też można popracować, jeśli tylko wyrazi zainteresowanie…

- Jak to możliwe, że król składa losy państwa w wątłe ręce bezbronnej niewiasty? – zapytała drwiąco.

- Ponieważ to w jego interesie. Tak samo, jak i w interesie tej niewinnej niewiasty. – wymownie spojrzał na odstający rękaw jej prostej, beżowej sukienki.

Przygryzła wargę.

- Nadal nie bardzo rozumiem, jak mam uratować Belzebuba i mojego ojca przed królewską zemstą…

- To proste. Zostać królową. – wzruszył ramionami, jakby oznajmiał oczywistość.

Teraz dopiero była w prawdziwym szoku.

- Tak, tak. – ciągnął, spoglądając jej w oczy – Przyszedłem prosić cię o rękę. Bardzo zależy mi na tym małżeństwie, dlatego jestem w stanie podpisać z tobą umowę, w której zgodzę się na wszystkie twoje warunki. Najpierw jednak przedstawię ci moje. Twój ojciec musi się zrzec godności hrabiego Urizen na twoją korzyść. Powiem ci uczciwie, że ani on, ani Belzebub nie powinni więcej spodziewać się zaszczytów i zezwolenia na prowadzenie politycznej aktywności. – zrobił pauzę, ale dziewczyna nie wtrąciła ani jednego słowa; słuchała go z uwagą i niedowierzaniem, nawet z lekkim rozbawieniem – Co więcej z chwilą zawarcia ze mną małżeństwa zostajesz także księżną Luvah. Łatwo podważyć testament księżnej Lamii, poza tym według zoańskiego prawa legalne dziecko ma zawsze większe szanse na sukcesję, niż bękart.

- Mógłby to pan zrobić Dagonowi? – odparła lakonicznie, układając usta w nieprzyjemny uśmiech.

- Dagon otrzyma stosowne stanowisko, ale na moim dworze. Tutaj będzie miał większe możliwości się sprawdzić, niż w Luvah. – odchylił się nieco do tyłu i oparł ciężar ciała na ręce – Ale wracając do tematu, jako królowa Zoa otrzyma pani pełną swobodę w działalności na rzecz przemiany obyczajów, szczególnie tych dotyczących kobiet. Poza tym będzie też pani prowadzić własną politykę w Urizen i Luvah oraz doradzać mi w rządzeniu, jeśli najdzie na to panią ochota. Jestem skłonny słuchać rad pięknych kobiet. – uśmiechnął się uwodzicielsko, pobudzając ją tym do śmiechu.

- Nie tylko kobiet. – zauważyła jadowicie.

Wspomnienie Metatrona, choćby w domyśle, od razu wyprowadziło go z równowagi. Pohamował się resztkami silnej woli i znowu uśmiechnął, ale tym razem z przymusem.

- To prawda. – odparł twardo – Wszyscy popełniamy błędy, a ja nie jestem wyjątkiem. Sądzę jednak, że okazałem wielką łaskawość rebeliantce, spiskującej przeciwko mnie razem ze swoim ojcem i jego kochankiem!

Zjeżyła się, jakby zamierzała rzucić mu się z paznokciami do oczu. To poprawiło mu nastrój. Znowu poczuł nad nią przewagę.

- Po co więc chce się pan z nią żenić? – syknęła przez zęby.

- Bo chcę wreszcie rządzić w Zoa. – wyjaśnił – I w związku z tym dochodzimy do kulminacyjnego punktu naszego spotkania i zarazem mojego ostatniego warunku. Chcę mieć z panią dziecko. Konkretnie syna, który zostanie prawowitym następcą tronu.

Patrzyła na niego z niewypowiedzianą odrazą, co paradoksalnie go rozbawiło.

- Proszę się nie martwić. Nie zamierzam upominać się o moje słuszne, mężowskie prawo do stałych odwiedzin w pani łóżku. Chociaż jest bardzo wygodne. – mrugnął do niej porozumiewawczo, pieszczotliwie poklepując materac – Interesuje mnie jedynie seks dla prokreacji. Mało to romantyczne, ale założyłem, że nie zgodzi się pani na seks dla przyjemności. Może się mylę? – spojrzał na nią uważnie, nieco lirycznie, ale nie aż tak, żeby ją tym urazić.

Należała bowiem do tego rzadkiego grona kobiet, na które jego liryczne spojrzenia nie działają.

Przełknęła ślinę. Chwilę milczała, nie wiedząc co odpowiedzieć.

- Ta propozycja…, ta wizyta jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem i muszę sobie poukładać w głowie wszystko to, co mi pan przedstawił.

- Rozumiem. – skinął głową – Kiedy będzie pani gotowa ze mną porozmawiać? Nie wymagam od razu konkretnej deklaracji. Chętnie jednak zapoznam się z pani zdaniem.

Przyjrzała mu się z niepewnością, wciąż zszokowana przebiegiem tego spotkania.

- Jutro. O tej samej porze.

Podniósł się z łóżka, nieznacznie jej ukłonił i posłał pożegnalny uśmiech.

- Zatem do jutra, panno Cherry. Słodkich snów!

KONIEC

 

 Autor: MiSS_P
 Data publikacji: 2011-12-22
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 412 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 412 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Poezja jest pla... pla... plagiatem myśli.

  - Emil Zegadłowicz
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.