Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Taniec Volianne

 

                                                        I

 

            Filozof Smark zwykł mawiać, że najlepszym sposobem na moralne rozterki jest flaszka wódki, bo hodowanie sumienia w sytuacji, gdy wszyscy wokół są go pozbawieni, to idiotyzm. W owych czasach tylko zwariowany moczymorda okazywał Herro nieco serca, więc skwapliwie uznawała jego poglądy za własne. Razem dorabiali ideologię do najgorszych wybryków Hordy, pracowicie zacierając granice między dobrem i złem, aż wszystko stawało się względne – każdy gwałt dało się uzasadnić, każde bestialstwo opatrzyć stosownym argumentem za. W ostateczności wyrzucało się wspomnienie na duchowy śmietnik, gdzie gniło pospołu z innymi, szczególnie odrażającymi, z lekka tylko śmierdząc w chwilach przygnębienia.

Do teraz.

            Aldan. Ból niczym bestia szarpał bok, a gorączka napędzała bezładny korowód upiorów, wśród których królował Piorunowy Batog – piękny, uśmiechnięty... straszny.   

            Aldan. Nauczył ją zabijać, ale sztukę zapominania opanowała sama. Kiedy cichły wrzaski, zaczynała nucić ballady, podziwiała krajobraz albo dyskutowała z Filozofem Smarkiem na temat funkcjonowania wszechświata. Działało. Twarze ofiar zlewały się ze sobą i znikały równie szybko, jak ulatująca z wiatrem woń spalenizny. 

            Teraz pracowicie wyćwiczone metody zawodziły na całej linii. Nie zdawała sobie sprawy, że zapomniała tyle wytrzeszczonych ze strachu oczu, tak wiele krzyków agonii i przekleństw rzucanych przez konających. Ohydne ludzkie szczątki powstawały z martwych i wlokły ją w cuchnący zgnilizną grób. Na próżno rąbała mieczem, odcinała palce czepiające się płaszcza – na ich miejscu pojawiały się nowe, wciąż nowe…

            Jeden po drugim upiory wyłaziły ze śmietnika, drwiąc sobie z wszelkich teorii.

Chwilami była pewna, że ból jest odbiciem cierpienia zadanego TAMTEMU, istocie z jej krwi i ciała, która wróciła z zaświatów, by od środka pożreć wyrodną matkę. Widziała chudą, skurczoną twarz leśnej wiedźmy i stroskane oblicze Smarka, szepczącego „biedne dziecko” w żalu nie wiadomo nad kim – nią, czy tamtym żałosnym strzępkiem, któremu nie dano stać się człowiekiem.

            „Przeklęta”! - szeptała krwawa masa bez twarzy.

            „Przeklęta!!!” - wył Aldan na tle płonącej Glevy, podczas gdy na moście kotłowali się żołnierze z Ershaven i niedobitki Hordy.

            Czasem przenosiła się do rodzinnego grodu i przez moment znów była małą córeczką Hestrita, pana na Lormesse.

            Mijała bramę z czworokątną strażnicą, warsztaty rzemieślników, zbrojownię, stajnię, wszystko do bólu znajome, od wyślizganych kamiennych schodów do okuć na zawiasach…

            …na dziedzińcu stoją ojciec, matka i Rinnever. Krzyczy „wróciłam!”, wyciąga ręce w powitalnym geście, czekając na wybuch radości...

            Bliscy patrzą na nią jak na obcą.

            Lormesse spowija ciemność, płonące strzały lecą z nieba niczym spadające gwiazdy. Krzyczy, chce biec, ostrzec, ratować... Przez wyłamane wrota wdzierają się ludzie Aldana, siejąc zniszczenie i śmierć. Ojciec pada przeszyty mieczem, Vimladar wlecze matkę za włosy. Mały Rinnever rzuca się na niego z pięściami; w nagrodę za odwagę Niedźwiedź szybkim ruchem podrzyna mu gardło.

            Dziewczyna spogląda po sobie. Noc nie może skryć plam na szkarłatnym kaftanie, aksamit jest szorstki i sztywny, jakby został zanurzony w jakimś ohydnym krochmalu. Ręce, nauczone tkania i haftu, ściskają teraz miecz, który pokrywa lepka czerwoność. Rubinowe krople kapią na buty z miękkiej skórki…jedna…druga…tysięczna…

            Rozpaczliwie stara się rzucić broń, ale rękojeść przywiera do dłoni, pali ogniem.

            „Będziesz się smażyć w Ozen, dziwko!!!”

            Demony wyciągają szponiaste palce, a każdy z nich ma rysy Aldana.

            „Nigdy przede mną nie uciekniesz, znajdę cię nawet w piekle!”

            Bat ze świstem przecina powietrze, a ona pełznie w błocie do kolan swego oprawcy w niemej prośbie o życie…

            Filozof Smark wlewa jej do ust gorzki wywar.

            „Najlepiej by było, gdybyś umarła”.

            Ktoś wrzeszczy przeraźliwie. Rozpoznaje własny głos.      

*

            - ...dwa żebra. Cud, że nie przeciął jej na pół. Partacz, miecz pewnie obrócił mu się w dłoni. Ta mała ma więcej szczęścia, niż na to zasługuje. Połatałam ją jakoś, ale zostanie paskudna blizna. Jeśli w ogóle przeżyje.

            Szorstki, ochrypły kobiecy głos.

            - Jak myślisz, da radę?

            - A co ja jestem, wcielenie bogini Araniani? Może i przeżyje. Twardo się trzyma, nie ma co.

            Dziewczyna próbuje poderwać się z posłania. Ból rzuca się na zranione miejsce, szarpie jak  bestia. Jakby chciał ukarać ją za to, że ośmiela się żyć.

            Wrzask. I wybuch nieziemskiego cierpienia.

            - Spokojnie, kochaneczko! Zepsujesz mi całą robotę!

            Silne ręce przytrzymują ją na łóżku. Chce otworzyć oczy, wyrwać się z koszmaru, który więzi ją w piekle pełnym potwornych widziadeł, ale ciemność trzyma mocno...mocno...

*

            - Wiesz, ile Vojaczek zapłaciłby za ten czarny łeb? Mogłybyśmy uzbroić połowę Vendii.

            - Wiem. Ale, do cholery, to nie jest wiązka lisich futer.

            - Daj spokój, Yoridanno. To tylko taka mała sugestia. Co z nią zrobisz? Chyba nie nadaje się na uczennicę. A już na pewno kiepski z niej materiał na wspierającą.

            - Może i masz rację, czas pokaże. Na razie wiem tylko tyle, że jest ranna i poluje na nią całe Isharon.

            - Wierzysz w tę jej legendę?

            - Wierzę w legendę Aldana. Chociaż właściwie "legenda" to niedobre określenie. Lepsze byłoby „ponura rzeczywistość”.

            - Znałaś Al...? Prawda, byłaś wtedy u Lorge w Leśnym Dworze. I nie podobało ci się to.

            - A tobie by się podobało? Układy z szumowinami? Podział łupów? Cóż, Lorge jest Wielką Kapłanką i robi, co chce. Moje upodobania interesują ją raczej średnio. Zwłaszcza ostatnimi czasy.

            - Yoridanna… wy… hm...

            - Daj spokój! Było, minęło. Jeśli zaś chodzi ci o tę małą, odpowiedź brzmi: nie. Chyba że sama zechce.

            Kobieta o ochrypłym głosie wydaje zakłopotane chrząknięcie.

Ranna nie otwiera oczu, próbuje zebrać myśli, ale pierzchają jak spłoszone króliki. O czym one mówią? I kim, u licha, w ogóle są? Z pewnością nie wieśniaczkami. Na to wyrażają się zbyt wytwornie, w dodatku z akcentem, jakiego nigdy dotąd nie słyszała. Damy? Czyżby była w jakimś zamku? Gówno prawda, żaden szlachcic nie przyjąłby pod swój dach Czarnej Herroved. Chyba że gościnnym apartamentem byłby loch.

            - Śpi. Pójdę lepiej do smarkul, miałyśmy dziś zbierać zielsko na Równiance. Zamęczą Mijalę na śmierć. Ta kobieta na wszystko im pozwala. Cholera, ale mnie gnaty bolą! Szykuje się zmiana pogody.

            - No i dobrze, jest za sucho. I bez pożaru lasu mamy dość kłopotów.

            - Kłopoty to dopiero będą. Z nią.

            Kroki. Nierówne, jakby ta, która szła, była niedołężną staruszką. A przecież oba głosy należą zdecydowanie do osób w kwiecie wieku. Skrzypienie zawiasów. Cisza.

            Herro otwiera oczy. Powieki są strasznie ciężkie, jakby zardzewiały od długiego bezruchu.

            Sufit pełen pajęczyn. Drewniane belki powały - chropowate i stare. To zdecydowanie nie jest zamek. Gwoli ścisłości, nie jest to też loch.

            Próbuje odwrócić głowę, ale ta widocznie podczas choroby zamieniła się w beczkę ołowiu, bo waży chyba z cetnar.

            - Nie ruszaj się.

            W polu widzenia pojawia się młoda kobieta o wielkich brązowych oczach. W ciemnobrązowych włosach błyszczą pasemka siwizny. Zdumiewające, bo chyba nie przekroczyła trzydziestki. Pomimo melodyjnego głosu i miłego uśmiechu nie można jej nazwać pięknością. Nie jest nawet ładna - jej rysom brak regularności i ma zbyt duży nos.

            - Wiedziałam, że się nie dasz! - mówi.

 

            Yoridanna też przygląda się dziewczynie. Zna już każdy szczegół, prócz błysku trzeźwej myśli w czarnych oczach. Długie rzęsy, mały, prosty nos, pełne usta – mimo bladości i wyniszczenia gorączką ta twarz mogłaby posłużyć za model jakiemuś natchnionemu artyście, gdyby pragnął wyrzeźbić Aranjani. Przewrotni bogowie dali Herroved duszę czarną jak piekielne otchłanie - przynajmniej jeśli dać wiarę wieści gminnej - skrytą jednak pod maską anioła.

            „Jaka ona młoda” - myśli Magistra z mimowolnym rozrzewnieniem. „I jakie straszne rzeczy ma na sumieniu” – podpowiada chłodny głos rozsądku.

 

            Półprzytomne spojrzenie czarnych oczu odrywa się od postaci siedzącej przy łóżku, błądzi po izbie. Wystrój tu raczej ubogi, kilka byle jak skleconych barłogów i jedno kulawe krzesło. Przy malutkim oknie stoi stół, na nim okopcony kaganek, gliniany dzban i kubek. Jedyny element, który odróżnia pomieszczenie od chałup pospólstwa, to podłoga. Herroved nigdy nie widziała podłogi w chłopskiej chałupie, choćby nawet krzywej i zniszczonej jak ta, którą ma nieprzyjemność teraz podziwiać.

            Kręcenie beczką ołowiu spoczywającą na poduszce wymaga niesłychanego wysiłku. W ustach ohydny smak gorączki. Kątem oka dostrzega końce splątanych włosów. Brudne. A ona nienawidzi brudu.

            Powraca do obserwowania tajemniczej kobiety, rejestruje szczegóły. Blizny po ospie. Małe złote kolczyki w kształcie liści klonu. Dziwaczny strój, który niczym nie przypomina odzienia wieśniaczek i rybaczek znad rzeki, cnotliwych mieszczek, szlachcianek, aktorek, prostytutek ani złodziejek. Żadna z owych kategorii kobiet nie ubiera się w kuse skórzane spódniczki i dziwaczne paski, ledwo co okrywające piersi. Brązowooka nie nosi broni, ale instynkt, wyostrzony przez dwa lata niebezpiecznego życia, podpowiada dziewczynie, że to nie jest nieszkodliwa znachorka.

            Dziwna opiekunka wstaje i nalewa do kubka brunatnego płynu. Przysuwa naczynie do warg chorej. Napój pachnie melisą i czymś jeszcze, czymś ostrym i nieprzyjemnie znajomym.

            - Pij. Nie bój się, to tylko melisa i amharyn.

            Amharyn. Filozof Smark. No jasne.

            Ostrożnie próbuje specyfiku. Jest zdecydowanie smaczniejszy od dekoktów starego szarlatana, a może to tylko rezultat szalonego pragnienia. Wszystko jedno, kiedy kobieta odrywa kubek od jej ust, dziewczyna wydaje niekontrolowany jęk protestu.

            - Nic na to nie poradzę. Gdybyś wypiła więcej, pewnie byś się porzygała. A uwierz mi, w twoim stanie to by było niezapomniane przeżycie. Jestem Yoridanna, Magna Magistra Schola Arau Dwunastego. Mam zaszczyt ogłosić ci radosną nowinę. Wyzdrowiejesz. Żebra to głupstwo, zrosną się najdalej za kilka tygodni. Najważniejsze, że rana jest czysta, chociaż zostanie nielicha blizna. Niech ci będzie przestrogą na przyszłość.

            Herroved powoli zbiera myśli. Nie jest to łatwe. Cholernie dużo się ostatnio działo. 

- Co…to…arau?

            - Osada. Wioska. Coś w tym guście.

            - Gdzie… - Na czoło występują krople potu. Wypity wywar burzy się w żołądku.

            - Gdzie? W państwie kobiet i Bóstwa Wszelkiej Światłości. Ściślej mówiąc: w Vendii, aroon.

            Vendia!

            Żołądek podjeżdża do gardła. Dziewczyna wymiotuje na postrzępioną koszulę i koc, a bestia znów wbija pazury w bok, drze, szarpie, gryzie, wyrywa z płuc upiorny wrzask, prawie natychmiast zdławiony kolejnym spazmem rozszalałych trzewi.

*

            - Chciałabym cię przeprosić.

Chociaż wydawało się to niemożliwe, Herroved czuła się jeszcze podlej niż przedtem. Nie była w stanie nawet kiwnąć palcem. Leżała bezwładnie jak kukła z gałganów i gapiła się w sufit - ciągle zakurzony i pełen pająków. Ktoś miłosiernie obmył ją i zabrał zarzygany koc, ale i tak wyczuwała nikły zapach wymiocin i strachu. Cuchnęła równie ohydnie jak nieszczęśnicy, którzy mieli pecha wpaść w łapy Piorunowego Batoga. Czy oni także odczuwali mieszaninę zgrozy i nienawiści na widok uśmiechniętych twarzy swoich oprawców? I czy jak oni będzie wkrótce wyła z bólu i robiła w spodnie? Kobieta stojąca obok łóżka nie uśmiechała się wprawdzie, ale kto wie? Może zaczeka z tym do chwili, gdy ciało Herroved zadynda na gałęzi?

- Twoja cokolwiek gwałtowna reakcja to zapewne wynik ignorancji. I mojej głupoty. Powinnam była pomyśleć, zanim uraczyłam cię radosną nowiną. Wiem, co mówią o nas ludkowie zza granicy i śpieszę rozwiać niektóre mity. Nie czerpiemy niezdrowych podniet z torturowania jeńców. W ogóle nie bierzemy jeńców. Cóż niby miałybyśmy z nimi robić? Gwałcić? Zjadać? Coś ci powiem, mała. Wiem, kim jesteś. Co masz na sumieniu. I, wyobraź sobie, w ogóle mnie to nie obchodzi. W Vendii znalazłoby się więcej tobie podobnych. Tak to już na tym świecie jest, że żadna kobieta nie decyduje się bez powodu na życie pełne niewygód. Braku chłopów nie wspomnę. Nikt nie będzie cię tu osądzał, bo i po co? Nikt nie spyta, skąd przychodzisz. Ważne, dokąd chcesz iść. Nie udawaj, że nie słyszysz. Masz szansę. Kto wie, czy nie ostatnią. Możesz sobie wrócić do Isharon. Znaleźć inną bandę, innego Aldana. Pełno ich na świecie. Albo zrobisz coś, by obmyć się z tego gówna. Koniec wykładu. A teraz śpij dobrze, Herroved. 

*

            Yoridanna czytała swoją ulubioną legendę, tę o przyjaźni Zbawicielki Amadisse z wiedźmą Tirą Alindrell. Autor z uporem sugerował, że obie kobiety łączyła podejrzana zażyłość. Magna Magistra nie miała na ów temat wyrobionego zdania. Szczerze mówiąc, mało ją to obchodziło. Była za mądra i zbyt stara na kompleksy. Nie musiała szukać pociechy w literaturze. Skoro bogowie raczyli stworzyć ją inną niż ogół, ich sprawa. Niech oni się teraz martwią.

            Czasami odrywała wzrok od pergaminu i spoglądała na twarz śpiącej dziewczyny. Czy to, co czuła, było litością? Fizycznym zauroczeniem? Fascynacją, zrodzoną przez wieść gminną, w myśl której Herroved była potworem?

            Zniecierpliwiona, odepchnęła od siebie zwój z historią Dziewicy z Xirannon. Potoczył się po stole i z szelestem spadł na podłogę. Chyba po raz pierwszy w życiu Magna Magistra nie przejęła się losem słowa pisanego.

            Gdzie leży prawda? I po co w ogóle się w to wplątała? Na co liczy? Że z wdzięczności dzierlatka padnie jej do stóp? Zło nie jest brudnym ubraniem. Przykleja się do człowieka jak gówno do obcasa – jak wiadomo, obcas śmierdzi nawet wtedy, kiedy wytrzemy go o trawę. Podobno Herro wydała Aldana, swojego kochanka, w ręce żołnierzy z Ershaven. To brzydkie słowo – zdrada. Nieważne w jakim pada kontekście.

            Yoridanna westchnęła i pochyliła się, by podnieść stary pergamin.

           

II

 

            “Niezwykle rzadko radują nas rezultaty naszych wysiłków” - pomyślała Magistra dwa tygodnie później, kiedy wyszła od nowej podopiecznej. „Przeważnie spodziewamy się czegoś…czegoś... No, nawet jeśli sami do końca nie wiemy, co by to miało być”.

Przyznać trzeba, że ona nie tego się spodziewała, kiedy postanowiła przygarnąć pod skrzydła osławioną Czarną Herro. Wprawdzie dziewczyna wracała do zdrowia i jasnym było, że za parę tygodni będzie brykała jak młody źrebak, ale Yoridanna sama już nie wiedziała, czy się cieszyć, czy martwić.

            Ta mała suka nie okazała śladu wdzięczności za pomoc. Ba, zdążyła do białości rozwścieczyć większość Vendianek, mających nieszczęście się z nią zetknąć.

            Charakter miała iście piekielny.

            - Ona nie jest normalna!!! - wrzasnęła onegdaj Gerna, zielarka, osoba skądinąd cierpliwa i wyrozumiała, kiedy pacjentka cisnęła w nią miską owsianki na mleku. - Przysięgam, jeszcze jeden taki numer, a sama poderżnę gówniarze gardło!

            - Wątpię, czy ktokolwiek byłby normalny, gdyby przeżył to co ona - odparła Yoridanna spokojnie, chociaż wcale nie była tego taka pewna. Jej cierpliwość też miała granice.

            - Jeszcze jej bronisz?! Zupełnie ci odbiło?! Skąd wiesz, czy którejś nocy ta dziwka nie wsadzi ci noża pod żebro? Zaczynam myśleć, że ona urodziła się potworem, inaczej nie pokumałaby się z tym…

            - Nikt, do jasnej cholery, nie rodzi się potworem!  Potworem można się tylko stać. A podejrzewam, że ona nie miała zbyt wielkiego wyboru.

            - I z tego tytułu mam się nad nią litować? Daruj, znam kilka osób, które bardziej na to zasługują. Chcesz ją nawracać, proszę bardzo, ale rób to beze mnie.

            W rezultacie Yoridanna sama musiała się zająć trudną podopieczną. Chociaż coraz mniej miała na to ochoty. Herroved przypominała jej skatowanego psa, gotowego kąsać wszystko, co się zbliży. Na każdy odruch współczucia reagowała obraźliwą obojętnością bądź wybuchem wściekłości. 

            Tym razem nie było inaczej.

            - Przyniosłam ci jedzenie. - Vendianka postawiła miskę na stole.

            Herroved, demonstracyjnie milczała, wpatrując się w prostokącik okienka.

            - Ładnie by było, gdybyś powiedziała „dziękuję”. My, dzikuski, też znamy znaczenie tego słowa.

            Dziewczyna nawet nie odwróciła głowy.

            Magistra poczuła, że ogarnia ją furia.

            - Słuchaj, gówniaro, uratowałyśmy twoją nędzną skórę! Może ci się wydaje, że nie jesteś nam nic winna, ale w przyszłości radziłabym nie drażnić swoich dobroczyńców, bo...

            - Czekałam, aż zrzucisz tę obłudną maseczkę litościwej kapłanki - odezwała się złodziejka niespodziewanie. Podciągnęła się na poduszce i skrzywiła z bólu. - Nie pasuje ci.

            Yoridannę lekko zatkało, ale bardzo szybko się zreflektowała.

            - Bardzo miło to słyszeć, tyle że ja się nad tobą nie lituję. Wypełniam po prostu swoje obowiązki.

            - No proszę,  a już myślałam, że się we mnie zakochałaś.

            Jeśli liczyła, że takie prostackie aluzje robią na Yoridannie wrażenie, to musiała się jeszcze sporo nauczyć.

            - Czy ja wyglądam na wariatkę? - odparowała cierpko. - Nie przepadam za bandytkami z piekła rodem.

            - Skoro tak, co tu robię?

            - Hmm…ćwiczysz mnie w cierpliwości? Zamierzam zostać świętą? A może wreszcie raczysz ruszyć zadek i przekonać mnie, że nie marnuję swojego cennego czasu?

            - Gówno mnie obchodzi twój czas. Nie prosiłam o litość.

            - Ach, tak. Pomyślmy więc, do czego mogłabyś się przydać. Może do poprawy naszych stosunków z baronem Vojaczkiem? Bardzo by się ucieszył, gdyby dostał Czarną Herro jako prezent urodzinowy. Może nawet przestałby najeżdżać naszą zachodnią granicę? Chociaż nie. Na to bym jednak nie liczyła. Vojaczek to wyjątkowe bydlę i nie ma poczucia humoru.

            - A więc gadka o litości i przebaczeniu była łgarstwem? Zamierzacie sprzedać mnie do Isharon?

            Bała się, chociaż usiłowała tego nie okazywać. Gdyby wpadła w łapy barona, wielmoża obdarłby ją ze skóry. Dosłownie. Musiałaby być idiotką, by o tym nie wiedzieć.

            - Żeby przebaczyć, trzeba najpierw zapoznać się ze sprawą. Właściwie nic o tobie nie wiem, Herroved.

            - Sama to wymyśliłaś? Niepotrzebne mi twoje przebaczenie! Moje życie, moja sprawa.

            - A cóż to za cudowne życie, którym się nie chcesz z nikim podzielić? Włóczęgi i łajdaczki? Morderczyni chłopów i mieszczan? Czyżbyś się go wstydziła? No? Opowiedz o swoich wspaniałych dokonaniach!

            - Idź do diabła! – wrzasnęła dziewczyna i usiadła. Natychmiast zbladła jak ściana, ale to wcale nie osłabiło jej wściekłości. - „Nie osądzamy”! „Nie pytamy”! Ty aż się palisz do tego, żeby mnie osądzić!

            Yoridannę ogarnął wstyd. Przyszła tu, oczekując…czego? Sensacji? Wyznania grzechów? Skoro już chciała zabawić się w miłosierdzie, powinna to uczynić bez dodatkowych warunków.

            - Co ze mną zrobisz? - Herroved opadła na poduszkę i znów wbiła wzrok w okno. - Nie nadaję się na maskotkę.

            - To w głównej mierze zależy od ciebie - odpowiedziała Magistra po chwili namysłu.

            - Niby jak?

            - A tak. Widzisz, zawsze jest jakiś wybór…

            Źle.

            - Wybór?! Co ty pieprzysz?! A jakiż ja miałam wybór, kiedy Aldan wymordował moją rodzinę i założył mi obrożę jak psu?! Kiedy kazał mi zabijać? Kiedy się mną zabawiał, a inni uważali to za świetny żart albo odwracali wzrok? No?!

            Teraz to Yoridanna pobladła, ale zmusiła się do zachowania kamiennej twarzy. Litość była ostatnią rzeczą, której potrzebowała ta udręczona ludzka istota.

            - Może i nie, ale sytuacja się nieco zmieniła. Mogłabyś poszukać sprawiedliwości u Vojaczka…      

            - Sprawiedliwości? Ty naprawdę jesteś stuknięta! Wiem, jak wygląda isharońska sprawiedliwość!

            - …ale to nie byłby najlepszy pomysł - dokończyła Yoridanna, jakby w ogóle je nie przerwano. - Vojaczek to sukinsyn, sprawiedliwość ma gdzieś. Dla niego liczą się nagie fakty.

            Herroved zamknęła oczy.

            - Fakty – mruknęła – są takie, że mam na sumieniu parę bardzo paskudnych mordów, dwie zdrady i jedną skrobankę.

            - Skrobankę - powtórzyła Yoridanna jak papuga. Znowu ją zatkało.

            - A tak. I nie myśl, że żałuję. Gdybym nie miała wyjścia, wyprułabym to z siebie nożem.

            Na ślicznej twarzy dziewczyny odmalowała się taka nienawiść, że Magistra natychmiast odgadła, kto był szczęśliwym ojcem. "Może to i dobrze" – pomyślała cynicznie. "Dziecko Aldana i Herro z pewnością nie przyczyniłoby się do naprawy tego świata".

*

            - Jesteśmy wojowniczkami Światła. Światła przez duże „Ś” – powiedziała Yoridanna z naciskiem, spacerując po skrzypiącej podłodze Sali Nauk. - Światła, które daje kobietom nadzieję na lepszą przyszłość. A wojowniczka Światła nie może być tępą dziewuchą z wielkimi muskułami i malutkim rozumkiem. Ten schemat zostawmy mężczyznom.

            Nikt się nie poruszył.

            - Oni to lubią, bo w rzeczywistości mało który wyrasta ponad poziom chłopaczka, dumnego ze swojego drewnianego mieczyka. Mam nadzieję, że żadna z was nie będzie w przyszłości wymachiwać mieczykiem dla samej przyjemności machania. Mówię o tych, które w ogóle nauczą się czymkolwiek machać, Lisoleth. - Chuda, ciemnowłosa dziewczynka natychmiast przestała się wiercić. - Bezmyślna rąbanina jeszcze nikomu nie wyszła na zdrowie. Zanim nauczycie się walczyć, nauczcie się myśleć. Raya, chcesz nam coś powiedzieć?

            - No… Nad czym tu myśleć, jak ktoś zamierza się na nas siekierą? To chyba oczywiste, że zaraz rozwali nam łeb?

            Kilka smarkul uśmiechnęło się drwiąco.

            - Ano, oczywiste. Zadajmy sobie teraz pytanie - jak to się stało, że znalazłyśmy się w zasięgu siekiery, kiedy mogłyśmy spokojnie posłać strzałę zza drzewa? Tak moje drogie. Nie mam zamiaru wciskać wam bredni o szlachetności, uczciwości i rycerskiej walce. O tym bardzo dobrze się czyta, ale życie to nie pieprzona chanson de geste. W sytuacji skrajnego zagrożenia dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi zrobi wszystko, żeby się uratować. Nawet kosztem najbliższych. Dlatego myślę, że zamiast snuć bezproduktywne rozważania o moralności, lepiej strzelać do każdego osobnika z siekierą. Tak na wszelki wypadek.  Dopiero jak się strzelić nie da, można myśleć o bezpośrednim kontakcie. I jeszcze jedno. Niektóre z was z pewnością słyszały wspaniałe opowieści o śmierci na polu chwały. Moim zdaniem kretyni, o których inni kretyni śpiewają teraz ballady, nie potrafili dobrze ocenić szans przed walką, a potem, niestety, zwiać się już nie dało. Nie popełniajcie tego błędu. Jeżeli nie można wygrać, należy dać nogę. Nie ma nic złego w dobrej, zdrowej ucieczce. Żywy żołnierz jest zdolny do dalszego oporu, w przeciwieństwie do żołnierza martwego.

            Yoridanna odchrząknęła. Taktyka bojowa Vendianek opierała się na prostej zasadzie. Zaskocz i zabij. Dlatego ulubioną bronią leśnych kobiet były łuki. Niewiele z nich dałoby radę stawić czoła wyćwiczonym żołnierzom w otwartej walce.

            - Poza tym wojowanie to nie wszystko. Wojowniczka Światła musi posiadać wiedzę i umiejętności, które pozwolą jej przetrwać. Uszyć spódnicę, wydoić krowę i ustrzelić jelenia. Nie od rzeczy byłoby też liznąć nieco ogólnej wiedzy o świecie. Myślę tu o starożytnych pismach, historii i językach obcych. Bywa, że ludzie tylko czekają, żeby ktoś przekonał ich do swoich racji. A jak to zrobić, kiedy nie można się porozumieć? Miecz i łuk nie wystarczą, żeby przeżyć, nie odzieją was ani nie nakarmią, nie dostarczą też ciepłego schronienia w zimowe dni.

            Mimo woli Yoridanna zerknęła w kąt, gdzie siedziała jej nowa uczennica, ponura i brudna jak nieszczęście, ze skołtunionymi włosami niedbale związanymi kawałkiem rzemyka. Od dwóch dni brała udział w lekcjach w Sali Nauk. Od dwóch dni patrzyła bezmyślnie w okienko, jakby nic do niej nie docierało. Jeśli Magistra miała nadzieję, że pamiętna rozmowa zawiąże między nimi nic porozumienia, srodze się pomyliła. Ta dziewczyna była jak kamień. Po długich targach dała się namówić na udział w wykładach, ale nawet krzesło byłoby wdzięczniejszym adeptem.

            Magistra była jednak pewna, że obojętność to pozór.

I nie myliła się. Herroved słuchała. Może dlatego, że ból w boku nadal dawał się we znaki, mimo że od wydarzeń w Glevie minęło prawie sześć tygodni. Słuchała, bo była zbyt słaba, by czynnie przeciwstawić się Vendiankom i powiedzieć, gdzie mogą wsadzić swoje nauki. Czy one naprawdę wierzą, że będzie siała, orała i doiła krowy? Ktoś tu najwidoczniej zdrowo upadł na łeb.

            - Czy to nie za wiele? Mówią, że jak baba za dużo wie, to dostaje od tego rozrzedzenia mózgu i krost na gębie - warknęła, zanim zdążyła ugryźć się w język.

            Wszystkie głowy natychmiast obróciły się w jej stronę. Większość nowych koleżanek miała takie miny, jakby nagle przemówił do nich stojący na stole kałamarz.

            - Ach tak. - Yoridanna usiłowała zachować kamienną twarz, chociaż ledwo powstrzymała wybuch śmiechu. Nareszcie jakaś reakcja. Wszystko było lepsze od tej zimnej obojętności. - No, ciekawam bardzo, kto ci to powiedział. Bo chyba nie kobieta?

            Dziewczyna popatrzyła jej prosto w oczy. Zuchwale. Bezczelnie. Zacytowała właśnie słowa Vimladara, jednego z członków Hordy, którego nienawidziła prawie tak samo jak Aldana. Ale nie było to ważne. Chciała zobaczyć, jak Yoridanna wije się i tłumaczy.

            - Znane mi kobiety nie narzekają, że są mądre albo że potrafią coś zrobić. Przekonanie o naszej niższości wyszło od mężczyzn i jest dla nich bardzo wygodne. Wykształcona żona wykazuje dziwną niechęć do bycia poniewieraną i wykorzystywaną.

            - Jak to? - zdziwiła się sąsiadka Herroved, smukła, jasnowłosa dziewczyna, mówiąca z isharońskim akcentem. - Większość ludzi żyje sobie normalnie, w parach, i są z tego zadowoleni.

            - Masz rację. Jest jednak mnóstwo takich, którzy poniewczasie życzyliby sobie większej rozwagi w kwestii doboru małżonka. Dowodzi tego choćby istnienie naszej małej społeczności. Sama wiesz, Tahaji, że żadna z Vendianek nie pragnie powrotu do tej, jak mówisz, „normalności”.

            Dziewczyna zapatrzyła się w blat stołu. Nie trzeba było geniusza, by odgadnąć bieg jej myśli. Tahaji na własnej skórze poznała smak rodzinnej sielanki.

            - Nie zrozumcie mnie źle. Nie chcę was straszyć ani wzbudzać chorych uprzedzeń. Większość mężczyzn to porządni, ciężko pracujący zjadacze chleba, tylko niesprawiedliwe prawo ich rozpaskudziło. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie byliby o wiele lepsi, gdyby nie dziwaczne sploty okoliczności.

-         Gdyby nie byli z natury wredni, nie byłoby splotów okoliczności - odezwała się znowu Herroved. Nie cierpiała próżnego gdybania. Yoridanna przypominała jej Filozofa Smarka. Też dużo gadał, co wcale nie uchroniło go od zawiśnięciu na szubienicy podczas dorocznego jarmarku w mieście Arcadia.

-         Hm. Coś w tym jest. Zafajdane błędne koło. Nie mam ochoty zagłębiać się w dysputy o moralności i nadstawianiu drugiego policzka, służeniu bliźnim i naprawie świata. Z jednej prostej przyczyny – tego świata nic nie naprawi, a my możemy być z siebie dumni, jeśli uda nam się niczego nie zepsuć.

            Herroved wzruszyła ramionami. Nie chciało jej się spierać z Magną Magistrą, ale wiedziała swoje. Ludzie byli podli i nie należało im ufać. Kwestia płci nie miała tu większego znaczenia.

            Przesunęła dłonią po brudnych włosach. Do tej pory czerpała jakąś przewrotną satysfakcję z tego, że chodzi w podartych łachmanach i cuchnie. Nagle poczuła wstyd i zapragnęła wziąć kąpiel. Jakimś cudem ciągle żyła. Rybak z Glevy nie poderżnął jej gardła ani nie wydał żołnierzom, tylko przewiózł przez rzekę i zostawił na skraju puszczy. Dzikie Vendianki okazały się bardziej miłosierne niż cywilizowani mieszkańcy północy. Z tego wynikało, że bogowie bardzo chcą, by Czarna Herro pozostała na tym padole. Skoro tak, należało wziąć się w garść i pokornie poddać ich woli.

            Yoridanna mówiła i mówiła, ale dziewczyna przestała słuchać. Nie zwracała uwagi na chichoty i szepty, ignorowała ukradkowe spojrzenia. Niech się śmieją! Zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni.

-         Samira! Tahaji! Raya! – Cichy głos Yoridanny stał się naraz ostry jak brzytwa. – Skoro temat zajęć tak bardzo was bawi, oprowadzicie teraz nową koleżankę po naszym arau. Jak już mówiłam, ma na imię Ashka i pochodzi z Isharon.

            Herroved leciutko uniosła brwi. Nowe imię miało być symbolem zerwania z przeszłością. Zanim po raz pierwszy udała się na nauki, Yoridanna wyjaśniła jej, że lepiej będzie, jeśli na zawsze pogrzebią Czarną Herro w nurtach Rivaen.

*

            - To imię ciągnęłoby się za tobą jak smród za pospolitym ruszeniem. Skoro wszyscy myślą, że nie żyjesz, bezpieczniej będzie ich w owym mniemaniu pozostawić. Nadamy ci nowe miano, pasujące do nowej egzystencji. Co powiesz na... Ashkę? Krótkie, dźwięczne, no i bardzo dobrze się w Vendii kojarzy.

            - Dlaczego?

- Ashka Rovinesca była jedną z założycielek Vedd Ahir, Miasta Kobiet. Razem z innymi przedstawicielkami ludu Morenn przywędrowała tu pod koniec Wielkiej Wojny, na której poległa większość mężczyzn ich rasy. W końcu wymarli, zostawiając po sobie ideę kobiecej społeczności.

            Herroved owa Ashka natychmiast skojarzyła się z kimś w rodzaju vendiańskiej Dziewicy z Xirannon. Na jej usta wybiegł złośliwy uśmieszek.

            - To jakaś święta? – spytała drwiąco. - Nie mam i nigdy nie miałam pociągu do świętości. Jestem obrzydliwie grzeszna.

            Yoridanna odwzajemniła uśmiech.

            - Wątpię, by Rovinesca zasługiwała na miano świętej. Była kimś w rodzaju wojowniczki -filozofki. Podobno parała się też magią, ale chyba z mizernym skutkiem.

            - To pewnie długo nie pożyła? Myśliciele i magowie zazwyczaj kiepsko radzą sobie z pruciem flaków.

            - Masz rację, chociaż akurat umiejętności wojenne nie miały tu nic do rzeczy, bo Rovinescę zabił wielki pożar lasu. Próbowała uratować kapłanki ze świątyni Aranjani.

            - Na męczennicę też się nie nadaję. Okropnie głupi rodzaj śmierci. Tyleż bolesny, co bezsensowny. W dodatku lud ma uroczy zwyczaj robienia sobie amuletów z kości takich nieszczęsnych idiotów.

            Yoridanna nie mogła się powstrzymać i parsknęła głośnym śmiechem.

            - Nigdy nie wiesz, dopóki nie spróbujesz, jak mówi stare porzekadło. Na razie nie chcę, żebyś zostawała świętą męczennicą, a do oporządzania koni i dojenia krów nadaje się każdy. Zapewniam, nie trzeba do tego szczególnych fizycznych i duchowych predyspozycji.

            - Nie mam zamiaru doić krów.

            - Tak? A co masz zamiar robić? W Vendii nie ma podróżnych do okradania ani chłopów, których mogłabyś zabijać.

            - Wcale nie muszę tu zostać! 

            - Wiem, że nie musisz. Tylko dokąd pójdziesz? Zdaje się, że na północy wciąż dobrze pamiętają twoją słodką buzię.

            Herroved po raz kolejny nie znalazła odpowiedzi.

*

            - Chodź, Ashka - powiedziała śliczna rudowłosa dziewczyna, podnosząc się zza stołu. Dwie inne już kierowały się do drzwi. Wysoka blondynka o ponurym wyrazie twarzy i pulchna szatynka z krótkimi włosami i zadartym nosem. Tahaji i Raya.

            Ashka z ulgą usłuchała wezwania Samiry. Długie siedzenie w miejscu męczyło ją nawet wtedy, gdy jeszcze była beztroską córką lorda Hestrita. Później też nie miała zbyt wielu okazji, by ćwiczyć się w cierpliwości.

            Tahaji z hukiem zatrzasnęła drzwi i obrzuciła Ashkę nieprzyjaznym spojrzeniem.

            - Kim ty w ogóle jesteś i z jakiej okazji mamy cię niańczyć? - spytała napastliwie. - Siedzisz sobie, gapisz się w sufit, a Magistry skaczą wokół ciebie, zamiast...

            - Daj spokój, Tahaji! - wtrąciła łagodnie Samira.

            - Zamknij dziób! Nowicjuszki pokornie szuflują gówna spod koni, zadowolone, że mogą być wspierającymi, a ta wrona stroi miny, jakby była pieprzoną królową! Jak chcesz, to możesz się przed nią kłaniać, ale ja nie zamierzam!

            - No to się nie kłaniaj! - warknęła Raya. - Wracaj do Yoridanny i powiedz jej, żeby się wypchała! Jakoś nie słyszałam, żebyś się stawiała tam, w sali.

            Ashka syknęła zniecierpliwiona. Te smarkule naprawdę myślą, ze potrzebuje ich towarzystwa? Tahaji przynajmniej była szczera, nie lubiła jej i dawała temu wyraz, podczas gdy pozostałe wysilały się na fałszywą uprzejmość ze strachu przed karą.

            - Jak dla mnie, to możecie wszystkie iść do diabła. Nie potrzebuję niańki i nie zgubię się w tej śmierdzącej dziurze. Możecie to powtórzyć tej waszej Yoridannie.

            Tahaji zamachnęła się szeroko, chcąc dać jej w twarz. Trafiła w pustkę. Nie darmo Ashka przez dwa lata była Czarną Herro i żyła. Zrobiła unik i zwiniętą pięścią walnęła przeciwniczkę w żołądek.

            Tahaji zgięła się wpół. Ashka także. Ledwo zrośnięte żebra przypomniały o sobie falą ostrego bólu. Na pojedynki było zdecydowanie za wcześnie.    

- Czy wyście powariowały? Przykują was do Kochanka i jeszcze dołożą parę batów! - wysyczała Raya, ruchem głowy wskazując stojący pośrodku placyku słup, z którego malowniczo zwisały zardzewiałe okowy. - To nie jest najlepsze miejsce do prania się po mordach!                                              

            Tahaji odzyskała oddech i rozsądek. Ashka chwiała się na nogach, ale dzielnie zacisnęła zęby. Nie pozwoli jakiejś gówniarze sobą rządzić.

            - Jeszcze cię dopadnę, wrono! - zagroziła Vendianka. Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę bramy, demonstracyjnie ignorując polecenia Yoridanny.

            - Nic ci nie jest? - zatroskała się Samira, zaniepokojona bladością nowej koleżanki.

            - Nie. - Ashka wyprostowała się wolno. Ból przygasł.

            - Nie przejmuj się gadaniem Tahaji. Jest po prostu zazdrosna, bo do tej pory to ona była ulubienicą Yoridanny.

            - I bądź łaskawa na nas nie warczeć - dodała Raya, przegarniając palcami mysie włosy. - To naprawdę nie nasza wina, że się tu znalazłaś. My trzymamy się razem, bo na nikogo innego nie możemy liczyć. Hrabianki z koneksjami raczej tu nie trafiają.

            Ashka nie odpowiedziała, ale słowa Vendianki uświadomiły jej coś, czego do tej pory jakoś nie raczyła zauważyć. Może nie była aż tak wyjątkowa, jak jej się wydawało. Bogowie wiedzieli, jakie wiatry przygnały tu jej towarzyszki, ale z pewnością nie były to dobre wiatry.

            Wolno ruszyły przez plac. Nagle Raya zachichotała.

            - W jednej kwestii Tahaji ma rację. Yoridanna ma do ciebie słabość. Wodzisz ją na pokuszenie, bez dwóch zdań!

            - Dobrze radzę, niech się trzyma ode mnie z daleka.

            - Ależ nie sądzę, by miała w planach coś niestosownego! I właśnie to jest takie zabawne.

            - Nie słuchaj jej - odezwała się Samira, zgrabnie omijając kupę końskiego nawozu. - Oho, ktoś pocałuje dziś Kochanka. Vera i Calinka znów zapomniały, że to ich kolej sprzątania placu. Wracając do Yoridanny – ma swoje dziwactwa, ale przynajmniej jest sprawiedliwa.

            Resztę dnia dziewczyny spędziły, włażąc do każdego zakamarka Schola Arau Dwunastego. W pewnej chwili zakradły się nawet do kuchni, gdzie gwizdnęły kawał pieczeni i jabłkową roladę. Ashka wbrew sobie zaczynała lubić nowe koleżanki. Były bystre, obdarzone poczuciem humoru i rozbrajająco przyjazne. Nie zadawały kłopotliwych pytań, za to chętnie opowiadały o życiu i zwyczajach Vendianek. Samira wygłaszała długie i wyczerpujące mowy na temat organizacji, szkolenia i wiary, a Raya dorzucała prześmieszne historyjki o wpadkach i wypadkach przyszłych wojowniczek Światła. Ashka od dwóch lat nie śmiała się tak dużo i szczerze, jak tego dnia, w towarzystwie nieletnich wyznawczyń Astreta.

            Właściwie nic nie wiedziała o Vendii, chociaż zdarzało się, że wraz z Hordą Przeklętych wiała w jej lasy przed karzącą ręką sprawiedliwości. Ale wtedy trzymali się północnej granicy i nigdy nie zapuszczali głęboko w puszczę. Vendianki nie grzeszyły gościnnością. Łatwo tu było o strzałę między żebra i nawet Aldan, który był zdolny do wszystkiego, wolał nie zadzierać z leśnymi kobietami.

            Arau Dwunasty był stosunkowo niewielki. Wszystkowiedząca Samira objaśniła, że jest jednym z leżących najdalej na południu, w bezpośrednim sąsiedztwie osławionych Białych Bagien - niezbadanego przez ludzi siedliska najdziwaczniejszych istot, jakie nosiła ziemia. Jeszcze dalej znajdowała się tylko Zielona Strażnica, wojenny arau mający za zadanie dbać o bezpieczeństwo uczennic, oraz chram bogini Aranjani, zwany też Świętym Gajem. Mieszkały tam trzy kapłanki, którym Arau Dwunasty dostarczał żywność i - jak twierdziła Raya - morza żytniej gorzałki.

            - Podejrzewam, że ich obrzędy polegają na nieustannym chlaniu - dodała bezbożnie. - A potem wpierają nam, ze widziały gandharwów, duchy i skrzydlate świnie. Wcale się nie dziwię. Żytniówka Mijali jest cholernie mocna. To, co tu widzisz, to świątynia Astreta - wskazała niski, niezgrabny budynek, który dziewczyna zdążyła już dobrze poznać - Bóstwa Wszelkiej Światłości.

            - Ale to przecież szkoła - zdziwiła się Ashka. - I lazaret!

            - Aha! Wszystko w jednym. Astret musi się jakoś z nami pomieścić, bo cierpimy na brak przestrzeni. Nie mam pojęcia, czy ma coś przeciwko, w każdym razie jeszcze nie zesłał na nas żadnych gromów i piorunów. Zresztą po co bóstwu dużo miejsca? Nie urządza przecież przyjęć. I bardzo szkoda – zakończyła z żalem. 

            Ashka dowiedziała się, że plac wewnątrz ostrokołu służył czasem uczennicom do ćwiczeń z bronią, ale przeważnie trenowały w lesie. Wydawało się to jedynym rozsądnym wyjściem, bo placyk był niewielki i zagracony do granic możliwości. Ostrokół miał kształt wydłużonego trójkąta, który jednym z wierzchołków wbijał się w głąb porośniętej lasem góry. Dwa pozostałe wieńczyły kryte gontem strażnice.



Wewnątrz palisady mieściła się świątynia, obszerna obora, kuchnia i arsenał. Na nic więcej nie było już miejsca. Ani śladu budynku, który mógłby od biedy służyć Vendiankom jako mieszkanie.

            - Powiedziałaś, że ile was tu jest? - przerwała Samirze opowieść o Leśnym Dworze, stolicy Vendii.

            - Dwanaście wojowniczek i dwadzieścia jeden uczennic. Z tobą będzie dwadzieścia dwie.

            - A gdzie śpicie? Przecież tyle osób nie pomieściłoby się w świątyni!

            - No pewnie, że nie! Chodź, pokażemy ci!

            Dziewczęta pociągnęły ją w stronę bramy, otwierającej się na niewielką polanę zarośniętą trawą, zielskiem i młodymi drzewkami.

            Ashka nie mogła uwierzyć własnym oczom, kiedy Raya wskazała korony potężnych drzew ladame, tworzących zwarty mur wokół osady.

            - Tam śpimy. Calinka, to znaczy Janheverre, twierdzi, że mamy stamtąd bliżej do nieba. Jak by nie było, vildry to najbezpieczniejsze miejsce pod słońcem. Nie grozi ci tam wizyta nieproszonych gości. W środku mamy zapasy i broń na wypadek niespodziewanego ataku. Zimą jest wprawdzie trochę chłodno, ale da się wytrzymać.

            - Wyglądają jak gniazda remizów - stwierdziła Ashka z zadartą głową. Mogłabym? - Zrobiła ruch w stronę sznurowej drabinki przyczepionej do gałęzi.

            - Może innym razem - sprzeciwiła się Samira. - Wchodzenie po tym wymaga dużej wprawy, tylko wydaje się łatwe. Yoridanna obdarłaby nas ze skóry, gdyby coś ci się stało. Chodźmy lepiej na tor Vii, pokażemy ci, co i jak.

            - A co jest dalej?

            - Gdzie? - zdziwiła się Raya.

            - No, tam… - Ashka zrobiła nieokreślony ruch ręką.

            - Tam, moja droga, jest Vendia! Lasy, bagna, dzikie bestie i ani jednego chłopa, z którym można by… no, łożyć na cudzym…

            - Cudzołożyć, kretynko! - poprawiła Samira. - Ale fakt pozostaje faktem. Zero mężczyzn.

            Ashka spojrzała na nie z niebotycznym zdumieniem. Chyba nie mówiły poważnie! Która kobieta przy zdrowych zmysłach tęskniłaby za czymś tak okropnym jak to, co zgotował jej Aldan? Na samo wspomnienie drżała ze zgrozy i wstrętu. Ciągle śnił jej się szałas na skraju lasu i długi bat na psy. Budziła się wtedy z krzykiem, zlana potem i bliska wymiotów. Wątpiła, czy kiedykolwiek zdoła o tym zapomnieć.

            Popatrzyła na rozmarzone twarze Samiry i Rai i naraz poczuła, że Aldan odebrał jej coś więcej niż rodzinę i dom.

            Po raz pierwszy pomyślała o swoim uczynku z satysfakcją. Dobrze, że to ścierwo jest teraz tam, gdzie jego miejsce. W piachu.

*

            - Szybciej! Co to ma być, spacer? Czy wymagam zbyt wiele? Jak trzymasz ten miecz, zaraz utniesz sobie łeb! Gaalop!!!

            - Łaaa!!! - Dziewięcioletnia Endrell zachwiała się w siodle, a po chwili z impetem wyrżnęła o ziemię. Jej wierzchowiec, gniady wałach z gwiazdką na czole, zwany przez uczennice Gnojem, bo był złośliwy jak rzadko, wierzgnął i zarżał, jakby naśmiewał się z niefortunnej amazonki.

            Reszta dziewcząt nagrodziła pokaz oklaskami. Vija szybko obróciła się w ich kierunku.

            - Tak was to bawi? Spokojna głowa, zaraz wszystkie udowodnią, co potrafią! Samira! Pokaż, jak powinien wyglądać przyzwoity przejazd przez tor! A nie zrób mi wstydu, bo będziesz przez miesiąc kopać latryny!

            Samira stała na ziemi i dociągała popręg. Na słowa Magistry natychmiast  wskoczyła na siodło i zebrała wodze. Była jedną z tych rzadkich osób, które zawsze dają z siebie wszystko - nieważne, czy chodzi o naukę historii, czy zmywanie naczyń.

            Ashka z podziwem oglądała przemyślne urządzenia, mające służyć doskonaleniu sztuki zabijania. Tor był kawałkiem lasu u stóp wzniesienia, na którego szczycie widniała jakaś dziwaczna, nieforemna budowla, nie będąca ewidentnie dziełem natury.

             - Co to za paskudztwo? - zwróciła się do Janheverre, płowowłosej, drobniutkiej Ershavenki, przy której nawet Raya wydawała się ponuraczką. Janheverre zawsze była gotowa spłatać komuś figla, a przyznać trzeba, że miała ich w zanadrzu całe tuziny. Śmiała się praktycznie bez przerwy, ale nie był to drażniący nerwy chichot idiotki. Jej radość życia była zaraźliwa niczym grypa. Nie było w Arau Dwunastym osoby, która by nie lubiła Calinki.

            - To nie żadne paskudztwo! – odpowiedziała teraz. – To wieża sygnalizacyjna! Może i nie wygląda bardzo świetnie, właściwie z bliska jest jeszcze brzydsza niż z daleka, ale tylko pomyśl, ile nasze poprzedniczki musiały się namęczyć, żeby stworzyć to arcydzieło!

            - To ziemia?

            - Ziemia, gałęzie, piach, śmieci, wszystko zlepione gliną i ubite na mur. Nie wyobrażasz sobie, jakie to praktyczne! Gdyby komuś zachciało się na nas napadać, w co osobiście bardzo wątpię, sygnał natychmiast dotarłby do najdalszych zakątków Vendii. Wystarczyłoby podłożyć ogień pod stos drewna na szczycie i czekać na ratunek.

            Ashka oderwała wzrok od wieży i znów popatrzyła na tor. Dni manewrów oznaczały harówkę nie tylko dla uczennic, ale także dla wojowniczek, które wytrwale wprawiały w ruch wiatraki,  bujały kloce uczepione niskich konarów i niestrudzenie poprawiały słomiane chochoły imitujące wrogów.

            Podziwiała zręczność niektórych koleżanek, potrafiących w pełnym galopie trafić z łuku w środek tarczy, omijać drzewa i przemyślne pułapki, za każdym razem zastawiane w innym miejscu, uchylać się przed gałęziami i pociskami rzucanymi z drzew, i na dodatek wypatrzyć przy tym słomianego przeciwnika ukrytego wśród zarośli. Ona sama umiała jeździć konno lepiej niż dobrze, ale z łukiem radziła sobie niczym przeciętny pięciolatek. Wątpiła też, czy jest zdolna przebyć tor i nie oberwać przy tym w łeb, jako że wojowniczki rzucały w adeptki kasztanami, nie mogąc przecież używać łuków i kusz. Nie znaczyło to wcale, że kontakt z brązowymi kulkami był zupełnie bezbolesny. Ashka już rozumiała, skąd brały się wszystkie guzy i siniaki na twarzach  koleżanek. Nie były rezultatem gwałtownych różnic światopoglądów, jak na początku myślała, a bliskich spotkań z owocami kasztanowca.

            Samira kłusem ruszyła na tor. Nagle spięła konia i pomknęła karkołomnym cwałem.

            - Haa! - Kloc na linie minął ją o włos, tylko dzięki temu, że w ostatniej chwili przywarła do grzywy. Kasztanka spięła się do skoku przez strumień, mknący wartko środkiem doliny. Niezupełnie jej się udało, tylne nogi ześliznęły się po błotnistym brzegu. Na moment wypadła z rytmu, wykorzystała to któraś z siedzących na drzewach wojowniczek i…

            - Ałaaa! - Wszystkim wydało się, że aż tu słyszą głuchy odgłos, towarzyszący zetknięciu kasztana z żywym ciałem.

            Samira wzięła się w garść i błyskawicznym ciosem rozbebeszyła kukłę schowaną za krzakami jałowca.

            - Haaaa! - Drugi chochoł wyleciał w powietrze, ciągnąc za sobą smugę słomy. Dziewczyna zatoczyła łuk, ścięła jeszcze jedną kukłę, ukrytą wśród młodych brzózek, i wróciła do koleżanek. Dyszała ciężko, a na czole purpurowiał jej paskudny siniak.

            - Znośnie - zawyrokowała Vija. - Ale grubo poniżej twoich możliwości. Gdyby to była prawdziwa wojna, zamiast guza miałabyś strzałę w czole.      

 Samira spuściła wzrok. Ashka pomyślała, że na jej miejscu nie omieszkałaby napyskować tej zarozumiałej krowie.

Coś z tych uczuć musiało się odbić na jej twarzy, bo Vija nagle zacisnęła usta.

- Ashka, jedziesz następna – wycedziła po chwili.

Dziewczyna spojrzała prosto w oczy koloru starego koniaku.  Magistra była potężną kobietą w kwiecie wieku, muskularną jak mało który chłop. Na lewym policzku miała brzydką bliznę, być może po oparzeniu, bo nie wyglądała na pamiątkę wojenną. 

- Wiem, że to twój pierwszy trening, ale nie jesteś delikatną panieneczką. Mam wielką nadzieję, że nie wrócisz tu z guzem wielkości kurzego jajka. A choćby nawet, jakoś to zniesiesz.

„Ona mnie chyba nie lubi” - pomyślała dziewczyna obojętnie. Na świecie żyło mnóstwo osób, które nie darzyły jej sympatią. Zdążyła się przyzwyczaić.

Poprawiła się w siodle. Pierwszy raz od wypadku siedziała na koniu i wiedziała, ze jutro będą ją bolały wszystkie gnaty. Ale wolała to niż snucie się po pustym arau i czekanie na powrót koleżanek.

Spięła swego wałacha, nordyjskiego taranta, którego z czystej przekory nazwała Morenn. Podobno Morenianie słynęli z urody, natomiast jej wierzchowiec był brzydki jak nieszczęście, z wielkim łbem, krótką jelenią szyją i szablastymi tylnymi nogami. W dodatku pysk miał jak z żelaza – już czuła, że bolą ją ręce, chociaż kiełzno munsztukowe powinno teoretycznie zniwelować ten problem. Ale nie wybrzydzała. Zawsze mogła zamienić się z Endrell.

Morenn zagalopował, a ona schyliła się, unikając zmiecenia przez gruby konar. Chwila nieuwagi i wałach przyśpieszył do niekontrolowanego cwału. Poczuła, jak spręża mięśnie, żeby przeskoczyć zwalony pień. Przechył w przód. Potem w tył. Z całej siły ściągnęła wodze. Nie miała najmniejszej ochoty stracić panowania nad koniem podczas swojej pierwszej lekcji. Kasztan, rzucony zręczną ręką Salmy, zajmującej się na co dzień szyciem ubrań i reperacją uprzęży, świsnął jej koło ucha.  Przez sekundę widziała uśmiechniętą twarz starej wojowniczki. Błysk słomy, zamach, odcięta „głowa” potoczyła się w trawę. Kolejny chochoł, tym razem dyndający na sznurze jak wisielec na szubienicy. Stanęła w strzemionach i jednym cięciem przecięła sznur. Omal nie wyleciała z siodła, kiedy Morenn, zamiast przeskoczyć strumień, wbiegł w sam środek, rozpryskując fontanny kropel. Kątem oka dostrzegła ostatnią kukłę, przemyślnie ukrytą za pniem olbrzymiego buka. Ściągnęła wodze. Błąd. Spore polano, ciśnięte wprawną ręką, wyrżnęło ją w zraniony bok, wprost zmiatając z kulbaki. Na chwilę straciła kontakt z rzeczywistością, by ocknąć się na ziemi z ustami pełnymi zbutwiałych liści. Wypluła je ze wstrętem i usiadła. Morenn kłusował spokojnie w stronę uczennic, a ją żebra bolały, jakby znowu zostały złamane. Wciąż jeszcze masowała sobie bok, kiedy podjechała do niej Vija, wiodąc taranta za cugle.

- Moje gratulacje - powiedziała sucho. - Wytrzymałaś dłużej, niż myślałam. Za pierwszym razem wszystkie spadają. Nic ci nie jest?

- Będę żyła - burknęła ze złością. Miała ochotę wrzasnąć, że w inne dziewczyny nikt nie rzucał polanami, ale podejrzewała, że Vija i tak się tym nie przejmie. Podniosła się więc z ziemi i wsunęła stopę w strzemię. Kiedy podjechała do koleżanek, przywitały ją nie śmiechy, a współczujące spojrzenia. Nie wiedzieć czemu, bardzo jej to pomogło.

- Samira! Endrell! Ashka! Skoro już przejechałyście tor, pojedziecie do arau i powiecie Mijali, żeby się nie trudziła szykowaniem strawy. Zjemy wieczorem. A teraz, miłe panie, do roboty!   

*

- Vendia to miejsce, gdzie rządzą kobiety. Mężczyźni nie są nam potrzebni, potrafimy same się o siebie troszczyć. Ale emancypacja to nie tylko przywileje. To także obowiązki. Nikt was nie wyręczy w rąbaniu drewna i orce. Nikt nie obroni przed atakiem dzikich stworzeń i równie dzikich najeźdźców z północy.

- Wiem o przynajmniej jednej rzeczy, do której mężczyźni są niezbędni - szepnęła Calinka Ashce. - Może nie wszystkim, ale na pewno większości. Nie?

- Mhm - przytaknęła machinalnie. Słuchała uważnie wykładu, czyhając na coś, do czego by się mogła przyczepić.

- No to po czorta ta cała enam…emam…emamcypacja, skoro tylko dowala człowiekowi roboty? Nie każdy ma ochotę orać i rąbać – sprzeciwiła się, ignorując zarówno nieme protesty Samiry, jak i pełen aprobaty uśmieszek Rai.

Yoridanna westchnęła, ale tylko w myślach. Ta dziewczyna była nie do zniesienia. Magistra miała wrażenie, że w napięciu czatuje na najmniejsze potknięcie, nieścisłość czy błąd w rozumowaniu, aby natychmiast wywlec je na światło dzienne. Cholernie ją to drażniło. Pół biedy, gdy mała miała rację i reszta koleżanek mogła skorzystać z jej całkiem bystrych spostrzeżeń dotyczących świata i ludzi. Czasem jednak upierała się przy takich bzdurach, że Yoridanna miała ochotę mocno nią potrząsnąć. Z drugiej strony, zdumiewającym było, jak pozytywnie wpłynęło na dziewczynę towarzystwo rówieśniczek. Przestała wyglądać jak wampir-anemik, nawiązała nawet kilka przyjaźni, chociaż większość adeptek wciąż się jej bała.

„Tylko spokojnie” – pomyślała Magistra, zanim ponownie zabrała głos.

- Emancypacja - powiedziała z naciskiem - to synonim wolności. Wolności wyboru, możliwości kierowania własnym losem…

- Wielka mi rzecz - przerwała Ashka. - Każda ladacznica w Isharon posiada taką wolność, i to bez orania i siania. I nie musi bez przerwy ściskać rękojeści miecza, żeby jej ktoś przypadkiem nie wychędożył razem z tą całą ema…emancypacją. 

- A co ty możesz o tym wiedzieć?! - wtrąciła gwałtownie Hesse, najstarsza z uczennic, pochodząca aż z dalekiego Geardu. - Nie masz pojęcia, o czym gadasz! Sto razy wolę być tutaj, niż… - urwała, a Ashce zrobiło się naraz bardzo głupio. Kolejny raz popełniła gafę, nie doceniając mieszkanek leśnego królestwa. To nie były zwyczajne uczennice przyświątynnej szkółki. Każda miała do opowiedzenia historię, po której ciężko by było zasnąć.

- Cóż, obie macie trochę racji. Kurtyzany cieszą się pewną swobodą, ale płacą za nią czymś więcej niż pracą w polu.

- Przepraszam - burknęła Ashka pod nosem. - Chyba się wygłupiłam.

Yoridanna pomyślała, że się przesłyszała. Do tej pory cokolwiek się działo, Herro twardo obstawała przy swoim i nigdy nie przyznała się do pomyłki. „Robimy postępy. Jeszcze trochę, a uznam, że ta mała ma zadatki na normalną dziewczynę”.

Raya i Calinka wymieniły zdziwione spojrzenia. Nie podejrzewały, że Vaneska, „córka rzeki” jak ją nazwały, kiedykolwiek słyszała słowo „przepraszam”, nie mówiąc o jego użyciu. We trzy potrafiły doprowadzić do szału każdą Magistrę, nie wyłączając samej Yoridanny, która nieraz była zmuszona wymyślać im różne kary za niesubordynację. Jednak dzięki ich wygłupom lekcje przestały wionąć  nudą i stały się całkiem interesujące.

Sama Vaneska była tak barwną i intrygującą postacią, że wybaczały jej drobne uchybienia w rodzaju nieuzasadnionych ataków szału, przeplatanych okresami dziwnej apatii, kiedy nie chciało jej się nawet wstać z posłania. Zwiedziła kawał świata i chętnie opowiadała o tym, co widziała. Jedynym tematem tabu były jej wcześniejsze losy, zanim glevscy rybacy wyłowili ją z Rivaen i podrzucili Vendiankom. Wprawdzie rany od miecza, topora czy włóczni nie były w Vendii jakąś niesamowitą rewelacją, ale nawet tutaj szesnastolatki nie chadzały na wojny. Skąd więc ohydna pamiątka na żebrach i te jeszcze brzydsze na plecach?  Nocami zdarzało jej się wrzeszczeć o ogniu i krwi, miotała się wtedy na posłaniu i trzeba było ją budzić. Zupełnie nie radziła sobie z łukiem, który był tak związany z Vendią, jak chmury z deszczem, za to nawet Vija nie potrafiła jej pokonać w walce na miecze. Zwijała się jak piorun i stosowała wszelkie chwyty, niekiedy bardzo, ale to bardzo paskudne.

Wśród nielicznych osób darzących Vaneskę przyjaźnią znalazła się, o dziwo, Tahaji. Było to zjawiskiem z wszech miar zdumiewającym, ponieważ początkowo nie mogły przejść obok siebie bez wymiany obelg, a kiedy nie kręciła się w pobliżu żadna z wojowniczek, także i ciosów. Rywalizowały na treningach i w Sali Nauk, kłóciły się podczas sprzątania i gospodarskich zajęć, robiły obrzydliwe dowcipy. W końcu otwarcie skoczyły sobie do gardeł podczas lekcji sahsit, ceremonialnego języka Vendii, i Magistra Maelle kazała przykuć obie do Kochanka. Stały tam przez całą noc, a kiedy nadszedł ranek, były już przyjaciółkami. Tylko Yoridanna domyślała się powodów nagłej odmiany. Wiedziała, dlaczego pewnej mroźnej nocy tysiąc ósmego dziewięcioletnia wówczas Tahaji wybiegła z domu swego wuja, bogatego złotnika z Nidarry, ubrana tylko w nocną koszulę. Przeszła po lodzie Roshę i dotarła do jednego z wojennych arau’es z odmrożeniami, na wpół martwa z zimna. Obie dziewczyny miały ze sobą wiele wspólnego, co, jak widać, w końcu odkryły.

- Zapomnijmy o kurtyzanach - powiedziała łagodnie Magistra, zamykając kłopotliwy temat. - W Vendii wolność jest prawem, nie przywilejem…

- Aha! - tchnęła Tahaji zza pleców Calinki. - Tyle, że są równi i równiejsi! Kapłanki wałkonią się po świątyniach, podczas gdy „wspierające” to po prostu służba, harująca przy garach i bachorach - podrzutkach!

- Tahaji, chcesz nam powiedzieć coś ciekawego?

- Ja…

- Ona mi objaśnia zawiłości vendyjskiego prawa - zełgała lojalnie Ashka.

- Vendiańskiego - poprawiła odruchowo Yoridanna. - Niech w przyszłości będzie łaskawa robić to gdzie indziej. Aha, Ashko, Maelle znowu się na ciebie skarżyła. Podobno twoje postępy w sahsit są bardzo…umiarkowane.

- Patrzcie, a ja myślałam, że żadne - wymamrotała dziewczyna, ale tak, by Magistra nie usłyszała.

Te cholerne ideogramy były czarną plamą na tle jej nowej, świetlistej egzystencji. Za nic nie mogła spamiętać całego alfabetu, nie mówiąc już o niuansach starożytnej gramatyki. Straszliwie ją to denerwowało, zwłaszcza że zazwyczaj nie miała trudności z nauką rzeczy, których choć trochę nauczyć się chciała. Przeklinała więc sahsit, a sympatyczną skądinąd Maelle znienawidziła po prostu siłą rozpędu. Skoro norlingue wystarczał Vendiankom w codziennych kontaktach, po cholerę zawracały sobie głowy językiem używanym tylko podczas modłów? A może ich bóstwa były głupsze od nich, skoro potrafiły zrozumieć tylko ten kretyński bełkot?

- Mniemam, że robisz wszystko, by nadrobić zaległości?

- Jasne. - Dziewczyna posłała Magistrze bezczelny uśmiech. - Uczę się dniami i nocami. Strasznie się martwię, że Astret nie załapie, kiedy zapragnę mu powiedzieć, żeby pocałował mnie w dupę.

Większość uczennic osłupiała na dźwięk tego straszliwego bluźnierstwa, jedynie Tahaji wydała odgłos, jakby się czymś zakrztusiła. Yoridanna pobladła z gniewu.

- Nie mam pojęcia, czy Astreta interesuje twoja znajomość języków, ale jeszcze jedna taka wypowiedź i nie pojedziesz na Wyprawę.

- Jak to?! - wybuchnęła Vaneska, podrywając się z miejsca.

- A tak. Zasady są proste - tylko najlepsze. Takie, którym nikt nie może nic zarzucić.

- Staram się! - wycedziła dziewczyna. Yoridanna domyślała się, że te słowa wiele ją kosztowały.

Jej gniew zelżał. Rzeczywiście, Vaneska w krótkim czasie odbyła zadziwiająco długą drogę. Zasłużyła na nagrodę i niech diabli porwą sahsit. Ale tego przecież nie mogła jej powiedzieć.

- Myślę, że Maelle da ci szansę. Wspomniała, że jeśli do jutra nauczysz się na pamięć „Wiosennej mowy na przyjście Yomfrei”, pozwoli ci jechać.

- Ale ta zakichana mowa zajmuje cały zwój! Jak mam w ciągu jednej nocy zapamiętać cały zwój tego bełkotu?! - wrzasnęła Ashka.

- Wrzaski niewiele tu pomogą. Myślałam, że już to przerobiłyśmy.

Spokojny głos Yoridanny podziałał na Vaneskę jak kubeł lodowatej wody. Magistra miała rację, bunt był śmieszny i nie miał właściwie żadnego sensu. Bo dokąd miałaby pójść?

- Spróbuj. Myślę, że Maelle doceni twoje dobre chęci. No, dziewczęta, na dzisiaj wystarczy. Możecie się rozejść.

- Ale… - zaczęła Tahaji, podczas gdy uczennice pośpiesznie wstawały od stołu. 

- Chcesz pomóc przyjaciółce? Ależ proszę bardzo!  

 Tahaji buzia się wydłużyła.

- Suka! – wymamrotała pod nosem.

- Do usług! – Yoridanna miała dobry słuch.

*

            Mowa do Yomfrei była…długa.

            - Czy te cholerne baby musiały koniecznie opisywać każdego pieprzonego ptaszka, motylka i robaczka od wiosny do jesieni osrywającego wszystkie zakamarki lasu? - jęknęła Ashka po raz setny tego wieczoru.

            - A co niby miały robić, jak wszystkich chłopów trafił szlag? - Tahaji po raz setny udzieliła tej samej błyskotliwej odpowiedzi. - Patrz lepiej tutaj, masz tu napisane: „Pani, wioząca na świetlistym wozie wszystkie dary ziemi”…Nie, nie tutaj, tutaj…Panie Światłości, ty nawet przeczytać tego nie umiesz, co gadać o odklepaniu na pamięć… Tu, mówię! A jak Maelle spyta o deklinacje? Patrz, zawsze każe odmieniać „wóz”. Deklinacja trzecia, typ spółgłoskowy. No, odmieniaj!

            - Ridvan - bąknęła Ashka i poczuła się jak osioł.

            - Idiotka! „Ridvan Vaille” to bojowy wóz Astreta! Wyobrażasz sobie boginię ziemi wiozącą swoje kartofle na wojennym rydwanie?                

- Dla mnie może choćby nieść je na plecach.

- Kridge! KRID-GE!

- Aaaa! Kridge...kridgeris...czy coś takiego…

- No, nareszcie!

- E tam! Nie rób sobie nadziei! Nigdy się tego nie nauczę! - Vaneska zamaszystym ruchem strąciła pergamin ze stołu. - To głupie! Po co komu znajomość języka, którym nikt nie mówi?! 

- Podobno sahsit przypomina język elfów.

- Wiesz...prawdopodobieństwo, że spotkam w życiu elfa, jest równie wielkie jak to, że odklepię Maelle zasmarkaną mowę Yomfrei i jeszcze odmienię rid…znaczy się, kridge, przez przypadki. Zresztą już prawie świta.

Miała rację. Niewielki prostokącik okienka, dotąd doskonale czarny, począł z wolna różowieć i blednąć. Tahaji wstała, otworzyła drzwi i wytknęła głowę na zewnątrz.

- Zgaszę świecę - zaproponowała Vaneska. - Dość tych głupot.

- Wiesz co? Jak ty nie pojedziesz, to i ja zostanę.

- Daj spokój, kto by mi wszystko opowiedział? Samira? Tak się będzie bała potworów i wilkołaków, że zobaczy je nawet we własnych majtkach.

Tahaji zachichotała i wróciła na swoje miejsce przy stole. Bez Yoridanny i dziewcząt sala wydawała się dużo większa i dziwnie ponura.

- Ashka…

- Aha?

- Zamierzasz tu zostać do końca życia?

Vaneska wzruszyła ramionami.

- A mam jakąś inną opcję? Za górami i lasami nie czeka na mnie żaden piękny książę na białym rumaku ani w ogóle nikt, kto by za mną tęsknił.

- Na mnie też nie. Ale myśl, ze miałabym spędzić życie na modłach do Astreta i uganianiu się z łukiem po lesie…Chciałabym kiedyś mieć rodzinę i normalny dom.

- Tęsknisz za wujem - zboczeńcem czy co?

- No, nie…Ale doskonale pamiętam moich rodziców. Byli szczęśliwi. A już z pewnością szczęśliwsi od nas.

- Wiem. Ja też wolałabym nie być mordercą i dziwką. Ale samo jakoś wyszło.

- Przestań! Nie jesteś...

- Dziękuję za wsparcie, ale nie wiesz, o czym mówisz. Swoją drogą, miałyśmy dużo szczęścia, że trafiłyśmy akurat na Yoridannę, z jej żądzą sprawiedliwości i czynienia dobra. Mogło…

- Szczęście! Niech cię przypadkiem nie uwiedzie to gadanie o równości. Kiedy już złożysz śluby, wyślą cię na granice, gdzie w końcu zarobisz strzałę i zgnijesz w jakimś płytkim dole. Dlatego ja nie mam zamiaru tu zostać. Chcę żyć, zasypiać ze słodką pewnością, że rano obudzę się we własnym łóżku, cała i zdrowa. I nie obchodzi mnie, czy dostąpię przy tym ema…emancypacji, czy też nie.

Ashka ziewnęła i przeciągnęła się leniwie.

- Niedługo będziemy zupełnie dorosłe i chciałabym widzieć tego, co nas do czegokolwiek zmusi. Przestań się mazać i pomyśl lepiej o przygotowaniach do wyjazdu. A tak na marginesie - ja z mojej emancypacji nie zrezygnuję, nawet za cenę wygodnego życia. Niech mnie diabli, jeśli nie będę miała jednego i drugiego!

*

Wyprawa na południe była ukoronowaniem letnich zajęć, przedmiotem rozmów i marzeń wszystkich adeptek. Jak powiedziała Yoridanna, tylko najlepsze miały szansę dostąpić tego zaszczytu. Była to swoista nagroda za postępy w nauce i wzorowe sprawowanie. Dziewczęta dostawały niezbędny ekwipunek i wyruszały na włóczęgę po puszczy. Miały tydzień na praktyczne sprawdzenie swoich umiejętności, bo nie towarzyszyła im żadna wojowniczka. Z reguły Wyprawa przypominała siedmiodniowy piknik i przebiegała bez większych wzruszeń. Zdarzały się jednak wypadki uwieńczone kalectwem bądź śmiercią. W końcu Vendia nie była cienistym gaikiem.

Yoridanna nie miała zbyt wielkiej nadziei, że Vaneska popisze się znajomością „Wiosennej Mowy”, którą sama w głębi duszy uważała za pompatyczną i fatalnie zredagowaną bzdurę. Była jednak bardzo ciekawa, czy mała w ogóle podejmie wyzwanie.

- No i jak? - spytała Gernę, którą wcześniej wysłała na zwiady, a która właśnie przysiadła się do stołu w Sali Nauk z zamiarem zjedzenia spóźnionej wieczerzy. Yoridanna cały dzień spędziła w Leśnym Gaju, przekonując Lanyę do rewolucyjnej idei, w myśl której stara kapłanka poświęcałaby jeden dzień w miesiącu, by uczyć dziewczęta sporządzania magicznych napojów.

- Właśnie miałam spytać o to samo. – Znachorka przez chwilę wierciła się na ławie, usiłując przyjąć jak najwygodniejszą pozycję. Poruszała się z pewnym trudem od czasu, kiedy spotkała grupkę rycerzy z Ershaven natchnionych duchem walki z vendiańskimi czarownicami. W bojowym zapale dzielni wojacy połamali jej kości dębowymi kijami i pewnie zatłukliby na śmierć, gdyby nie silny patrol wojowniczek z Leśnego Dworu. Gerna mawiała, że koniec końców to Ershavenczycy mieli tego dnia największy niefart.

- Kompletna klapa – wyznała Yoridanna. – Lanya nie chce słyszeć o przyjmowaniu dziewczynek w świątyni. Jakby, kurwa, świątynia mogła się obyć bez wyznawców. Ale mniejsza o to. Zobaczymy, jak ta stara krowa zaśpiewa, kiedy nie poślę jej zwykłej wałówki. No? Więc? Jak tam „Mowa”?

- Nijak. Maelle mówi, że smarkula w ogóle nie chce się tego nauczyć. Zielarstwo idzie jej świetnie, pozostałe rzeczy przynajmniej znośnie. Nie mówię tu o zachowaniu, bo za to przydałoby się parę batów tej twojej Herro.

- Batów! - prychnęła Yoridanna, omal nie dławiąc się kaszanką. - To nie jest jakaś tam wystraszona chłopka! Tej dziewczyny baty nie nawrócą! Widziałaś jej plecy? Wyglądają, jakby ktoś rąbał na nich drwa! Naprawdę miałabyś sumienie dołożyć tam nowe karby?

- Yori…Trzymaj się od niej z daleka, dobra? I bez tego masz dosyć kłopotów.

- Myślisz o tych bzdetach, które przysłała Lorge?

- Yoridanno, to nie są bzdety, a ta cholerna wiedźma może naprawdę uprzykrzyć ci życie.

- Lorge nie jest właścicielką Vendii. - Yoridanna huknęła pięścią w stół, aż miski i łyżki podskoczyły. – Ani, tym bardziej, moją. Zresztą powinna być z lekka zażenowana, nie uważasz? To ona czerpała zyski z działalności Hordy Przeklętych. Pośrednio jest odpowiedzialna za wszystkie wybryki tego szajbusa Aldana. Siedzi sobie w Leśnym Dworze i wydaje jej się, że wszystko może!

- Nie wiem, czy wszystko, ale zmusić cię do wydania Herro Vojaczkowi to owszem, może.

- Niech tylko spróbuje! Znam parę grzeszków naszej Wielkiej Kapłanki i jestem gotowa je rozgłosić. A po tym może się okazać, że nie będzie już taka wielka.

- Dobra, jak chcesz. Czasami miewam wrażenie, że to ty powinnaś być na jej miejscu.

- Chyba zgłupiałaś. Kapituła nigdy by mnie nie wybrała. Jestem za bardzo…

- Wolnomyślna? - zachichotała znachorka. - Te twoje pomysły! Wywróciłabyś Vendię do góry nogami!

- Być może tego jej  potrzeba. Ale nie pora na gdybanie.

- No właśnie. Co teraz zrobisz, zabronisz jej jechać?

- Nie. Ciężko pracowała i zasłużyła sobie na nagrodę. Poza tym - Yoridanna uśmiechnęła się bez cienia wstydu - rzeczywiście mam do niej cholerną słabość. Ale nie mogę… Mam! - Strzeliła palcami. - Świetny pomysł! Można powiedzieć, szczyt sztuki dydaktycznej.

*

- A niech ją diabli! „Yoridanna”! „Dar niebios”! Gówno prawda, Tiglodryn ją tu przysłał, prosto z piekła!!!

- Zamknij dziób i przestań kląć, bo jeszcze usłyszy i zmieni zdanie! Krowa nie żmija, nie ukąsi cię! - wrzasnęła Tahaji z furią. Calinka upychała włosy pod nieforemnym wełnianym beretem i dusiła się ze śmiechu.

- We trzy jakoś sobie poradzimy - powiedziała, zakończywszy czynność. - Masz szczęście, że Mijala przyłapała nas na kradzieży żytniówki, bo musiałabyś robić to sama. Tydzień szybko zleci, a potem witaj, przygodo!

- A właśnie, po co wam była  wódka?

- Jak to po co? Miałyśmy świętować nasz wyjazd! Ale się nie udało i zamiast pić, musimy doić krowy. No dobra. Zajmij się Jednorożcem, jest … No, łagodna to za dużo powiedziane, raczej najmniej wredna. Ja, jako znająca się na rzeczy, zajmę się Rogatą Duszą. Głupią Krowę weźmie Tahaji. Razem stworzą idealny, wprost bliźniaczy duet - zakończyła złośliwie.

- Zamknij mordę, bo dostaniesz! - warknęła adresatka wątpliwego dowcipu.

Dźwięczne przydomki należały do trzech krów rasy długorogiej, stanowiących część żywego inwentarza Arau Dwunastego. Były to chude, złośliwe, półdzikie stworzenia. Calinka twierdziła, że codzienne dojenie tych potworów mogło z powodzeniem zastąpić człowiekowi trening siłowy. Należało bowiem twardo trzymać skopek, by nie przewrócił go celny kopniak, strzec stopy przed przydeptaniem, a głowę przed razami ogonem i jednocześnie coś udoić. Tym czymś bardzo często okazywały się fragmenty ściółki i kawałki krowiego nawozu, kiedy bydlęciu udało się, na przykład, włożyć nogę do skopka.

Ashka przystępowała do udoju po raz pierwszy w życiu. Obrzuciła Jednorożca ponurym spojrzeniem. Krowa odpowiedziała złośliwym fuknięciem. Pochyliła przy tym łeb, gotowa rozsmarować dojarkę na ścianie obory, gdy tylko się zbliży.

- Jedna sztuczka - wymamrotała Vaneska przez zaciśnięte zęby. - Jedna sztuczka, a zatłukę jak psa!

Calinka, ostrożnie podchodząca Rogatą Duszę, zachichotała.

- Uważaj, bo zaraz się splackuje ze strachu!

Ashka zasiadła na stołeczku, postawiła skopek, sięgnęła do wymion…

Drewniane naczynie, kopnięte z zamachem, poszybowało w kąt obory.

- Ty cholerny bydlaku! - wrzasnęła i zwinięta pięścią huknęła krowę w żebra. Jednorożec wykonała podskok, którego nie powstydziłaby się gazela, a Ashka wylądowała w brudnej słomie, przykryta stołkiem.

Janheverre roześmiała się na całe gardło, ale celny strzał ogonem natychmiast zamknął jej buzię.

- Wiecie co? - powiedziała Tahaji, spokojnie dojąca Głupią Krowę - Zapowiada się cholernie długi tydzień.

                                                III

                  

            Nawet najdłuższe oczekiwanie ma to do siebie, że kiedyś się kończy. Po okropnym tygodniu wypełnionym dojeniem krów, czyszczeniem koni i sprzątaniem latryn, przyszła pora na tydzień wypełniony czymś zgoła innym. Szczęśliwe uczestniczki Wyprawy jawnie szykowały się do wyjazdu w lasy, a po kryjomu wytyczały trasę wędrówki niezupełnie zgodną z instrukcjami Yoridanny. Miały zamiar, ni mnie ni więcej, tylko pozwiedzać osławione Białe Bagna, królestwo Pradawnych i Innych. A co! Calinka upierała się, że opowieści o demonach i upiorach to wierutne bzdury, podczas gdy Samira groziła konspiratorkom wsypaniem, jeśli nie porzucą swoich planów. Poddała się dopiero wtedy, gdy Hesse postraszyła ją sztyletem. Decyzja zapadła i siedem domorosłych wojowniczek zajęło się sprawdzaniem uprzęży i pakowaniem zapasów.

            W pewien letni poranek zebrały się na placu, by wysłuchać ostatnich, jakże cennych wskazówek.

            - Nie jedźcie na południe - mówiła Vija, lustrując uważnie bagaże i broń uczestniczek Wyprawy. - To niebezpieczna okolica i zbytnią ciekawość można tam przypłacić życiem. Wolno wam dotrzeć nie dalej jak do Diabelskiej Polany, pół dnia jazdy kłusem od Świętego Gaju. Zresztą Hesse ma mapę, poprowadzi was. Jak nie będziecie się zbytnio lenić, przed wieczorem dotrzecie do Zielonej Strażnicy. Dacie Militii Inarii list od Yoridanny. Zachowujcie się poprawnie, bo jędza gotowa jeszcze obgadać nasz arau przed Wielką Kapłanką. Aha! Trzymajcie się z daleka od  starych drzew rosnących na pustych polanach. To sollatarh. Drzewa Jakszów. Niedobrze pod nimi zasypiać, bo może się wam przyśnić coś przykrego. Ashka, do ciebie też mówię! Słyszałam, jak wczoraj straszyłaś Samirę, że Pradawni lubią…hm…dziewice. Ja bym za bardzo na to nie liczyła.

            Dziewczęta zachichotały. Na sygnał Hesse dosiadły koni i wyjechały za bramę, odprowadzane zazdrosnymi spojrzeniami uczennic, które musiały pozostać w domu.

            Wyprawę wyznaczono na pierwszy tydzień sierpnia. Łaskawy Astret zesłał cudowną pogodę, było bardzo gorąco i sucho. Wspaniała pora na włóczęgę, zwłaszcza gdy się ma naście lat i głód przygód w sercu.

            - Siedem dni…całe siedem dni bez dojenia krów, nauki sahsit i pouczeń Yoridanny! - cieszyła się Tahaji, leniwie przeciągając się na kulbace. - Nie wyobrażam sobie wspanialszych wakacji!

            - Lepiej się tak nie ciesz! Vendia to nie jarmark, potrafi spłatać niejednego figla! - odparła cierpko Raya. Była wściekła, gdyż Gerna zapowiedziała, że po powrocie będzie musiała wypielić wszystkie grządki z kapustą. Nie dalej niż wczoraj przyłapała ją na wyżeraniu wiśni z kadzi z młodym winem i popijaniu tegoż. Raya omal nie straciła przez to udziału w Wyprawie, ale Yoridanna się zlitowała i w końcu pozwoliła jej jechać.

            Pozostała szóstka była jednak w wyśmienitych nastrojach. Do udziału w wycieczce, oprócz Ashki, Tahaji i Rayi, wyznaczone zostały rudowłosa Samira, Calinka, mała Zinne, która po mistrzowsku rzucała sztyletem i Hesse, mająca pełnić obowiązki dowódcy.

            - Ha! Odezwała się ta, co widziała jarmark! - zadrwiła Janheverre.

            - A ty byłaś i widziałaś, co?

            - Ja…ale Ashka na pewno widziała! - wykręciła się dziewczyna.

            - Ashka?

            - Tutaj z pewnością ładniej pachnie - odparła krótko zapytana. - Chociaż te ptaszyska robią podobny raban, jak bachory w Isharon.

            - „Yomfreyo, pani szczodrobliwa, co wszystkie ptaki uczysz słodkich pieśni…” - zacytowała złośliwie Tahaji.

            - Chcesz w pysk? - Ashka wykręciła się na kulbace.

            - Chcę. Chodź i daj mi.

            - Spokój, hołoto! - wrzasnęła Hesse.

            - Oho ho, jaka ważna! Samaś hołota, czarna tyczko!

            - Cicho! - ryknęła Calinka, osóbka niewielkiej postury, za to obdarzona głosem jak surma bojowa. - Jak będziecie cały czas gdakać, to daleko nie zajedziemy! Wyprawa na Bagna to nie żarty, nawet jeśli historie kapłanek to same łgarstwa.

            - Calinka ma rację - wtrąciła Samira. - Jeśli będziemy się cały czas kłócić, możemy napytać sobie biedy. Nie to, żebym zmieniła zdanie - dodała szybko. - Nadal uważam, że to głupi pomysł.

            - Och zamknij się, Wiewióro! - burknęła Raya. - Wolałabyś nudną wycieczkę do Świętego Gaju?

            - Ona się boi swoich potworów! - zachichotała Hesse. - Nie bój się, na potwory są sposoby! - Poklepała czule rękojeść miecza.

            - Idiotka! - prychnęła Samira. – Zobaczymy, jak zaśpiewasz, kiedy rzeczywiście natkniemy się na coś paskudnego. Tylko żebyś nie mówiła, że cię nie ostrzegałam.

            - Spokojna głowa, do ciebie po ratunek nie przylecę. A teraz ruszcie się, bo mamy kawał drogi do przejechania. Postój na godzinę przed zachodem, żebyśmy miały czas przygotować obóz. Czy to jasne?



Nikt się nie pofatygował, żeby jej odpowiedzieć.

            Prastara puszcza witała podróżnych tajemniczym szeptem potężnych drzew i balsamicznie czystym powietrzem. Ashka odetchnęła pełną piersią, podziwiając tę wielką świątynię natury. I chociaż zdawała sobie sprawę, że w głębinach lasu czyhały na podróżnych bogowie wiedzą jakie niebezpieczeństwa, odczuwała dziwny spokój. Cokolwiek się tu kryło, nie było z pewnością gorsze od ludzi, na jakich miała pecha w przeszłości się natknąć. Dzikie bestie mogły rozszarpać ciało, ale nie były w stanie splugawić duszy. To potrafiły wyłącznie istoty myślące.

            Siedem młodych Vendianek beztrosko podążało na południe. Hesse odkryła, że do Zielonej Strażnicy można dojechać na skróty, wygodnym duktem wydeptanym przez stopy leśnych wojowniczek. A skoro nie było potrzeby przedzierać się przez gąszcz, podróż upływała na śmiechach, przyjacielskich sporach i wygłupach bez granic.

            Vaneska jechała na końcu. Morenn kłusował gracko, strzygąc uszami i nie zdradzając oznak zmęczenia. Poprawiła się w siodle. Ciągle nie mogła się nadziwić wygodzie szerokich vendiańskich kulbak o wysokich łękach. Aż za dobrze pamiętała, jaką mordęgą były dla niej pierwsze dalekie wyprawy z Hordą Przeklętych. Prawdopodobnie winę za to ponosił jej brak wprawy, a walory siodła nie miały nic do rzeczy, ale i tak rozkoszowała się zapachem skóry i urodą rzędu.

            Znów wciągnęła w płuca aromatyczne leśne powietrze, a potem uśmiechnęła się pod nosem. Od tak dawna nie zaznała przyjemności swobodnego podróżowania! Przypomniała sobie uczucia towarzyszące łupieżczym rejzom: mdlące przerażenie, że tym razem się nie uda, że zostanie ranna, zabita albo złapana. Wstręt i wyrzuty sumienia. Okropne wrażenie, że nawet cały ocean nie byłby w stanie zmyć z niej smrodu krwi i strachu. Nie, z pewnością nie była wtedy w nastroju do podziwiania widoków.

            Potrząsnęła głową, odganiając wspomnienia, jak natrętną muchę. Tahaji miała rację, nic nie mogła na to poradzić. Teraz zaś będzie inaczej. Jest już dorosła i potrafi walczyć o swoje.

            Po południu dotarły do Zielonej Strażnicy, gdzie oddały list i zostały uraczone wykładem na temat obowiązków młodych wojowniczek, podczas którego Ashka, Raya i Calinka po kryjomu grały w wisielca na kawałku starego pergaminu. Reszta wprost skręcała się z nudów. Zanim opuściły arau, zrobiło się bardzo późno. Zdołały ujechać zaledwie milę, kiedy spotkała je pierwsza emocjonująca przygoda, natknęły się bowiem na czerwonego wężowca pożerającego jakąś padlinę. Vaneska nigdy nie miała okazji podziwiać tych stworzeń w naturze i stwierdziła, że nie było czego żałować. Wężowiec miał rozmiary sporego cielaka, długi, jaszczurczy pysk pełen żółtawych kłów i ciało pokryte brudnobrązową łuską. Dalszych spostrzeżeń poczynić nie zdążyła, bo konie, spłoszone smrodem i sykiem, runęły na oślep między drzewa. Na szczęście gadzina nie wykazała ochoty do porzucenia posiłku i pościgu za srogimi wojowniczkami. Mogło być gorąco, gdyż Morenn zaczepił nogą o korzeń i upadł, zrzucając Ashkę w kępę paproci. W boku znów ją zakłuło tępym bólem, ale właściwie nic poważnego się nie stało.

            - Uff… - odetchnęła Tahaji, podprowadzając taranta. - Wszystko w porządku?

            - Co za cholera syczała na nas?

            - To wężowiec. Nie chrzań, nigdy nie widziałaś wężowca?

            - Wiesz, w miastach nie ma zbyt wielu śmierdzących gadów, a przynajmniej nie na czterech nogach.

            - Za to tutaj jest ich całe mnóstwo - powiedziała radośnie Calinka. - Co krok, to prorok, jak mawia Gerna. Skoro nic ci nie jest, lepiej się stad wynośmy. Wężowce to nieprzewidywalne sukinsyny, jeszcze mu co odpali i przyleci z wizytą. Szczerze mówiąc, bardzo bym tego nie chciała.

            Ashka wstała, posykując z bólu. Trochę dzwoniło jej w uszach, ale poza tym dało się przeżyć.

            Noc spędziły na niewielkiej polance, skupione przy ognisku. Długo rozmawiały, opowiadając sobie co krwawsze legendy zapamiętane z dzieciństwa, „by wywołać odpowiedni nastrój”, jak stwierdziła Janheverre, a tak naprawdę, by do reszty nastraszyć i tak już przerażoną Samirę.

            - Słyszałyście opowieść o Volianne, upiorzycy z bagien? - spytała Hesse, gdy przerobiły już wampiry, wilkołaki, strzygi i inne pospolite zjawy. -  Podobno wiele wojowniczek ją widziało. Śmieje się, przemykając między drzewami i wabi do siebie ludzi, zwłaszcza mężczyzn, by z nimi…no, wiecie.

            - Wiemy. - Ashka wykrzywiła się drwiąco. - Coś słyszałam. Ale nie tutaj. W Isharon śpiewają:

                                   

                                    Dokąd Janiczku, mój sokoliczku, biegniesz?     

                                    Szukam Volianny, przepięknej panny

                                    Zwieeeewnej!

 

 

            - Skąd ty to wzięłaś? - zdziwiła się Janheverre.

            - No…poezja ludowa…

            - Wiesz, gdzie możesz sobie wepchnąć ludową poezję? - spytała Hesse. - Samira, znasz coś ciekawszego?

            - A znam! - ucieszyła się zapytana - Nauczyłam się od Mijali. Czekajcie, jak to szło? Mam!

 

 

                                    W głębokim lesie między drzewami

                                    Piękna dziewczyna igra z cieniami

                                    Białą sukienką piersi okrywa

                                    Na złotej lutni pieśni wygrywa

 

                                    Strzeż się Volianny, panny z gęstwiny

                                    Chociaż świat nie znał takiej dziewczyny

                                    Weźmie ci duszę, serce odbierze

                                    W zieloną głuszę z sobą zabierze

 

                                    Będziesz ją gonił leśnymi ścieżkami

                                    Będziesz przyzywał czułymi słowami

                                    Wielka tęsknota ci duszę odmieni

                                    Do Volianny tańczącej wśród cieni

 

                                    Ona za tobą nie będzie płakała

                                    Po leśnych duktach poszukiwała

                                    Nim ostatniego dobędziesz oddechu

                                    Wiatr ci przyniesie echo jej śmiechu

  

            Samira mogła sobie być bojaźliwą smarkulą, ale śpiewać potrafiła. Szóstka słuchaczek przez chwilę siedziała jak zaczarowana.

            - Z tego wynika - odezwała się w końcu Calinka - że mężczyźni to rzeczywiście głupsza połowa ludzkości.

            - Po czym wnosisz, o mądra? - zadrwiła Tahaji.

            - Ano po tym, że ja nie poleciałabym za żadnym duchem, wszystko jedno, śmiałby się czy ryczał wniebogłosy.

            - Ty idiotko, naprawdę myślisz, że tu chodzi o latanie za duchami? - zapytała Raya z politowaniem. - Tu chodzi o marzenie, niedościgniony ideał. Każdy nosi w sobie tęsknotę za księciem z bajki. Nie od dzisiaj wiadomo, że ideałów nie ma, że wcześniej czy później naszego królewicza zacznie łamać w kościach, wyłysieje i wypadną mu zęby. Ale co, mamy przez to przestać marzyć?

            - No proszę, nie wiedziałam, że Raya zna się na poezji - zakpiła Calinka.

            - Ty za to nie znasz się na niczym oprócz robienia durnych kawałów. Obym się myliła, ale przepowiadam ci marną przyszłość. Większość ludzi jest zupełnie pozbawiona poczucia humoru.

            Gdzieś w oddali zawył wilk. Dziewczęta wzdrygnęły się i zamilkły. Kątem oka Ashka dostrzegła, jak Samira przysuwa się bliżej ognia.

            - Może to wilkołak? - spytała niewinnym tonem.

            - Kretynka - rzuciła Hesse bez przekonania. - No, czas spać. Kto bierze pierwszą wartę?

            - Ja mogę - zgłosiła się Vaneska. - Nie chce mi się spać.

            - Dobra. Potem kolejno: Tahaji, Raya, Zinne, Samira, Calinka i ja.

            - A dlaczego ty na końcu? - oburzyła się Janheverre.

            - Bo o świcie najbardziej się chce spać, idiotko - warknęła Hesse w odpowiedzi.

            Wkrótce las okryła głęboka cisza. Ashka obeszła obozowisko, a potem usiadła przy ognisku, od czasu do czasu dorzucając kilka patyków. W końcu obudziła Tahaji, która dołączyła do niej, trąc oczy i mamrocząc pod nosem przekleństwa.

            - Nie zrzędź. I tak siedziałam dłużej - uśmiechnęła się do rozespanej koleżanki.

            - Można wiedzieć po co? Nikt cię nie prosił.

            - A mówią, że to ja jestem źle wychowana.

            - Nie jestem źle wychowana, tylko szczera. Mogę spytać, dlaczego jeszcze nie idziesz spać?

            - Wolisz siedzieć tu sama? A tak w ogóle, myślałam nad tym, co mi kiedyś powiedziałaś. O Vendii.

            - Niby co takiego powiedziałam, że aż nie pozwala ci walnąć się do wyra?

            - Świetlista wizja przyszłości w płytkim grobie. Widzisz, w naszej bandzie był taki jeden, co kiedyś wykładał na uniwersytecie, gdzieś na północy. Nazywaliśmy go Smark, bo nieustannie smarkał i pociągał nosem. Nie służyło biedakowi spanie na gołej ziemi.

            - A co ten twój Smark miał wspólnego z Vendią?

            - Właściwie nic. Kiedyś Aldan wymordował rodzinę kmiecia, który nie chciał  nam dać owsa dla koni. Zamknął wszystkich w stodole, a potem podpalił. Spytałam Smarka, czy naprawdę wierzy w miłosiernych bogów, a jeśli tak, to gdzie oni są, że pozwalają na takie rzeczy.

            - I co ci odpowiedział?

            - In coelis lux et tenebrae sunt.

            - A cóż to, do diabła, znaczy?

            - W niebiosach są światło i ciemności.

            - Możesz nieco rozjaśnić te ciemności?

            - Mogę. Światło i ciemność są jak połówki tego samego jabłka. Wszystko opiera się na przeciwieństwach, nawet niebo. Gdyby nie istniało zło, nie mogłoby istnieć dobro. Tę zasadę można podobno zastosować także w odniesieniu do nas.  W każdym tkwi bestia. Kiedy dobro triumfuje, ona się przyczaja. Śpi. Ale wystarczy jakaś katastrofa, jakiś Aldan, żeby się ocknęła i wylazła na powierzchnię. Smark mówił, że wielkie zło rodzi wielkie czyny albo wielkie zwyrodnienie. I wiesz, czego najbardziej się teraz wstydzę? Że zaczynałam przywykać. To, co na początku było obrzydliwe, stawało się normą. Dlaczego wydałam Aldana? Nie dlatego, że zabił moich rodziców. I nie dlatego, żebym uważała, że robił coś szczególnie złego. Wydałam go, bo spotkałam kogoś innego. Chłopaka. A ten sukinsyn go zabił.

            Tahaji milczała.

            - I nawet nie miałam odwagi, by zrobić to własnoręcznie. Ze mnie wielka ciemność wydobywa to, co najgorsze. Dlatego nie odejdę. Tutaj jest... bezpiecznie. Nie ma Aldanów. Tylko ja i las.

            Bezmyślnie wpatrzyła się w ognisko. Tahaji nie miała pojęcia, co powiedzieć. A coś powiedzieć należało, czuła to.

            - To głupie - odezwała się niepewnie - karać się za to, że mając czternaście lat nie potrafiłaś zachować się jak Zbawicielka Amadisse. A diabli wiedzą, jak z nią było naprawdę! Być może historia świata jest jednym wielkim łgarstwem. Ja na twoim miejscu nie zachowałabym się lepiej. Każdy chce żyć. Jak tu zostaniesz, nie będziesz miała szansy spróbować czegoś innego. Zabijanie jest zawsze zabijaniem, nieważne - dla zemsty czy w imię szeroko pojętej pobożności. I jeszcze coś ci powiem. Dla mnie ten pierwszy powód ma o wiele więcej sensu.

            - Nie uważasz mnie za potwora?

            - Nie bądź idiotką! Przecież nawet Samira się ciebie nie boi!

            Ashka parsknęła.

            - A w ogóle cała filozofia tego Smarka jest kompletnie do dupy. Też mi odkrycie, że łatwo o dobroć, kiedy się jest zdrowym, bogatym i szczęśliwym.

            - Wiesz co? To dziwne, ale odrobinę mi lepiej. Chyba pójdę się położyć. Dobranoc.

            - Dobranoc - mruknęła Tahaji, grzebiąc patykiem w ognisku.

            Noc  minęła spokojnie, więc chyba żaden czyhający na dziewice wilkołak nie kręcił się w pobliżu. A rankiem, jak to często bywa, ponure myśli uleciały niczym dym z komina. Dziewczęta szybko zwinęły obóz i ruszyły w dalszą drogę. Niestety koło południa pogoda, do tej pory sprzyjająca, sprzyjać przestała. Początkowo drzewa chroniły podróżniczki przed najgorszą ulewą, ale w końcu i tak przypominały zmokłe kury.

            - Brrr…cały tydzień nie lało i akurat dzisiaj musiało zacząć! - narzekała Raya.

            - Gdyby zaczęło wczoraj, byłabyś bardziej zadowolona? - odparowała cierpko Tahaji.

            - Cha! Cha! Bardzo śmieszne!

            - Pieszczoszka, z cukru jesteś? Trochę brudu z ciebie zejdzie, wielkie mi rzeczy!

            - Ty nie masz się z czego cieszyć, żaden deszcz nie zmyje tych piegusów!

            - Ani twoich tłustych wałów!

            - Spokój! - wrzasnęła Hesse. Tahaji i Raya łypały na siebie spode łba, ale zamilkły.

            - Ciekawe, gdzie się podziewają wszyscy ci osławieni Alienne i Logenvarde - zastanawiała się Samira. - Podobno nagowie lubią deszczową pogodę.

            - Jaka właściwie jest różnica między Innymi i Pradawnymi? - zaciekawiła się Ashka. Jako dziecko słyszała różne historie o nieludziach, ale była wtedy zbyt mała, by je dobrze zapamiętać. Kiedy przybyła do Vendii, wstydziła się trochę swojej ignorancji, więc nikogo nie pytała. Ale teraz to co innego, w przeciwieństwie do nauczycielek koleżanki zbyt się jej bały, by się z niej naśmiewać.

            - Oj, Vaneska, Vaneska! Gdzieś ty się w ogóle uchowała? Logenvarde są długowieczni, ale śmiertelni. Mają ciała podobne do naszych, można ich zranić, a nawet zabić. Alienne to duchy, coś, czego nie można dotknąć. Ale oba rodzaje mają ze sobą coś wspólnego. Nie lubią nas.

            - Niegłupi są - mruknęła Ashka.

            - Jestem ciekawa wszystkich tych dziwów, o których opowiadają kapłanki - odezwała się Zinne.

            - Jasne! Ciekawe co byś zrobiła na widok takich pół-ludzi, pół-węży. Pewnie narobiłabyś w gacie! - zaśmiała się Raya.

            - No…Nie chciałabym zaraz z bliska, tylko tak troszeczkę, z daleka…

            - Troszeczkę to ty jesteś nienormalna - stwierdziła stanowczo Calinka.

            - Milcz, niziołku! Ciebie taki naga schowałby do kieszeni i używał jako chustki do nosa! - zażartowała Hesse.

            - Bardzo śmieszne, chuda tyko! Wysoka do nieba, a durna jak trzeba!

            - Ty kurduplowata jędzo!

            - Hesse, jak będziesz się tak rwała do boju, ktoś ci w końcu obije mordę - odezwała się Ashka.

            - Zamknij się. Przysłowie Calinki pasuje także do ciebie.

            - Musicie się ciągle kłócić? - jęknęła Zinne.

            - Ty nie masz głosu, szczeniaro!

            Mokre godziny upływały na podobnych dysputach.  Dziewczyny porzuciły wszelką ostrożność, kłóciły się, śmiały i przekrzykiwały, nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie. Ostatecznie kto oprócz dzikich zwierząt mógłby je tu wytropić? A, jak stwierdziła Ashka, żadne dzikie zwierzę nie odważyłoby się zbliżyć do stworzeń, które się tak drą.

            Pod wieczór trochę się przejaśniło i zrobiło się dużo cieplej. Hesse zarządziła postój nad małym strumykiem, szemrzącym wśród leszczynowych krzaków. Z ulgą zlazły z kulbak, rozsiodłały i spętały konie, a potem wydobyły z juków suszone mięso i chleb.

            - O bogowie, gdybym miała tak jechać przez całą Vendię, chyba by mi tyłek odpadł - wyznała Zinne z pełnymi ustami.

            - A widzisz? Trzeba trenować dupsko! - zaśmiała się Hesse.

            - Przestań chrzanić, jestem cała mokra i wszystkie gnaty mnie bolą - jęknęła Tahaji. - Żadna z nas nie ma zadka z żelaza, nawet ty.

            - Wiecie, co teraz zrobię? - odezwała się Calinka rozmarzonym tonem.

            - Pojęcia nie mam, co ty zrobisz, ale wiem, co ja zrobię. - Tahaji wstała i przeciągnęła się. - Pójdę i pozwiedzam krzaki.

            - To też, ale potem wykąpię się w tym strumyku!

            - Masz mydło?!

            - Ha! - Dziewczyna wydobyła z sakwy kawałek bezcennego kosmetyku. - Kabirrańskie, najlepsze! Gwizdnęłam Yoridannie, kiedy sprzątałam vildrę nauczycielek. Pewnie się nieźle wścieknie, jak zauważy, ale co tam! Najwyżej podoję krowy albo będę czyściła latryny, nic nadzwyczajnego.

            - Dawaj, ja też chcę! - poderwała się Samira.

            - I ja!

            - Ja też!

            - Spokojnie, nie pchać się! Wszystkie zdążą!

            - Ba, jak się nasza bogini piękności dorwie do mydła, dla nas już nic nie zostanie! - pisnęła Zinne.

            - Chcesz w ryj?! - wrzasnęła oburzona Samira. - W arau trzeba cię siłą zaganiać do mycia, a teraz się pchasz?             

            - Spokój, bojowniczki światła przez duże „Ś”, najlepiej losujcie! Ja idę! - Janheverre cisnęła wilgotny płaszcz na swoje siodło i smyrgnęła w krzaki.

            Wynik losowania zepchnął Ashkę na piątą pozycję. Wzięła wydatnie pomniejszony kawałek mydła i ruszyła przez chaszcze w miejsce zachwalane przez Samirę jako najgłębsze i najbardziej dogodne. Z rozkoszą zrzuciła wilgotne ubranie i weszła do wody. Strumień był bardzo płytki - by się zanurzyć do pasa, musiała usiąść na mulistym dnie. Co dziwniejsze, woda nie była lodowata tylko przyjemne chłodna, jak w nagrzanym słońcem jeziorze. A skoro tak, postanowiła umyć również włosy. Namydliła głowę i bez wahania wsadziła ją w wartki prąd.

            Wynurzyła się z buzią pełną mydlin i przez dobrą chwilę parskała i pluła. Odrzuciła włosy, mokre pasma smagnęły plecy jak baty.

W następnej sekundzie ciepłe ręce przesłoniły jej oczy.

            Na mgnienie oka zamieniła się w słup soli. Ale tylko na mgnienie.

            - Łaaa! - wrzasnęła przeraźliwie. - Tahaji, ty głupia krowo, obedrę cię ze…

            Krzyk zamarł jej w gardle. Bo ręce nie tylko się nie cofnęły, ale zsunęły na szyję, barki, piersi…by w końcu objąć talię.

            Tahaji mogła sobie być durna i zdolna do takiego figla, ale na pewno nie posunęłaby się do obmacywania jej gołych cycków. A już stanowczo nie miała smagłych, muskularnych ramion o opalizujących, zielonkawych paznokciach. Coś tu było cholernie nie tak.

            Skamieniała ze strachu. Gdyby nie to, mogłaby się odwrócić, lunąć w pysk niespodziewanego adoratora i wziąć nogi za pas. Zamiast tego siedziała tyłkiem w mule i gapiła się na śniade ramiona oplatające ją w pasie.

            Krzaki zatrzeszczały i zaszeleściły. To kamratki, zaalarmowane krzykiem, lojalnie śpieszyły na pomoc.

            Ręce znikły. Ashka poderwała się jak sprężyna. Coś smyrgnęło między kamieniami, wydało jej się, że dostrzega koniec zielonego, wężowego ogona…

            - Ashka! Ashka! Co się stało?

            Dziewczyny wypadły z zarośli i zatrzymały na brzegu, rozglądając się na wszystkie strony. Nie dopatrzywszy się niczego niezwykłego, jak na komendę wlepiły wzrok w Vaneskę, gołą jak noworodek i bladą jak ściana.

            - Czego się tak drzesz? - Hesse opuściła miecz, Tahaji zdjęła strzałę z cięciwy, Zinne pochyliła się, by schować w cholewie nieodłączny sztylet.

            - To miał być żart? - spytała niepewnie Janheverre. - Jeżeli tak, to bardzo głupi.

            - O żesz kurwa! - wybuchnęła Ashka, gramoląc się na brzeg. - To już przekracza wszelkie granice!

            - Patrzcie! Co to? - Samira pochyliła się nad wodą i podniosła przepiękny wisiorek w kształcie węża, wysadzany połyskującymi zielonymi kamykami. - Ale śliczne! Widziałyście kiedy coś podobnego?

            - Nie. - Ashka usiadła na brzegu i poczęła mocować się z wilgotnym odzieniem. - Ale też nigdy nie obmacywały mnie ręce pozbawione mężczyzny.

            Po wysłuchaniu wstrząsającej relacji Raya pokiwała głową.

            - O kurczę. To chyba był prawdziwy, żywy naga! Ja nie mogę! Zdajesz sobie sprawę, jakie masz cholerne szczęście? Na ich jad nie ma żadnej odtrutki! A ten, zamiast gryźć, daje jej wisiorek! To się nazywa fart!

            - Fart? Ciekawe jakbyś się czuła, gdyby to do ciebie dobierały się jakieś nachalne łapy! Nie wiem jak wy, ale ja mam zamiar się stąd oddalić. I to szybko.

            Nikt jakoś nie zgłosił sprzeciwu.

            Odjechały bezzwłocznie. Te, które nie zdążyły się wykąpać, straciły jakoś ochotę na ablucje, zresztą w ferworze zdarzeń Ashka zgubiła bezcenne mydło. Calinka nie miała pretensji. W końcu nie co dzień człowiek natyka się na nagów.

            Tej nocy Vaneska znowu nie mogła zasnąć. W zamyśleniu obracała w palcach złoty wisiorek. Zdumiewające, na północy nikt już nie dawał wiary starym legendom, służyły jako bajki opowiadane dzieciom na dobranoc. I oto legendy ożywały i krążyły między śmiertelnikami. Co jeszcze czaiło się między prastarymi drzewami vendiańskiej puszczy? Podejrzliwie lustrowała mroki nocy, nagle zaludnione najbardziej fantastycznymi tworami ludzkiej wyobraźni. A może Samira miała rację, kiedy twierdziła, że wyprawa na bagna to najgorszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadły uczennice Arau Dwunastego? Nad ranem Ashka schowała klejnot w jukach i postanowiła, że pomyśli o nim później.

*

            - Trzy dni w siodle. Wiecie co? Zróbmy sobie piknik! - marudziła Calinka. - Nawet nam należy się odrobina przyjemności.

            - Co to jest piknik? - zaciekawiła się Zinne.

            - No, to takie…

            - Piknik to takie coś, kiedy leżysz sobie do góry brzuchem na trawce i wyżerasz co smaczniejsze kąski z koszyka wyładowanego żarciem - wtrąciła Ashka.

            - Aaaa. Ale my nie mamy koszyka z żarciem. Mamy tylko zeschły chlebek.

            - Co to za piknik bez żarcia. Do dupy z takim piknikiem - zakrakała ponuro Tahaji.

            - Ale mogłybyśmy…

            - Cicho! - szepnęła Hesse. - Słyszałyście?

            Dziewczyny nagle umilkły. W ciszy słychać było tylko pobrzękiwanie wędzideł, skrzypienie uprzęży i miękki odgłos końskich kopyt uderzających w leśne poszycie.

            - Chyba coś ci się we łbie poprzestawiało, Hes - zadrwiła w końcu Raya.

            Ale zaraz zamilkła. Gdzieś niedaleko zarżał koń. Vendianki zastygły w bezruchu, jednak ich wierzchowce nie miały takich skrupułów. Odpowiedziały gromko, aż echo poszło po lesie.

            - Pieprzone wałachy! - syknęła rozpaczliwie Calinka, zapominając, że połowa wierzchowców to klacze.

            Pech chciał, że niedawno wjechały w płytki parów o łagodnych zboczach porośniętych wyjątkowo dorodnymi młodymi sosenkami. Nie widziały absolutnie nic.

            - Ludzie? To niemożliwe, nie tak daleko od granicy! - wyszeptała Tahaji.

            - Wojowniczki nie patrolują tych okolic - jęknęła Samira.

            - Wrogowie? Jasny Astrecie, co teraz? - Mała Zinne była zielona na twarzy.

            - Nic. Wyciągaj swój sztylet i módl się, żeby nie było ich wielu. - Ashka  dobyła miecza, czując znajomy przypływ adrenaliny.

            - Uciekajmy! Może nas nie zauważą! - Samira spięła kasztankę, gotowa rzucić się do szalonego galopu na przełaj. Niezadowolone zwierzę poczęło tańczyć w miejscu i podrzucać łbem.

            Wszystkie poczuły nagle, że wcale nie chcą być wielkimi wojowniczkami, a zamiast tego bardzo pragną znaleźć się w domu, pod skrzydłami Yoridanny.

            - Za późno - mruknęła Tahaji. Rzeczywiście, ktokolwiek nadjeżdżał, był tuż. Słyszały wyraźnie odgłos kopyt i chrapanie biegnącego konia. Gwoli ścisłości, tylko jednego, ale to wcale nie umniejszało ich przerażenia. Teraz wszystkie już ściskały rękojeści obnażonych mieczy, oprócz Tahaji, która napięła cięciwę łuku i mamrotała pod nosem modlitwę do Astreta.

            Ostatnie sekundy strasznego napięcia… Przyspieszone oddechy i serca bijące szalonym rytmem…

            U wylotu parowu pojawił się młody chłopak na krępym siwym koniku. Cwałował na złamanie karku, kurczowo uczepiony grzywy, czyniąc rozpaczliwe wysiłki, by nie ześliznąć się z tłustego grzbietu. Kuc ujrzał swoich większych kuzynów i jeszcze przyspieszył, za nic mając wysiłki człowieka, usiłującego go okiełznać. Dziewczęta nie zdążyły jeszcze ochłonąć ze strachu, a już musiały się roześmiać na widok tego dziwoląga, który pojawił się nie wiadomo skąd, jak diabeł z szopki.

            - Co to za cudak? - zdziwiła się Tahaji, opuszczając nieco grot strzały. Wątpliwe zresztą, czy zdołałaby w cokolwiek trafić, bo ręce drżały jej jak epileptykowi podczas ataku.

            - Jakiś szczeniak - mruknęła Hesse ochryple. - Stój!!!

            Wrzeszczała całkowicie bez potrzeby. Konik dobiegł do grupki wojowniczek, stanął i znowu zarżał. Gromko i z triumfem.

            Jasnowłosy chłopczyna był tak przerażony, że przez chwilę nie mógł wydobyć głosu, poruszał tylko wargami jak karp wyjęty z wody.

            - Co tu robisz infru… inru… - Tahaji z emocji zaplątał się język. - Przybyszu?!!

            - Nie drzyj się! - zmitygowała ją Ashka. Tylko ona wciąż wlepiała wzrok w wylot wąwozu i nie opuszczała klingi. Bogowie wiedzieli, co lazło śladem tego chłystka.

            - Litości, jasne panie! - Chłopak nagle odzyskał głos. Być może dopomógł mu w tym widok strzały, wycelowanej prosto w jego pierś.

            Te „jasne panie” zupełnie rozbroiły srogie wojowniczki.

            - Ktoś ty? - spytała Calinka niemal przyjaźnie.

            - Ja? Jam przecie Tamlyn, z Olszanki pod zamkiem Argetta! - powiedział takim tonem, jakby to było oczywiste dla całego świata.

            - A co, do diabła, robisz w środku Vendii?

            - Ja…nic, jeno szukam tatula i kuma Simona, byli tu rankiem i poszli, i nie wrócili się, tak i szukam…tych…

            Tahaji zachichotała. Miny reszty mówiły same za siebie. Tylko Ashka nie wydawała się ubawiona.

            - Przestań się jąkać i opowiadaj po ludzku. Ilu was jest? Co tu robicie?!

            - Jasna pani…

            - Do cholery, czy według ciebie któraś z tych łachmaniar wygląda na panią? Tahaji przestań się nadymać, damą to ty nie jesteś i nie będziesz. No?! Gadaj gówniarzu, bo inaczej… - Podsunęła mu sztych miecza pod nos.

            - My…znaczy się…

            - Przestań go straszyć, bo inaczej nigdy się niczego nie dowiemy! - podpowiedziała Calinka. Z niepokojem popatrzyła w zmienioną twarz przyjaciółki. Ashka wyglądała tak jakoś…Jakby była zdolna poderżnąć gardło bezbronnemu.

            Vaneska szarpnęła wodze. Morenn skoczył w bok.

            - Taka jesteś litościwa? To sama go pytaj. Pogłaskaj po główce i daj buziaczka! Ale nie miej pretensji jak nadleci tu banda uzbrojonych drabów i zacznie praktykować na tobie miłość bliźniego! Ciekawe, czy ten szczyl zechce wtedy szepnąć za tobą słówko, czy raczej zerżnie pospołu ze swoimi kumplami!

            Spięła konia i pognała na południe, śladem dziwacznego przybysza.

            - Cholera, a tej co się znowu stało? - zdziwiła się Raya.

            - Nieważne - mruknęła Hesse. - Ale ma sporo racji. Więc? Jak to z tobą jest? - zwróciła się do chłopaka.

            - My…rąbiemy ladame…

            - Drwale?

            - Tak, jasna…wojowniczko.

            - Ilu?

            - No…ja, tatulo, kum Simon i mój braciszek, Andros…Inni nie chcieli, bali się Vendianek…

            - Ach, tak. Wleźliście do Vendii i rąbiecie sobie ladame.

            - No, baron kazali…Lady Marille ciągiem napierała się mebli z ladame. No i raniutko my z Androsem poszli samowtór. Tatulo mówili: pójdziecie i poszukacie, a my z kumem naprawim orczyk. - Pociągnął nosem. - Myślał ja, chcą wysuszyć ten gąsiorek, co go tatulo trzymali na wozie, ale jak my się wrócili, to w obozie nie było nikogusieńko, ani widu, ani słychu…

            - Gdzie ten obóz?

            - Chyba nie chcesz tam jechać? Hesse! - jęknęła Samira rozpaczliwie.

            - No coś ty? Ani mi się śni! Ciekawe, co Ashka tam znalazła.

            - Tam się ostał Andros! Tamta straszna panna ubije!

            - Tamta…hm…straszna panna nikogo nie ubija bez powodu. Przynajmniej nie ostatnio - wtrąciła Tahaji. - Były ślady walki?

            - Gdzie, jas…pani wojowniczko?

            - W dupie! - zdenerwowała się. - W obozie, ośle!

            - Nie, nie było! Nawet jeden kubek się nie wykopyrtnął! Tatko zostawili kozik, ten z malowaną rączką, a przecież pilnowali go jako tego oka…

            - Może dostali sraczki i siedzą gdzieś w krzakach? - podsunęła uprzejmie Calinka.

            - Idiotka! - parsknęła Samira.

            - Samaś idiotka, wiewióro!

            W wylotu wąwozu pojawiła się Vaneska, pędząc jakby ją goniło stado rozszalałych diabłów. Dziewczyny znów przeszedł dreszcz przerażenia.

            Ściągnęła wodze w ostatniej chwili, omal nie staranowawszy Tamlyna i jego kuca.

            - Gonią mnie! - wysapała.

            - Słodki Astrecie! - zapiszczała Raya nienaturalnie wysokim głosem.

            - Kto?! - wrzasnęła Hesse. - Ilu?!

            - Komary! Całe tuziny!

            Przez ułamek sekundy wszyscy, nie wyłączając Tamlyna, gapili się na nią w osłupieniu.

            Vaneska wybuchnęła śmiechem.

            - Ty kretynko! - rozdarła się Tahaji. - Popieprzyło cię do cna?!

            - No, dobra, to było głupie, ale nie mogłam się powstrzymać. Nikogo nie spotkałam. Nasz chłopczyk najwidoczniej mówi prawdę. O ile nie łże.

            - Mówi, że zginął mu tatuś i ktoś tam jeszcze…

            - Olejmy to - zaproponowała Tahaji. - Nie nasze zmartwienie.

            - To nie najlepszy pomysł, o świątynio mądrości - mruknęła Ashka, spod oka obserwując Tamlyna. - Wypadałoby wiedzieć, co naprawdę mamy za plecami. Jeżeli ten tutaj ma za zadanie wciągnąć nas w pułapkę, to nie ma znaczenia, czy z nim pojedziemy. Ktoś wie, że tu jesteśmy i wcześniej czy później nas dopadnie.

            - Panienko…

            - Zamknij ryj. A jeżeli przypadkiem mówi prawdę, to kręci się tutaj coś bardzo nieprzyjaźnie nastawionego do chłopów z Olszanki. Byłoby głupotą przyjąć, że owa antypatia nie obejmuje osób trzecich. Muszę was zmartwić, ale trzeba to sprawdzić.

            - Bałam się, że ona to powie - powiedziała Hesse grobowym głosem.

            - Hehe. Sama się rwałaś do jazdy na bagna. Masz swoją przygodę - zadrwiła ponuro



Samira. - Mieczyk przypasany? No to nie ma się czego obawiać. Wielka Hesse nas ocali.

            - Przestańcie gadać durnoty. No, gdzie ten obóz?

            - Ja…zaprowadzę…

            - A pewnie! Spróbowałbyś nie! I jeszcze jedno. Jeśli to pułapka, ty na pewno zdechniesz.

            Dziewczyny odwróciły wzrok. Coś im mówiło, że tym razem Vaneska się nie zgrywa.

            Tamlyn, zdaje się, też to pojął. Skinął tylko głową, zawrócił niesfornego kuca i ruszył stępa po własnych śladach. „Wielkie wojowniczki” podążyły za nim. Calinka opowiadała potem, że gdyby między drzewami przemknęła mysz, wszystkie na miejscu szlag by trafił.

            Po kilkunastu minutach chłopak nagle wstrzymał konia.

            - Pani wojowniczko... - zwrócił się do jadącej tuż za nim Vaneski. - Takem se pomyślał…

            - Doprawdy, świat się przewraca! - odparła złośliwie. - Isharońscy chłopi zaczynają myśleć!

            - Przestań! - warknęła Samira. Naparła koniem na Morenna, aż tarant odskoczył spłoszony. - Może myślisz, że jesteś kimś lepszym, ale ten chłopak przynajmniej potrafi coś w życiu robić, nie tylko włóczyć się po gościńcach i kraść sakiewki. Byłabym wielce rada, gdybyś raczyła o tym pamiętać.

            Ashka przez chwilę trawiła ostre słowa koleżanki.

            - No dobra, przepraszam! - burknęła w końcu, uspokajająco klepiąc Morena po karku. - Już milczę.

            - Takem se pomyślał - ciągnął Tamlyn, który najwidoczniej wcale nie poczuł się urażony - że to może inne wojowniczki ich w jasyr pobrały…

            - A po jaką cholerę? - zdziwiła się Raya.

            - Żeby ich zerżnąć, a potem zarżnąć - zadrwiła prostacko Ashka. - Albo odwrotnie. Taka wersja też istnieje.

            - Bałwan! - sarknęła Calinka.

            Po dobrej godzinie kręcenia się po lesie (Tamlyn, oczywiście, zabłądził) znaleźli w końcu opuszczony obóz. Podejrzenia Vaneski nie sprawdziły się, zasadzki nie było. Z szałasu wyjrzał jedynie wystraszony wyrostek, podobny nieco do Tamlyna, tylko czarnowłosy. Kiedy ujrzał uzbrojone kobiety w przedziwnych strojach, próbował drapnąć w krzaki. Tahaji w ostatniej chwili ułapiła go za kołnierz sukmany.

            - Gdzie?! Przybywa twoje zbawienie, a ty zmykasz w las?! - zadrwiła, potrząsając dzieciakiem jak wiązką słomy.

            Obozowisko rzeczywiście nie zdradzało żadnych śladów przemocy. Wyglądało raczej, jakby jego mieszkańcy po prostu wstali i poszli na przechadzkę. Drewniane kubki na pniaku służącym za stół. Szałas z gałęzi, a w nim cztery barłogi przykryte futrami. Ślad po ognisku. Drewniana miska z zaschłymi resztkami jedzenia, które obsiadły tłuste, połyskujące błękitem muchy. Drugi kuc, śliczny, delikatny izabelek, zupełnie nie pasujący do wyobrażeń o koniach pociągowych. Równo ułożone sągi drewna, przy nich wóz o masywnych kołach i poszczerbionym wasągu. Złamany orczyk, porzucony obok dyszla, jakby ktoś miał zamiar zabrać się za naprawę, ale w ostatnim momencie się rozmyślił. 

            - To wszystko jest rzeczywiście bardzo dziwne - mruknęła Hesse. - Niczego nie ruszaliście?

            - Niczego - zapewnił Tamlin w imieniu swoim i brata, który milczał jak zaklęty.

            - Bardzo dziwne - powtórzyła i zeskoczyła z konia. Prosto w ludzką kupę.

            - A fuj!! - wrzasnęła. - Nie możecie srać trochę dalej?!

            Z obrzydzeniem wytarła but o kępę mchu.

            - My…znaczy się… - bąknął zażenowany Andros.

            - Znaczy, żeście świnie i flejtuchy!!! A wy co?!! - zaatakowała roześmiane koleżanki. - Zamiast się gapić, lepiej rozsiodłałybyście konie! Cholera, nie ma tu zbyt wiele spyży dla bydląt. Macie siano? - zwróciła się do Androsa. Chłopak wybałuszał oczy na Samirę, która właśnie ściągała płaszcz.

            - Ta…co?

            - Siano, kretynie!!! - ryknęła Tahaji z irytacją.

            - Aaaa…Jest tam, w szałasie.

            - Rzućcie je koniom - zarządziła Hesse. - A potem…Może by tak poszukać jakichś śladów? Samira?

            Dziewczyna miała bardzo niepewną minę.

            - A moja Złotka?

            - Zajmiemy się Złotką. Idźże! - fuknęła Calinka.

            Samira była córką kłusownika z jakiejś zapomnianej wioski na zachodzie. Domorosły myśliwy często zabierał jedyne dziecko na wyprawy w lasy. Dziewczynka uczyła się zastawiać sidła i czytać tropy, zanim w ogóle miała okazję trzymać w ręku książkę. Kiedy wpadli, pan okolicznych ziem kazał powiesić rodziców, ale dziecko miłosiernie oszczędził. Kwestia, jak sobie poradzi bez opieki krewnych, jakoś mu przy tym umknęła. Samira po wielu nieciekawych przejściach trafiła w końcu na wychowanie do wojowniczek Astreta. Niezbadane są wyroki boskie.

            Podobno była dobra w tropieniu jeleni. Teraz się miało okazać, jak bardzo.

            Nie bardzo. Ślady stanowiły imponującą plątaninę, z której nic nie dało się wywnioskować.

            - Łaziliście, jakbyście rzeczywiście mieli sraczkę! - wrzasnęła w końcu na Androsa, wpadając jak furia między konie. - Niepotrzebnie traciłam czas!

            - Najlepiej zapytaj Hesse, jaka była …kontes… Nie, nie tak - wtrąciła Calinka, wygodnie wyciągnięta na derce.

            - Konsystencja - podsunęła usłużnie Tahaji.

            - A właśnie - ucieszyła się Janheverre - konsystencja tego placka, w który wdepnęła. 

            Z krzaków porastających skraj obozowiska dochodziły gromkie trzaski i sapanie, jakby zaplątało się w nie stado dzików. Po chwili wylazł stamtąd Tamlyn, oglądając z  zajęciem coś, co ściskał w dłoni.

            - O kurczę. Ja żem coś znalazł.

            - A co? - spytała bez zainteresowania Tahaji.

            - Nie wiem. Wisiało se na krzach.

            Ashka z najwyższą niechęcią podniosła się z wygodnego legowiska.

            - Pokaż.

            - To kłak - stwierdził chłopak odkrywczo.

            - Co ty nie powiesz, geniuszu. Po co przyniosłeś nam kłak? Dosyć mamy własnych.

            - Dziwny jakiś. - Zaintrygowana Tahaji też wstała i teraz prawie dźgała nosem zaciśniętą pięść Tamlyna.

            - No i co? Czy to legendarny włos królewny Izoldy? - zadrwiła z daleka Calinka.

            - Na to wychodzi - mruknęła Vaneska. - Bo z pewnością nie nasz. Chodźcie no tu wszystkie.

            Włos rzeczywiście nie dał się przypisać do żadnej z nich. Był bardzo długi, jasny i delikatny jak nitka babiego lata, ale przy tym niezwykle mocny.

            - Wiecie co? On w ogóle nie wygląda jak ludzki - bąknęła Samira.

            - Jasne. To z pewnością wilkołak - syknęła Tahaji jadowicie. - Osiwiał biedaczyna ze zmartwienia, zadając sobie pytanie, co zeżre dziś na kolację. No i proszę, kolacja sama przyszła!

            - Puknij się w łeb! - zaśmiała się Raya. - Gdyby ten, jak powiadasz, wilkołak miał takie długie kłaki, toby się musiał o nie przewracać! Oczywiście nie było z wami żadnej baby?

            - A widziała ty babę drwala? - Tamlyn nieoczekiwanie popisał się poczuciem humoru.

            - Widziałam nawet babę kowala, ale to nie ma nic do rzeczy. Innych pomysłów nie mam.

            - Ja mam - wtrąciła Zinne. - Może byśmy tak coś wreszcie zjadły? Jestem głodna jak pies.

            - To dobry pomysł - poparła ją Hesse. - Chłopaki, jak chcecie dostać swój udział, to jazda po drzewko. Rozpalimy sobie ogieniek.

            - Mało ci drzewka? - zdziwiła się Janheverre. - Tego ladame starczyłoby nam na miesiąc.

            - Ale … - zaprotestował Andros słabiutko.

            - Co za kretyn! - parsknęła Ashka. - Marzy ci się zarobek u nadobnej Vojaczkówny? Ocknij się bałwanie, jesteś w Vendii! Coś prawdopodobnie zeżarło twoich krewniaków, a za twój własny łeb nie dałabym funta kłaków!

            - Wiesz co, Vaneska? - Hesse z niedowierzaniem pokręciła głową. - Ty masz niesamowity talent do podnoszenia ludzi na duchu. Już czuję się pocieszona.

            - Proszę bardzo.

            - To mi o czymś przypomniało - powiedziała Tahaji, patrząc za odchodzącym dzieciakiem. - Co my z nimi zrobimy? Ashka? Jak myślisz?

            Wszystkie jak na komendę wlepiły oczy w posępną twarz koleżanki. Nagle awansowała do rangi osoby, która dzierży ostatnie słowo.

            - Zabić i zakopać. Dla mnie bez zakopywania też może być, ale Samira pewnie się nie zgodzi.

            - Cholera, przestań się wygłupiać!

            - Ja się wcale nie wygłupiam. Jak ci się wydaje, co powie Yoridanna, kiedy przyprowadzimy jej tych chłopków?

            - Jakoś głupio byłoby ich zostawić - zaprotestowała nieśmiało Zinne. - Tych drwali rzeczywiście musiało spotkać coś złego, inaczej…

            - Musiało, nie musiało, pomyślimy o tym później. I tak nie mamy wyjścia i musimy tu przenocować.

            - Boję się - wyznała cicho Samira.

            - Myślisz, że ja się nie boję? Tylko idiota by się nie bał. I tylko idiota uciekałby na oślep, nie wiedząc nawet, co go goni. Najdalej za dwie godziny zapadnie noc. Tutaj mamy pod dostatkiem drewna na ogień, wodę i siano dla koni. A zresztą pomyśl - gdyby tych drwali napadły jakieś dzikie bestie, obóz nie tak by wyglądał.

            - Ba, a jak pożarło ich w całości?

            - Tahaji, zamknij mordę z łaski swojej, dobrze?

            - Dobrze.

            Po smacznej kolacji składającej się z sucharów i pieczonego królika, złapanego w potrzask przez Samirę, przy ognisku, w którym radośnie potrzaskiwało ladame baronówny Marille, wszyscy poczuli się nieco raźniej. Nagle Tahaji zachichotała pod nosem.

            - Spójrz na nich - szepnęła do Vaneski, dyskretnie wskazując na braci. - Wyobrażasz sobie, jak wzbraniają swoim babom emanc…emancypacji?

- Mhm. Żebyś się czasem nie zdziwiła. Jakby się który z tobą ożenił, zaraz by ci wyperswadował myśli o równości. Grabową lagą. Wiecie co? - Wstała i przeciągnęła się leniwie. - Do wieczora jeszcze szmat czasu. Dobrze by było trochę się rozejrzeć. Może ci drwale się gdzie znajdą?

            - Mówisz, jakby to była zgubiona broszka - odezwała się Raya.

            - Broszki by mi było szkoda. No, która na ochotnika?

            - Ja nie - zastrzegła się szybko Calinka. – Zadek mnie boli od jazdy.

            - Niech Samira jedzie - zaproponowała Hesse. - Udowodniła już, jaka z niej wspaniała tropicielka.

            - Odwal się! Ty nie zauważyłaś nawet gówna, dopóki w nie nie wskoczyłaś!

            - Jedziesz czy nie? - Ashka wzięła kulbakę i podeszła do Morenna. Stulił uszy. Chyba nie miał ochoty na pracę.

            - Jadę. A te lenie niech pocałują mnie w...

- Marzycielka!

- Na pieszczoty trzeba sobie zasłużyć!

- Poproś Tamlyna, na pewno nie będzie miał nic przeciwko!

            Ignorując docinki, szybko osiodłały konie.

            - Pojeździmy trochę w kółko. Nie ma chyba sensu pchać się głęboko w las. Szczerze mówiąc, nie chciałabym znaleźć się sama w nocy na tym zadupiu.

            - Mhm. - zgodziła się Tahaji, wyciągnięta wygodnie na derce. Pozostałe dziewczyny patrzyły na nie trochę z podziwem, trochę z politowaniem.

            Gdy tylko wyjechały poza obręb obozowiska, Ashka walnęła wierzchowca obcasami twardych skórzanych butów. Morenn podrzucił zadem i pomknął galopem w stronę zachodzącego słońca. Wcześniej Vaneska zauważyła tam jakiś prześwit i postanowiła go sobie obejrzeć. Tarant zgrabnie przesadził plątaninę suchych gałęzi i zbiegł z pochyłości w płytką dolinkę porośniętą obficie pokrzywami, melisą i miętą.

            Za sobą usłyszała wrzask Samiry, a zaraz potem stłumiony łomot. Wykręciła się na kulbace i zobaczyła, jak koleżanka ląduje w zielsku. Obawiała się, że nie była to melisa. Złotka radośnie podskoczyła i pomknęła w stronę obozu.

            - A niech cię cholera!!! - Rudowłosa wyskoczyła spomiędzy pokrzyw. „Jak oparzona” - pomyślała Vaneska i omal nie wybuchnęła śmiechem.

            - Wszystko w porządku? - Koniec końców udało jej się zachować poważną minę.

            - Wszystko, to mnie piecze! Odbiło ci? Po co tak gnałaś?! - Samira rozpaczliwie tarła rękami twarz i ramiona. - Cała będę w bąblach!

            - Nie miałam pojęcia, że potrafisz jeździć tylko stępa - powiedziała Ashka zgryźliwie. - Nie mam zamiaru wałęsać się tu po zachodzie słońca! No, leć za kasztanką, zanim ci złość przejdzie. Na twoim miejscu bym jej tego nie darowała!

            - Hesse będzie się ze mnie nabijać…Auaaa!

            - Mam cię posadzić na ogonie? To się sprawdza tylko w przypadku królewien i innych takich. Pośpiesz się, do nocy niedaleko. A w nocy grasują wilkołaki i inne lube maszkary…

            - Idź się utop.

            Śmiejąc się, Ashka spięła wierzchowca. Stulił uszy i uskoczył w bok. Czasem lubił stroić fochy, jak to koń. Szarpnęła wodze. Morenn wyrwał do przodu tak niespodziewanie, że przez chwilę myślała, iż wyląduje w pokrzywach obok Samiry.

            - Przeklęte bydlę - zasyczała, odzyskując równowagę.

            Prześwit, do którego w końcu dotarła, okazał się obszerną polaną otoczoną ze wszystkich stron zwartym murem lasu. Nie rosło tu nic oprócz wysokiej, ostrej trawy, w której Morenn utonął aż po brzuch. Na samym środku stało potężne drzewo ladame, pamiętające chyba czasy Zbawicielki Amadisse. Dziewczyna przez chwilę napawała się gorącą, rozdzwonioną głosami świerszczy atmosferą tego miejsca. Potem trąciła norda piętami. O dziwo, koń zaczął chrapać i boczyć się.

            - Co jest? - mruknęła zdziwiona. Rozglądała się pilnie dokoła, ale nie zobaczyła niczego, co mogłoby być odpowiedzialne za niepokój zwierzęcia.

            - No dobra, dobra, nie pojedziemy tam! - Poklepała wierzchowca po szyi. Po chwili coś sobie przypomniała i wbiła wzrok w prastare drzewo. Naraz wydało jej się, że widzi smukłego, urodziwego mężczyznę opartego o potężny pień. Zamrugała, a kiedy otworzyła oczy, drzewo znów było tylko drzewem o złotawej, gładkiej korze.

            - Uff! Miałeś rację, przyjacielu, ta polanka nie nadaje się do uprawiania spacerów.

            Zawróciła i przez moment jechała skrajem prześwitu. Potem na powrót zagłębiła się w las. Jednak Morenn wcale się nie uspokoił. Przeciwnie, fukał gniewnie i tulił uszy. Nagle drgnął, a Ashka poczuła, że spręża mięśnie w gotowości do ucieczki.

            Gdzieś w oddali rozległ się śmiech. Rozdzwonił się w niej i wokół niej, a był w nim szum strumieni, powiew wiatru i niesprecyzowana, ścinająca krew w żyłach groźba.

            Dziewczyna napięła się jak struna. Śmiech był piękny, ale pobrzmiewało w nim coś nieludzkiego, coś nie z tego świata.

            Tarant poderwał się do biegu, runął szalonym cwałem w gęsty las. Ashka nawet nie próbowała go hamować, wtuliła tylko twarz w  grzywę i zdała się na instynkt zwierzęcia.

            Dotarła do obozu w rekordowym tempie.

            - Oho! - przywitała ją Tahaji. - Najpierw jedna wraca piechotą, a teraz druga, zgoniona jak pies. Coś krótko trwał ten twój zwiad. I, jak widzę, nie znalazłaś tatusia.

            Ashka bez słowa zeskoczyła z konia i zajęła się odpinaniem popręgu. Niedbale cisnęła na ziemię kulbakę i czaprak, zdjęła uzdę i zgrabnie założyła koniowi pęta.

            - No? I jak było? - zapytała zaintrygowana Calinka.

            - Wprost cudownie. - Rozesłała derkę, usiadła przy ognisku i popatrzyła na zaciekawione twarze koleżanek. - Ten cholerny las może przyprawić człowieka o palpitacje serca. Zakładam, że żadna z was nie chichotała w krzakach, by mi napędzić stracha?

            - O kurczę. Podobno jak się słyszy głosy, to nie jest dobrze - mruknęła Raya.

            - Nie słyszałam żadnych głosów, więc się zamknij. Ale za to widziałam jakszę.

            Dziewczyny wybałuszyły oczy.

            - No i…? - bąknęła w końcu Hesse.

            - Co i? Myślisz, że jestem tak głupia, żeby się do niego pchać?

            - Wiecie co? - odezwała się Samira niepewnie. - Może by tak…stąd odjechać?

            - Zgłupiałaś? - sprzeciwiła się Zinne. - Przecież już prawie ciemno!

            - Zinne ma rację. - Ashka rozciągnęła się na derce. - Za późno. Trzeba czuwać i pilnować ognia. Aha. Nie mówcie nic chłopakom, narobiliby niepotrzebnego rabanu.

            - A ten włos? - przypomniała sobie Tahaji. - Co to może oznaczać?

            - Włos to włos - wzruszyła ramionami Hesse. - Ktoś go zgubił i tyle. Wyrośnie mu nowy.

            - Ale śmieszne.

            Wieczór zastał dziewięcioro młodocianych podróżników skupionych ciasno wokół ogniska. Hesse wyznaczyła warty, ale nikt nie wykazywał ochoty do snu.

            - Zaśpiewajcie coś - zaproponowała w końcu Zinne, kiedy Tamlyn skończył opowieść o życiu we wsi Olszanka. - Samira?

            - Mnie się nie chce śpiewać - burknęła zagadnięta.

            - Hej, a może wy…? - zagadnęła chłopców Janheverre.

            - U nas ludziska śpiewają mnogość piosenek - pochwalił się Tamlyn - to i znam parę.

I nagle zaczął śpiewać, a Ashka zesztywniała już po pierwszej strofie. Bo znała bohaterów tej przyśpiewki. Aż za dobrze.

 

                        Słuchajcie pieśni, co sławę opiewa

                        wielką, i czasy przebrzmiałe wspomina

                        i wiarę dajcie poecie, bo śpiewa

                        o dzielnych ludziach i wspaniałych czynach

 

                        Żył tu niedawno rozbójnik okrutny

                        Co zwał się Aldan, Batog Piorunowy

                        Koniec go spotkał straszliwy i smutny

                        Co się dokonał z przeohydnej zmowy

 

Aldan, syn wichru, krwawe dziecię burzy

                        Grabił i miasta, i wioski kwitnące

                        Wędrowcom nie dawał dokończyć podróży

                        Odbierał godność, życie i pieniądze

 

                        Trwało to długo, póki los nie zetknął

                        Aldana złego z czarnowłosą Herro

                        Piękną jak anioł, złą jak czeluść piekła

                        Dziką jak morze drapieżną panterą

 

                        Pokochał Aldan młodą czarownicę

                        Do stóp jej rzucił całe swoje złoto

                        I jak boginię traktował diablicę

                        A ona wzięła to wszystko z ochotą

 

                        Zdradziła zbója jego czarna pani

                        Sprzedała panu z zamku wysokiego

                        Patrzyła jak ostre żelazo go rani

                        Śmiała się z losu kochanka wiernego

 

                        W Glevie zabójców dopadli rycerze

                        Aldana w ciężkie zakuli okowy

                        I do Argetty powlekli jak zwierzę

                        Gdzie mieszkał baron, co chciał jego głowy

 

                        Oszukał Herro baron rudobrody

                        Za zdradę zdradą diablicy zapłacił

                        Przeszyta mieczem runęła do wody

                        Oddała ducha z resztą swoich braci

                       

 

                        I umarł Aldan, Batog Piorunowy

                        Na dnie Rivaen cudne Herro ciało

                        I porwał wicher życie, złoto, miłość

                        Wspomnienie tylko w balladzie zostało

 

            Ashka poczuła, że jeśli nie wstanie i nie oddali się od Tamlyna, to chłopak za chwilę też stanie się wspomnieniem.

            - Hej, Vaneska, a ty dokąd? - zawołała za nią Calinka.

            - Zostaw ją w spokoju - syknęła Tahaji przez zaciśnięte zęby. - A ty, gówniarzu - zwróciła się z furią do oniemiałego chłopaka - lepiej nie śpiewaj takich durnych piosenek.

                         

IV

              

            Długi bat na psy, oświetlony samotnym kagankiem, leżał przy wejściu do namiotu. Bała się nawet zgadywać, do czego służył. Banda nie miała ani jednego psa. Raczej nie było tu miłośników zwierząt.

            Przez ostatnią godzinę próbowała się uwolnić. Szarpała zębami przesiąknięty krwią sznur. Nadaremnie. Ten, kto ją związał, znał się na rzeczy.

            Nigdy w życiu nie odczuwała takiego strachu. Popatrzyła na zsiniałe dłonie. Szamotanina pozbawiła palce czucia, ale otarte łokcie i kolana wciąż piekły i szczypały. Cóż jednak znaczyła odrobina bólu w obliczu tego, co kilka godzin temu wydarzyło się w Lornesse? Żadne słowa nie były w stanie oddać potworności tej nocy. Starała się odsunąć sprzed oczu wizję matki odzieranej z ubrania, maltretowanej przez te zwierzęta, które wyły teraz z uciechy, licząc łupy. Nie chciała myśleć o ojcu, zaszlachtowanym jak wieprz na progu własnego domu. Rinnever. Taki mały. Taki bezbronny.

            Czy ona…

            O tym też nie chciała myśleć.

            Klapa namiotu odchyliła się z szelestem. Nie wrzasnęła tylko dlatego, że zawiódł ją głos.

            - Moja śliczna szlachcianeczka! - Miękkość głosu w przerażający sposób kłóciła się z lodowatym uśmiechem widocznym w świetle kaganka. To, co weszło do środka, wyglądało jak człowiek, ale z pewnością nim nie było. To było czyste zło.

            Skuliła się, nadaremnie szarpiąc sznury, którymi przywiązano ją do jednego ze słupków podtrzymujących skórzaną konstrukcję. Włosy i ubranie bandyty ociekały wodą. Na zewnątrz wciąż padał deszcz.

            Wyciągnął sztylet. Tym razem krzyknęła, cienko, przeraźliwie.

            - Nie mam na razie zamiaru cię zabijać, więc zamknij się, mała suko. - Głos był ciągle miękki i uprzejmy, jakby jego właściciel właśnie obwieścił, że będzie zmiana pogody.

            Przeciął linkę, która łączyła jej dłonie ze słupkiem i odwrócił się. Przez ułamek sekundy rozważała swoje szanse. Tak czy owak, nie miała żadnych.

            Zerwała się na równe nogi, zanim zdążył wykonać jakikolwiek ruch. Związanymi rękami z całej siły pchnęła go w pierś. Impet zderzenia posłał zbója na ziemię, a ona wypadła na zewnątrz niczym wystrzelony z kuszy bełt. Deszcz lał się z nieba potokami, w ułamku sekundy jej cienka koszula przemokła i przykleiła się do ciała. Między drzewami majaczyły niewyraźnie szałasy, pod zadaszoną wiatą kuliły się przemarznięte konie. Konie!

            Bat spadł nie wiadomo skąd, owijając się wokół szyi jak cienki wąż. Nieludzki, parzący ból. Upadła twarzą w błoto, dusząc się i nadaremnie usiłując rozluźnić mokry rzemień.

            - To bardzo nieładnie tak gardzić gościną. - Złapał ją za koszulę i jednym szarpnięciem postawił na nogi. Cienkie płótno pękło na całej długości. Z szałasów wyglądali członkowie Hordy Przeklętych, śmiejąc się i wymieniając uwagi. W ciemnościach nie można było rozpoznać twarzy; anonimowe, ochrypłe głosy kojarzyły się nieodparcie z opowieściami o piekle.

            Zaczęła się szarpać, ale już nie próbowała krzyczeć. Nikt jej nie pomoże. Nikt.

- Lekcja numer jeden, kwiatuszku. Nigdy nie próbuj przede mną uciekać.

Uderzył ją w twarz. Niezbyt mocno, ale i tak wystarczyło. Znowu upadła w błoto.

- A teraz proś. Błagaj, to może daruję ci nędzne życie.

W milczeniu wypluwała błoto z ust.

Bez ostrzeżenia bat spadł na plecy, okryte tylko strzępami płótna. Ból wydarł z niej cienki skowyt. Próbowała odpełznąć w ciemność. Mokry rzemień ponownie zaświstał w powietrzu. I jeszcze raz. I jeszcze.

- Błagam!!! - zawyła, bezskutecznie próbując zasłonić się przed razami palącymi jak ogień. - Błagam!!!

            Złapał ja za włosy i powlókł w stronę namiotu. Łzy mieszały się z deszczem i błotem, przesłaniały wzrok. Fala ślepej paniki podchodziła do gardła, wyłączając zupełnie zdolność myślenia.

Cisnął ją na stertę brudnych koców. Mimo szoku broniła się jak lew. Głuchy odgłos uderzeń. Ból. Piekło.   

*

 Obudziła się z uczuciem, że pęka jej głowa.

- Co jest, do cholery? - wyrzęził ktoś leżący obok. – Rany, będę rzygać! - Zgodnie z zapowiedzią po chwili rozległ się niemiły odgłos wymiotów. Ashka z wysiłkiem otworzyła oczy. Jej także było niedobrze.

Okazało się, że jakimś cudem noc zamieniła się w późne przedpołudnie. Ognisko zgasło, a oni leżeli pokotem na gołej ziemi.

Spróbowała się podnieść. Łomotało jej w skroniach, a w gardle czuła nieprzyjemną suchość. Obok niej Calinka wciąż pozbywała się wczorajszej kolacji. Z drugiej strony wygasłego ognia Hesse niezdarnie gramoliła się na nogi. Miała zapuchnięte oczy, a w krótkich czarnych włosach pełno zeschniętych liści. Tahaji pełzła w stronę manierki z wodą. Zinne, zwinięta w precel na derce, trzymała się za żołądek.

Samira i Tamlyn leżeli obok siebie. Nie dawali oznak życia.

Jak to było możliwe? W jednej chwili rozmawiali, a w następnej…

I ten potworny sen.

- Samira, żyjesz? - zaniepokoiła się Raya.

- Niedobrze mi - wymamrotała niewyraźnie zapytana.

- Gdzie jest Andros? – zapytała nagle Raya.

No właśnie. Gdzie?

Gdy tylko byli w stanie ustać na nogach, rozpełzli się w poszukiwaniu zguby. Niestety nie trzeba było genialnego umysłu, by stwierdzić, że młodszy z braci zniknął.

- Niemożliwe – stwierdziła w końcu Tahaji, kiedy znów zgromadzili się wokół wygasłego ogniska.

Nikt nie skomentował tej głupiej uwagi. Niemożliwe wcale nie przeszkodziło Androsowi w ulotnieniu się bez śladu. W dodatku ocalała ósemka ciągle walczyła z mdłościami i bólem głowy, co potęgowało ogólne zdezorientowanie i przerażenie.

Tamlyn szukał najdłużej i do obozu przybył jako ostatni. Usiadł ciężko nieopodal wozu i rozpłakał się.

- Nie płacz, łzy nic nie pomogą – próbowała go pocieszyć Samira, ale wypadło to żałośnie.

- Uciekajmy stąd. To nie jest...nie jest...normalne – wymamrotała Calinka. – Boję się.

Ashka spojrzała na szlochającego Tamlyna i zagryzła wargi. Doskonale rozumiała Janheverre. Całe jej jestestwo rwało się do ucieczki. Odczuwała wprawdzie wyrzuty sumienia, ale nie na tyle silne, by miała ochotę prowadzić dłuższe poszukiwania i w rezultacie narazić się na spotkanie z czymś metodycznie zmniejszającym populację drwali z Olszanki.

- Jestem za – powiedziała, siląc się na obojętny ton.

Wstała, starannie omijając wzrokiem twarz Tamlyna. I bez patrzenia wiedziała, co czuł – pomieszanie bólu, szoku i niedowierzania, które tak dobrze pamiętała z czasów, gdy podobne decyzje stanowiły część jej życia. Nie zostawaj w tyle, bo nikt się nie zatrzyma, by na ciebie poczekać.

- Ashka... – zaszemrała Tahaji. – Ashka...

Udawała, że nie słyszy.

*

Jechali na północ w tempie, którego mógłby im pozazdrościć lotny oddział kawalerii. Tamlyn wlókł się na końcu, chociaż jego kuc znakomicie dawał sobie radę z kłusem po zdradliwym, pełnym nierówności terenie. Chłopak nieustannie oglądał się przez ramię, jakby myślał, że jego zaginiony brat lada chwila wyskoczy spomiędzy zarośli i obwieści, że chciał sobie jedynie trochę zażartować. 

Żadna z dziewcząt nie patrzyła za siebie. Raz po raz zerkały za to w niebo. W lesie panował półmrok, z wyjątkiem rzadkich chwil, kiedy mijali rozświetlone słońcem polany. Zdołali wyruszyć dopiero wczesnym popołudniem i chociaż Vaneska od razu narzuciła wierzchowcom mordercze tempo, jasnym było, iż nie zdołają przed wieczorem zrobić więcej niż  osiemnaście – dwadzieścia mil. Zdecydowanie zbyt mało, żeby poczuć się bezpiecznie.

Dwie godziny przed zachodem słońca klacz Samiry zgubiła podkowę. Jako że w danym momencie nie istniał żaden sposób, by temu zaradzić, dziewczyna pominęła ów fakt milczeniem i jechała dalej, modląc się tylko w duchu, by zwierzę nie okulało.

Nie rozmawiali. Nikt nie miał odwagi przerwać ciszy, by podzielić się z resztą swoim strachem. Dlatego kiedy w końcu Hesse grobowym głosem zarządziła postój, wszyscy drgnęli.

- Dalsza jazda nie ma sensu – powiedziała, zsuwając się z kulbaki. – Musimy rozpalić ogień. Dzisiaj nie będzie wart. Czuwamy wszyscy.

Perspektywa bezsennej nocy była niczym w porównaniu z niesprecyzowanym zagrożeniem, które niósł ze sobą zmierzch.

Gdy tylko rozsiodłali wierzchowce, rzucili się gromadzić drewno na opał. Poprzedniego wieczoru ognisko nie uchroniło ich wprawdzie przed nieszczęściem, ale na samą myśl, że mieliby siedzieć w ciemnościach, czekając na atak niewidzialnego wroga, przyśpieszali kroku i gorączkowo znosili do obozowiska coraz to nowe naręcza chrustu.

- Wystarczy! – zawyrokowała Hesse, kiedy stos suchych patyków i świeżych gałęzi nieomal przekroczył rozmiary świątyni w ich rodzimym arau. – Miejmy nadzieję, że tym razem nic nas nie zaskoczy.

Ashka, która właśnie przywlokła z lasu wielką gałąź, rzuciła jej sceptyczne spojrzenie, ale nic nie powiedziała.

Zmrok zapadł o wiele za szybko. Samira i Zinne przygotowały kolację, jednak nikt nie miał apetytu. Co jakiś czas dorzucali drewna do ognia i wymieniali zdawkowe uwagi na temat dalszej podróży, jednak rozmowa nie chciała się kleić. Z głębi lasu ciągle dochodziły szelesty i szmery, które w innych okolicznościach zapewne zostałyby zignorowane. Niestety okoliczności nie były „inne”. Każdy trzask gałązki czy powiew wiatru poruszający liśćmi był witany skokiem adrenaliny i głupim odruchem, nakazującym przysunąć się bliżej ognia. W pewnej chwili, by się czymś zająć, Vaneska wydobyła z juków wisiorek od nagi, który przez jakiś czas krążył z rąk do rąk wśród spekulacji i komentarzy. W końcu dziewczyna założyła go na szyję. Normalnie spowodowałoby to lawinę drwin. Teraz nikt nie kpił. Cisza, na krótką chwilę wygnana pomiędzy prastare drzewa, powróciła.

- Słodki Astrecie! – jęknęła Samira, kiedy gdzieś niedaleko zahukała sowa.

- Cholera, zaraz chyba wejdę do ogniska – wymamrotała Janheverre.

Jakby w odpowiedzi Morenn zarżał gniewnie. Reszta koni odpowiedziała niespokojnym parskaniem.

- Tahaji, łuk! – krzyknęła Ashka, wprawnie wyłuskując miecz z pochwy. – Reszta do koni! Nie pozwólcie im się rozproszyć!

Las eksplodował śmiechem. Odpowiedział mu przeraźliwy kwik spanikowanych wierzchowców, które raptem zaczęły się miotać, jakby do obozowiska zbliżała się wataha wilków.

- Łaaaaa!!! – wrzasnęła Samira, zrywając się do panicznej ucieczki. Hesse przytomnie podstawiła jej nogę, nie przewidziała jednak, że koleżanka runie jak długa prosto w ognisko. W powietrzu rozszedł się smród palonych włosów; wszystkie dźwięki zagłuszył na moment nieludzki ryk bólu. Vaneska rzuciła broń, jednym szarpnięciem postawiła Wiewiórkę na nogi i zarzuciła jej na głowę połę płaszcza. Nie było czasu na badanie obrażeń – popchnęła wrzeszczącą dziewczynę wprost na Zinne, która stała bez ruchu, szeroko otwartymi oczami gapiąc się w ciemność. Obie upadły na ziemię, zaplątane w fałdy materiału.

Klnąc pod nosem schyliła się po miecz, mając nadzieję, że Calinka i Raya poradzą sobie z opanowaniem koni. Tahaji w panice usiłowała założyć strzałę na cięciwę, Hesse kurczowo ściskała rękojeść miecza, nadaremnie próbując wypatrzyć nadchodzącego wroga.

- Śliczna – mruknął Tamlyn.

Ashka pomyślała, że chłopak po prostu zgłupiał ze strachu. Widywała już takie przypadki. Odwróciła się, by w razie potrzeby otrzeźwić go ciosem w pysk, ale w tym momencie Janheverre zawyła z bólu. Vaneska zdążyła zobaczyć, jak przyjaciółka upada wprost pod końskie kopyta, jak Tahaji rzuca łuk i zrywa się do biegu...

- Tam!

Hesse wskazywała końcem miecza coś jasnego, co przemykało między drzewami z niewiarygodną szybkością. Niczym błędny ognik na bagnach, zwiewna postać pojawiała się i znikała, by po chwili zmaterializować się w zupełnie innym miejscu. Nagle Tamlyn, który do tej pory siedział spokojnie przy ogniu, jakby groza sytuacji w najmniejszym stopniu do niego nie docierała, wstał i ruszył między drzewa.

- Stój! – wrzasnęła Ashka. Bez namysłu popędziła za nim, zabiegła drogę, złapała za ramię. Nie była przygotowana na opór – potężny cios w twarz zupełnie ją zaskoczył. Przed oczami rozbłysły gwiazdy, gdy z rozmachem uderzyła plecami i tyłem głowy w najbliższy pień. Krzyki dochodzące z obozu raptem przycichły, jakby ktoś zalepił jej uszy niewidzialnym woskiem. Przed sobą widziała jedynie zarys sylwetki młodego drwala i...

Oczy. Srebrnoszare, ogromne, nieludzkie oczy. Błyszczały upiornie w ciemności, na wyciagnięcie ręki od jej własnych. Ashka nabrała powietrza w płuca i...wrzasnęła, bo wisiorek, który znalazła w strumieniu, nagle zaczął parzyć żywym ogniem. Upiorzyca cofnęła się pośpiesznie. Dar od nagi był w oczywisty sposób magiczny i równie ewidentnie skuteczny, choć zasięg rażenia miał raczej niewielki. Mimo to dziewczyna poderwała się do biegu, gdy tylko pojęła, że nie jest zupełnie bezbronna. Ktoś przytomnie dorzucił chrustu do ogniska – płomienie buchnęły na kilkanaście stóp w górę, oblewając migotliwym blaskiem spory szmat lasu. Vaneska dostrzegła ruch tuż poza zasięgiem światła i krzyknęła ostrzegawczo, jednak jej głos utonął w wizgu koni, przekleństwach Tahaji i przeciągłym, modulowanym wrzasku Samiry. Bez namysłu skoczyła w stronę złowrogiego cienia śmigającego pośród całkiem zwyczajnych, przyjaznych cieni wywołanych przez ogień. Zaciskała spocone palce na głowni miecza, dopóki nie uderzyło jej, jak głupie było pokładanie nadziei w kawałku żelaza. Mimo to nie rzuciła broni. Zbyt wiele razy miecz ratował Czarnej Herro życie, by najbardziej nawet racjonalne argumenty mogły skłonić dłoń do rozluźnienia uchwytu. Wpadła w ciemność i powodowana jakimś kretyńskim impulsem wykrzyczała imię Volianne razem z wiązką wyzwisk, którymi po zaczerpnięciu oddechu szczodrze obdarzyła również Tamlyna. W momencie, gdy zaczęła obrażać matkę chłopaka, potknęła się i wyrżnęła o ziemię, upuszczając miecz. Uświadomiło jej to bezmiar własnego przerażenia.  Dysząc jękliwie, gorączkowo macała leśne poszycie w poszukiwaniu broni, ale pod palcami czuła tylko mech i zbutwiałe zeszłoroczne liście. W końcu natrafiła na chłód stali. Z ust wyrwało się coś pomiędzy westchnieniem ulgi i szlochem.

Ogromne oczy zmaterializowały się w ciemności tak raptownie, że nawet wisiorek nagi spóźnił się z reakcją, ale gdy już zareagował, Vaneska pomyślała, że przepali jej mostek na wylot. Tym razem nie krzyknęła, mimo że w powietrzu rozszedł się ohydny smród palonego mięsa. Spojrzenie upiorzycy przeszywało jej głowę, kusząc, namawiając, wreszcie grożąc. Dziewczyna próbowała zerwać kontakt, odwrócić wzrok czy choćby zamknąć powieki, ale ciało raptem przestało słuchać jej poleceń. Palce rozluźniły uchwyt na rękojeści; miecz upadł z brzękiem, dłoń popełzła w górę, odnalazła klejnot…

Wstrząs towarzyszący nowemu oparzeniu wyrwał ją spod uroku. Odwróciła się i popędziła w stronę obozowiska, bełkocząc nieskładnie bezużyteczne ostrzeżenia dla przyjaciółek. Nie oglądała się za siebie w obawie, że tuż za plecami zobaczy te upiorne oczy i nie znajdzie już siły, żeby przeciwstawić się grozie. Że zacznie wyć z przerażenia albo, co gorsza, uśmiechać się błogo jak Tamlyn, zanim… zanim…

Wypadła na polanę, gdzie przywitał ją widok Hesse, klęczącej na przerażająco nieruchomą Calinką.

            - Ashka, jesteś! Pomóż, do cholery! Ta idiotka przewróciła się na własny nóż! Bogowie, nie wiem, co ro...robić! – Głos jej się załamał. Dłonie miała umazane krwią chlustającą z głębokiej rany na udzie Janheverre. Twarz rannej była podrapana i pokryta krwią, wargi sine, mętniejące oczy jakby zapadnięte w głąb czaszki.

            - Zostaw ją, ona już nie żyje – wychrypiała Vaneska, omiatając spojrzeniem resztę obozowiska. Spienione ze zdenerwowania konie nadal rzucały się i chrapały, ale… były, chociaż naliczyła tylko pięć, włączając w to kuca Tamlyna. Zinne i Tahaji próbowały opatrzyć rzucającą się i zawodzącą cienkim głosem Samirę. Na widok tego, co zostało ze ślicznej twarzy Wiewiórki, Ashkę ogarnęły mdłości, ale dzielnie przełknęła ślinę. To nie był najlepszy czas na rzyganie.

            - Pieprzysz, damy radę ją uratować, trzeba tylko...

            - Hesse, ona była trupem w chwili, kiedy nadziała się na ten pierdolony nóż! Chcesz do niej dołączyć, to proszę bardzo, siedź tu!

Nigdzie nie widziała Rayi.

            - Słuchajcie – wychrypiała. – Musimy się skupić przy ognisku. Jedna obok drugiej. I nie patrzyć tej suce w oczy, żeby nie wiem co. Inaczej wszystkie zginiemy. Dajcie tu Samirę, jeżeli wytrzyma do rana, wtedy ją opatrzymy. Teraz to i tak bez znaczenia. Gdzie jest Raya?

- Rayi już nie ma – mruknęła krótko Tahaji, unikając jej wzroku.

 

V

- Nałykałyście się cudowności, co? – W stwierdzeniu Yoridanny nie było gniewu, drwiny ani nawet wyrzutu. Było proste stwierdzenie faktu. I smutek.

- Yoridanno…

- Raya i Janheverre nie żyją, Samira już nigdy nie będzie widzieć. Wysoka cena za wiedzę, którą łatwo mogłybyście sobie przyswoić tutaj, w arau. Gdybyście raz w życiu posłuchały. Tak po prostu.

Tahaji, Zinne i Hesse spuściły głowy. Od powrotu z lasów, czyli od ponad tygodnia szykowały się na dzisiejszą rozmowę. Mimo dokładnego zrelacjonowania tego, co zaszło – spotkania z drwalami z Olszanki, straszliwej nocy, gdy do świtu siedziały wtulone w siebie nad trupem Janheverre, a Volianne krążyła wokół, śmiejąc się i szepcząc obietnice, aż po szaleńczą jazdę do świątyni Aranjani, gdzie zostawiły nieprzytomną Samirę – Yoridanna nie ukarała ich w żaden sposób poza mglistą deklaracją, że porozmawiają o tym później.

Cóż, później nadeszło właśnie dziś.

- Gdyby to miało was pocieszyć – Magistra westchnęła i popatrzyła na Ashkę, siedzącą nieruchomo na swoim starym miejscu przy oknie i wgapiającą się w widoczny za nim krajobraz – nie jesteście pierwszymi uczennicami, które wpadły na podobny pomysł. Raz na jakiś czas ktoś wyrusza na Wyprawę tam, gdzie nie powinien, by udowodnić, że Magistry plotą bzdury albo żeby po prostu zrobić im na złość. Zaliczacie się do tych nielicznych, które pożyły dostatecznie długo, by tego żałować. Może… Chociaż, lepiej nie – przerwała sama sobie.

Odpowiedziała jej cisza. Trójka dziewczyn siedząca naprzeciwko skuliła się jeszcze bardziej. Sala Nauk, z powodu późnej pory pogrążona w półmroku, przygnębiała nie gorzej niż vendiański las.

- Idźcie już. - Magistra niecierpliwie machnęła ręką. – Jeżeli to, co się stało, nie było dla was wystarczającą karą, to nic nią nie jest. Ashka, ty zostań.

Ostatnie słowa były właściwie niepotrzebne, bo dziewczyna nie uczyniła żadnego ruchu sugerującego, że chce opuścić salę wraz z koleżankami.

- Słyszałam, że zgłosiłaś Vii chęć Zaprzysiężenia – Yoridanna przeszła do sedna, gdy tylko za ostatnią z dziewcząt zamknęły się drzwi. – Pomijając już to, że jesteś za młoda…

- A jaki wiek jest twoim zdaniem najlepszy, żeby zająć się zabijaniem? – zadrwiła ponuro Vaneska. – Poza tym już zdecydowałam.

- Z tego, co wiem, ta wycieczka to nie był twój pomysł.

- Mój czy nie mój, co za różnica. Wolę bić się z wojskami Vojaczka, niż zostać tutaj. Samira...

Po raz pierwszy od powrotu Vaneska popatrzyła Yoridannie prosto w oczy.

- Na jej miejscu życzyłabym nam wszystkim śmierci.

- Każdy popeł… Ach, do diabła z tym! Pewnie, że życzy wam śmierci. Przynajmniej w tej chwili. Kto wie, czego zażyczy sobie za kilka lat. Ale wy się prawdopodobnie o tym nie dowiecie.

- My?

- Tahaji i Hesse też zażądały Zaprzysiężenia. Z twojego powodu, jak mniemam.

Ashka przez chwilę w zamyśleniu bębniła palcami po stole. Potem wstała i ruszyła do wyjścia. Przy drzwiach przez ramię spojrzała na Magistrę.

- Tahaji i Hesse to duże dziewczyny.

- Skoro już macie zamiar uciec, najmądrzej byłoby całkiem opuścić te strony – wyrwało się Yoridannie.

Vaneska uśmiechnęła się niewesoło.

- Chciałabym zobaczyć elfy – mruknęła. – Wyrecytowałabym im „Wiosenna mowę”.

- Nie zdążyłabyś. Ostatnimi czasy podobno tam najpierw strzelają, a potem dopiero sprawdzają, kogo trafili.

Magistra wstała.

- Poza wszystkim, popełniasz podstawowy błąd, zakładając, że wydostanie się stad będzie łatwe. Przejechanie przez Vendię wymaga glejtu od samej Lorge albo przekradania się między przygranicznymi posterunkami. Odradzam, nie służą tam idiotki ani łajzy. Ani siostry miłosierdzia, jesli już przy tym jesteśmy. Za zdradę i dezercję karze się u nas równei bezwzględnie jak w Isharon.

Ashka wzruszyła ramionami, ale unikała badawczego spojrzenia brązowych oczu nauczycielki.

- A kto mówi o dezercji? Wspomniałam tylko, że chciałabym zobaczyc elfy.

- W Grinnstone nad Roshą - Yoridanna zniżyła głos do szeptu - garnizonem dowodzi niejaka Lea z Tannen. Jeżeli będziesz miała szczęście trafic w te okolice, powiedz jej... "Na Szarym Wzgórzu znów kwitną stokrotki".

- I to mi pozwoli wydostac się z Vendii?

- To ci pozwoli uniknąc zbiorowego grobu. Jeżeli, rzecz jasna, będziesz miała nieco szczęścia.

*

Następnego dnia Magna Magistra nie wyszła pożegnac kandydatek na Wojowniczki Światła. W nocy uczyniła coś, czego nie robiła od lat  - przez kilka godzin użalała się nad sobą w towarzystwie gąsiorka żytniówki. Teraz bolała ją głowa. Po raz kolejny przekonała się, że alkohol nie przynosi odpowiedzi. Ani nawet nie pozwala zapomniec, jakie było pytanie.

"Do diabła z Vendią" - pomyślała, słysząc zgrzyt rygli i skrzypienie bramy, przez którą Czarna Herro i jej towarzyszki opuszczały arau. "Mam nadzieję, że im się uda".

 

 

 

 

 Autor: Carlin Leander
 Data publikacji: 2012-12-27
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Przycięło
No i końcówki niet. Nie ma :/
Autor: konik80 Data: 20:08 8.01.13
 II miejsce w konkursie o Nagrodę Mythai 2012
Fajna historia, fajnie się ją czyta i bohaterowie, a właściwie główna bohaterka, jest całkiem ciekawa. Inne postacie raczej pozbawione większej głębi. Można dostrzec zarysy przedstawianego świata, chociaż częściowo go sobie wyobrazić. Duża wada (z punktu widzenia oceny konkursowej): całość sprawia wrażenie fragmentu albo początku czegoś dłuższego.

Czyli, inaczej mówiąc, czekamy na więcej...
Autor: Whitefire Data: 00:38 2.02.13
 Ha...
Faktycznie, to pierwsze z trzech opowiadań, więc siłą rzeczy brak mu satysfakcjonującego zakończenia, ale nie to jest najbardziej zabawne - nie wiem, jak to się stało, że podczas edytowania i poprawiania jakichś mało znaczących przecinków i kropek, nie zauważyłam, że zniknął ostatni akapit tekstu:D
Autor: Carlin Leander Data: 10:06 2.02.13
 Osz ty :)
Przeczytam jutro!
Autor: Whitefire Data: 17:55 2.02.13
 Ech, no dobra.
Czekamy na pozostałe opowiadania :)
Autor: Whitefire Data: 00:03 22.02.13
 Dobrze się czytało.
Mocne i klimatyczne i nawet na końcówce niezłe ciarki były :)
Autor: kero Data: 11:46 24.05.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 164 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 164 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Lubię mówić o niczym. Jest to jedyna rzecz, na której się znam.

  - Oscar Wilde
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.