Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Bóg nieumarły



Nie wiem do dziś, czemu profesor Błoński tak bardzo zainteresował się plotkami o nawiedzonym muzeum w Bielawach. Po prostu któregoś dnia, gdy przyszedł na zwyczajowego brydża, zapytał, czy nie mielibyśmy ochotę zbadać, co właściwie tam straszy?

- Pewnie szczury tańczą po nocach — zaśmiał się kpiąco Janek— Co tam mogą mieć? Kościotrupa brzęczącego łańcuchami czy konwencjonalne białe damy?
- Śmiej się, Jasiu, jeśli chcesz, ale to wcale nie jest śmieszne — powiedział cierpko profesor— Nie jestem przesądny, nie wierzę we większość tego, co widzę, a cóż dopiero w to, co jest tak nieuchwytne, jednak  to muzeum coś wypełnia. Jakaś paskudna aura. Nikt za żadne pieniądze nie zostanie w nim na noc, zresztą nie trzeba go wtedy pilnować. Złodziej, który się onegdaj do niego włamał, został znaleziony w charakterze spalonej mumii. Patolog orzekł samozapłon, gdyż ciało było niemal zwęglone, ale, co ciekawe, ubranie zostało nienaruszone, a mozaikowa posadzka, na której leżał ten nieszczęśnik, nie została nawet osmalona. Drugi, który jakiś miesiąc później połakomił się na coś, też został znaleziony rankiem martwy. Wyglądał z pozoru na nienaruszonego, ale jego wnętrzności były zgniecione na jedną masę, zaś kości wyglądały jak zmiażdżone kafarem, mimo braku zewnętrznych obrażeń. Był i trzeci, ten już porządnie zabił ćwieka patologom. Na oko nie wyglądał źle. Dziwili się tylko, że jest po śmierci tak piekielnie ciężki, ale niewiele poza tym. No, niewiele, jak niewiele. Zanim go rozkroili, wiedzieli już, że umarł w ogromnych cierpieniach, wskazywał na to układ ciała, zaciśnięte palce i szeroko otwarte usta.. Potem okazało się, że w jego naczyniach krwionośnych, zamiast krwi, znajduje się zastygły ołów. Stan naczyń wskazywał na to, że początkowo był on płynny. Znaleziono go nawet w kapilarach siatkówki oczu. Powiem wam, że z punktu widzenia medycyny jest to całkowitą niemożliwością. Więcej chętnych na zgromadzone tam eksponaty nie było, ale zdarzył się jeszcze jeden osobliwy przypadek. Zatrudniona przez kustosza asystentka, która pewnej nocy została w muzeum, by zrobić spis eksponatów spoza obiegu wystawniczego, została znaleziona rankiem przez policję, jak błąkała się po szosie w stanie szoku, naga i pokrwawiona. Lekarz stwierdził gwałt ze szczególnym okrucieństwem, ale dziewczyna, gdy doprowadzono ją do stanu używalności, stanowczo zaprzeczyła, jakoby coś takiego miało miejsce. Według psychologów była całkowicie szczera. Wszyscy przesłuchiwani przez policję mieli żelazne alibi. Nie udało się ustalić, co naprawdę zaszło i nie znaleziono nikogo, kogo można by oskarżyć.
- Co się z nią potem stało? - spytałam.
- To właśnie jest najciekawsze. Nie wiadomo. Przepadła bez wieści.
- Jakie tam mają eksponaty? -zapytała Mira bez głębszego zainteresowania. Znacznie bardziej pochłaniały ją karty, które otrzymała. Z nas wszystkich tylko ona była naprawdę zapaloną brydżystką, brała nawet udział w zawodach ogólnokrajowych, gdy jeszcze miała stałego partnera.
- Z różnych epok. To Muzeum Ziemi i Historii Naturalnej. Analizowałem już sprawę pod tym kątem, ale na żadnym z nich nie ciąży klątwa, przynajmniej nic nikomu na ten temat nie wiadomo. Zrobiłem nawet standardowe pomiary, istnieją pewne odchylenia od normy, ale niewielkie. Jedyną rzeczą naprawdę niezwykłą, a uchwytną jest to, że w tym budynku kompas traci orientację. Igła wiruje dookoła osi i nie potrafi wskazać żadnego kierunku, nawet gdy przybliżyć do niej magnes. Nie wiem, co tam jest.      
- Jeśli taka jest prawda,  to rzeczywiście ciekawe miejsce. - głos Janka wyraźnie mówił, że nie uwierzył ani jednemu słowu. Trudno było się temu dziwić. Miał 45 lat, robił właśnie docenturę z fizyki ciała stałego i trudno było sobie wyobrazić człowieka mocniej stąpającego po ziemi.
- Nie wiem, czy to prawda - podkreślił z naciskiem Błoński - Raporty patologów wydają się być autentyczne, ale być może mamy do czynienia z mistyfikacją na wielką skalę. Rozmawiałem z kustoszem, zgodził się udostępnić nam klucze i pozwolić, żebyśmy przez jedną noc rozejrzeli się po muzeum. Chciałbym zbadać tę sprawę.
- Ktoś dał ci zamówienie na artykuł? - spytałam.
- Nie. Po prostu mnie ciekawi.  Znaczy, kustosz byłby zainteresowany wyjaśnieniem sprawy, ale to nie znaczy, że nas wynajął. Zapłaty nie dostaniemy, jednak artykuł możemy napisać, nawet całą pracę naukową, gdy tylko znajdziemy coś ciekawego.
 Na tym rozmowa się urwała, bo rozpoczęliśmy licytację.
Nie należy się dziwić, że rozważaliśmy podobne kwestie. Kilka lat temu razem zajmowaliśmy się "demaskowaniem cudów" dla programu telewizyjnego "Trzeźwym okiem". Profesor Błoński jako lekarz; ja, archeolog; Mira, zawodowa dziennikarka; no i Janek - mogliśmy badać dziwne zjawiska ze wszystkich punktów widzenia i trudno było wyprowadzić nas w pole. Stanowiliśmy dobry zespół, ale zarzuciliśmy takie badania po zawieszeniu serii. Podobno jej reżyser podpadł komuś w zarządzie telewizji.... W każdym razie Błoński nie pogodził się z tym i, jak widać, szukał na własną rękę nadprzyrodzonych manifestacji.

Temat wrócił dopiero kilka dni przed długim weekendem. Profesor, ledwie pytając nas o zdanie, zamówił dla naszej czwórki pokoje w niewielkim pensjonacie w Bielawach. Nie pozostawało nic innego, jak spakować się i jechać, bo inaczej marudziłby nam całymi miesiącami o  tym, jacy z nas niedobrzy koledzy.  Zresztą mieliśmy dobrą okazję, by przypomnieć sobie naszą przygodę z telewizją, w końcu mieliśmy wtedy  swoje pięć minut sławy. Zdaje się, że on najbardziej za tym tęsknił.
Zostawiliśmy nasze rzeczy w pensjonacie i zwiedziliśmy Bielawę. Wyglądała zupełnie zwyczajnie. Muzeum Ziemi i Historii było za miastem, w małym zameczku na lekkim wzniesieniu, co już samo w sobie było ciekawe - raczej oczekiwaliśmy, że jako atrakcja turystyczna będzie gdzieś w środku. Tymczasem z lotu ptaka wyglądało to zapewne tak, jakby miasteczko uciekało od starego zamku. Popytaliśmy trochę i od razu zauważyliśmy niezupełnie zwykłą sprawę - nikt z miejscowych nie chciał mówić o muzeum. Udzielano nam wymijających odpowiedzi, albo zbywano, a nie zdołaliśmy znaleźć nikogo, kto przyznałby się do odwiedzenia tego miejsca.  Dopiero Janek uzyskał nieco informacji, zabrawszy się do tego wypróbowanym sposobem - zaprosił na tanie wino kilku miejscowych lumpów. Jak nam potem powiedział, Ich  bajań starczyłoby na spory tom opowiadań grozy. W każdym razie potwierdzili tylko nasze domysły: z miejscowych nie odwiedza muzeum, robią to tylko turyści, ekipa sprzątająca i kustosz. Pijacy twierdzili, że kilku nieproszonych gości znikło tam bez śladu, w tej liczbie para nastolatków, która przywędrowała tu aż z Zakopanego i szukała odosobnienia. To nas zaciekawiło do tego stopnia, że sprawdziliśmy  informację na posterunku policji. Okazała się prawdziwa, choć policjanci byli zdania, że ta parka po prostu ulotniła się niepostrzeżenie.
Wieczorem do pensjonatu przeszedł kustosz. Łysy, przygarbiony człowieczek nie był skory do rozmowy. Wręczył profesorowi pęk kluczy, mruknął że mamy do dyspozycji jedną noc i poszedł sobie, nie odpowiadając na nasze pytania.
- Coś ty mu powiedział? - spytała Mira.
- Że jesteśmy z telewizji - odparł Błoński - Bardzo się z prawdą nie minąłem, bo kiedyś byliśmy, nie? Pokazałem mu starą legitymację  i to starczyło.
Pogrzebał w swoim neseserze, wyjął stamtąd dyktafon, latarkę, aparat fotograficzny i pistolet, który schował do tylnej kieszeni spodni.
- Teraz to już przesadziłeś - odezwał się karcąco Janek - Rozumiem, że spodziewasz się znaleźć jakiegoś ducha, ale czy masz zamiar do niego strzelać?
- Nigdy nic nie wiadomo. Ja tam lepiej czuję się, gdy mam przy sobie coś do obrony.
Mira również wzięła swego małego kodaka, dyktafon i latarkę. Janek zadowolił się notatnikiem, a ja wzięłam to samo, co Mira, na wszelki wypadek. Nigdy nic nie wiadomo.
Było już całkiem ciemno, gdy wyruszyliśmy. Muzeum zamykano o 17.30, więc oprócz strażników na parkingu, oddalonym od głównego budynku, nie było wkoło żywej duszy. Profesor otworzył jedno z bocznych wejść i wkroczyliśmy do środka, świecąc sobie latarkami. Nie chcieliśmy zapalać świateł, by nie wywoływać w miasteczku dodatkowych plotek. Biorąc pod uwagę opinię tego miejsca można  było przyjąć za pewnik, że do rana nikt nie zakłóci jego spokoju. Mogliśmy bez przeszkód szukać upiorów, a nawet wynieść co cenniejsze eksponaty i, jak mi się zdaje, nikt by nas nie zatrzymał.

Spokojnie przeszukiwaliśmy salę za salą. Na razie w całym zameczku nic się nie działo i jedyne, na co mogliśmy się uskarżać, to poczucie nieokreślonego zagrożenia, które braliśmy za produkt własnej wyobraźni.  
Muzeum nie różniło się przecież, przynajmniej z pozoru, od innych tego typu przybytków. Wisiały w nim stare obrazy, w gablotach pyszniły się cenne dzieła sztuki jubilerskiej, na korytarzach stały rzeźby. Nic dziwnego, że obiekt tak wyposażony i jednocześnie tak źle pilnowany przyciągnął złodziei. I jak oni, biedacy, skończyli ?..  
— Myślicie, że nas też spotka to, co tamtych rabusiów? -spytała szeptem Mira, rozglądając się po ciemnym korytarzu. Widocznie myślała o tym samym, co ja.
- Wątpię. Nie dotykajcie tylko niczego cennego — odparł trzeźwo Janek— Zresztą i tak przyjmujmy za dobrą monetę tylko to, co patolog powiedział o dwóch pierwszych złodziejach. Tej opowieści o przemianie krwi w ołów nie kupuję, jest zbyt nieprawdopodobna, choć może zawierać jakieś ziarnko prawdy. Coś niewątpliwie zabiło trzeciego złodzieja, tylko nie wiemy co. My nie kradniemy, nie mamy nawet takiego zamiaru, więc może ten tajemniczy duch nas oszczędzi.
- Twoje rozumowanie jest słuszne tylko wtedy, jeśli tylko to coś rzeczywiście broni swego terenu. Bo jeśli nie? -mruknęłam, z trudem opanowując szczękanie zębami. Od samego wejścia czułam się dziwnie, jak jeszcze nigdy dotąd. Nad wszystkim dominował strach, ale nie było w nim tego uczucia, które każdy zna — była to raczej mętna groza, która oblepiała mnie niczym jakaś koszmarna mątwa. Widziałam, że inni muszą czuć się podobnie, choć nadrabiali miną. Najgorzej było z Mirą. Drżała coraz bardziej, a jej oczy stawały się dzikie i rozlatane, niczym u schizofrenika. w końcu profesor Błoński zaniepokoił się tym na dobre.
—-Co ci jest, Mireczko? - zapytał – może usiądź i odpocznij chwilę.
- Szepty — Mira mówiła jednostajnie, głucho, nie podnosząc głowy— Słyszę je od jakiegoś czasu. Początkowo starałam się nie zwracać na nie uwagi, ale one są coraz bardziej natrętne.
- Co mówią?
- Nie wiem. To nie jest ludzki język.
- Bzdury! Wmawiasz coś sobie! - powiedział profesor głośno i energicznie. Właściwie prawie krzyknął, jakby chciał przekonać nas wszystkich, a głównie samego siebie.
Nasza przyjaciółka zakryła uszy rękami. Rozejrzeliśmy się, ale wokół panowała cisza, jeśli nie liczyć jednostajnego popiskiwania czujników przeciwpożarowych. Jedyne, co było dość osobliwe, to fakt, że było nam zimno. Na zewnątrz temperatura wynosiła ponad dwadzieścia stopni, choć był dopiero początek maja, a muzeum, jak wiedzieliśmy, nie miało klimatyzacji. Mimo to było tu coraz chłodniej. Im dalej wchodziliśmy między gabloty z okazami i obrazy, tym było gorzej. Trzęśliśmy się coraz bardziej, a na gołych przedramionach Janka ukazała się gęsia skórka.
- Stare mury. - mruknął bez przekonania. Przytaknęliśmy mu uprzejmie, chociaż coraz wyraźniej odczuwaliśmy - widziałam to po twarzach moich przyjaciół - gęstniejącą wokół nas atmosferę grozy. Szczególnie czuła ją Mira, jedyna spośród naszej czwórki, która szczerze wierzyła w duchy. Wyglądała w tym momencie jak nawiedzona mistyczka, wsłuchująca się w odgłosy z zaświatów.
- Tam jest coś... w dole - wymamrotała nagle, szczękając przy tym zębami tak, że ledwie ją zrozumieliśmy.
- Zapewne piwnica. Mirka, nie dziwacz... - poprosił profesor zmęczonym głosem, ale nagle przystanął, a na jego twarzy odbiło się może nie przerażenie, ale obawa.
- Nie mówiłem wam o piwnicy.
- Teraz ty zaczynasz, Rudolfie. Każdy taki budynek ma piwnicę, Ameryki nie odkrywamy. - Janek wymownym gestem popukał się w czoło.
- Tak, ale nie wspominałem wam, że wszystkich złodziei znaleziono nie w muzeum, co byłoby zrozumiałe, a na korytarzu prowadzącym do piwnicy. To tam powinniśmy się udać.
Wzdrygnęłam się. To zaczynało być ponad moje siły.
- Wyjdźmy stąd - poprosiłam - Zostawmy tę sprawę, ja mam już dość.
- Nie bądź głupia. Zobaczysz, jutro sama będziesz się z tego śmiać. - Janek pchnął mnie energicznie w stronę schodów.
Zaczęliśmy schodzić w dół, aż dotarliśmy do podziemii. Dobrze, że profesor miał przy sobie klucze, bo dwukrotnie drogę zagradzały nam grube kraty. Gdy znaleźliśmy się już w piwnicznym korytarzu, zobaczyliśmy, że są w nim dwie pary drzwi. Za pierwszymi kryło się po prostu służbowe wyjście na podjazd. Natomiast drugie prowadziły do krótkiego hallu, kończącego się jeszcze jednymi drzwiami, tym razem antywłamaniowymi, zamkniętymi na bardzo skomplikowany zamek. Klucz od niego wisiał na pęku, razem z innymi - powinniśmy zastanowić się, czy to nie dziwne, że najpierw zakłada się tak mocne stalowe wrota i taki zamek, a potem daje klucze do niego obcym. Jednak żadnemu z nas nie przyszło to do głowy. Profesor wybrał właściwy klucz i po krótkim szamotaniu z opornym zamkiem otworzył drzwi.

Naszym oczom ukazał się widok jak z horroru klasy B. Podłogę pomieszczenia stanowiła mozaika przedstawiająca geometryczne wzory, złożone z jakichś znaków runicznych - o ile mogłam się zorientować, były to wczesne runy druidów celtyckich. Płyty posadzki były z ręcznie obrabianego krzemienia, inkrustowanego jakimiś szlifowanymi kamykami i wyglądały na liczące sobie więcej lat, niż nie tylko to muzeum i Bielawa, ale nawet Polska. Ściany zasłaniały granitowe płaskorzeźby, wyobrażające stworzenia, które mogły się chyba wylęgnąć jedynie w czyichś najgorszych koszmarach. Powietrze przesycał nieprzyjemny, trupi odór.
- Świątynia satanistów. - mruknął Błoński.
- Satanistów, no to satanistów — Janek wzruszył obojętnie ramionami — Ludzie różnie się bawią. Ale śmierdzi, oddychać nie można. Czy tu coś zdechło?
Przeszukaliśmy pomieszczenie, nigdzie nie było żadnej padliny, nawet mysich bobków czy jednego pająka, nic. Jednak w małej wnęce za jedną ze ścian dokonaliśmy niezwykłego odkrycia. Leżało tam zawinięte w jakąś starą tkaninę dziecko, noworodek, na oko mający nie więcej niż trzy dni. Miał otwarte oczka i patrzył na nas z ciekawością, zupełnie nie pasującą do takiego maleństwa. Odbyliśmy krótką, burzliwą naradę. Nasze wątpliwości rozstrzygnął profesor Błoński, który stwierdził, że dziecko wygląda zdrowo, nie płacze, więc pogotowia nie trzeba, a jak wezwiemy policję, nic już nie znajdziemy. Wprost palił się do rozwiązania tajemnicy tego miejsca i nie chciał, by cokolwiek mu przeszkodziło. Jego zdecydowanie jakoś nas wszystkich sterroryzowało, tak że nie zaprotestowaliśmy. Postanowiliśmy wiec najpierw przeszukać wszystko dokładnie i dopiero potem powiadomić odpowiednie organy o naszym znalezisku. Zostawiliśmy maleństwo na razie tam, gdzie według naszego osądu było bezpieczne, i szukaliśmy dalej. Mira nie pomagała nam. Usiadła w jednym z kątów, skulona i kiwała się jednostajnym ruchem niczym dziecko dotknięte chorobą sierocą, mamrocząc coś do siebie. Próbowałam dowiedzieć się, co jej jest, ale nie zwracała na mnie uwagi. Janek wciąż oglądał ściany i rysował w podręcznym notatniku schematyczne ujęcie płaskorzeźb. Profesor, który bardziej interesował się mozaikami niż czymkolwiek innym, badał tymczasem w skupieniu posadzkę.
- Chodźcie no tu! - zawołał w pewnej chwili - Popukajcie. Głowę dam, że pod tymi płytami jest pusta przestrzeń.

Pochyliliśmy się nad wskazanym miejscem, choć smród, który wyraźnie szedł spod płyt, odbierał nam oddech. Posadzkę pokrywały w tym miejscu ryty, jakich nigdy nie widziałam. Przypominały piktogramy, ale nie mogłam rozpoznać ani plemienia, ani epoki, która mogłaby wydać takie pismo. Ryty wyglądały na bardzo wiekowe, ich krawędzie, choć z twardego krzemienia, kruszały ze starości.
- Czekajcie - powiedziałam nagle - To nie jest pismo druidów, ale bardzo podobne... tak jakby pierwotne piktogramy, które później przekształcono w runy. Przypominają jakąś inskrypcję.
Od miejsca, gdzie siedziała Mira, dobiegł nas przejmujący jęk. Obejrzałam się, ale że moja przyjaciółka nadal siedziała w tej samej pozycji, co poprzednio i nic się nie działo, wróciłam do rytów.
- No co tu może być napisane? - ponaglił mnie niecierpliwie Janek.
- To jakby grobowiec - odparłam niepewnie - Ale ten symbol jest bardzo stary i równie dobrze może oznaczać skarbiec królewski albo spichlerz. Obok mamy zrozumiałą inskrypcję, niewątpliwie ze znacznie nam bliższych czasów, oznaczającą "Tu leży nieumarły bóg"... wiele kultur stosowało tę formułę, by odstraszyć rabusiów, zresztą z różnym skutkiem. Tych dwóch znaków nie rozumiem w ogóle. Ten z kolei bardzo przypomina wczesnoceltycki symbol ofiary z człowieka. A tu... to bardzo ciekawe, spójrzcie.
Wskazałam na dwa położone obok siebie i obwiedzione kartuszami piktogramy.
- Oznaczają zakaz. Obok nich wyryto wizerunki noży ofiarnych. Zakaz ofiar? Czy może groźba, że jeśli ktoś przekroczy niedozwoloną linię, sam stanie się ofiarą? Trudno powiedzieć.
- Dupa jesteś, nie archeolog - wypowiedział się Janek - Tego nie znam, tamtego nie rozumiem, nie wiem, trudno powiedzieć...
- Archeologia to nie fizyka.
- Co ty nie powiesz. No dobra, wzywamy policję. To mi rzeczywiście wygląda na grobowiec, ale stosunkowo świeży, bo śmierdzi jak cholera. Jeśli chcecie znać moje zdanie,  pod tą płytą leżą rodzice tamtego malucha i diabli wiedzą, kto i co jeszcze. Najprawdopodobniej jesteśmy w melinie seryjnego mordercy.
- Tu jest coś jeszcze ciekawszego. Popatrzcie na to. - Błoński wskazał na coś, co początkowo braliśmy za zwykłe kamienie z mozaiki. Wytarł jeden  z kurzu a on zalśnił mocnym blaskiem. Wyglądał niczym precyzyjnie obrobiony klejnot, ale nigdy dotąd nie widziałam podobnego kryształu. Był wielkości pięści, regularnie obrobiony, ze starannie wyszlifowanymi fasetkami. Miał kolor, dla którego najwłaściwsze byłoby określenie "barwa płynnego ognia" i zdawał się  pulsować wewnętrznym światłem. Tych kryształów było pięć, rozmieszczonych symetrycznie wokół płyty, a każdy z nich tkwił w czymś, co przypominało typową obsadę pierścionka - zagłębienie w posadzce kończyło się czterema metalowymi pazurami, trzymającymi kamień. Nie miałam pojęcia, kto, jak, i w jakim celu mógł wykonać coś takiego. Nie miało to precedensu w żadnej znanej mi kulturze.
- Co u diabła...? - Janek podrapał się po głowie, a potem otarł z kurzu pozostałe kamienie. Zalśniły, jakby były podświetlone od środka, wypełniając piwnicę pełgającym niepewnie, purpurowo-żółtawym blaskiem. To było naprawdę dziwne zjawisko, przejmujące dreszczem do szpiku kości. Patrzyliśmy w te kryształy jak zaczarowani i dopiero po chwili zwróciliśmy uwagę, że w geometrycznym środku płyty, pomiędzy nimi, zostały wykute w krzemieniu dodatkowe, puste, głębokie obsady, dokładnie pięć, jakby czekające na te kamyki. Wyglądały razem jak ślad łapy wielkiego kota.
- W życiu nie widziałam takich klejnotów - powiedziałam w oszołomieniu - Nie mam pojęcia, co to za minerały i kto tak obrobił ten krzemień... i jak on nie łupał się podczas obróbki, przecież w nim nie da się tak rzeźbić ani ryć. Jest twardy, ale łupie się warstwowo....

- Gdzie jest Mirka? - spytał nagle profesor, oglądając się za siebie. Odwróciliśmy głowy. Nasza przyjaciółka rzeczywiście znikła. Chwilę trwaliśmy w miejscu, zdezorientowani, rozglądając się na wszystkie strony, gdy niespodziewanie gdzieś na górze zawyły syreny alarmowe.
- Co jest? - Profesor ruszył do wejścia, ale został od niego dosłownie odrzucony, jakby trafił na metalową siatkę pod wysokim napięciem. Jednak nie mogliśmy zrozumieć, co go uderzyło - nic nie było widać Zamarliśmy. Na zdrowy rozum powinniśmy teraz sprawdzić, co się stało, ale owładnął nami dziwny strach. Spętał nas, obezwładnił, odebrał własną wolę.
W drzwiach do piwnicy ukazała się Mirka. Poruszała się jak zahipnotyzowana. Jej oczy były szkliste i nieruchome, z otwartych ust ciekła ślina. W obu dłoniach ściskała celtycki nóż z epoki brązu, zabrany zapewne z jednej z gablotek na górze. Nie zwracając na nic uwagi przebiegła obok nas i upadłszy na kolana zaczęła odginać nożem zaczepy pierwszego kamienia. Szło jej to niezwykle szybko - kilka sekund i wyszarpnęła kryształ z obsady, po czym przebiegła do następnego. Dodam, że nie wahała się przy tym ani przez pół sekundy, jej ruchy były tak odmierzone, jakby sterował nią automat. Wkrótce wszystkie pięć kryształów, zamiast na swoich miejscach, tkwiło w obsadach na środku płyty. Ich wydłużone pawilony dokładnie pasowały do wyrzeźbionych zagłębień, a z chwilą, gdy ostatni kryształ znalazł się na swoim miejscu, zalśniły wzmocnionym ogniem, który zalał całą piwnicę nieopisanie posępnym światłem. Wtedy Mira odrzuciła nóż i z rozmachu, obiema stopami, skoczyła na jeden z końców płyty, oznaczony niezrozumiałym symbolem. I wtedy to się stało.

Gdy tylko stopy Miry uderzyły w wyryty obrazek, kamienna płyta uchyliła się jak na zawiasach. Spod posadzki wionęło odorem, który trudno nawet nazwać, a potem w powstałej szczelinie coś się zakłębiło, niczym setki i tysiące ogromnych węży...
Nie wiem, skąd wzięliśmy siłę, by uciec. Tym razem nic nie blokowało wyjścia, wypadliśmy na ciemny podjazd, ale to coś minęło nas bez wysiłku i zastąpiło nam drogę. Było ogromne, czarne i zgniłozielone, pokryte kostropatą skórą, lśniącą od ściekającego po niej kroplami niebieskawego śluzu.przypominało  głowonoga o niezliczonych, bardzo długich ramionach, ale miało też cztery nogi, sprawiające wrażenie bezkostnych, z rozlewającą się galaretowatą masą zamiast stóp. Nie miało widocznych oczu, wiedzieliśmy jednak, że świetnie nas widzi i nie jest zwierzę, że mamy do czynienia z jakąś ogromną, złowrogą inteligencją. Nie umiem wytłumaczyć, skąd się wzięła owa pewność, ale przyszła jeszcze, zanim usłyszeliśmy to, co tak przeraziło biedną Mirę - szepty w naszych głowach, tak bardzo obce człowieczeństwu, że nawet nie umiem tego wyrazić. Rozbrzmiewały teraz pod moją czaszką, szeleszczące, syczące miękko i sucho, złożone z głosek nieznanych żadnej ludzkiej mowie. Naprawdę nie było w nich nic zrozumiałego, poza emocjami. Pełne były zjadliwej nienawiści, jakiejś ogromnej, żarłocznej wrogości, żądzy niszczenia i mordowania. Powietrze wokół zmętniało, przesycone elektrycznością i jakimś dziwnym fluidem.
Cofnęliśmy się, nieomal wpadając na Mirkę, która - już przytomna, potargana, w porozrywanej odzieży - wybiegła z piwnicy, trzymając na rękach zawiniętego w szmatę noworodka. Tylko ona o nim pomyślała. Na jej widok profesor Błoński otrzeźwiał na tyle, by przypomnieć sobie o swej broni - w samą porę, gdyż jedno z czarno-zielonkawych ramion wyciągnęło się właśnie w stronę niemowlęcia.
- Uciekajcie! - wrzasnął nieswoim głosem, wyszarpując pistolet z kieszeni. Nie myśląc o tym, co robi, oddał sześć strzałów jeden po drugim w stronę stworzenia, mierząc między falujące macki. Stworzenie zasyczało wściekle, zalewając nas potokiem bełkotliwych słów nie do pojęcia, ociekających wściekłością i nienawiścią. Mira wepchnęła mi dziecko w ręce i chwyciwszy leżący na podjeździe pręt z kutego żelaza, przygotowany do naprawy ogrodzenia, rzuciła się na naszego wroga.

To było.... Ja nie umiem tego nazwać. Oboje, Mira i profesor, zaczęli nagle pęcznieć, jakby coś tłoczyło w nich powietrze. Nigdy nie zapomnę ich twarzy, wybałuszonych oczu i otwartych do krzyku ust, z których zaczęła wylewać się krew, pomieszana z rozszarpaną tkanką jelit, żołądka i płuc. W następnej chwili ciała moich przyjaciół pękły jak rozerwane granatem, rozbryzgując wkoło krwawe strzępy. Chciałam uciekać, ale moje stopy dosłownie wrosły w ziemię i mogłam tylko patrzeć jak TO zbliża się do mnie, człapiąc tymi nieforemnymi łapami. Pod jego ciężarem podjazd drżał i uginał się, jakby był zrobiony z giętkiej sklejki, nie z solidnego betonu. Wokół zrobiło się jasno, żółto i czerwonawo, i pojęłam, że za moimi plecami muzeum stoi w ogniu, choć tu, gdzie byłam, nadal panował przeraźliwy chłód. Stworzenie było już całkiem blisko. Janek zaskowyczał coś niezrozumiale i rzucił się do ucieczki. Jedna z potwornych macek wystrzeliła błyskawicznie, owinęła mu się wokół szyi i przyciągnęła do ociekającego śluzem tułowia. Na moich oczach Janek zaczął kurczyć się, zapadać w sobie jak mucha wysysana przez pająka. Po chwili potwór odrzucił na bok to, co z niego pozostało i sięgnął po mnie. Zamknęłam oczy i - oczadziała od strachu i potwornego smrodu, bijącego od tej kreatury - czekałam na śmierć. Jednak ona nie przyszła. Czułam obmacujące mnie śliskie wypustki, ohydne i lubieżne zarazem, wślizgujące się w każdy zakamarek ciała jak obrzydliwe, przerośnięte robaki, nad głowa huczał mi świszczący, nieludzki oddech i w końcu straciłam przytomność. To wszystko.

Nie wiem, co jeszcze chcecie wiedzieć. To prawda, że znaleźliście mnie wśród tych ruin z trzema trupami i cudzym noworodkiem, który został dzień wcześniej skradziony ze szpitala w Krakowie. Wiecie, że nigdy w tym szpitalu nie byłam. Nie ma mnie na zapisach monitoringu, nie rozpoznał mnie żaden ze świadków. Jeśli nadal uważacie, że zamordowałam swoich przyjaciół i spaliłam muzeum, to powiedzcie mi chociaż, na miłość boską, jak tego dokonałam? Jak mogłabym zrobić coś takiego w pojedynkę, jeśli eksperci orzekli, że aby osiągnąć taką temperaturę i szybkość spalania, budynek musiałby zostać oblany kilkoma tonami paliwa rakietowego? Jak mogę być odpowiedzialna za śmierć Miry i profesora Błońskiego, skoro ich ciała zostały, według sądowego patologa, rozsadzone OD ŚRODKA? W jaki sposób zabiłam Janka, z którego została mumia skurczona do rozmiarów małego dziecka?
O tak, wiem, że chcecie, żebym to wyjaśniła, ale ja nie umiem powiedzieć nawet tego, czemu to coś zostawiło mnie przy życiu. Tym bardziej - czym było. Nie wierzycie mi, ale ja wiem swoje. To nie odeszło. Wciąż tu jest, było tu, gdy jeszcze puszcze nie słyszały ludzkiej mowy i będzie, gdy nasze miasta obrócą się w gruzy ze starości, a po nas zaginie ślad. Możecie pukać się w czoło, możecie się śmiać. Możecie zamknąć mnie w szpitalu psychiatrycznym. Wszystko mi jedno. Ale zastanówcie się choć przez chwilę, proszę - skąd wziął się wokół terenu muzeum ten dziwny, organiczny śluz, złożony wyłącznie z jednego rodzaju nie występującego na Ziemi aminokwasu, a cuchnący tak przeraźliwie, że policjanci badający sprawę wymiotowali po kilku zaledwie minutach?  I skąd wzięło się w nieistniejącej już piwnicy to dziecko, pozbawione jakichkolwiek narządów płciowych, którego matka podobno zmarła, ale lekarze nie chcieli pokazać jej ciała? Jaką rolę odgrywał w tym wszystkim kustosz, który zwabił nas do tego muzeum, a potem zniknął bez najmniejszego śladu?
Zaczynam się domyślać, czemu to coś mnie oszczędziło. Mówicie, że zwariowałam. Obyście mieli rację. Obyście mieli...

Warszawa, 201
2.09.01

 Autor: Eviva
 Data publikacji: 2012-10-06
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Styl
Ach! Jak ja lubię, gdy ktoś publikuje dobrze dopracowane opowiadanie, bez galopujących i rozrzuconych (lub zaginionych) przecinków, bez "wysilania się", bez miliona przymiotników.
Podobało mi się.
Autor: konik80 Data: 21:24 20.12.12
 NAGRODA MYTHAI 2012
Za to opowiadanie została przyznana Nagroda Mythai 2012.

I chyba to najkrótszy nagrodzony dotąd tekst. Gratulacje!

Cthulhu, czy znów ożyłeś...?

Jest parę literówek, ale poza tym tekst świetny! Groza w najlepszym stylu: nie wiadomo co, skąd i jak. Ale straszy! Szkoda, że takie krótkie, chociaż może dobrze, bo akurat spać idę...
Autor: Whitefire Data: 00:57 2.02.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 182 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 182 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Należy każdego dnia posłuchać krótkiej pieśni, przeczytać dobry wiersz, zobaczyć wspaniały obraz i - jeśli byłoby to możliwe - wypowiedzieć kilka rozsądnych słów.

  - Johann Wolfgang von Goethe
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.